- W empik go
O tron. Część 1-2 - ebook
O tron. Część 1-2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 619 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy w parę dni później pan sędzia, zaniepokojony tem, co od Brzoski słyszał, wybrał się do Wilna, to przybywszy na miejsce, ręce z rozpaczy załamał.
Wilna w Wilnie podówczas było nie znaleść. Czego nie zniszczyli kozacy Zołotareńki, to obrócił w popiół i gruzy straszliwy pożar, który trwał dni siedmnaście i klęski dopełnił.
Uciekał też z Wilna kto mógł, a pozostawali jeno ubodzy, coraz bardziej nędzni i głodni, więc też coraz skłonniejsi do wszelakich gwałtów. Ściągały się natomiast do nieszczęsnego miasta całe gromady różnych rabusiów i łotrzyków, którzy tu ukrytych skarbów i łatwej zdobyczy szukali. Często też jeszcze w rozmaitych stronach miasta wybuchały pożary, często dopuszczano się mordów i okrucieństw, a tym gwałtom nie zawsze w porę zapobiedz zdołał rządzący teraz Wilnem, w imieniu cara Aleksego, kniaź Szachowski.
W powszechnym popłochu uniknęli też z miasta i OO. Jezuici, którzy się tu w ostatnich czasach byli bardzo wzmogli. Wziąwszy w posiadanie archiprezbiteryaluy kościół św. Jana, odnowili go pięknie, a i inne świątynie ku czci Bożej wznosili. Powstał tak kościół św. Kazimierza, kędy ciało tego patrona złożone jest, i św. Stefana na Rudnickiem przedmieściu, wraz ze szpitalem dla ubogich, i św. Rafała na Snipiszkach, oraz świątynia pod wezwaniem św. Ignacego, wewnątrz pięknemi a sztucznemi malowaniami ozdobiona.
Do collegium Ojców przy kościele św. Jana cisnęła się młodzież i z Korony i z Litwy; ludny też był dom profesów, czyli zakonników starszych, mieszczący się przy kościele św. Kazimierza, a koadjutorów, czyli kleryków, liczba wzmagała się z każdym rokiem. Garnęły się tłumy pobożnych do jezuickich świątyń, ile że tam najpiękniejsze wprowadzano nabożeństwa i liczne bractwa, tworzące niby armię wyćwiczoną w walce z szerzącem się na Litwie kacerstwem. Sypały się też hojne dary i zapisy od możnych panów i mieszczan wileńskich; zgoła rosło znaczenie Zakonu Jezusowego, gdy oto owa klęska wszystko obróciła w niwecz. Collegium zamknięto, a świątynie zniszczone opustoszały; pozostali tylko przy nich, iżby służba Boża zupełnie nie ustała, niektórzy starcy z braciszkami zakonnymi do pomocy. Tak przy kościele św. Ignacego pozostał wielce świątobliwy, lecz mocno schorzały O. Wojciech Zaleski, Ośmdziesięcioletni zgrzybiały starzec, wraz z bratem Albertem, a przy kościele św. Kazimierza O. Jędrzej Przygodzki, żadnych dla chwały Bożej i posługi bliźnich nie lękający się niebezpieczeństw; zatrzymał zaś przy sobie jako koadjutora Kazimierza Łyszczyńskiego, który się był już wówczas do przyjęcia subdyakonatu sposobił. Kazimierz niechętnie pozostał, – czuł on bowiem niechęć do O. Jędrzeja za jego surowość, i za to, "że mu słów prawdy nie szczędził, a upominał często, iżby zbytnio rozumowi swemu i siłom nie dufał. Kazano jednak, więc musiał usłuchać, ale po raz pierwszy uczuł zniechęcenie; mrukliwym się stał i posępnym. Nie było przytem pracy żadnej w Wilnie, tylko ciągła obawa i ciągłe ukrywanie się. Czasem jeno, w suknie świeckie przebrany, szedł Kazimierz z rozkazania O. Jędrzeja lub w jego towarzystwie roznosić chleb i jałmużny ubogim, wśród których straszne choroby rozszerzać się poczęły. Zresztą zamknięty w swej celi, czytaniu różnych ksiąg się oddawał, które z rozprószonej biblioteki jezuickiej pozostały, a które on w tajemnicy przed O. Jędrzejem u siebie gromadził. Były to po większej części księgi przez kacerzy wydawane, a z tych najbardziej go zajęły dzieła Jędrzeja Wołana, słynnego kacerza, zwłaszcza zaś jego Epistolae de divina Trinitate, albo Anabaptismus sive speculum fidei et pietatis.
A tak w tem czytaniu i zgłębianiu różnych wątpliwości się zaciekł, że myśl jego stawała się obcą wszystkiemu i na wszystko obojętną. I gdy rodzic jego, przybywszy do Wilna, mocno stroskany, opowiadać mu począł o swoich smutkach, niemocy ciągłej Witolda, która mu kalectwem groziła, a wreszcie o przejściach z Maruchną, Kazimierz słuchał wprawdzie, ale tak, jakby zgoła o czem innem myślał, na utyskiwania zaś rodzica odparł sucho:
– Każdy dźwiga krzyż swój…
Zhardział już był w nim duch, a wyziębło serce, bo oto on, który przed kilku laty lękał się rodzica jak ognia i korzył się przed nim, teraz zgnębionemu starcowi począł z góry nauki dawać, jako małej wiary jest, iż się troska o to, co w ręku Bożych spoczywa.
– A co się tyczy Maruchny – rzekł w końcu obojętnie – jabym się jej nie przeciwił, bo to najgorzej jest… Wielką odpowiedzialność na siebie bierze ten rodzic, który wolę i sentymenta dziecka ku swojej woli nagiąć usiłuje.
A na to stary sędzia aż skoczył i począł dawnym, surowym głosem karcić syna, iż tak hardo do rodzica przemawiać śmie i nauki mu dawać, nieuznając rodzicielskiej władzy, która jako od samego Boga postanowiona, mądra być musi…
Surowy głos rodzica przywiódł na pamięć Kazimierzowi dawne wspomnienia. Zrazu zląkł się, jak wówczas, gdy za krnąbrne słowo stary Patej dyscypliną bił, – lecz potem krew cała, wzburzona, zbiegła mu do serca. Stał się okrutnie blady, wargi zaciął i gniewem w sobie miotany, milczał.
A w końcu głosem stłumionym, ponurym odparł:
– Nademną jest teraz jedna tylko władza: władza zakonu, której słuchać mam, a żadna inna… Świeckie też sprawy obce mi są…
Sędzia nie odrzekł już na to nic, lecz potem przed O. Jędrzejem, którego zdawna znał, żalił się na oschłość i pychę syna. Ks. Przygodzki zaś słuchał w milczeniu, siwą głową trząsł, a wreszcie tak mówił:
– Najgorszy jest szatan pychy, on zaś najbardziej zwykł duchownych, a zwłaszcza zakonników nagabywać, tłómacząc im, jako już doskonałymi są, iżby w ten sposób zniszczyć w nich to, co podwaliną jest ich żywota: pokorę. O waszego młodzianka ja lękam się zdawna, iżby go ów szatan nie opętał, a przeto upominam go i karcę. Dał mu Bóg wiele i talenta różne i wymowę niezwyczajną, a przytem hart woli, który nas nieraz w zdumienie wprawiał.
I jako exemplum opowiadał ks. Przygodzki:
– Dla zabawy przystojnej, zarazem zaś ku pouczeniu młodocianych umysłów, wprowadziliśmy byli różne z historyi biblijnej i Pisma św. wido – dowiska, w których młodzież nasza i alumnowie niektórzy udział mieli. Raz na takiem theatrum przedstawiać miał wasz Kazimierz jakowegoś arcykapłana, ku czemu przyodziewał wielką szatę białą, iglicami na ramieniu spiętą. Towarzysz jego, który mu szatę ową przytwierdzial, uczynił to tak nieszczęśliwie, iż mu wszystkie iglice na wskroś w ciało wbił. Kazimierz ani drgnął i cały czas w okrutnym bolu trwał mężnie, aż w końcu omdlał, gdyż mu krew obficie uszła… Gdy zaś ja i inni ojcowie • mocno strwożeni, pytali go, dlaczegoby to uczynił i taką męczarnię sobie zadał, odrzekł jeno:
– Tak postanowiłem…
– Otóż, – kończył O. Jędrzej – jest w tym młodzianku niezwykły hart; ale przejść może w zaciekłość i upór: iżby się zaś tak nie stało, módlmy się, mości sędzio, do Tego, który mocen jest kruszyć najtwardsze serca. Ja zaś wam przyrzekam, iż nad Kazimierzem czuwać teraz będę podwójnie i władzą, która jest mi dana, łamać będę krnąbrną jego wolę i pychę.
Dotrzymał przyrzeczenia O. Jędrzej i po wyjeździe sędziego począł w dwójnasób próbować doskonałości swego koadjutora surowością i karceniem, a raz w nocy na czytaniu go zszedłszy, okrutnie go zgromił:
– Pod obedyeucyą zakazuję! – zawołał. – Odtąd za pokutę bez mojego zezwolenia lub rozkazu nie będziesz wydalał się z celi… a wieczorem światła zapalać nie wolno, jeno w ciszy a mroku, modlitwy, które ci wyznaczę, odprawiać masz, iżbyś hardego ducha upokorzył!
Wiedział Kazimierz, jako X. Przygodzki w postanowieniach swych nieugięty był a karności zakonnej przestrzegał ściśle, sam dla siebie nieraz nad miarę surowy. Toż nie odrzekł nic, ani próbował się przeciwić, tem jednak gwałtowniej począł w nim burzyć się buntowniczy umysł.
Przez kilka dni czynił tak, jak mu O. Jędrzej nakazał. Nie opuszczał celi, a skoro zmierzch zapadł, usiadał na twardem swem posłaniu i tak nieraz noc całą w chmurnem rozmyślaniu przesiedział, tem się najbardziej zajmując, jaki cel mieć mogło owo łamanie woli w żelaznej obróży karności zakonnej.
– Ludzka istota – myślał – tem się od bydlęcia odróżnia, że myśl jej jest wolna, że uczynić może to, co za rozsądne i dobre uzna. Krępować myśl, a zatem i czyny, to znaczy tworzyć z człowieka niewolne zwierzę…Że zaś był nawykł do kontrowersyi i dysput, tedy sam sobie na ów argument innym sprzecznym odpowiadał argumentem:
– Łamać wolę jednego człowieka, żyjącego w zgromadzeniu, to znaczy zgromadzenie owo uczynić niezłomnem, to znaczy ze wszystkich myśli stworzyć jedną myśl i ze wszystkich słów jedno wielkie słowo, a ze wszystkich czynów jeden olbrzymi czyn… Tego chciał założyciel nasz święty i dlatego zakon jego stał się tak potężnym.
A duch zwątpienia i pychy wnet w myśli jego odparł:
– Nie byłoby Ignacego Loyoli, gdyby wolę jego odrazu złamano, tak, jak łamią twoją… I kto ją łamie? niedołężny starzec, który zaledwie brewiarz swój zna… Nie istniałaby potęga zakonu, gdyby od czasu do czasu, wśród tłumu karnych, bo bezmyślnych, niewolników reguły, nie ukazywały się niepodległe umysły, świadome swej mocy, druzgoczące ciasne karby przepisów zakonnych, sięgające wyżej, odkrywające nowe drogi…
Coraz to grubsze cienie zalegały celę. Na dworze wiatr jesienny rozbijał się z głośnym jękiem o zgliszcza, ruiny i opustoszałe mury, rozsypując wokół kurzawę. Cisza zresztą na wyludnionych ulicach i pustka, a w duszy Kazimierza coraz tłumniejsze niesforne myśli.
Duch pychy mówił mu teraz:
– Tyś jest ten, który nowe odkryje drogi… tyś jest ten, który sięgnie wyżej i posiądzie władzę nad słuchającym cię tłumem… Ażali ów ciemny starzec, który ci rozkazy wydaje, może się równać z tobą? Cóż myśl jego, po ziemi pełzająca, kiedykolwiek stworzyć mogła? Cóż znaczy jego żywot, chociażby najświątobliwszy, gdy jest nakształt istnienia niewolnego i bezmyślnego zwierzęcia? co znaczy wiara, która jest podobna bezwiednemu instynktowi? co warta wogóle taka wiara lub cnota, o którą nie rozbijały się nigdy ani popędy natury, ani pokuszenia żadne, ani wątpliwości?…
Porwał się Kazimierz z posłania i zbliżył ku oknu. Przez nie widać było czarne bezlistne konary drzew, otaczających kościółek, które teraz targał i łamał wicher, gnąc je ku ziemi. W górze, po sciemnionem niebie przewalały się ciężkie chmury, wyglądające jak złomy skał, groźnie spiętrzone. Wśród nich przebłyskiwały chwilami gwiazdy, drżące, jakby strwożone tą gwałtownością wichru, który wciąż jęcząc żałośnie, zgasić je usiłował i strącić z wysoka.
A wówczas zdało się Kazimierzowi, iż on jest, jako owa gwiazda drobna, rzucona w przestrzeń bez końca, którą od czasu do czasu zakrywają i gaszą mgły zwątpień, smutków i utrapień doczesnych. Promieniałby umysł jego i rzucał szerokie blaski, gdyby nie owa niewola, nie to skrępowanie, w jakiem go trzymają… Onby pragnął iść teraz w tłum, nauczać i nawracać, głosić prawdę, ścierać się z fałszem. A jemu każą siedzieć w tej celi, jak ptakowi w klatce, przytłaczają myśli, skazują na milczenie wśród pustki i ciemności.
Było mu zimno, iż drżał, a tak smutno jak temu, który cel swojej drogi zatracił, lecz idzie dalej, nie wiedząc dokąd i po co… Idzie dalej, bo musi, bo mu iść nakazano.
A gdyby się oparł i poszedł samodzielnie! Do domu rodzica nie wróci, łaknie bowiem nauki, coraz to większej nauki, i walki pragnie, nie spokoju. Ale tu także w tej celi pozostać nie może, niewolnikiem bowiem być nie potrafi.
Przechadzać się począł po celi tak gorączkowo, iż się nieraz potrącał o ciasne jej mury. A myśli niesforne tak samo rozbijały się w jego głowie, która pałała.
Pozostać-że on ma na zawsze w tem więzieniu i doczekać się, nic nie zdziaławszy, zgrzybiałej starości, jak O. Przygodzki? Starzec ten, skazując go na pokutę, mówił mu, iż należy zaprzeć się samego siebie, zabić w sobie człowieka, iżby żył jeno dla wspólnego celu. A czy on lub ktokolwiek inny, czy nawet cała mądrość wielkiego zakonu, czy sam generał jego, który wolę swoją bezwzględnie innym narzuca, poręczyć mogą, jaki jest ów cel ostateczny ludzkiego istnienia?
Zuchwała myśl nagle wstrzymała się przerażona.
Dreszcz zimny przeszedł Kazimierza od stóp do głowy. Jeszcze nigdy tak straszne zwątpienia nie zmąciły jego duszy. On pozwalał myśli swej bluźnić! Przed momentem chciał iść w tłum i nauczać Prawdy a teraz sam w istnienie tej Prawdy zwątpił, a teraz ciągle, natarczywie jak pokusa, brzmiało nut pytanie w duszy:
– Czy jest jaka Prawda? czy jest owa jedna, niewzruszona, przedwieczna, ludziom ku zbawieniu objawiona?
Jeszcze do niedawna żadnego pod tym względem wątpienia nie miał; jeszcze do niedawna, gdy się przysłuchiwał uczonym z kacerzami dysputom, dziwował się ich zaciekłości w błędach. Błędy owe zdawały mu się tak samo wyraźne, jak promienną była światłość wiary, którą czuł w duszy. I nagle teraz to światło zagasło; a on zuchwale odważał się przypuszczać, jako owe błędy na potępienie wieczyste skazywane, mogły być objawem wolnej i rozumnej myśli, szukającej Prawdy; a któż rzec może, jako naprzód jej dociekł?…
Uczuł znowu Kazimierz, iż myśl jego bluźni, że dopuściwszy raz taką wątpliwość do duszy, ona w niej spustoszy i obali całą dotychczasową wiarę. Boć jeśli nic pewnego nie ma, to i owe zasady, które on dotychczas za niewzruszone uważał, obalone być mogły, ten zaś, który twierdzi, jako wiara jego jest najlepsza, nie stawałże się równie pysznym a głupim, jak uczniowie Socyua, którzy do grobu brali z sobą hasło: "Scio, cui credidi…!"
Celę zaległa już ciemność zupełna.
Kazimierz oparł się plecami o ścianę i sztywnym wzrokiem wpatrzony przed siebie, czuł, że mu pot oblewa czoło a włosy jeżą się na głowie. Ogarnęła go naraz wielka trwoga, przeczucie potępienia za myśli zuchwałe a zdrożne, które mu rozsadzały czaszkę. Zdało mu się, gdy tak patrzył w ciemności, że widzi owe myśli, jak wychodząc z jego głowy, otaczają go w okół, niby dym gęsty a czarny, to się podnoszą, to zniżają i długiemi pasmami pełzają po ziemi, jak gady.
Należało upaść na kolana i modlić się, wybłagać sobie powrót dawnej wiary i ową gorącość, która w nim stygła. Ale słowa modlitwy zamierały na ustach; zabiła je wreszcie myśl, iż to nie skrucha, lecz ognia piekielnego strach, który mu każe w tym momencie na kolana padać, modlić się i w piersi się bić.
Naraz dały się słyszeć przyspieszone kroki, skrzypnęły drzwi celi i na jaśniejszem tle korytarza zarysowała się postać O. Jędrzeja. Stał w progu i wśród ciemności usiłował rozpoznać Kazimierza.
– Synu – ozwał się drżącym głosem – pójdź za mną, a spiesznie.
I naprzód, o ile mu sił starczyło, nieledwie biedz począł w milczeniu. Za nim szedł Kazimierz, nie przerywając nakazanego silentiutn, chmurny i obojętny.
O pierwszym zmierzchu dnia tego, wyszedł był O. Jędrzej z klasztoru. Dążył nieść pociechę chorym i umierającym. Gdy przechodził ciasnemi uliczkami i zaułkami, posłyszał naraz za sobą kilka pijanych, ochrypłych głosów. Skrył się tedy w ciemnem wejściu jednej na poły rozwalonej chałupy, aby uniknąć napaści. Owi jednak pijani zatrzymali się opodal, a mówili tak głośno, że ich X. Jędrzej z ukrycia swego doskonale słyszeć mógł. Śmieli się donośnie, rzucając od czasu do czasu szpetne przekleństwa.
– Głodno, ciemno i zimno – mówił jeden – pora zaświecić…
– He… he…! – zaśmiał się drugi – niema już czem świecić w Wilnie…
– A gdybyś i zaświecił – ozwał się inny – to i cóż? gruzów jeść nie będziesz, a pieniędzy nie znajdziesz… Skryli psubraty, albo precz wywieźli.
Na to zaś rzekł pierwszy:
– Wiem ja gdzie są pochowane skarby. Mówił mi jeden, jako widział, gdy znoszono je do lochów, pod tym ot kościołem…
Dreszcz przebiegł O. Jędrzeja, bo chociaż ruchu ręki złoczyńcy nie widział, nie mógł wątpić, iż to była mowa o kościele św. Ignacego. Trzeba było biedz natychmiast, uprzedzić, szukać jakiejś rady. Wyjść jednak ze swej kryjówki O. Jędrzej nie mógł, gdyż owi zmawiali się ciągle, kłócąc się czasem i klnąc.
Był jeden, który reflektował, mówiąc, jako kościół pustką stoi, a wszystkie skarby wywieziono. Zresztą teraz kniaź Szachowski miastem rządzi a za rabunki i podpalenia srogo karze; przed kilku dniami dwóch do turmy wtrącił i nahajkami kazał siec.
Ale ów pierwszy nie dawał się odwieść od myśli, łając tchórzów.
– Jeśli nie chcecie, psie syny – wołał – to sam dziś w nocy pójdę!… Tam jeno dwa stare szczury tych lochów strzegą, a gdy ich w garści ścisnę, nie pisną…
Zaczęli potem umawiać się ciszej, a wreszcie śmiać się i śpiewać na zgodę. Poczem oddalili się, aby ową zgodę zapić. O. Jędrzej widział ich, jako krzycząc i pięściami w drzwi i okna bijąc, kazali sobie otworzyć sąsiednią gospodę i tam weszli.
Bez tchu prawie pospieszył teraz O. Jędrzej, aby Kazimierza z sobą wziąć i na pomoc schorzałemu O. Wojciechowi dążyć..
Kościół był ze wszech stron zamknięty i ciemny. Ale O. Jędrzej znał osłonięte głazem skryte wejście do podziemnej celi, kędy była urządzona kapliczka a przy niej X. Wojciech z bratem Albertem schronienie mieli.
Po stromych, wilgotnych i błotnistych schodach zeszli tedy, a raczej zsunęli się z Kazimierzem do lochu, kędy owionął ich przenikliwy chłód i woń wilgoci. Tu było zupełnie ciemno, że trzymając się mokrych, zapleśniałych murów zaledwie postępować mogli.
O. Jędrzej ponaglał jednak, szepcąc pacierze, a gdy tak szli jeszcze czas jakiś, ujrzeli na końcu owego lochu światełko. Drzwi od kaplicy były nieco uchylone i stamtąd szedł ów blask, coraz wyraźniejszy. O. Jędrzej wbiegł tam i do Kazimierza szepnął:
– Zawrzyj drzwi szczelnie!
Mały ołtarzyk w kapliczce oświetlony był kilku gromnicami. Przed nim owi starcy modlili się głośno. O. Wojciech, schorzały, wpół leżał na stopniach. Po zapleśniałych murach ślizgały się blaski blade, wśród których widniał wielki krzyż drewniany nad ołtarzem i z boku wizerunek św. Ignacego Loyoli. Założyciel Zakonu miał oczy wzniesione ku niebu a obu rękami cisnął krucyfiks do piersi.
O. Jędrzej przypadł twarzą ku ziemi, lecz wnet przerywając modlitwy, zwiastował grożące niebezpieczeństwo.
– Niema – mówił – momentu do stracenia; obrony nigdzie nie znajdziem, uchodźmy z życiem!
Na to zaś O. Wojciech dźwignął się i bardzo cichym a trzęsącym się głosem odparł:
– Nie o życie nasze tu idzie, lecz o to, iżby do profanacyi nie dopuścić… Skarbów nie ma tu żadnych, jeno ten jeden, największy – Sanctissimuiu…
– Na ulicach łotrów i włóczęgów pijanych nie braknie – zauważył X. Przygodzki – gór – sze jeszcze świętokradztwo może się stać, gdybyśmy z Sanctissimum uchodzili…
Zaległo milczenie; szukano w myśli sposobu ratunku, gdy nagle O. Wojciech rzekł uroczyście:
– W takiem niebezpieczeństwie wolno nam pożywać Ciało i Krew Pańską… aby pohańbienia nie było. Grzeszne są dusze nasze, lecz wierzące, niech przeto Pan nasz Jezus Chrystus ubłogosławi je i poświęci na przybytek swój i schronienie… Módlmy się bracia…
Uklękli wszyscy u ołtarza i z cicha zaczęli mówić akty skruchy, bijąc się w piersi a wyznając swą niegodność.
– Mea culpa! mea culpa! – powtarzał O. Wojciech, kornie głowę skłaniając.
A gdy się podniósł i z pomocą towarzyszy dźwignął się z klęczek, oblicze jego wynędzniałe, pokryte już jakby cieniem zbliżającej się śmierci, jaśniało pogodą i spokojem.
Wszedł krokiem chwiejnym na stopnie ołtarza, mówiąc:
– Weselmy się w Panu, bo oto zgotował nam ucztę anielską, jako onym pierwszym wyznawcom swoim w katakumbach…
Gdy zaś za moment obrócił się ku klęczącym, z kielichem w ręku, twarz jego, okolona siwymi włosami, wydawała się cała w promieniach… Blaski gromnic odbijając się i mieniąc na złotym kielichu, padały na to oblicze, dziwnie przeźroczyste, jakby już nieziemskie, jeno świętym zapałem i wiarą natchnione.
Ze wzniesionemi ku niebu oczyma, trzymając ponad kielichem Hostyę św., mówił O. Wojciech głosem silniejszym niż zwykle:
– Ecce Agnus Dei…
Przystąpił naprzód O. Jędrzej, potem brat Albert, a teraz czekano na Kazimierza.
Ten zaś klęczał opodal i nie ruszał się. Pomimo uroczystości chwili, duch jego pozostawał zimny a nawet wątpiący, świętokradztwa się jednak bał i nie śmiał z myślami takiemi przystępować do Stołu Pańskiego.
O. Jędrzej zwrócił się ku niemu i karcił go, a wzywał surowym wzrokiem. Wzrok ten obudził w nim sroższy jeszcze bunt: – Non sum dignus. – rzekł głośno.
Na to zaś O. Wojciech jeszcze wyżej podniósł Hostyę św. i powtórzył:
– Ecce Agnus Dei, ecce qui tollit peccata mundi…
I znowu czekał.
Ale Kazimierz nie ruszył się i teraz, a po chwili głosem, w którym brzmiała nie pokora, lecz zaciętość i zwątpienie:
– Non sum dignus!… – zawołał raz jeszcze.
Zimny dreszcz przeszedł po wszystkich. O. Wojciech oczy zawarł, odwrócił się ku ołtarzowi i postawiwszy na nim kielich, na kolana się osunął.
Poczem zaczął głośno mówić psalm pokutny. A Kazimierz nie powtarzał słów, jeno czuł, że mu jakieś szyderstwo śmieje się w duszy.
– Za mnie się modlą – myślał. – A co to znaczy, gdy ja woli nie mam, iżbym się sam modlił?
Po odmówieniu psalmu cisza tak głęboka zaległa, że słychać było szmer topniejącego wosku, który na świeczniki spadał kroplami.
Zdala ozwały się nagle stłumione głosy i dalekie echo kroków. Widocznie kilku ludzi szło rowem, otaczającym z tej strony kościół. Szukano snadź wejścia do podziemiów.
X. Przygodzki, powstawszy, zbliżył się do O. Wojciecha, który u stóp ołtarza leżał z twarzą pochyloną ku ziemi, jak omdlały.
– Uchodźmy, ojcze, uchodźmy! – szepnął.
Ale widząc, iż starzec bezwładny jest i dźwignąć się nie może, skinął na brata Alberta i z jego pomocą złożył go u stóp ołtarza na ziemi, dając poduszkę mszalną pod głowę.
A tymczasem owe głosy stawały się coraz donośniejsze; dochodziły teraz z góry. Snadź złoczyńcy, nie mogąc znaleść ukrytego wejścia do lochów, próbowali wtargnąć do wnętrza przez zakrystyę, która była nad ową podziemną kapliczką położona, a miała drzwi najmniej mocne, bo niejednokrotnymi napadami już nadwerężone.
Głosy te zdawały się cucić O. Wojciecha, który podniósł zgasłe oczy na towarzyszów, ustami chwilę poruszał bez dźwięku, a wreszcie szepnął z trudem:
– Wijatyk…
Była jeszcze jedna Hostya w kielichu, której spożyć nie chciał Kazimierz.
Tedy O. Jędrzej przystąpił z nią do konającego starca. Ten zaś, jak gdyby mu cudem sił przybyło, dźwignął się nieco, podczas gdy O. Jędrzej absolucyę mu dawał, i z twarzą podniesioną a rękami złożonemi na piersiach, czekał na przyjęcie ostatniego pokrzepienia na drogę wieczności, w którą spoglądał bez trwogi z rozradowaniem promiennem.
Patrząc zaś na to Kazimierz, myślał, że piękną jest śmierć podobna i że onby chciał tak umierać w przeświadczeniu, że idzie w światłość.
Po chwili O. Wojciech szepnął:
– Módlcie się za mnie…
– I on się przecie lęka! – pomyślał znów Kazimierz, i widział jako na czoło starca wystąpił pot kroplisty a całe ciało wstrząsały dreszcze. Na twarzy jednak nie było trwogi, raczej uśmiech łagodny na ustach, gdy mu brat Albert podał do ręki gromnicę i gdy mówiono akty za konających.
Znowu potem zaległa cisza; owe głosy zmilkły a zamknięci w podziemnej kapliczce czekali w skupieniu na anioła śmierci, który miał przybyć po duszę sprawiedliwego.
Gdy nagle rzekł O. Wojciech głosem jakby wzmocnionym:
– Idę, kędy mnie woła Pan nasz Jezus Chrystus, ciało moje zostawując tu, na straży… Wy zaś uchodźcie!…
Znowu hałasy słyszeć się dały, tym razem silniejsze. Zdawało się, jak gdyby w około kościoła był tłum uciekających w popłochu.
– Uchodźcie! – powtórzył O. Wojciech. Widząc zaś, że nikt się nie porusza, podniósł z trudem rękę i rzekł:
– Tak każę…
Powstali tedy O. Jędrzej i brat Albert i obaj całowali ręce konającego, który ich żegnał gasnącym wzrokiem, a gdy ku drzwiom się zbliżali, znak krzyża św. drżącą ręką za nimi nakreślił.
Kazimierz wciąż jeszcze klęczał z oczyma utkwionemi w konającego. Zdawało mu się, że kolana wrosły mu w ziemię, iż ruszyć się nie może. W głowie czuł dziwny zamęt, że zaledwie rozumiał, gdy O. Jędrzej, stojąc u drzwi, rozkazywał mu wyjść.
Powstał tedy, ale się ociągał, przystawał, obracając się wciąż ku O. Wojciechowi.
Ten zaś leżał już bez ruchu.
Nagle wzrok jego stał się sztywny, szklisty, ciało zadrgało i wyprężyło się, a po twarzy przebiegł dziwny cień, który zgasił ostatnią iskrę życia…
Trup O. Wojciecha pozostał sam jeden na straży kościoła.
Gdy O. Jędrzej wraz z bratem Albertem i Kazimierzem zwolna a z trudem wydostali się z ciszy i cieniów podziemia, olśniła ich nagle wielka światłość i ogłuszyły krzyki. Kilka domostw opodal kościoła stało w płomieniach.
Pijani owi złoczyńcy, których zmowę słyszał O. Jędrzej, nie mogąc snadź dobyć kościoła, rozbestwieni, podpalili sąsiednie domy, wokoło których zbił się teraz tłum, wrzeszczący w niebogłosy.
A Kazimierzowi tak stało się w tym momencie, jak gdyby z grobu obudził się nagle do życia. Pozostawiał za sobą zimny spokój, nieruchomość śmierci, tu ujrzał tłumy, słyszał krzyki rozpaczy, widział walkę – więc życie. Zawrzała w nim krew, która stygła w podziemiach i uderzyła do głowy. Nie oglądając się na O. Jędrzeja i nie bacząc na jego wołania, rzucił się w tłum.
A O. Przygodzki, widząc jako bez pamięci tam leciał, rzekł do brata Alberta:
– Niekarny, nie zakonny duch w nim jest… Lepiej, iżby nie wrócił…
Brat Albert zaś, który był łagodności wielkiej i dobroci a prostoty gołębiej, ozwał się kornie:
– Przebaczcie mu, ojcze!
X. Przygodzki nie odpowiedział zrazu, gdyż wrzask i tumult w około pożogi stał się taki, że mówić nie było można, a uchodzić należało co rychlej, iżby napadu rozbestwionej i grabiącej tłuszczy uniknąć.
Weszli tedy, korzystając z zamieszania, przez nikogo niedostrzeżeni, w ciemne i puste zaułki, a wówczas O. Jędrzej rzekł:
– Nasz Założyciel święty wymagał przedewszystkiem karności i na niej Zakon swój oparł. A Łyszczyński ów, pomimo niezwykłych zdolności i wiedzy, mógłby nam jeno szkodę przynieść. Krnąbrny jest… a zdaje mi się wątpiącym… wszak byłeś świadkiem przed momentem, gdy z nami do Stołu Pańskiego przystępować nie chciał!…
Na to zaś brat Albert, który zawsze każdego uniewinnić był rad, ozwał się:
– – Pokora to może była, nie bunt lub wątpienie… Wszak rzekł: non sum dignus.
Ale O. Przygodzki inaczej to rozumiał i jął wywodzić, jako szatan pychy częstokroć w skórę baranka się przyodziewa, iżby tem łatwiej złudzić mógł.
Wkrótce też zamilkli obaj, gdyż i przez te ciasne uliczki poczęli się tłoczyć ludzie, biegnąc do palących się domów. Ale tam musiał znowu większy jeszcze popłoch się stać, gdyż wkrótce dały się słyszeć przeraźliwe krzyki i tłum uciekających uniósł z sobą O. Jędrzeja, rozdzielając go z towarzyszem.
– Upiór! upiór! – krzyczano. – Jezuickie czary!
Pożoga tymczasem wzmagała się. Gnany wichrem jesiennym płomień, przerzucał się z dachu na dach i coraz to więcej ogarniał domów; cała niemal dzielnica stała już w ogniu. Z palących się domów uciekano w przerażeniu; niektórzy w dzikim obłędzie, chcąc resztki mienia ratować, wracali i rzucali się w ogień, skąd wyskakiwali w płonących sukniach, jak żywe pochodnie, krzycząc w niebogłosy.
Ratunku jednak nie było żadnego. Tłum stał bezradny a było i takich mnóstwo, którzy korzystając z ogólnego przerażenia, łowili zdobycz, jaką się dało, grabiąc.
Dokoła było gorąco jak w piecu ognistym, powietrze pełne skier i duszącego dymu. Dzikie wycia, jęki, łoskot zapadających się dachów, syk płomieni i huk wichru, który płomieniami targał i roznosił je, tworzyły olbrzymią wrzawę, jakby piekielną.
Kazimierz stał wśród tłumu, zapatrzony w ten obraz, wsłuchany w ową wrzawę. Piękniejszego lecz zarazem straszliwszego widoku nie miał jeszcze w życiu. Potrącany, zaledwie czasem na nogach utrzymać się mógł, ale trwał ciągle, zachwycony potęgą szalejącego ognia, który teraz nad wszystkimi płonącymi domami złączył się w jedno ogromne sklepienie, jak kopuła, ciągle ruchoma, niby żywa, dysząca, z pod której wydobywały się coraz donośniejsze łoskoty, jakby tam, pod nią, tysiące szatanów nad zniszczeniem dzieła rąk ludzkich i dobytku pracował}– …
Naraz rozszerzyło się jeszcze owo sklepienie. Jeden podmuch wichru przerzucił płomień na dalsze dwa domy.
Nowe jęki i wycia. Gorąco stało się tak wielkie, iż chociaż wiatr pędził ogień w kierunku przeciwnym, na drewnianej wieży kościoła św. Ignacego zaczęły pokazywać się płomyki.
– Kościół się pali! – zawołano.
Dokoła ozwał się szmer, jakby głośne westchnienie zalęknionego tłumu.
I naraz stała się rzecz okropna. Szaleństwo ogarnęło wszystkich. Poczęto tłoczyć się, krzyczeć i wyć. Ktoś wrzasnął:
– Rabują! Mordują!
I powszechny powstał popłoch. Uciekano niewiadomo dokąd; rzucano się na siebie, wadzono i bito; jakaś kobieta popchnięta upadła na ziemię z dzikim jękiem, a inni tratowali ją bezlitośnie, ona zaś klęła, konając. Zdawało się, że w tej spłoszonej gromadzie jeden w drugim widział wroga. Rozpasały się namiętności zwierzęce.
Wtem, przy samym kościele, nowe rzucono hasło:
– Czary! – wołano – upiór!
Owi złoczyńcy, którzy się na zrabowanie skarbów kościelnych sprzysięgali, nie mogąc zrazu wejścia do lochów podziemnych znaleść i wznieciwszy pożogę, czyhali w ukryciu na zdobycz. Naraz dojrzeli, jako wejściem ukrytem wydostali się z podziemiów kościelnych O. Jędrzej, brat Albert i Kazimierz. Zrazu chcieli rzucić się na nich, ale herszt wstrzymał ich mówiąc, iż to na nic się nie zda.
– Szczury zmykają – mówił – niech idą precz… My zaś teraz znamy wejście… Czekajmy!
Czekali jeszcze moment, a potem korzystając, iż uwaga powszechna była w około pożogi skupiona, bez trudności i niepostrzeżenie wkradli się do lochów.
Herszt zażegnał pochodnię i rychło wraz z towarzyszami znalazł się u drzwi kapliczki.
Popchnął je, wywalił i wpadł pierwszy.
Na podłodze leżał trup O. Wojciecha – na straży.
Oświetlony teraz jaskrawo migotliwym płomieniem pochodni, zdawał się drgać, poruszać, dźwigać, a otwartemi szeroko, martwemi oczyma, patrzył na zbója…
Ten krzyknął:
– Smierć!
Cofnął się, zatoczył i jak długi padł twarzą do ziemi, z całej siły uderzając czaszką o sterczące głazy podwalin.
Inni w dzikim popłochu uciekać poczęli, a wydostawszy się z podziemiów rzucili w rozbestwioną trwogą i rozpaczą gromadę, ów krzyk:
– Śmierć! upiór! czary!
Rozległ się ten krzyk jak hasło. Setki ludzi powtarzały go bezwiednie, widząc w nim od razu wytłómaczenie przyczyny pożogi i tylu nieszczęść.
– Czarownikom śmierć! – wołano teraz, szalejąc z gorąca i strachu.
Od strony kościoła tłoczono się ku pogorzelisku. Ci co szli w pierwszych szeregach byli już niemal w ogniu; zapalała się na nich odzież i włosy. Broniąc się od niechybnej śmierci, walczył każdy czem mógł z najbliżej stojącym; pazurami darł, zębami kąsał.
Nieco opodal, u jednego z domów, którego dotąd płomienie nie tknęły, stał starzec, wyniosłej postawy. Siwe jego włosy, które wicher rozwiewał, zdawały się czerwone od blasku łuny. W prawicy trzymał szablę, a lewą ręką obejmował tulące się ku niemu dziewczę i z martwym, jakimś kamiennym spokojem spoglądał na szerzące się w okół zniszczenie. Tłum wrzeszczący, rozpasany, zagradzał mu drogę. Uciekać nie mógł, więc czekał.
Ale tłum ów dążył teraz ku niemu.
– Czarownikom śmierć! – wrzeszczano.
– Patrzcie-no! – ktoś krzyknął – dom kacerza stoi cały… Szółkowski na stos! niech ogień swoją posoką ugasi!…
Starzec drgnął i gwałtownie przycisnął córkę do piersi.
– Uchodź – rzekł – uchodź Halszko…
Ale ona, przypadłszy mu do kolan, ramionami je objęła.
– Nie ojcze… zostanę z tobą – mówiła łkając. Kazimierz, unoszony prądem szedł, a raczej pchany był w pierwszym szeregu. I na nim była popalona i stargana odzież; gorącość otaczających zewsząd płomieni mózg mu paliła, duszne powietrze dławiło w piersi. W ustach czuł gorycz i smak jakby krwi. Lękał się omdleć. Niejednokrotnie wołał do szalejących: – Strzymajcie się, przez Bóg żywy!
Ale nikt jego głosu nie słyszał. Wściekłość rozpaczy była teraz równa potędze niszczącego ognia.
Jak fala spiętrzonej wody, tak owa gromada szalejących otoczyła w jednym momencie Szółkowskiego.
On usiłował teraz szablą utorować sobie drogę, ale napróżno. Ktoś zaszedłszy z tyłu zadał mu toporkiem cios w głowę.
Starzec zachwiał się i runął…
A wówczas Kazimierz odzyskał nagle siły.
– Dzikie bestye! – krzyknął potężnym głosem – cóż wam zawinił ten starzec?… Nie lękacież się pomsty Bożej za takowe zbrodnie?… Spali was za to sroższy ogień piekielny!…
Ci co przy nim stali cofnęli się na moment, tak im się dziwnym wydał ten zuchwały a silny głos; lecz z dalszych szeregów szły znowu krzyki:
– Podpalić dom! kacerza wraz z jego szczenięciem żywcem w ogień!
– I z tym co kazania prawi! – dorzucił inny.
– Otoczono tedy kołem leżącego na ziemi Szółkowskiego i Halszkę, która nieprzytomna prawie, własnem ciałem ochraniała rodzica.
Kazimierza wepchnięto także w to koło i trzymano za ręce. Jeden bliżej stojący zawołał doń:
– Pójdziesz ty sam zaraz w ogień piekielny, psi synu!
Inny oświetlał go głownią, a ujrzawszy, iż miał twarz ogoloną, na głowie zaś, wśród bujnych włosów tonsurę:
– Jezuita! – krzyknął.Ów zaś pierwszy zaśmiał się szyderczo i dorzucił:
– Niech więc idzie w ogień z kacerzem rozprawiać…
Szał rozbestwionej, pijanej rozpaczą gromady, mając już ofiary przed sobą, nieco uśmierzać się zdawał. Stano teraz w miejscu i czekano momentu pomsty, widowiska…
Kazimierz widział jak dworek Szółkowskiego rabowano naprzód, a potem ciskano do wnętrza i na dach płonące głownie.
Szły już w górę języki ogniste i dym buchał gęsty przez otwory okien.
A jemu się nagle zdało, iż już na swem ciele czuje łechtanie owych płomieni i zdjął go strach…
Pot wystąpił mu na czoło, dech zamierał w piersi. Zginie – nie było ratunku… Przyszedł mu na myśl ks. Wojciech i jego świątobliwa śmierć… A on nawet w tym momencie nie czuł w sobie ani skruchy, ani owej gotowości… czuł strach…
U jego niemal stóp leżał ranny Szółkowski i klęczała Halszka, ramionami otaczając ojca.
Gdy mówił w jego obronie, uczuł na sobie jej pełne wdzięczności spojrzenie i rzuciwszy na nią okiem, ujrzał na chwilę jej twarz, pomimo śmiertelnego przerażenia, jak zjawisko piękną. Wśród tej pijanej rozpaczą tłuszczy, ziejącej zwierzęcą namiętnością, wśród tego zniszczenia pożogi i jaskrawych odblasków łuny, postać ta, klęcząca nad rannym rodzicem, wyglądała jak modlący się o zlitowanie anioł.
I teraz gdy go strach ogarnął, czuł, że już nie o siebie jeno się boi, że nie tylko swego ocalenia pragnie, lecz lęka się także o tę obcą sobie dzieweczkę i chciałby ją ocalić…
Ale nadchodził koniec… Dworek Szółkowskiego stał już w płomieniach; stos był gotowy. Znowu ozwały się wrzaski:
– W ogień z nimi! w ogień z kacerzem!
Rzucono się ku Szółkowskiemu. Lecz Halszka wszelkiemi siłami uczepiła się starca, że mocować się z nią musiano. Zdzierano z niej odzież; pazurami krwawiono białe ciało, wyginano ramiona, silnie splecione w około szyi rodzica.
– Razem! razem! – błagała. A z tłumu wołano ciągle:
– Psa i szczenię w piec!
Pomimo upalnego gorąca Kazimierzowi krew stygła w żyłach. Czuł, że ten opór był daremny, że za chwilę to białe ciało, które ręka złoczyńcy obnażała przed nim, stanie się pastwą płomieni…
Jakoż Halszka wnet osłabła. Rozgięto jej ramiona i odrzucono ją na wznak. Padła jak martwa, z rozwianymi włosami i odkrytą piersią, której nie kryła poszarpana suknia.
Rzucił się Kazimierz i wyrwał ją z rąk oprawców.
– Przez litość! – zawołał – miejcie litość! I chciał sobą zasłonić Halszkę.
Ale wnet go znów ujęto i powalono.
– Jezuita w piec! – wrzeszczano – usmarzyć go kacerzom na pociechę!
Kazimierz oczy zawarł.
W tej chwili nie czuł już strachu, nie czuł nic, ogarnął go zamęt…
Ciągniono ich po ziemi, nogami kopiąc i urągając. Halszki ramiona bezwiednie oplotły jego szyję i w zwartym uścisku wleczono ich razem.
Gdy wtem rozległ się wrzask:
– Wojsko!
Jakby szum potężnego wichru stłumił w tym momencie dzikie wycia tłuszczy. Ziemia dudniła głucho pod kopytami stu koni. Wojsko Szachowskiego przybywało na ratunek.
Tłum pierzchał w popłochu a zwłaszcza uciekali ci, którzy najgorsze rabunki i mordy na sumieniu mieli.
W sam środek zgrai, dzidami kłując, siekąc szablami i nahajkami gwiżdżąc, wpadł oddział konnicy.