- W empik go
O włos od prawdy - ebook
O włos od prawdy - ebook
Dyrektor Gessing padł ofiarą otrucia – ktoś dosypał arszenik do jego posiłku. Pierwsze podejrzenia padają na dwie kobiety, które feralnego dnia znajdowały się blisko mężczyzny: żonę i gosposię. Nic jednak nie jest oczywiste, a pytania pozostają bez odpowiedzi. Nadzieją na przełom w śledztwie pozostaje objęcie sprawy przez Zbigniewa Rogosza zatrudnionego w Komendzie Głównej.
Postać rzutkiego inspektora pojawia się także w innych powieściach kryminalnych autorstwa Wilhelminy Skulskiej.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-8310-7 |
Rozmiar pliku: | 470 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudził ją blask słońca, który przebijał się przez nieszczelne zasłony. Spojrzała na zegarek. Pozostało jeszcze trochę czasu. Za pół godziny trzeba go będzie zbudzić. Znowu ponarzeka na swoje liczne obowiązki, że chyba nigdy w życiu się nie wyśpi, na nią, która może polegiwać sobie w łóżku do południa, chociaż dobrze wiedział że obowiązuje w tym domu twardy rytuał, zgodnie z którym winna siąść świeża, starannie ubrana wraz z mężem do rodzinnego śniadania. Tak właśnie postępowała jego świętej pamięci mama.
Spojrzała na mężczyznę, leżącego obok niej. Poduszka obok poduszki. „Małżeństwo winno spać w jednym łóżku, tak było u moich rodziców” – mawiał, kiedy wspominała o ewentualności oddzielnych sypialni. Lubiła wieczorami czytać, łatwiej jej było zasypiać przy książce, a Henryk nie znosił światła, nawet z osłoniętej lampki nocnej. Spał teraz, zwrócony do niej bokiem. Twarz spocona, wysepki łysiny, niewidoczne za dnia, bo starannie zaczesywane. Pochrapywał lekko przez półotwarte usta.
Irena poczuła fizyczną niechęć do tej bliskośći. Pomyślała ze smutkiem, że tylko dzieciństwo przydaje twarzy w czasie snu uroku i bezbronności, wzrusza. Była na tyle sprawiedliwa, żeby rozumieć, że to wiek Henryka pogłębia mankamenty urody w czasie snu. Ale wiedza ta nie zmieniała jej uczuć. Była skazana na tę zalegalizowaną aktem małżeńskim intymność do końca swojego życia. Wtuliła twarz w poduszkę. Pozostawał jej jeszcze kwadrans spokoju.
Wciąż nawiedzały ją refleksje na temat bankructwa instytucji małżeństwa. Nie żeby akurat Henryk był najgorszy. Cała ta koncepcja dożywocia we dwoje wydawała jej się bezsensem. Chyba że ma się dzieci... Dla dzieci, które na ogół odżegnują się w późniejszych latach od rodziców... Znała wiele podobnych wypadków we własnym otoczeniu. Ale oni nawet dzieci nie mieli. Póki ludzie są młodzi, łagodzą swoje niedopasowanie porozumieniem, które Francuzi nazywają „robieniem miłości”. Jakoś to gra. Ale w późniejszych latach? Nie widywała w otoczeniu kolegów męża wielu szczęśliwych małżeństw. Obserwowała te pary. Zgryźliwe uwagi, podszczypywania, czasem wręcz nie ukrywane nienawiści. Reakcje te, zakamuflowane patyną blichtru towarzyskiego, konwencjonalnej rozmowy, raziły ją, potwierdzały bezsens własnej sytuacji. W czym rzecz? Dlaczego nie potrafimy żyć sami? Nie próbowała odpowiedzieć sobie na to pytanie, wskazówka zegara zatrzymała się na pół do ósmej.
Potrząsnęła ramieniem męża:
– Henryku! Obudź się! Czas wstawać!
Spojrzał nieprzytomnie wokoło, zatrzymał wzrok na zegarze, jakby nie dowierzał żonie i pośpiesznie się poderwał. Chwycił z poręczy krzesła bieliznę, wsadził nogi w ranne pantofle. Pomylił prawy z lewym i wyraźnie zniecierpliwiony skierował się do łazienki.
– Niech Helena zaparzy kawę. Za pięć minut śniadanie ma być na stole! Mam dziś nabity dzień!
Narzuciła na siebie szlafrok, podeszła nie śpiesząc się do szafy, podała mężowi świeżą koszulę:
– Krawat chyba sobie sam dobierzesz. Nigdy nie trafiam ci do gustu. – Otworzyła drzwi, prowadzące do kuchni, zawołała: – Pani Heleno!
W drzwiach ukazała się tęga, wysoka kobieta o pofałdowanej z racji wieku i tuszy twarzy. Obrzuciła panią domu nie najżyczliwszym spojrzeniem.
– Po co od razu krzyczeć? Słyszałam, jak pan wstawał. Wiem, co do mnie należy. Kawa już się parzy. Przyniosłam świeże pieczywo, rzodkiewki.
– Już rzodkiewki? Po ile?
– Za drogich nie kupię. Wiem, ile mogę wydać. Jeszcze mi pan nigdy rozrzutności nie zarzucił.
Niechęć tych dwóch kobiet: starej służącej, zwanej w demokratycznym _savoir vivre_ pomocą domową i pracodawczyni, kobiety w średnim wieku o być może przesłodzonej, ale bezspornej urodzie – była widoczna. Żadna z ruch nie zadawała sobie trudu, by ukryć swoją antypatię. Po ripoście kucharki pani domu wyszła bez słowa z jadalni, by po chwili wrócić; włosy uładzone, sukienka podkreślająca smukłą sylwetkę.
Mężczyzna wyszedł z łazienki sprężystym krokiem, pachnący wodą kolońską. Wyglądał przynajmniej o dziesięć lat młodziej, aniżeli przed półgodziną. Siadł do stołu. Wypróbował kruchość bułeczek, zakrytych w koszyczku białą serwetką, zaakceptował wzrokiem półmisek z pokrojoną starannie szynką, otoczoną wianuszkiem rzodkiewek. Spojrzał z uznaniem na grubą kobietę, która wniosła dymiący garnuszek kawy. Kucharka musiała podzielać sympatię swego pracodawcy. Widać to było po sposobie pochylania się nad jego talerzem, po uśmiechu, który błyskami źrenic rozświetlał nalaną twarz. Mimo otyłości sprawiała raczej estetyczne wrażenie. Biały fartuch, nakrochmalona bluzka, włosy sczesane w skromny węzeł. I ten stół sowicie nakryty... Gessingowie należeli do ludzi zamożnych, jeżeli nie bogatych – wolno było sądzić na pierwszy rzut Oka.
Ceremoniał śniadania! Pani domu zajęła miejsce naprzeciw męża. Nalała sobie kawy, nasmarowała masłem bułkę, dodała trochę twarożku.
– Nie weźmiesz rzodkiewki?
– Odechciało mi się.
Była wyraźnie rozdrażniona, co nie mąciło Henrykowi satysfakcji natury gastronomicznej. Zajadał – jak na kanony współczesnej dietetyki, obowiązującej w jego wieku – nieco za wiele. Za to humor poprawił mu się w sposób widoczny.
– Co robisz dziś, Irenko? – zwrócił się do żony. – Czy nie zajęłabyś się wreszcie moim fotelem? Wypisałem w kalendarzu trzy telefony tapicerów. Porównaj ich oferty, zadecyduj sama. Tylko przypilnuj, żeby uzupełnili ściółkę. Materiał na pokrycie leży w górnej szufladzie. Niepotrzebnie kupiłem go w Amsterdamie. Jak przeliczyłem na złote... Ale tam znowu miałem większy wybór. Chciałem odcień pod zasłony. Stało się. Człowiek już nie wie: oszczędzać, czy pozwolić sobie na trochę luksusu. Przy moim zdrowiu... Jak długo jeszcze nacieszę się wygodnym fotelem?
Irena nie miała wątpliwości, że długo. Uważała swojego męża za hipochondryka. Wysłuchiwała jednak cierpliwie jego zaleceń, porannego gderania, mając przed sobą perspektywę co najmniej ośmiu godzin wolności Czasem więcej, bo miewał służbowe przyjęcia, na które jej z reguły nie zabierał. Mężczyzna wyczuł przez skórę, że żona chce się go pozbyć. Zapytał:
– Znowu masz dzisiaj lekcję?
– Nie lekcję, a kurs. Henryk, wytłumacz mi, w czym ci to przeszkadza? Za trzy miesiące skończę. Dostanę dyplom z języka, ze stenografii i z maszynopisania. Sam mówisz, że jesteś nie bardzo zdrowy. Może przyjdzie mi pracować? Kurs opłacam z moich własnych oszczędności.
– Z czego oszczędzasz? Z moich pieniędzy. Ładnie bym wyglądał, żebyś ty mnie utrzymywała.
Helena stała w drzwiach kuchni, przysłuchując się z zainteresowaniem kłótni rodzinnej. Irena wstała od stołu. Mężczyzna opacznie zrozumiał jej gest.
– No i sama widzisz, że szkoda twojego czasu. Chociaż, kto wie? Lepsze to niż wysiadywanie w kawiarniach. Moja sekretarka widziała cię wczoraj w „Niespodziance”. Znowu plotkowałaś z mamusią.
– Nie widziałam jej od wielu tygodni. Moja matka nie zawadza ci chyba za często w naszym domu?
– Jeszcze czego – rozzłościł się na dobre Gessing. – Jest wprawdzie twoją matką, ale przyznasz sama, że nie pasuje do nas. W dodatku buntuje cię przeciwko własnemu mężowi. Powinna wiedzieć, jakie są obowiązki pani domu, choć Bogiem a prawdą nigdy go nie miała...
Irena spojrzała z niechęcią na stojącą nieruchomo w drzwiach postać kucharki.
– Pani nie ma nic do roboty?
Helena zniknęła w głębi kuchni, nie odpowiadając na pytanie swojej pracodawczyni. Henryk poczuł, że przesolił. Strzepnął serwetkę, złożył ją starannie i powiedział do żony łagodnym jak na niego głosem:
– Nigdy właściwie nie doceniałaś Heleny. Trzyma się naszej rodziny tyle lat. Jest bezgranicznie uczciwa i wierna. Skąd taką weźmiesz? Kucharka jest teraz na wagę złota.
Wstał od stołu, zapowiedział, że będzie na obiedzie o trzeciej, jak codziennie. Zbierał się do wyjścia.
– Nie objadaj się na mieście – poprosiła Irena. – Jeżeli pilnujesz swojego zdrowia, przypomnij sobie, co ci radził doktor Średnicki. Podobno wstępujesz regularnie do baru „Europejskiego”.
– Mała zakąska przed obiadem. Hiszpanie mają zwyczaj wstępowania z reguły właśnie przed obiadem na małe danko, tak zwane „tapas”. A ja to czynię jedynie w interesach centrali. _Dejeuner des Affaires –_ powiadają Francuzi. Najprędzej dochodzi się do porozumienia przy jedzeniu, przy dobrym jedzeniu. Nie podpisaliśmy jeszcze kontraktu z Holendrami. Bardzo to poważna umowa, może mieć duży wpływ i na nasze życie. Gdzie ich mam zaprosić? Ty sobie trudu nie zadasz. I języków nie znasz...
Irenie nie chciało się już przypominać mężowi rozmowy na temat kursu języka angielskiego. Byleby już sobie poszedł. Odetchnęła, kiedy zatrzasnęły się za nim drzwi.
Zbliżała się trzecia. Irena Gessing wróciła z Pałacu Kultury, gdzie na którymś z wysokich pięter mieścił się ośrodek nauczania języków obcych. Była nieco spóźniona. Uprzejmy kolega podwiózł ją pod dom swoim „maluchem”. Była niespokojna, czy Helena nie wyglądała oknem. Miałaby znów temat do rozmowy ze swoim ukochanym panem.
Drzwi otworzyła kucharka. Irena, przestępując próg, prowadzący do długiego korytarza, schowała za siebie bukiet jaskrawych wiosenną świeżością żonkili. Jej gest nie uszedł uwagi kucharki. Z ironią w głosie zapytała:
– Dla pana? Zaraz włożę do wazonu.
Przekazała jej kwiaty, nie miała odwagi zaprzeczyć.
„Do czego doprowadziła mnie ta wiedźma” – pomyślała w duchu i zapytała uprzedzająco grzecznie:
– Jestem pani potrzebna?
– Do czego?
W głosie Heleny brzmiała niechęć i pogarda. W każdym razie tak wydawało się Irenie. Żeby nie Henryk, jego przycinki i uwagi, w których wyrażaniu nie krępuje go obecność tej klempy, nie odważyłaby się jej w ten sposób traktować. Tak było przyjemnie, kiedy przed godziną siedziała, słuchawki na uszach, w ławce, jak za szkolnych czasów. Miała za sąsiadów dwóch miłych, względnie przystojnych panów, okazujących jej życzliwość, nawet pewne względy, dyskretne, ale sprawiające przyjemność każdej kobiecie. To były właśnie te żonkile, z powodu których kolega, odwożąc ją do domu, zatrzymał wóz przy straganie z kwiatami. Zatrzymał nieprzepisowo i ledwo ubił transakcję, zjawił się milicjant. Przyszło zapłacić mandat. Kierowca nie okazał złości, a kara była niewysoka. Nawet„władza” łagodnieje na widok ładnej, młodej kobiety. Chciała pokryć stratę, przynajmniej do połowy, ale mężczyzna wyśmiał ją, położył kwiaty na jej kolanach i otworzył przed nią drzwi, kiedy stanęli przed domem. Teraz musiała się pośpieszyć, przebrać w domową sukienkę. Za chwilę przyjdzie Henryk.
Helena krzątała się między kuchnią a jadalnią, jakby bardziej nerwowa niż zazwyczaj. „Kota ma z tym swoim panem” – pomyślała Irena i po raz któryś zapytała samą siebie, czy nie znajdzie wreszcie tyle siły i odwagi, żeby wyrwać się ze znienawidzonego domu. Prawdę mówiąc, nie bardzo miała dokąd. Matka, schorowana, coraz słabsza, mieszkała kątem u dalekich krewnych. Była więc skazana na ten mieszczański dom, na niechciane pożycie małżeńskie.
Dał się słyszeć dzwonek, zaraz po nim drugi, niecierpliwy. Z kuchni wybiegła z szybkością nie licującą z pooraną twarzą – Helena.
– Już, już lecę!
– Dlaczego sam nie otwierasz drzwi? – zbuntowała się Irena, kiedy mąż jej wkroczył do jadalni, rzucił teczkę na fotel, zadowolony z siebie i ze świata.
– Nie potrafisz inaczej mnie witać? Że też nie oszczędzasz sobie żadnej okazji. Znowu boli główka? Czy to moja wina, że jedni muszą ciężko pracować, żeby ktoś inny przesiadywał u „Galińskiego”.
– Złożyła donosik? – Irena spojrzała z nie ukrywaną niechęcią na Helenę. Wczoraj umówiła się telefonicznie na spotkanie w tym lokalu. Basia szukała pracy i przypuszczała, że żona znanego dyrektora centrali handlu zagranicznego, a jej koleżanka szkolna, będzie w stanie jej pomóc.
– Głodnemu się śpieszy – powiedziała kucharka. – Nie miał pan z pewnością czasu na drugie śniadanie... Zaraz sprawdzę.
Otworzyła teczkę, zajrzała do środka, wyciągnęła dwie kanapki, owinięte w folię i wrzuciła je do koszyka z pieczywem.
– Jutro zatelefonuję do sekretarki. Tyłkiem umie kręcić, ale o szefa zadbać jej się nie chce. Nasza pani...
Przerwała tokowanie i pociągnęła nosem zwracając się w stronę kuchni, skąd dochodziły smakowite zapachy czosnku, aromatycznych ziół.
– Proszę do stołu. Wszystko gotowe. Nim pan umyje ręce, podgrzeję zupę. Cebulowa! Z serem. Tak, jak pan jadał we Francji...
Idąc do kuchni, burknęła w stronę Ireny:
– Nawet się pani nie ruszy. Żeby chociaż wyjąć serwetki z kredensu... Musiałam pilnować mięsa, ciśnienie gazu skacze. Nie mogę odejść od kuchni. Wyjąć sól, pieprz, przyprawy, to taka wielka robota? Pan lubi, żeby wszystko było na stole, jak należy. Przyzwyczajony od dzieciństwa. Świętej pamięci nieboszczka mama – to była gospodyni! Pamiętam jak dziś. Nogi wstawiała w ranne pantofle i już myślała o tym, jak dogodzić mężowi, co przygotować na obiad, nakrycia sama pilnowała, taka była akuratna.
– Czy ja zamykam przed panią kredens? O co chodzi? Nakrywanie do stołu to obowiązek gosposi. Za to dostaje pani pensję...
Mówiąc to spełniła jednak polecenie Heleny. Wyjęła z szafy lniane serwetki, ułożyła je starannie obok srebrnych sztućców, znaczonych literą „G”. Ustawiła na środku stołu przyprawy, wodę mineralną.
Kucharka zniknęła w głębi kuchni, a Gessing nic sobie nie robiąc z kolejnej sceny między kobietami poszedł w stronę łazienki i wrócił po chwili już w lepszym humorze, jakby odprężony. Zwrócił się też cieplejszym głosem do żony:
– Nie gniewaj się! Nagromadziło się za dużo spraw. Gdybyś wiedziała... Ten ostatni rok... Za dużo wali mi się na głowę. Czego się tknę... Teraz koniec. Podpiszę kontrakt ze Stanleyem, pojedziemy na wakacje do Holandii. Gruber chce mi odstąpić swój dom nad morzem. Małe, śliczne miasteczko. Jak bombonierka. Nazywa się Harderwijk. Z willi wychodzi się wprost na plażę... Ale teraz za wcześnie ustalać, jak i kiedy. Teraz muszę zebrać całą energię...
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego przykładasz taką wagę do tej transakcji ze Stanleyem?
– Widzisz – powiedział z wahaniem – ja proponowałem tę firmę. Jeżeli ministerstwo ich ofertę odrzuci, ludzie – znasz ich przecież – poczytają to za brak zaufania do mojej osoby. W handlu zagranicznym liczy się nawet plotka. Jak zacznie krążyć...
– Nie lepiej rzucić całą tę pracę? Stałeś się taki nerwowy. Wciąż narzekasz. Jesteś przecież dobrym inżynierem...
– Coś ty! Na głowę jeszcze nie upadłem. Wyjazdy zagraniczne, diety... I ty z nich czerpiesz. Spójrz na siebie. Te ciuchy nie są z „Domu Mody”. Mogłabyś docenić...
Już myślała, że szykuje się nowa awantura, ale Henryk chciał dziś najwidoczniej dojść do porozumienia.
– Irenko! – powiedział tak łagodnie, jak czynił to w pierwszych miesiącach ich pożycia małżeńskiego. – Może popełniałem w stosunku do ciebie błędy. Nie zawsze byłem sprawiedliwy. Nie możesz wszystkiego zrozumieć. Dużo się zmieniło. Chciałbym z tobą porozmawiać, bez świadków, gdzieś w spokoju... Wiesz, kiedy? Tam właśnie, w Harderwijk. Będziemy żyli w zupełnie innych warunkach. Piękna willa, morze, inne życie. A jak wspaniale będziemy jedli! Rano szklanka soku z pomarańczy, croissanty, małe, kruche rogaliki. Nigdy takich nie jadłaś. A wieczorem langusty, prosto z morza. Czy umiesz przyrządzać langusty? To jest o wiele prostsze, aniżeli ci się wydaje. Do tego butelka dobrego wina. Przy takiej kolacji powiem ci...
Nie dokończył zdania, bo w progu ukazała się kucharka z tacą, postawiła przed każdym z domowników dymiący talerz zupy. Nawet w tym geście różnicowała swój stosunek do pana i pani domu. Mężczyźnie podsunęła zupę pod nos. Poprawiła serwetkę, podała łyżkę. Na kobietę nie spojrzała i nie w jej kierunku zwróciła się z zapowiedzią:
– Na drugie dziś polędwica. Nie dosmażona. Tylko tyle, że obróciłam na dwie strony. Tak jak pan lubi. Kartofelki też już dochodzą. Drogie, bo młode, ale trzeba naszemu panu dogodzić...
Z wyglądu gospodarza wolno było sądzić, że dogadzają mu gęsto i często. Z zapałem sięgnął po łyżkę, ale przypomniał sobie, że nie wziął jeszcze lekarstwa, przepisanego mu przez doktora. Butelka stała obok nakrycia. Nalał pełną łyżeczkę i wypił. Teraz chciał się zabrać do jedzenia, kiedy gdzieś w głębi korytarza zaterkotał telefon. Irena podniosła się pośpiesznie z miejsca, żeby podjąć słuchawkę. Kucharka skarciła ją wzrokiem, który mówił: „Dokąd się pchasz? Wiadomo, że dzwonią do naszego pana”. Pozostała więc na miejscu.
Gessing znikł w korytarzu, skąd brzmiał raz po raz przynaglający sygnał. Z wyrywkowo dochodzących do jadalni zdań wolno było sądzić, że rozmowa była rzeczywiście pilna, urzędnicy centrali wiedzieli bowiem, że nie znosi, by przeszkadzano mu w porze obiadu. Chodziło o jakąś skomplikowaną transakcję, problematyczną dla jednej ze stron. Kontrahent zagraniczny kwestionował procent środków nietransferowych, których nie mógł wywieźć do swojego kraju.
Gessing bronił interesów polskich. Postępują zgodnie z umową. Dyskusja przedłużała się, zupa stygła. Irena pomyślała sobie nagle i bez związku z tym obiadem, że zdecyduje się chybą na rozwód. Nie będzie żadnej rozmowy w Harderwijk i nie pociągał jej pobyt we wspaniałej, cudzej willi, rozmowy o gastronomii, udawane uczucia, których już dawno nie było.
Rozmowa telefoniczna trwała, spór stawał się coraz gwałtowniejszy. Była zniecierpliwiona. Podeszła do okna i zobaczyła kierowcę, który podjechał zielonym peugeotem po męża. Znowu będzie nerwowy, na niej wyładuje swoje niezadowolenie. Jednego dnia ta udręka się skończy.
Najchętniej wstałaby od stołu, ale właśnie wrócił Henryk i nie patrząc na nią rzucił się na jedzenie. Po chwili podniósł wzrok na żonę, spostrzegł stojący przed nią pełny talerz.
– Czemu nie jesz? Znowu ci nie smakuje? Prawdę mówiąc i mnie dziś nie za bardzo. Chociaż znasz moje zdanie. Można lubić naszą Helenę lub nie. Ale gotuje znakomicie. Zaczekamy na drugie. Nikt tak, jak Helena, nie umie przyrządzać polędwicy. Niby to nie jest sztuka. Gatunek mięsa sam się broni, ale potrzebne jest wyczucie, kiedy nie jest surowe, albo – broń Boże – przepieczone. Zazdroszczą nam takiej kucharki. Bierze grosze. Trzyma ją tu przywiązanie do mojej rodziny. Wiesz o tym dobrze.
Rodzina była jego, odcinał się od jej krewnych. Miała tego dość. Spojrzała na męża, który pojadał zupę w oczekiwaniu na następne danie. Poinformowała go nie bez satysfakcji, że kierowca czeka na dole. Gessing zdenerwował się. Za godzinę prowadzi ważną konferencję. Nawet nie zdąży się zdrzemnąć.
Weszła Helena, wniosła drugie danie i spojrzała na pana domu, oczekując słów pochwały. Potrawa rzeczywiście prezentowała się efektownie, jak z okładki francuskiej książki kucharskiej. Pora roku sprzyjała smakoszom i dobrym gospodyniom. Druga połowa czerwca! Na targowiskach pokazały się nowalijki w bogatym wyborze i już po znośnych dla zamożnych cenach. Na tę błogosławioną porę roku czekała Helena, żeby móc się popisać swoim kunsztem. Biel kalafiorów kontrastowała z zielenią groszku i krwistobrązowym kolorem polędwicy.
– _Bien cru!_ – wykrzyknął Henryk. Lubił się popisywać swoim obyciem światowym, znajomością języków obcych, nadużywaniem wyrażeń, które nie zawsze stosował w odpowiedniej chwili. Irena uważała to wszystko za snobistyczny wygłup, ale nie odezwała się, bo chciała zachować spokój.
Helena postawiła na stole tacę z mięsem, zabrała talerze, zgorszona, że Irena nie tknęła jedzenia.
– Znowu grymasi – mruknęła pod nosem, ale tak, żeby pani domu ją usłyszała.
– Prosiłam gosposię, żeby nie odgrzewała trzeci dzień zupy, której nie lubię – powiedziała Irena, sama dziwiąc się swojej odwadze.
– Fanaberie – odgryzła się Helena. – Nasz pan po całym świecie jeździ, a nie gardzi moją pracą.
Obrażona wyszła z jadalni. Mężczyzna zabrał się do jedzenia, ale stracił jakoś apetyt. Połknął zaledwie kilka kęsów mięsa, ledwo pokosztował jarzynek. A przecież należał do gatunku konsumentów, których Francuzi nazywają _gourmand,_ a my zwyczajnie – żarłokami. Gessing wstał od stołu:
– Muszę już jechać. Dyrektorski los...
Irena przyjrzała mu się bez cienia życzliwości. Spróbowaliby go ruszyć z jego dyrektorskiego fotela. Władza, pieniądze i dobra kuchnia, to wszystko, co mu było potrzebne. Musi się wreszcie uwolnić od tego człowieka.
Zebrała talerze i poszła z nimi do kuchni.
– Śpieszy się pani? Sama uprzątnę.
Helena była najwidoczniej niezadowolona z pomocy Ireny lub raczej jej obecności w kuchni. Ta zastała ją bowiem w trakcie rozmowy z kobietą, która ładowała resztki jedzenia do kubełka nie pierwszej czystości.
„To ta, co zabiera resztki dla psów” – przypomniała sobie Gessingowa. Sama bardzo lubiła zwierzęta, ale Henryk uważał, że zagrażają rodzinnym meblom, szczególnie wtedy, kiedy linieją.
Powiedziała „dzień dobry” tej obcej kobiecie i przyjrzała jej się raczej współczująco. Znając Helenę była przekonana, że nawet cudzych resztek jedzenia nie odda nikomu bezinteresownie. I zaraz jej się przypomniało, że widziała tę kobietę, kiedy pomagała Helenie w myciu okien. W książeczce rachunków domowych nie było o tym ani słowa. Ale koniec końców nie jej sprawa.
Kucharka, stosunkowo grzecznie, jak na ich wzajemne stosunki, zwróciła się do niej:
– Zaraz uporządkuję pokój. Pani nie zmęczona? Może pani się położy? Pan niedługo wróci.
Co jej się stało? Póki żyły pod jednym, niestety, dachem, nigdy się o nią nie zatroszczyła. Z pewnością chciała zademonstrować swoje zadomowienie przed tamtą, obcą kobietą.
Wróciła do jadalni. Miała przed sobą kilka godzin spokoju i poczuła się prawie szczęśliwa. Usiadła na bujanym fotelu i sięgnęła do półki po _Noce i dnie_ Dąbrowskiej. W telewizji szedł serial, nakręcony na podstawie tej książki. Bawiło ją konfrontowanie słowa pisanego i wizji. Kompletny relaks, gdyby nie ta wstrętna baba, która co chwila zaglądała do pokoju. Wracała do kuchni i znowu przychodziła pod byle jakim pretekstem.
Irena wyczuwała jej nerwowość, napięcie, oczy jej biegały niespokojnie.
„A może mi się to wszystko zdaje? Wpadłam w obsesję, jak dwa razy dwa” – pomyślała. Znowu wróciła myśl o konieczności podjęcia decyzji. Przestała ją interesować historia życia Bogumiła i Barbary. Spojrzała na zegar. Dochodziła siódma. Helena znowu zajrzała do pokoju:
– Pan nie telefonował? – spytała jakby mogła nie usłyszeć dzwonka. Irena, sądząc, że być może kucharka chce wyjść na miasto, powiedziała uprzejmie jak na ich wzajemne stosunki:
– Helena jest przecież wolna. Mogę mężowi podać kolację.
– Sama wiem, kiedy mogę wyjść – odburknęła. – Zaczekam na pana. Lubi, żebym była w domu, jak wraca. Potrę kartofle na placki ziemniaczane – znowu wycofała się do kuchni.
„Jak długo ja to wytrzymam” – jęknęła w duchu Irena. Starała się wrócić do lektury, ale już nie widziała przed sobą liter. Rozważała możliwość ucieczki z tego piekła. Nie wolno jej tracić głowy i nie zamierza dzielić się troskami ze swoją starą matką. Najpierw trzeba sobie zapewnić pracę, mieszkanie. Henryk nie da jej grosza. Zresztą nie wzięłaby.
Czuła, że nie wybrnie z trudności. Znała swój charakter. Podejmuje decyzje, ale nie stać jej na realizację. Matka wypominała jej to wciąż. Czasami zaś zdawało jej się, że niechęć do męża i jego „wiernej sługi” przyjmuje formy alergii. Może nie zasługuje na nic lepszego?
Helena znowu ukazała się w drzwiach kuchni:
– Pana nie ma. Czy coś się nie stało?
– Stało się: jest zajęty. Może się raz spóźnić.
– Pan, jak ma się spóźnić, telefonuje – upierała się Helena.
Rzeczywiście, miał taki zwyczaj. Był pedantycznie punktualny, szczególnie kiedy w grę wchodził posiłek.
Minęła ósma. Przeciągły dzwonek zapowiadał spóźnionego domownika. Helena ucieszyła się:
– Pan idzie!
Skierowała się do drzwi. Irena zauważyła:
– To nie on! On dzwoni jak opętany. Nie może chwili zaczekać.
Kucharka odwróciła się, wzruszyła ramionami i przyśpieszyła kroku. Za chwilę wróciła w towarzystwie niemłodego mężczyzny, który stanął w drzwiach. Był to kierowca dyrektora – Lesław Będkowski.
– Mąż pana przysłał? Przeciągnęło się?
Irena zauważyła zdenerwowanie spokojnego zazwyczaj szofera i zapytała:
– Co się dzieje, panie Leszku?
Helena krzyknęła piskliwie:
– Nie czuje pani? Stało się nieszczęście! Wypadek?
Będkowski wymamrotał:
– Nie czuł się dobrze. Cały dzień, od rana. Zemdlał w czasie konferencji. Sekretarka mi powiedziała, że wypił pięć kaw, i to podwójnych. Najmocniejsze serce nie wytrzyma. Przyjechało pogotowie. Myśleliśmy, że zaraz wróci. Jakiś zastrzyk, krople. Ci Holendrzy także czekali. Sekretarka nie kazała pani niepokoić... Ale dyrektor jest w szpitalu.
– W jakim? – z zadziwiającym spokojem zapytała Irena.
– W zakaźnym, na Żelaznej.
– Dlaczego w zakaźnym? – zdziwiła się. – Zaraz spróbuję się czegoś dowiedzieć – poszła w kierunku korytarza, gdzie znajdował się telefon.
Helena zagrodziła jej drogę z błyskiem w oczach.
– Telefonować? Musimy jechać, zaraz. Jest Będkowski. Tyle, co narzucę palto.
– Niech się Helena uspokoi. Panie Będkowski, proszę usiąść. Do zakaźnego szpitala wstęp jest wzbroniony. Skomunikuję się z izbą przyjęć.
Zaczęła szperać w książce telefonicznej. Znalazła poszukiwany numer.
Telefon był zajęty przynajmniej przez kwadrans. Kiedy wreszcie się dodzwoniła, usłyszała, że siostra wyszła na chwilę.
– Człowiek jest tylko człowiekiem – powiedziała rejestratorka. Sama nie umiała, czy nie chciała udzielić informacji. Trzeba zaczekać na siostrę. Zaraz wróci.
Helena, czerwona na twarzy, trzęsąca się ze zdenerwowania, krzyknęła do szofera:
– Jedziemy na Żelazną! Co ją mąż obchodzi! Muszą nas wpuścić!
Gessingowa nadal nie traciła spokoju. Uparcie nakręcała numer, a kierowca nie wiedział już, co robić. Sam był niespokojny o dyrektora. Wreszcie znalazła się pielęgniarka dyżurna. Powiedziała, że owszem, przybył taki chory. Odpowiedzi, dotyczącej obecnego stanu zdrowia, nie ma prawa udzielić. Zresztą nie wie nawet. Gdyby miała się interesować każdym pacjentem, który przechodzi przez izbę przyjęć... Spróbuje połączyć z lekarzem na oddziale.
– Lekarz jest przy chorym – odpowiedziała pielęgniarka oddziałowa. Kiedy jednak usłyszała nazwisko pacjenta, dodała:
– Już proszę!
Za chwilę odezwał się męski, młody głos:
– Czy mówię z żoną? Właśnie mieliśmy telefonować. Pani męża przywieziono do szpitala z objawami zatrucia. Stan jest... – zawahał się chwilę, ale dodał –... ciężki. Robimy wszystko, co możemy. Jest właśnie po płukaniu żołądka. Powinno pomóc. Proszę zadzwonić jutro rano. O siódmej schodzę z dyżuru.
Irena, wciąż bardzo spokojna, podzieliła się złą nowiną z Heleną i kierowcą.
– Jedziemy do szpitala – upierała się kucharka.
– Nie widzę potrzeby – zdecydowała Irena. – Musiał zatruć się kofeiną. Albo coś zjadł. Tyle razy mówiłam mu, żeby się ograniczał, przynajmniej nie jadał na mieście. I tak nas na oddział nie dopuszczą. Musimy cierpliwie czekać, a pan, panie Będkowski, niech wraca do domu. Żona pewno się niepokoi.
Kierowca z wyraźną sympatią spojrzał na Irenę. Jej spokój był imponujący. Za to Helena sprawiała wrażenie osoby zdruzgotanej. Miętosiła fartuch żylastymi rękoma, głowa jej się trzęsła, straciła całą swoją agresywność, była jak balon, z którego wypuszczono powietrze. Zniknęła w kuchni.
– No, to do widzenia, panie Będkowski. Mam przeczucie, że mąż będzie jutro rano w domu.
Odprowadziła kierowcę, zamykając za nim drzwi na łańcuch.
O godzinie piątej rano obudził Gessingową dźwięk telefonu. Była na wpół przytomna i z trudnością odnalazła kontakt nocnej lampki. Poznała głos lekarza oddziałowego, z którym poprzedniego dnia prowadziła rozmowę, raczej optymistyczną. Tym razem brzmiał niepokojąco. Otrzeźwiała z miejsca.
– Niedobrze? – nie spodziewała się zaprzeczenia. Lekarz chwilę milczał, jakby nie mógł się zdecydować. Wreszcie powiedział:
– Niech pani postara się zachować spokój. Nic się nie dało zrobić. Serce przestało nagle pracować. Jeszcze nic nie potrafimy powiedzieć. Ordynator zarządził sekcję. Proszę o telefon jutro rano, przepraszam, dziś, koło 9. Nie! Lepiej ja sam zadzwonię. Czy ma pani w domu jakiś środek uspokajający? Proszę zażyć i czekać na wiadomości.
Odłożyła powoli słuchawkę na widełki i zobaczyła w mroku nocnej lampki Helenę w długiej, nocnej koszuli, wyglądającą jak widmo z tamtego świata. Włosy miała rozwiane, oczy nieprzytomne. Zapytała głucho:
– Nie żyje? Wiedziałam. Od razu wiedziałam!
Zachwiała się, straciła przytomność. Irenie udało się utrzymać zwiotczałe nagle ciało i posadzić kucharkę na fotelu. Pobiegła do łazienki po krople. Nim je przyniosła, Helena doszła do siebie. Powiedziała trzeźwym, mocnym głosem:
– To przez panią, wszystko przez panią. Po co takie żyją na świecie?
Wstała o własnych siłach i plącząc nogi w przydługiej bieliźnie poszła w stronę służbówki, która znajdowała się za kuchnią.
Irena zgasiła nocną lampkę. Wiedziała, że teraz zaczną się korowody z formalnościami pogrzebowymi, obcy ludzie, urzędy. Przerażało ją to. A przecież tak chciała uwolnić się od tego człowieka. Lekarz niepotrzebnie doradzał jej środki uspokajające. Były jej niepotrzebne. Odczuła pewną ulgę. Trudne węzły jej życia zostały rozwiązane poza jej plecami. Poprawiła pościel, wsunęła się pod kołdrę i zasnęła...2. AŻ DO ODWOŁANIA!
Obudziła się rozbita, z sercem ściśniętym obawą przed oczekującym ją dniem. Zaczęła się szybko ubierać, czekając na telefon ze szpitala. Kucharka nie wchodziła do sypialni, a Irena nie zamierzała się o nią troszczyć. Była gotowa do wyjścia i zrezygnowała z oczekiwania na wiadomość od lekarza szpitalnego, kiedy usłyszała dzwonek u drzwi wejściowych.
Helena, już ubrana, w swoim szerokim fartuchu, nie mówiąc nawet zwyczajowego „dzień dobry” poszła w stronę korytarza. Za chwilę wróciła w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden z nich był raczej w średnim wieku, drugi jeszcze młokos. Starszy rzucił wzrokiem na elegancko urządzony pokój, przyjrzał się kobietom. Milczenie było wieloznaczne i młodszy z przybyszy uważał za słuszne od razu wyjaśnić sytuację.
– Trzeba, żebyśmy się przedstawili. Niech nam panie uwierzą, nie jest łatwo być nosicielem złych nowin. Niestety, zdarza się to nam zbyt często. Taki to zawód. Moje nazwisko Paweł Zakrzewski, kolegi – Tadeusz Olszański. Jesteśmy inspektorami sekcji zabójstw stołecznej komendy. Szpital zaalarmował komendę śródmiejską, a oni nas... mają pewne wątpliwości... Nie co do faktu zatrucia. Jest bezsporny. Dołączyły się zaburzenia rytmu serca, nastąpiło nagłe zaostrzenie się choroby układu krążenia. Przebywał cały czas na oddziale intensywnej terapii. Na nic zdały, się wysiłki medycyny. Alternatywa: trucizna podana, czy też przyjęta z własnej woli, czyli samobójstwo. Szpital zobowiązany jest zawiadomić o zejściu władze porządkowe. Pierwsze badania treści żołądka wykazały, że zatrucie spowodowane było spożyciem większej ilości arszeniku...
Irena przerwała inspektorowi:
– To możliwe. Mąż przyjmował od dłuższego czasu preparat, zawierający roztwór Faulera. Lekarz uprzedził go, żeby dawkował ściśle według jego wskazówek. To lekarstwo zapisał mu po operacji. Mąż był osłabiony, podejrzewano anemię...
Poszła do łazienki i przyniosła sporą butelkę. Do połowy była opróżniona.
– Z pewnością przedawkował...
Starszy z przybyszy przerwał jej w sposób stanowczy:
– Trzeba by spożyć takich dziesięć, i to na raz, żeby sobie wyrządzić nieodwracalną szkodę. Zresztą nie my będziemy o tym decydowali. Od tego są lekarze medycyny sądowej.
Helena, milcząca od chwili przybycia inspektorów, wrzasnęła histerycznie:
– To ona go zabiła. Zobaczcie, jak się zapłakuje po ukochanym mężu. Żmija bez serca! Biedny, biedny mój pan... – i zaniosła się płaczem.
Olszański przyjrzał się uważnie pani domu. Jej spokój, kamienna twarz i to zademonstrowanie lekarstwa. Czyżby ta stara miała rację? Za wcześnie jednak było na jakiekolwiek podejrzenia. Należało sporządzić wstępny protokół. Pierwsze zeznania, które w tej fazie dochodzenia nazywają się wyjaśnieniami, były najważniejsze. Nie była to tylko prawda, wyczytana w podręcznikach kryminalistyki, ale wniosek z wieloletnich doświadczeń.
Wyjął arkusz papieru, położył przed sobą długopis i zwrócił się do Ireny:
– Proszę o dokładną relację o tym, co działo się w tym domu między godziną 14 a 16, kiedy to, zgodnie z oświadczeniem kierowcy, nieżyjący pojechał do biura.
– Pan nigdy nie wraca o drugiej, zawsze punktualnie o trzeciej – odpowiedziała nie pytana Helena. – Nawet jak ma konferencję, czy gości zagranicznych, to telefonuje. Ale wczoraj był w domu co do minuty. Szanował...
Irena przerwała jej w pół słowa:
– Może gosposia pozwoli, że ja będę panów informować. Mnie zadano pytanie...
Dla inspektorów sprawa była oczywista. Między tymi kobietami istniał konflikt i tyle odnotowali sobie w pamięci. Gessingowa dodała jeszcze:
– Był wczoraj bardzo napięty, czuł się niezbyt dobrze. Ostatnio zdrowie mu nie dopisywało...
Znów wtrąciła się kucharka:
– Pan Gessing jest dyrektorem „Chemonexu”. Wszyscy go szanują. Nawet sam minister...
Nie mogła uwierzyć, że jej pan nie żyje, bo używała na przemian czasu teraźniejszego i przeszłego.
– Helena pozwoli jednak, że ja złożę wyjaśnienia. Będzie pani z pewnością przesłuchiwana przez panów inspektorów i powie pani swoje o mnie, mężu i jego rodzinie. Otóż...
Ciągnęła dalej, a głos jej nie załamał się ani razu, co zdziwiło inspektorów, starszego z nich zaś w widoczny sposób zastanawiało. Przerwał pisanie, przyjrzał się jeszcze raz uważnie żonie Gessinga. Coś go w tej kobiecie niepokoiło, nie sprzyjało atmosferze zaufania, naturalnej w tego rodzaju ciężkiej dla najbliższej osobie nieżyjącego – sytuacji.
Irena wyczuła reakcję przesłuchującego ją inspektora, nie zmieniała jednak swojego zachowania, była wciąż spokojna, zadziwiająco opanowana.
Młodszy z inspektorów przerwał pytając, czy w dniu wczorajszym jakiś szczegół w zachowaniu się męża nie zwrócił jej uwagi.
Przyjrzała się dopiero teraz zadającemu pytanie. Zakrzewski wyglądał jak model Barbary Hoff, reklamowany w „Przekroju”. Brodaty, kurteczka na zamek błyskawiczny, wąskie dżinsy. „To i tacy pracują w sekcji zabójstw”. Był wyraźnie sympatyczny, ale chyba niewiele miał do powiedzenia. Starszy inspektor dominował i był do niej niechętnie usposobiony. W dodatku to wrogie spojrzenie Heleny...
Powiedziała, że nie ma nic do dodania. Nic też wczoraj nie zwróciło jej uwagi. Mąż lubił, żeby domownicy pozostawali wciąż do jego dyspozycji. Jak tylko przestępował próg mieszkania, trzeba było podawać obiad. Helena poprosiła ich wczoraj, jak co dzień, do stołu. Ale coś sobie przypomniała. Zadzwonił telefon.
– Może słyszała pani treść rozmowy, jakieś urywki?
– Nie mam zwyczaju podsłuchiwać. Najpewniej łączył się „Chemonex” czy ktoś z „Petronexu”. Prowadzili razem inwestycje w Iraku. Mąż był wyraźnie niezadowolony z wyniku rozmowy, może dlatego obiad mu nie smakował. Ale zjadł coś niecoś. Gdyby w zupie albo w pieczystym znajdował się arszenik...
Olszański przerwał jej sucho, surowo:
– Przyjmował lekarstwo z arszenikiem. Sama pani wspomniała przed chwilą. Po lekarstwie miał gorzki smak w ustach. Mógł nie zwrócić uwagi na truciznę, podaną w posiłku.
Irena była po raz pierwszy wzburzona:
– Już pan wie, że nie zażył sam trucizny? Nie znał pan tego człowieka. Ja go sama nie znałam. Jeżeli został otruty, w co nie wierzę, to dlaczego w domu? Jadał codziennie z klientami w mieście, w biurze pił kawę. Czy panowie mają prawo... – straciła dotychczasową równowagę.
Helena zerwała się z krzesła. Wskazała palcem swoją panią:
– To wszystko przez nią. Wciąż się kłócili. Przy każdym obiedzie. Nie dawała spokoju. Zazdrościła tych wyjazdów, ludzkiego szacunku...
Olszański nie zwracał uwagi na słowa kucharki. Poczuła się urażona, ale pozostała w pokoju, śledząc każde słowo Gessingowej. Do przesłuchania włączył się Zakrzewski, z czego jego starszy kolega był wyraźnie niezadowolony. Zapytał, gdzie, w jakim lokalu, jadał denat.
– Najczęściej w barze hotelu Europejskiego – Irena przypomniała sobie. – I w „Rycerskiej”. Zawsze przed obiadem. Zwracałam mu wiele razy uwagę...
Nie, żeby chciała ingerować w jego życie. Po prostu nie rozumiała, w jakim celu umawia się w lokalu przed obiadem, kiedy wie, że za godzinę siądzie do stołu. Mówił, że taki zwyczaj istnieje w Hiszpanii. Ale był tam wszystkiego jeden raz. Chyba nie zdążył się przyzwyczaić? Jest przeciwna wszelkim snobizmom, różnili się bardzo z mężem. Nie ukrywa tego.
– Na ten temat będziemy mieli jeszcze okazję rozmawiać – powiedział Olszański i zwrócił się do kucharki:
– Co pani w dniu wczorajszym podała na obiad?
Odpowiedziała bez wahania, że zupę cebulową, co prawda odgrzewaną, ale poprzedniego dnia bardzo smakowała. Na drugie była polędwica z jarzynami i surówka.
– Pan był zawsze ze mnie zadowolony. Mówił, że mogłabym w ambasadach gotować. Ci panowie z Holandii chcieli mnie zabrać ze sobą, zapłacić w dolarach. Ale ja bym mojego pana nigdy nie zostawiła... – znów jej się zebrało na płacz.
Mimo jej widocznego przywiązania do Gessinga wydała się młodszemu z inspektorów wyraźnie niesympatyczna, w przeciwieństwie do Ireny, która budziła jego zaufanie. Starszy z inspektorów zauważył reakcję kolegi i pomyślał nie bez ironii, że uroda i młodość odgrywają rolę także w dochodzeniu. Młody, niedoświadczony. Takiego można łatwo nabrać. Musi się uczyć, uczyć... Trzeba te kobiety przycisnąć do muru.
Zapytał kucharkę, co się stało z jedzeniem, skoro domownicy tego dnia nie przejawiali nadmiernego apetytu.
Odpowiedziała bez wahania, że zupę wylała do ubikacji. Pani zwróciła jej uwagę, że nie życzy sobie odgrzewanej. Pozostała także polędwica. Zawahała się chwilę i przyznała, że część zjadła sama. A resztki, jarzynki i ziemniaki, wrzuciła do kubła.
– Można ten kubeł zobaczyć?
– Od wczoraj? Śmiecie wyrzucam każdego wieczoru. Ale odpadki z obiadu zabiera sąsiadka. Pozostawia swój kubełek, a ja wrzucam tam resztki. Gąsierowska ma trzy psy, choć groszem nie śmierdzi. Z czego ma wykarmić kundle, które tylko szczekają i paskudzą? Czeka codziennie w porze obiadu, nawet wcześniej, jakby się bała, że ktoś się na te resztki połaszczy.
– Gdzie mieszka ta Gąsierowska?
– Na pobliskim osiedlu.
Helena podała adres. Sonaty 6, ale numeru mieszkania nie pamięta. Trzeba szukać na liście lokatorów. Byleby się pośpieszyli, bo wieczorem spis lokatorów jest nie oświetlony, wciąż ktoś wykręca żarówkę. Puścili takich ludzi na osiedla. Kradną i paskudzą. Zresztą Gąsierowską znają w tym domu z powodu psów. Wszyscy uważają, że ma kręćka. Pan zawsze mówił, że w krajach zamożnych ludzie nie mogą sobie pozwolić na luksus utrzymania psa, mieszkania im szkoda. A u nas im kto biedniejszy, większe ma fanaberie.
Jej postawa, gadatliwość, uporczywa złośliwość w stosunku do ludzi kolidowały jakoś z rozpaczą, na którą przed kwadransem wskazywało omdlenie. Olszański na wszelki wypadek zanotował sobie w pamięci i ten szczegół. Poprosił Zakrzewskiego na rozmowę, poszedł z nim w kąt jadalni. Chwilę szeptali, po czym starszy z inspektorów zapytał o telefon. Irena wskazała korytarz.
Zadzwonił do laboratorium komendy stołecznej.
– Po pierwsze trzeba, żeby ktoś poszedł, i to niezwłocznie, na ulicę Sonaty 6. Znajdzie tam lokatorkę nazwiskiem Gąsierowska. Jest znana z powodu większej liczby czworonogów, które żywi nie wiadomo jakim cudem. Jeżeli znajdą w wiadrze resztki jedzenia, zabranego od Gessingów, należy pilnie przeprowadzić ich analizę.
– Ta kobieta z pewnością już te resztki zagospodarowała, a wiadro jest wyszorowane. Co wtedy? – zapytał kapitan Bartoszewski, kierownik laboratorium, niezbyt zachwycony, że to jemu kręcą głowę zleceniami, skoro można dzwonić bezpośrednio do specjalistycznej pracowni.
Olszański nalegał. Może ta miłośniczka psów nie ma zrozumienia dla zasad higieny. Muszą spróbować! Zbadać choćby ślady tego jedzenia. Czy ma przypominać, że pierwsze godziny decydują nieraz o wynikach dochodzenia? Chodzi o zabójstwo, a nie o sfałszowanie maturalnego świadectwa. Niech robią, co chcą, ale musi zmobilizować kilku pracowników. Jednego popchnąć do tej psiary. Jeżeli resztek nie znajdą, niech zapytają o psy. Może zdradzają objawy zatrucia?
To nie wszystko. Powinna przyjechać na Brzozową ekipa i zabezpieczyć ślady, dokonać oględzin mieszkania, kuchni. Zwłoki zostaną im darowane. Bada je Zakład Medycyny Sądowej.
– Co jeszcze? – zapytał Bartoszewski, bo miał tego dnia roboty po uszy, a żona czekała u teściowej, żeby po nią przyjechał samochodem. Widziała gdzieś filiżanki.
Nie miała pieniędzy. Chciała, żeby ją podwiózł. Aż na Ursynów. I to wszystko dlatego, że mu teść „wychodził malucha”. Teraz tylko: zawieź, odwieź. Prawda, że wieczorem autobusy z Ursynowa są przepełnione. Niech to diabli!
Olszański poprosił jeszcze o wysłanie kogoś do centrali handlowej „Chemonex”. Plac Zbawiciela, róg Marszałkowskiej. Za późno? Musi tam być jakiś dyżurny, sprzątaczki... Niech sprawdzą, czy w gabinecie dyrektora Gessinga nie pozostały filiżanki po kawie. Jutro wolna sobota, panienki się śpieszą, zwiewają wcześniej z pracy i mogły pozostawić pokój nie sprzątnięty. Jeżeli te filiżanki, szklanki stoją na stole, błaga o pilną ekspertyzę.
– Dalsze zlecenia? – zapytał zrezygnowanym głosem kierownik laboratorium, bo już i tak wiedział, że żona zrobi piekło, a filiżanki dawno sprzedane, służyć będą innym kawoszom. O Gessingu słyszał. Miał opinię człowieka energicznego, rygorysty. Z pewnością panował u niego porządek.
Ale odpowiedział: – Zrobi się.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.