O poronieniu, żałobie i ukojeniu - ebook
O poronieniu, żałobie i ukojeniu - ebook
Na krawędzi istnienia
Chociaż niemal jedna na cztery ciąże kończy się niepowodzeniem, poronienie pozostaje rzadko omawianym, niedostatecznie zbadanym i w dużej mierze niezrozumianym obszarem zdrowia kobiet. Ta książka – pierwszy wyczerpujący portret psychologicznych, emocjonalnych, zdrowotnych i kulturowych aspektów poronienia – ma na celu przełamanie ciszy.
Ze szczerością, ciepłem i empatią psychoterapeutka Julia Bueno opisuje własne bolesne przeżycia, łącząc je z historiami innych kobiet i badaniami naukowymi. Przygląda się wpływowi poronienia na stan psychiczny kobiety i jej otoczenia. Radzi, jak możemy lepiej reagować na wiadomość o utracie ciąży, która dotknęła naszych bliskich.
Rezultatem jest emocjonujący, aktualny i poruszający obraz zbyt często skrywanego ludzkiego doświadczenia oraz cenne źródło wiedzy dla każdego, kto zmaga się z poronieniem lub stara się je lepiej zrozumieć.
W 2021 roku książka O poronieniu, żałobie i ukojeniu otrzymała prestiżową nagrodę British Medical Association Popular Medicine Book Award i była nominowana do British Psychological Society Book Award.
„To opowieść o stracie ciąży, stracie dziecka, stracie siebie jako rodzica. Czytelnika prowadzą osobiste, szczere historie, dzięki którym przekonujemy się jak wiele łączy kobiety i mężczyzn, którzy straty doświadczyli…oraz jak różnie można ją przeżywać. Z obszernego profesjonalnego komentarza autorki skorzystają zarówno rodziny jak i wszyscy ci, którzy szukają mądrej, czułej drogi towarzyszenia w sytuacji, kiedy ciąża kończy się za wcześnie".
dr n. med. Anna Stolaś psycholożka, położna
„Mądra i współczująca… Książka, która zmienia reguły gry”.
Caroline Leavitt, autorka książki Pictures of You
„Bueno w sposób taktowny i przemyślany rozbraja trudne tematy, których tak często unika się z obawy przed urażeniem innej osoby. Pisze z wrażliwością i współczuciem, wypełniając lukę w dyskusji i otwierając drzwi do szczerych rozmów”.
„Observer”
„Bardzo potrzebna książka o trudnej i często niewypowiedzianej stracie”.
Julia Samuel, autorka książki Grief Works
„Inteligentna, wrażliwa i całkowicie szczera… Książka, której kobiety szukały od dawna”.
Meaghan O'Connell, autorka książki And Now We Have Everything
Spis treści
Wstęp 9
1. Dziecko w myślach 27
2. Wykolejone 56
3. Dotkliwa nieobecność 88
4. I wciąż od nowa 120
5. Kręgi 157
6. Wytrwałość pamięci, presja zapomnienia 190
Epilog 225
Podziękowania 233
Przypisy 237
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-233-7396-4 |
Rozmiar pliku: | 445 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szacuje się, że około jednej czwartej ciąż nie może się rozwinąć i kończy się poronieniem samoistnym. Do większości takich przypadków dochodzi, zanim ciąża zostanie obwieszczona światu czy nawet zasugerowana widokiem zaokrąglonego brzucha. Przeżycie poronienia może być druzgocące emocjonalnie, skrajnie bolesne fizycznie – albo zarówno jedno, jak i drugie. A jednak, mimo powszechności tego zjawiska, od dawna nie jesteśmy w stanie zdobyć się na to, by ująć ten temat odpowiednio szeroko i dogłębnie go zanalizować. Jeśli już go poruszamy, robimy to niezręcznie, szybko i ogólnikowo. Wijemy się, szepczemy, unikamy zadawania pytań – po prostu niewystarczająco rozumiemy to doświadczenie i złożoną naturę żałoby, która może z całą mocą uderzyć w jego następstwie.
Ale poronienie zasługuje na o wiele więcej niż powściągliwe reakcje, które zazwyczaj wywołuje. Musimy podejść do tego ludzkiego doświadczenia z głębszą empatią i solidarnym, współczującym zainteresowaniem, tak abyśmy, koniec końców, mogli zapewnić lepsze wsparcie wszystkim, których to wydarzenie dotyka. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy po raz pierwszy sama straciłam ciążę: moje pierwsze poronienie dokonało we mnie głębokich zmian, zainspirowało do obrania nowej ścieżki kariery i nadal napędza pragnienie zmiany tego, w jaki sposób postrzegane jest to doświadczenie.
Zalążki mojej przyszłej rodziny pojawiły się, gdy miałam osiemnaście lat – wtedy, podczas pierwszego dnia studiów, spotkałam mojego obecnego męża, Davida. Razem z kolegą wypatrzył mnie, gdy w drodze do znajomej przechodziłam przez drzwi wahadłowe budynku sąsiadującego z ich akademikiem. Kiedy wracałam, położyli się na podłodze, zagradzając mi przejście. Rozbawiło mnie to, zaczęliśmy rozmawiać, a później kolega oddalił się, pozostawiając mnie i Davida zajętych rozmową. Tamtego wieczora David zapoznał mnie z Van Morrisonem, a gdy wróciłam do swojego pokoju, wiedziałam już, że chcę spędzić z nim resztę życia. Po roku przystał na ten plan.
Oboje chcieliśmy mieć dzieci, ale przez długi czas nie mieliśmy w planach rodzicielstwa. Podczas gdy David niedługo po zakończeniu studiów zajął się dziennikarstwem, ja po krótkim romansie z akademią, a następnie epizodzie kariery prawniczej zaczęłam pracować dla internetowego start-upu. Ale po dziesięciu latach związku, kiedy kupiliśmy nasz pierwszy dom w Londynie i zaczęliśmy planować ślub, uznaliśmy, że kolejnym krokiem będzie dziecko. Gdy tylko David zgodził się, żebyśmy zaczęli się o nie starać, stało się wszystkim, czego pragnęłam. Chciałam, żeby to była jeszcze jedna z tych historii, które tak dobrze znałam: wkrótce zajdę w ciążę, zrobię się wielka i niezdarna, a potem urodzę malutką kopię mojego męża i mnie.
Ta historia nie miała jednak nigdy zostać opowiedziana. W naszym przypadku już od samego początku sprawy przybrały inny obrót. Wcześniej przez wiele lat ignorowałam nieregularne miesiączkowanie, maskując to, co wówczas zdawało mi się drobnym problemem z płodnością, syntetycznymi hormonami w pigułce antykoncepcyjnej. Kiedy po raz pierwszy rozmawialiśmy o staraniu się o dziecko, skonsultowaliśmy się z wnikliwą ginekolożką, która zleciła mi dalsze badania. Założyłam, że jeśli cokolwiek było nie tak, z łatwością to naprawimy.
Kiedy badanie USG wykazało pewne nieprawidłowości, skierowano mnie na laparoskopię: włożono mi przez powłokę brzuszną maleńki światłowodowy kabelek, by zbadać stan mojej macicy i jajników. Jakąś godzinę później, gdy wybudzałam się z anestetycznego snu na sali pooperacyjnej, zjawił się mój chirurg z wymykającymi się spod czepka rozwianymi, białymi włosami. Z przejęciem przekazał mi to, co zobaczył przez kamerę: okazało się, że miałam „macicę jednorożną”, które to zniekształcenie oznaczało, że moja macica nie rozwinęła się prawidłowo, gdy byłam w łonie matki. Nawiązując do medycznej predylekcji do porównywania macic do różnych rodzajów owoców, można powiedzieć, że jest „w kształcie banana” zamiast preferowanego przez Matkę Naturę owocu awokado.
Chirurg powiedział mi też, że choć posiadałam dwa funkcjonujące jajniki, miałam już tylko jeden jajowód; drugi był ledwo rozwinięty i do niczego się nie nadawał, więc usunął go podczas operacji. Wręczył mi go w plastikowym pojemniczku: szarą, skręconą grudkę mięsa. Chociaż podarek zbił mnie z tropu, pocieszałam się obietnicą, że przynajmniej druga część była zdrowa. Na kolejnej wizycie, miesiąc później, lekarz z optymizmem wyrażał się o moich szansach poczęcia i donoszenia dziecka. Anomalie mojej budowy wyjaśniały nieregularny cykl, on zaś pominął zwiększone ryzyko utraty ciąży lub przedwczesnego porodu, które mogła spowodować moja anormalna macica. Opowiadał mi porywające historie innych dziwnie ukształtowanych macic, które nie przeszkodziły w szczęśliwych rozwiązaniach. Wyszłam z jego gabinetu rozpromieniona, z odnowionym uczuciem nadziei: oto doświadczony lekarz sądził, że ciąża mogła mi się przydarzyć i że tak się stanie.
Zanim udało mi się zajść w ciążę, minął mniej więcej rok, w ciągu którego nadzieja to rosła, to rozpadała się w gruzy. Byłam tak pochłonięta pragnieniem poczęcia, że przysłoniło ono wszystko inne, włącznie z naszym ślubem. Ani detale sukienki, ani dobór kwiatów nie obchodziły mnie tyle, co nawracająca miesiączka. Wreszcie jednak, na kilka miesięcy przed trzydziestymi urodzinami i dziesięć miesięcy po naszym ślubie, znajome krwawienie nie przyszło i wykonałam mój pierwszy test ciążowy. Zachowałam sobie ten biały plastikowy patyczek, który stanowi dowód na to, że poczęłam dziecko (a nawet, jak się później okazało, dwoje dzieci), które na długo wcześniej rozgościło się w moich myślach.
Zaledwie kilka tygodni po tym, jak moja ciąża została potwierdzona, naszą radość zmąciło ukłucie strachu. Najpierw zaczęły się u mnie „plamienia” – lekkie krwawienie doświadczane powszechnie na wczesnym etapie ciąży, które może być skutkiem zagnieżdżania się zarodka w błonie śluzowej macicy. Podczas rutynowego badania USG wykonanego w szpitalu na etapie sześciu tygodni okazało się, że prawdopodobnie to właśnie było przyczyną moich objawów. Co więcej, na ekranie pojawiło się dwoje maleńkich ludzi z bijącymi sercami: poczęłam bliźnięta. Nikt nie obiecywał, że rozwój dwojga dzieci w macicy w kształcie banana będzie łatwy, ale pamiętałam słowa mojego chirurga. I trzymałam się nadziei.
Nadchodzące tygodnie przyniosły ze sobą jeszcze więcej obaw: cierpiałam na nagłe, gwałtowne i obfite krwawienia. Kolejne badania USG wykazały, że w błonie śluzowej macicy utworzył się pokaźnych rozmiarów krwotok, któremu trudno było zaradzić. Powiedziano mi, że stało się tak prawdopodobnie dlatego, że macica za szybko się rozciągnęła – tak bywa, gdy po raz pierwszy jest się w ciąży z bliźniętami. Zostałam stałą bywalczynią oddziału patologii ciąży, gdzie moim lekarzem prowadzącym był ginekolog z legendarnym doświadczeniem w dziedzinie ciąż bliźniaczych. Przez następnych dziesięć tygodni krwawiłam obficie i często, walcząc jednocześnie z intensywnymi, nieustępliwymi falami mdłości, przez które trudno mi było jeść. I chociaż podczas naszych częstych wizyt w szpitalu zapewniano nas, że na przekór wszystkiemu nasze dzieci rozwijają się pomyślnie, w trakcie pierwszego trymestru nieczęsto mogłam ze spokojem oddać się marzeniom o przyszłej czteroosobowej rodzinie.
Ale wtedy, mniej więcej w szesnastym tygodniu, podczas jednej z wizyt kontrolnych, badanie USG wykazało, że znajoma ciemna plamka na błonie śluzowej macicy znikła. Krwotok ustąpił nagle i niespodziewanie. Czując odnowioną nadzieję, skontaktowałam się z lokalną grupą wsparcia dla nowych matek „wielodzietnych” i razem z mężem zaczęłam się zastanawiać, jak podzielimy obowiązki opiekuńcze. Moja mama zaczęła zbierać ubranka, a mój brzuch urósł tak bardzo, że ludzie podrywali się z siedzeń, by ustąpić mi miejsca. Dla zabawy wybieraliśmy imiona, polecieliśmy do Włoch na wesele znajomej, gdzie tańczyłam całą noc w o kilka rozmiarów za dużej sukience.
To podniecenie trwało zaledwie miesiąc. Pewnego upalnego letniego dnia, w dwudziestym tygodniu ciąży, przed wyjściem do pracy poszłam do toalety i nawykowo sprawdzając, czy w muszli nie pojawi się krew, zauważyłam coś nowego. Nie była to plama głębokiej czerwieni, lecz ciemnozielona grudka tkanki przypominającej mięso. Byłam wystarczająco oczytana, by rozpoznać czop śluzowy – uszczelkę, która tworzy się w kanale szyjki macicy, by zapobiegać przedostawaniu się infekcji. Wiedziałam też, że mogło to oznaczać zbliżający się poród. Zadzwoniłam do biura, by uprzedzić, że (znowu) się spóźnię, i udałam się do pobliskiej przychodni. Przegryzając niedojrzałą nektarynkę, czepiałam się absurdalnej nadziei, że lekarka powie mi, że moje ciało już zabrało się do tworzenia zastępczego czopa śluzowego. W głębi serca znałam jednak prawdę: moja ciąża była poważnie zagrożona.
Nie wykonawszy nawet badania, lekarka skierowała mnie natychmiast na oddział szpitalny, który znaliśmy już z Davidem tak dobrze. Mój mąż spotkał się ze mną na miejscu i był równie skołowany jak ja. Badanie USG wykazało, że moja szyjka macicy skracała się – nie byłoby w tym nic złego, gdyby to był październik, a nie lipiec, czyli połowa drugiego trymestru. Mój prostolinijny ginekolog podjął szybką decyzję, żeby ją zaszyć, czy raczej, jak to ujął, by zaszyć „co z niej zostało”. Do osobliwego sposobu, w jaki zwracał się do pacjentów, zdołałam się przyzwyczaić w poprzednich tygodniach spędzonych pod jego opieką – była to stosunkowo niewielka zapłata za jego pełne oddania czuwanie nad bezpieczeństwem skomplikowanych przypadków ciąż bliźniaczych. Tym razem nie było czasu na zwyczajowy rytuał postu przedoperacyjnego i tego samego wieczoru w pośpiechu skierowano mnie na salę operacyjną.
Kiedy obudziłam się wczesnym rankiem następnego dnia, ciało swędziało mnie wskutek podanej morfiny. Przy stojącej w sali małej lampce pielęgniarka uzupełniała moją kartę pacjenta. Umysł powoli porządkował myśli i z ulgą zauważyłam, że wciąż czuję ruchy w moim brzuchu. Rozmawiałam z pielęgniarką o kurach, które hodowała, i o jej nieustannym lęku przed lisami. Dowiedziałam się, że sama przeżyła wiele poronień i nigdy nie spełniła swojego marzenia o byciu matką. Dała mi odczuć, że ma nadzieję, że moje dzieci zostaną we mnie bezpieczne tak długo, jak to możliwe. Kiedy zasypiałam, trzymała mnie za rękę. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłam.
Do tamtej nocy, kiedy zaszyto mi szyjkę macicy, zdążyliśmy się już nauczyć cudownie uformowanych rysów twarzy obojga naszych dzieci, wyłaniających się z ziarnistych, czarno-białych zdjęć USG, które tak często mi robiono. U jednej dziewczynki dało się zauważyć maleńką kopię nosa mojego męża, drugie dziecko, w zależności od przybieranej akurat pozycji, wydawało się albo córką, albo synem. Przyzwyczaiłam się do dyskomfortu wywołanego poruszającymi się we mnie ośmioma kończynami, a także tego, jak dziwaczne kształty przybierał mój brzuch, kiedy się kładłam. Nigdy wcześniej nie byłam tak duża ani tak zdumiona tym, co robiło moje ciało, czym się stało.
Podczas porannego obchodu ginekolog zapewnił nas z Davidem, że zrobił wszystko, co było w jego mocy, by moja macica pozostała zamknięta. Nie mógł obiecać, że szwy wytrzymają – powiedział coś w stylu: „będzie, co ma być”. I mimo że rozpaczliwie pragnęliśmy dowiedzieć się, jakie są szanse na dwoje żywych – i zdrowych – narodzin, on mógł tylko odesłać mnie do domu i poradzić, żebym była „spokojna”, choć miałam unikać długiego leżenia w łóżku, i w gruncie rzeczy trzymać za siebie kciuki. Jak się potem dowiedziałam, podobnie jak w wielu tematach związanych z poronieniem, również w tym przypadku dostępna wiedza jest frustrująco uboga.
Gdybym dobiła do dwudziestu ośmiu tygodni – czyli przetrwała kolejne dwa miesiące – moje dzieci miałyby szansę na przeżycie i dalszy rozwój bez długotrwałych problemów zdrowotnych. Postępy w opiece neonatologicznej sprawiły, że przeżywalność wcześniaków przez ostatnie lata znacznie wzrosła, ale moje dzieci nie miałyby żadnych szans na przeżycie, gdyby urodziły się wtedy, kiedy założono mi szwy. Wszyscy wiedzieliśmy, że im dłużej utrzymam ciążę, tym lepiej. Tak więc, w obawie przed potencjalnie zagrażającym mojej ciąży stresem towarzyszącym podróży do pracy, przeszłam na pracę zdalną i zaczęłam czołgać się przez czas jak mucha w smole. Każdy mijający dzień był jak małe zwycięstwo, a jednak, pomimo największych starań, by o tym nie myśleć, przygotowywałam się na najgorsze.
Po dwóch tygodniach dobrowolnego aresztu domowego, w dwudziestym drugim tygodniu ciąży obudził mnie przeszywający ból. Czułam się tak, jak gdyby przez dolny odcinek kręgosłupa aż do miednicy wbijano mi rozżarzony metal. Obudziłam Davida słowami, których oboje się baliśmy: „rodzę”. Desperacko próbując jak najszybciej zawieźć mnie do szpitala, wpakował mnie do samochodu. Z tamtej podróży pamiętam tylko, jak opierałam cały ciężar ciała na wszystkich czterech kończynach na tylnym siedzeniu samochodu i z każdą falą bólu wymiotowałam do brudnej plastikowej torebki – jedynej, jaką mogliśmy znaleźć. Kiedy otwierałam oczy pomiędzy – jak się domyślałam – kolejnymi skurczami, widziałam przed oczami białe błyski.
Opierając się o Davida, wpadłam na oddział porodowy, a przy rejestracji spomiędzy moich nóg wytrysnął na podłogę mały ocean słomkowej wody. David zadzwonił wcześniej, by ich uprzedzić, byli więc przygotowani. Łagodna położna zaprowadziła nas na salę. Powiedziała, że jest głucha i czyta z ruchu warg. Nie chcąc jej urazić, poczekałam, aż się odwróci, zanim zaczęłam krzyczeć i przeklinać. Nadal mam przed oczyma jej twarz, wychyloną bardzo blisko ku mojej, gdy z ruchu moich warg wyczytywała ponawiane prośby o środki przeciwbólowe.
Lekarze wchodzili i wychodzili, przez salę przewijały się położne. Okazało się w końcu, że wstrzymywali się z odpowiedzią na moje prośby o środki przeciwbólowe, próbując ustalić, czy możliwe byłoby zatrzymanie porodu. Podczas gdy medycy dywagowali, ja wiedziałam, że nie ocalę moich dzieci: moje ciało było wyraźnie zdeterminowane, by doprowadzić sprawę do końca. Szyjka macicy się otwarła, a szew obietnicy przepadł gdzieś w kałuży płynu owodniowego, posprzątanej naprędce z podłogi. W końcu wszyscy byli zgodni co do jednego: moje dzieci się urodzą, a są za młode, żeby przeżyć. Nigdy nie dowiem się, w którym dokładnie momencie ich serca przestały bić.
Podano mi znieczulenie zewnątrzoponowe w dolnym odcinku kręgosłupa i spazmatyczny ból skurczy zaczął ustępować. Wówczas poród zwolnił, a moja delikatna położna zakończyła zmianę. Zastąpił ją Mat, który – na samym początku, nim zabrał się do pracy – wziął mnie za ręce i spojrzał mi w oczy. Jestem wdzięczna temu, kto tamtej nocy układał grafik dyżurów na oddziale: Mat pomógł mi przejść przez godziny piekła, które miały nastąpić. O wiele lepiej niż ja wiedział, co się dzieje z moją macicą oraz na czym polega poród, i niestrudzenie dążył do złagodzenia mojego emocjonalnego i fizycznego bólu. Rozumiał też, dlaczego raz za razem krzyczałam, błagając o cesarskie cięcie. Nie chciałam wypychać z siebie umierających albo już martwych dzieci.
Nieco później przy moim łóżku pojawił się wyraźnie udręczony młody lekarz położnik z grobową miną, który sprawiał wrażenie zirytowanego. „Jeśli wykonam cesarskie cięcie”, powiedział bez ogródek, „ryzykuje pani rozerwanie macicy, a wtedy nigdy więcej nie będzie pani miała dzieci. Radzę się nad tym zastanowić”. Wyszedł tak szybko, jak się pojawił, zaś Mat przełożył jego ostre słowa na życzliwszy język, który byłam w stanie lepiej zrozumieć.
Matilda urodziła się po paru godzinach, kiedy David był przy mnie. Przyszła na świat sama, ważyła niecałe pół kilograma, odebrał ją Mat. Zasnęłam. Trzy, cztery, sześć godzin później – nadal nie mogę tego dokładnie określić, wiem tylko, że było to następnego dnia, a zarazem pierwszego dnia nowego miesiąca – urodziła się jej siostra Florence, ważąca nieco mniej. Tym razem musiałam przeć, a Mat instruował mnie co do tego, jak i kiedy, bo nie wiedziałam nic o rodzeniu dzieci. Żadna z lektur dotyczących ciąży nie przygotowała mnie na takie zdarzenie. Zabrał ją, by dołączyła do swojej siostry, którą już wcześniej ktoś – nie wiem kto – umieścił gdzieś indziej – w innym świecie.
Pamiętam ulgę, którą czułam na myśl, że to już koniec. Zażartowałam z tego, jak bardzo byłam głodna, i poprosiłam Davida, by przyniósł mi ulubioną kanapkę z pobliskiego sklepu. Nie mogłam znieść myśli o tym, co właśnie się stało. Moja matka i siostra pojawiły się przy mnie niedługo potem, pobrano mi więcej krwi, usunięto kaniulę do znieczulenia oponowego. Poznały Mata, zanim wyszedł do domu, wiele godzin po oficjalnym zakończeniu swojej zmiany. Kiedy dziewięć miesięcy później trafiłam do tego samego szpitala z nowo i bardzo przedwcześnie narodzonym synem, próbowałam go znaleźć, ale wówczas był już gdzieś indziej.
Inna położna próbowała przekonać mnie i Davida, żebyśmy zobaczyli nasze córki, zanim zostaną zabrane do szpitalnej kostnicy na sekcję zwłok, którą szybko i niezręcznie z nami omówiła. Nie chciałam ich oglądać. Jednocześnie chciałam je zobaczyć, ale czułam zbyt wielki szok, przerażenie i dezorientację. Wolałam trzymać się wspomnień moich dzieci z czasów, gdy jeszcze żyły i kopały mnie od środka. David czuł tak samo. W końcu położna postąpiła zgodnie z naszym życzeniem, ale żyję w głębokim żalu, że nie dała mi poczekać, aż szok opadnie. Moja matka i siostra chciały zobaczyć nowych członków rodziny i zgodziliśmy się, aby pozwolić im być świadkami ich istnienia.
Zabrano mnie do łazienki naprzeciwko sali porodowej. W samotnej kąpieli zmywałam z siebie narodziny, słuchając dobiegających z sali obok zawodzeń dziecka i krzyków rodzącej matki skądinąd. Sama będąc tuż po porodzie, czułam ciepły ślad pokrewieństwa z tą drugą matką, ale nie mogłam znieść tamtych dziecięcych krzyków. Wytarłam się i nałożyłam poplamioną piżamę, w której przyjechałam. Położna dała mi przezroczystą plastikową siatkę z lekami przeciwbólowymi, złożone papiery, dwie białe kartki z parą różowych odcisków stóp na każdej i dwie wykonane polaroidem fotografie – jedyny namacalny dowód narodzin i śmierci moich dzieci.
Wróciłam na świat jako kobieta, która właśnie poroniła. Był to świat, któremu trudno było zrozumieć zarówno proces psychiczny, przez który przechodziłam, jak i druzgocącą naturę nieustępującej żałoby, którą przeżywałam. Świat, który nie chciał znać szczegółów tego, co się stało, ani tym bardziej o nich pamiętać: świat, który nie był pewien, czy w ogóle byłam matką, a David ojcem, czy moje dzieci rzeczywiście się urodziły i czy faktycznie umarły. Ten świat był nieprzystosowany do wspierania mnie – podobnie jak niezliczonych innych kobiet i par, które – co niebawem odkryłam – również borykały się ze swoimi własnymi wersjami tego bólu.
„Poronienie” to nazwa najpowszechniejszej komplikacji wczesnej ciąży i często podaje się, że dotyczy jednej czwartej ciąż1. Jeśli to doświadczenie nie spotkało ciebie lub twojej partnerki, na pewno znasz kogoś, kto je przeżył – choć możesz nawet o tym nie wiedzieć. Jedno z badań sugeruje, że w Stanach Zjednoczonych od 750 000 do 1 000 000 ciąż kończy się w ten sposób, a jednak niedawny ogólnokrajowy amerykański sondaż wykazał, że powszechnie uważa się to za rzadkie powikłanie2. Inne szacunki dotyczące Wielkiej Brytanii wskazują, że w 2016 roku codziennie dochodziło do 684 poronień3. Najczęściej następują w pierwszych dwunastu tygodniach ciąży, choć może się to zdarzyć również długo po zakończeniu pierwszego trymestru – aż do momentu kiedy w świetle prawa mówi się o „martwym urodzeniu”. W Wielkiej Brytanii oznacza to okres do dwudziestego czwartego tygodnia ciąży, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych i Australii cezurę stawia się miesiąc wcześniej4.
1 Według organizacji The Miscarriage Association oraz Tommy’s poronieniem kończy się jedna czwarta ciąż, natomiast artykuły naukowe podają różne dane – przyczyną rozbieżności jest trudność w diagnozowaniu faktycznej częstotliwości występowania tego zjawiska, ponieważ wiele poronień zostaje przeoczonych i nie jest zgłaszanych. Większość badań podaje, że jedna piąta ciąż klinicznych kończy się poronieniem (przed dwudziestym czwartym tygodniem ciąży), inne zaś, przyglądając się poczęciu i wczesnej ciąży, podają odsetek strat nawet tak wysoki, jak jedna trzecia. Często przytaczana „jedna czwarta” zdaje się wypadkową tych różnych wyników. N. Maconochie, P. Doyle, S. Prior, R. Simmons, Risk factors for first trimester miscarriage – results from a UK-population-based case-control study, „BJOG: An International Journal of Obstetrics & Gynaecology” 2007, nr 114(2), s. 170–186.
2 J. Bardos, D. Hercz, J. Friedenthal, S.A. Missmer i Z. Williams, A national survey on public perceptions of miscarriage, „Obstetrics & Gynecology” 2015, nr 125(6), s. 1313. W Stanach Zjednoczonych za poronienie uznaje się utratę ciąży do dwudziestego tygodnia (różnice między poszczególnymi stanami dotyczą wagi dziecka).
3 https://www.tommys.org/our-organisation/charity-research/pregnancy-statistics
4 W Polsce tygodniem, od którego nie mówimy o poronieniu, ale o porodzie, jest dwudziesty drugi tydzień ciąży. Kobieta do dwudziestego pierwszego tygodnia ciąży i sześciu dni jeszcze roni. Od dwudziestego drugiego tygodnia ciąży – rodzi. W różnych sytuacjach może być to poród przedwczesny na granicy możliwości przeżycia lub poród martwy. Poronienie do dwunastego tygodnia ciąży określamy jako wczesne, a od dwunastego do dwudziestego drugiego tygodnia ciąży jako późne .
Ponieważ badania dotyczą tylko poronień ciąż, które zostały medycznie zdiagnozowane, nie zaś tych, które wykrywa się w domu z pomocą zakupionego w sklepie testu ciążowego, istnieje prawdopodobieństwo, że wspomniane liczby są zaniżone. Ponadto, zważywszy na to, że coraz więcej kobiet decyduje się na późniejsze zajście w ciążę, ryzyko poronienia wzrasta zaś z wiekiem matki, tendencja może być rosnąca. Raport z Office for National Statistics for England and Wales w 2015 roku5 wykazał, że kobiety w wieku powyżej czterdziestu lat miały wyższy współczynnik płodności (czyli stosunek liczby żywych urodzeń do liczby kobiet) niż kobiety poniżej dwudziestego roku życia, którą to rozbieżność ostatnio zarejestrowano po zakończeniu II wojny światowej. Ten sam trend daje się zaobserwować w innych krajach Europy Zachodniej, Australii, Nowej Zelandii, Kanady i Stanów Zjednoczonych.
5 Urodzenia w Anglii i Walii: 2015, Urząd Statystyki Narodowej, 13 lipca 2016, https://www.ons.gov.uk/peoplepopulationandcommunity/birthsdeathsandmarriages/livebirths/bulletins/birthsummarytablesenglandandwales/2015, dostęp: 10.09.2022.
Powszechność poronienia nie znajduje jednak żadnego odzwierciedlenia w tym, jak o nim mówimy i jak je rozumiemy. Może nawet być tak, że owa wszechobecność przyczyniła się do lekceważenia go jako „zaledwie” ryzyka reprodukcyjnego, które nawet najlepsze z nas muszą czasem ponieść. Pierwsze poronienie szybko nauczyło mnie, jak katastrofalny wpływ na przechodzenie żałoby może wywierać to błędne przekonanie: moje dorosłe życie zostało zdeterminowane przez to wydarzenie, a przeżywszy je, odkryłam, jak wiele innych osób także czuło, że utrata ciąży równie głęboko naznaczyła narrację życia ich i ich rodzin.
Jest to, co było „przed”, i to, co nastąpiło „po”. Wraz ze śmiercią Matildy i Florence umarły jakieś części mnie samej. Nie chodzi tylko o to, że kiedy wychodziłam ze szpitala, wiedziałam, że nie mogę liczyć na to, że moje ciało stworzy istotę, która przeżyje, by zostać moim dzieckiem; stałam się kimś fundamentalnie różnym od osoby, którą byłam wcześniej. Moja pewność siebie i poczucie własnej wartości legły w gruzach. W miarę jak rozmywały się granice kolejnych tygodni, ten brak wiary w siebie projektowałam na ludzi wokół, którzy – jak zaczęłam myśleć – również mieli mnie zawieść. Gniew, zgorzknienie i smutek bywały tak dojmujące, że odczuwałam je fizycznie jako palenie w klatce piersiowej. Trudno było ze mną przebywać: szybko wpadałam w złość, wydawałam pochopne sądy i często bywałam sarkastyczna. Teraz rozumiem, że wynikało to z miłości i złamanego serca, ale było w tym również coś więcej.
Do mojej rozpaczy przyczynił się brak adekwatnego zrozumienia i wsparcia dla złożoności tego, co mnie spotkało. Bardzo niewiele osób w moim otoczeniu zadało sobie trud, żeby dowiedzieć się o szczegółach zdarzeń przed moim poronieniem, w jego trakcie i po nim; zamiast tego odczuwałam intensywną presję, żeby „iść dalej” i ponownie zajść w ciążę. Czułam się beznadziejnie, boleśnie samotna. Ale faktycznie „poszłam dalej” i poczęłam mojego obecnie szesnastoletniego syna zaledwie trzy miesiące po tym, jak z pustymi rękami opuściliśmy szpital. Takie okoliczności złożyły się na ciążę unurzaną w poczuciu winy oraz intensywnym lęku, podczas gdy moja żałoba walczyła o znalezienie miejsca, którego naprawdę potrzebowała. Nadal zastanawiam się, ile w mojej motywacji do tak szybkiego ponownego poczęcia było pragnienia odwrócenia uwagi – swojej i innych – od tej nieznośnej rozbieżności narodzin i śmierci, którą przyniosła ze sobą moja pierwsza ciąża.
Po narodzinach syna przeżyłam jeszcze trzy poronienia. Doświadczenia z nimi związane znacznie pogarszały słowa, które słyszałam od innych – i te, których nie usłyszałam od nikogo. My, żałobnicy, zwykle pamiętamy takie wypowiedzi bardzo dobrze. Nie licząc paru chlubnych wyjątków, wielu ludzi dookoła mnie za każdym razem popełniało nieumyślne gafy. Wielokrotnie powtarzano mi, że „przynajmniej” tamte poronienia zdarzyły się na wcześniejszym etapie ciąży, a moje doświadczenia ze szpitala często redukowano do epizodów medycznych, którymi się stały, razem z towarzyszącymi im notatkami o przyjęciach i wypisach. W miarę rozwoju mojej niefortunnej historii reprodukcyjnej cienka warstwa współczucia zanikała: czwarte poronienie pozostało niemal niezauważone przez przyjaciół, kolegów z pracy czy rodzinę, a nawet zdawało się irytować tych, którzy bardzo chcieli, bym „dała sobie spokój” ze staraniami o kolejne dziecko, według nich zakrawającymi już na obłęd.
Nie chodzi o to, że ci ludzie okazywali się niemili czy nieczuli. Byli wśród nich przepracowani i niedofinansowani, a mimo to oddani pracownicy opieki medycznej, których nikt adekwatnie nie przeszkolił do radzenia sobie z poronieniami, a także przyjaciele wierni staroświeckiej, niekwestionowanej zasadzie kulturowej, że „lepiej o tym nie wspominać”. Być może niektórym z nich wrażliwość kazała unikać rozmów o krwi, skrzepach, tkankach, bólu i embrionalnych ciałach. W końcu miesiączki, wypadające macice, narodziny, traumy, mleko z piersi, menopauza i inne aspekty kobiecego zdrowia również są tematami rozmów prowadzonych szeptem, w poczuciu dyskomfortu czy nawet obrzydzenia. Wiem również, że inni wychodzili z założenia, że najlepiej będzie nie wzbudzać mojego drażliwego niepokoju, wypowiadając słowo na „p”.
Ale byli też inni, którzy – powodowani raczej ignorancją niż złą wolą – szczerze zastanawiali się, o co tyle krzyku. Przecież dziecko, które straciłam, nie wzięło nawet ani jednego oddechu. Kiedy doświadczenie jest tak silnie przeniknięte ambiwalencją i nacechowane paradoksem, towarzyszy mu dezorientacja. Poronienie miota się w strefie „jak gdyby” i „prawie”, i „gdyby tylko”, oscylując pomiędzy życiem i śmiercią, rodzicielstwem i bezdzietnością, sferą publiczną i prywatną, zdrowiem psychicznym i fizycznym. Akceptacja ogromu straty, zarówno faktycznej, jak i potencjalnej, którą może ze sobą nieść, wielu wydaje się obarczona zbyt wielkim wysiłkiem. Nic dziwnego, że brakowało mi dostatecznego wsparcia, skoro nie umiemy jeszcze pojąć tych konfliktów i wymykających się definicjom idei.
Moje doświadczenia – zarówno te złe, jak i tych kilka wyjątkowo krzepiących – zainspirowały mnie do odbycia szkolenia jako wolontariuszka infolinii wsparcia głównej brytyjskiej organizacji charytatywnej poświęconej poronieniu, The Miscarriage Association. Przekonałam się, jaką wartość ma rozmowa z osobą przygotowaną do słuchania i wyrażenia szczerego zainteresowania moimi doświadczeniami i zrozumienia dla nich, i sama chciałam dać to samo innym. Pomimo wpływu, jaki nieustannie wywiera na opiekę medyczną oraz politykę zdrowia, a także wsparcia udzielanego osobom dotkniętym poronieniem, pozostaje ona stosunkowo małą organizacją charytatywną w porównaniu z innymi, poświęconymi dzieciom utraconym na późniejszym etapie ciąży lub przy porodzie o czasie. Później dołączyłam do zarządu i razem z jego członkami ciężko pracowałam, aby podnieść świadomość i promować rozumienie tego, co wiąże się z poronieniem – zarówno w sferze szpitali, jak i poza nimi.
Po ponad dziesięciu latach, mimo ogromnych postępów, które obserwujemy zarówno w zakresie opieki medycznej, jak i świadomości kulturowej, praca organizacji charytatywnej daleka jest od zakończenia, zaś badania tylko nieznacznie zbliżyły nas do odpowiedzi na pytanie, co uniemożliwia ciążom rozwój aż do prawidłowego rozwiązania. Praca, którą podjęłam w The Miscarriage Association, a także terapia, ku której zwróciłam się, przeżywając samotność i żałobę, przyczyniły się do decyzji o przebranżowieniu i podjęciu pracy jako psychoterapeutka. Pracując przez piętnaście lat w wielu publicznych i prywatnych placówkach, rozmawiałam z setkami kobiet – a niekiedy również ich partnerów i partnerek – o doświadczonych przez nich poronieniach. Mimo budujących pozytywnych zmian, które nastąpiły, odkąd podjęłam pracę, wiem, że przed nami jeszcze długa droga, zanim wielkie cierpienie tych, którzy przeżyli poronienie, uzyska stałe współrzędne na mapie żałoby.
W niniejszej książce zgłębiam doświadczenia poronienia i ich szerszy kontekst kulturowy, medyczny oraz historyczny w sposób rzadko spotykany, bo intymny i szczegółowy. Chciałabym przybliżyć czytelnikom psychiczne i emocjonalne piętno, jakie odciska wczesne, późne i nawracające poronienie, a także interwencje oraz wybory medyczne, które należy podjąć w czasie wielkiej bezbronności – w tym rozdzierające decyzje o tym, co zrobić z ciałem poronionego dziecka oraz z mlekiem, którym miało być karmione.
Bez względu na to, czy doświadczyliście poronienia, czy po prostu pragniecie dowiedzieć się o nim czegoś więcej, chciałabym, abyście nieco głębiej zastanowili się nad tym, jak definiujemy ciążę, narodziny, śmierć, rodzicielstwo i żałobę, a także nad napięciem wywołanym starciem medycyny z emocjonalną i intuicyjną sferą ludzkiej żałoby i utraty. Chociaż każdy z rozdziałów stanowi osobną całość, pojawiające się w nich tematy i idee przenikają się wzajemnie i rezonują w całej książce: to, co tyczy się wczesnej utraty, może odnosić się równie dobrze do tej, która następuje na późniejszym etapie ciąży, a to, co odnosi się do nawracających poronień, może dobrze oddawać pojedyncze doświadczenie. Sądzę mimo wszystko, że najlepiej jest czytać te rozdziały po kolei.
W pierwszym rozdziale analizuję potencjalnie głęboką więź, którą można nawiązać z ledwie poczętym, a nawet niepoczętym jeszcze dzieckiem, kładącą podwaliny głębokiej żałoby spowodowanej jego utratą. Wiemy, że większość poronień następuje na wczesnym etapie ciąży – przed dwunastym tygodniem6 – drugi rozdział skupia się na niektórych cechach szczególnych tak wczesnej straty. W rzadszych przypadkach późnych poronień, które opisuję w następnym rozdziale, ludzie wykazują większą gotowość do akceptacji istnienia „dziecka” oraz „narodzin” i „śmierci” niż w przypadku wczesnych poronień, wciąż jednak są to pojęcia niepewne, zaś szczegóły szpitalnych doświadczeń często nie są znane poza murami kliniki. W kolejnym rozdziale przyglądam się wycieńczającemu charakterowi poronień nawracających – doświadczenia rzadszego, ale bynajmniej nie pozbawionego statystycznego znaczenia, wymagającego innego rodzaju emocjonalnej wytrzymałości. W przedostatnim rozdziale rozważam wpływ poronień na partnerów i partnerki oraz pozostałych członków rodziny. Na koniec przyglądam się temu, co stanowi prawdopodobnie najmniej rozpoznany aspekt poronienia: decyzjom dotyczącym pochówku oraz upamiętniania członka rodziny, któremu nie dane było dołączyć do drzewa genealogicznego.
6 Artykuły naukowe podają różne statystyki: albo po dwunastym tygodniu ciąży dochodzi do jednego procentu, zob. A.J. Wilcox, C.R. Weinberg, J.F. O’Connor, D.D. Baird, J.P. Schlatterer, R.E. Canfield, E.G. Armstrong, B.C. Nisula, Incidence of early loss of pregnancy, „New England Journal of Medicine” 1988, nr 319(4), s. 189–194; albo do 4 procent dochodzi pomiędzy dwunastym a dwudziestym drugim tygodniem, jak podają E.C. Larsen, O.B. Christiansen, A.M. Kolte, N. Macklon, New insights into mechanisms behind miscarriage, „BMC Medicine” 2013, nr 11(1), s. 154. Sprawę jeszcze bardziej komplikują dane podawane przez Tommy’s, zgodnie z którymi 85 procent ciąż kończy się przed dwunastym tygodniem, zob. https://www.tommys.org/pregnancy-information/im-pregnant/early-days-pregnancy/how-common-miscarriage, dostęp: 10.09.2022.
Klienci, o których piszę, są postaciami utworzonymi na podstawie setek historii, których wysłuchiwałam – zresztą nie zawsze w gabinecie. Słuchałam opowieści o poronieniach, przechadzając się po plażach, idąc korytarzami, jadąc pociągiem czy autobusem, a nawet na weselach czy chrzcinach. Czytałam również blogi, wspomnienia oraz fora internetowe grup wsparcia, w których uczestniczyłam również na żywo. Nie ujawniłam żadnych informacji, które łamałyby zasady poufności, i dopilnowałam, aby uniemożliwić identyfikację osób, tam gdzie było to konieczne. Wcale nie wyklucza to jednak, że niektórzy czytelnicy rozpoznają siebie w opisanych okolicznościach – mogą tu się znaleźć przypadkowe zbieżności i powszechne doświadczenia. Niektóre szczegóły zostały opisane na wyraźną prośbę, aby przyczynić się do misji, którą ma pełnić ta książka: uświadomienia tak wielu ludziom, jak to możliwe, tak bardzo nierozumianego doświadczenia.
Choć wykorzystuję opowieści z gabinetu, nie piszę prawie nic o procesie terapeutycznym. Sztuka psychoterapii po poronieniu i umiejętności potrzebne do jej prowadzenia to temat godny osobnej książki, ale nie na tym chcę się tu skupić. Prawie zawsze ukrywałam moje osobiste doświadczenia poronień przed klientami, obawiając się, by nie zakłóciły ich własnych historii. Przez długi czas poważnie zastanawiałam się nad ujawnianiem w tej książce najintymniejszych szczegółów mojego życia, a w końcu zaryzykowałam, wierząc, że – podobnie jak inne przytoczone tu historie – mogą pomóc tym, którzy rozpoznają w nich siebie, a także pragnącym dowiedzieć się więcej. Moje wspomnienia nieuchronnie są narażone na nieumyślne zniekształcenia powodowane upływem czasu oraz nakładającymi się na nie warstwami potężnych uczuć.
Nie potrafię opisać każdego doświadczenia zbyt wczesnej utraty dziecka, a ramy tego zjawiska, które tu zakreślam, pewnym czytelnikom mogą wydawać się arbitralne. Doświadczenie poronienia tak bardzo jak tylko możliwe zbliża się do martwego urodzenia, a także do potencjalnego rozdarcia czy ulgi spowodowanej dobrowolnym przerwaniem ciąży z powodów medycznych lub też innych. Zamiast rozszerzać moją perspektywę w sposób mogący uchodzić za właściwy czy oczywisty, zdecydowałam się najlepiej jak mogę oddać sprawiedliwość takiemu doświadczeniu utraty ciąży, o którym wiem najwięcej.
To pożałowania godne, że brak badań na temat doświadczeń poronienia pośród wielu grup kulturowych i religijnych – podobnie jak doświadczeń partnerów, par jednopłciowych, nastolatków oraz kobiet i par z niepełnosprawnością intelektualną. Ale, podobnie jak we wszystkich innych aspektach badań w tym obszarze, z nadzieją patrzę na początki tych niezbędnych zmian, które zachodzą po części dzięki współczesnym badaniom antropologicznym7. Jestem pewna, że moje historie wiernie czerpią z doświadczeń znaczącej liczby osób, wiem jednak również, że reprezentują one zaledwie małą grupę osób dotkniętych poronieniem – świeckie, anglojęzyczne kobiety oraz pary – z których wszyscy mają dostęp do bezpłatnej opieki oferowanej przez Narodową Służbę Zdrowia w Wielkiej Brytanii.
7 Dr Susie Kilshaw, zatrudniona jako Principal Research Fellow w University College London, zajmowała się konsekwencjami poronienia w Katarze i opowiedziała mi o innych fascynujących badaniach antropologicznych, na przykład pracy Eriki van der Sjipt w Rumunii i Kamerunie. Razem z Katie Borg redaguje w trakcie pisania niniejszej książki tom międzynarodowych badań Negotiating Miscarriage: A social, medical and conceptual problem, Oxford: Berghahn Books. Istnieje również literatura badająca doświadczenie poronienia w Iranie, Tajwanie, Japonii i Hongkongu.
Zanim rozpocznę, chciałabym wyjaśnić, dlaczego w niniejszej książce zdecydowałam się używać słowa „dziecko” zamiast „zarodek” czy „płód”. Zdaję sobie sprawę, że taka decyzja może wywoływać dyskomfort wobec argumentów za wyborem i prawem do aborcji. Napięcie pomiędzy wspieraniem reprodukcyjnych praw kobiet – w tym również prawa do wyboru aborcji – a pragnieniem uszanowania i złagodzenia reprodukcyjnego cierpienia kobiet, które obejmuje doświadczenie utraty dziecka przy poronieniu, pozostaje wyzwaniem dla feminizmu. Amerykańska feministka i antropolożka Lydia Layne rozważa ten dyskomfort w swojej doniosłej książce Motherhood Lost („Utracone macierzyństwo”). Jej zdaniem „w kontekście utraty ciąży istnieje obawa, że jeśli uznamy, że w poronieniu utracone zostało coś wartościowego, coś godnego żałoby, automatycznie godzimy się na wrodzony status osobowy embrionów i płodów”8.
8 L.L. Layne, Motherhood Lost: A Feminist Account of Pregnancy Loss in America, Oxford 2002, s. 240.
Nie postrzegam tego jednak w ten sposób – podobnie zresztą jak Layne, która, tak jak ja, definiuje „status osobowy” (czy „status dziecka”) jako pojęcie wyłaniające się z konstruktów kulturowych i indywidualnych. Kobiety, z którymi rozmawiam podczas terapii i przy innych okazjach, nie mówią o „wrodzonym statusie osobowym” tego, co utraciły, ani też nie twierdzą, że ich jednostkowa relacja z poczętym dzieckiem jest uniwersalna. Wiem, że są kobiety, którym utrata rozwiniętej ciąży przysparza niewiele bólu, a także takie, które przyjmują poronienie z ulgą i nie nazywają tego, co straciły, „dzieckiem”. Wiem też, że niekiedy uczucia mogą z czasem ulegać zmianom: poronienie może niekiedy przynieść ulgę na jakiś czas, a dopiero potem spowodować żałobę, podobnie jak chciany koniec niechcianej ciąży może z czasem okazać się druzgocącą utratą.
Ale używane tu przeze mnie słowo „dziecko” (baby) pomaga również zdać sobie sprawę z ograniczeń, jakie nakłada na nas język angielski, gdy mówimy lub piszemy o poronieniu. Niektóre anglojęzyczne kobiety, chcąc wyrazić swoją utratę, uciekają się do zapożyczeń z innych języków: rdzenni Maorysi z Nowej Zelandii nazywają dziecko przed narodzeniem pepi (odnosząc się do istoty obdarzonej sprawstwem, mogącej decydować o pozostaniu w łonie lub wyjściu z niego), zaś japońscy buddyści używają słowa mizuko, czyli „wodne dziecko”, które istnieje w przestrzeni pomiędzy życiem a śmiercią i czeka, by innym razem zostać poprowadzone ku życiu. Na potrzeby tej książki używam jednak słowa „dziecko”, ponieważ to właśnie ono pada najczęściej z ust opłakujących.
Każdemu poronieniu – o czym, mam nadzieję, się przekonacie – jest przypisane jego własne znaczenie. Chciałabym, aby kolejne rozdziały dały wam narzędzia do głębszego zastanowienia się nad tym, co może nieść za sobą takie przeżycie, abyście mogli swobodniej o nim rozmawiać. Mam nadzieję, że dla czytelników, którzy przekonali się osobiście, co może wiązać się z poronieniem, te opowieści będą stanowiły źródło pocieszenia i wsparcia w tym – nadal nieustępliwie izolującym – doświadczeniu. Chociaż zdaję sobie sprawę z tego, jak daleko zaszliśmy, chciałabym również pokazać wam, jak daleką drogę możemy jeszcze – i musimy – przejść.