- W empik go
O wolność i godność: powieść współczesna - ebook
O wolność i godność: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 319 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Stasiu, skończyłeś? – spytała dźwięcznym, harmonijnym głosem, bardzo ładna, smukła szatynka, otwierając drzwi do gabinetu.
– Zaraz! – odpowiedział, nie odrywając oczu od zapisanego papieru, a po chwili dodał: – czy stało się co nowego?
– Nie!… Kończ, ja zaczekam, – weszła cichym, elastycznym krokiem do gabinetu, a widząc nieład na pobocznym stoliku, jęła porządkować gazety i książki.
Uporządkowawszy stół, spojrzała z lekką niecierpliwością na piszącego i szła w stronę okna, ażeby poprawić firankę białą, którą wiatr trochę przekrzywił.
Przechodziła obok lustra, mimowolnie popatrzyła, przystanęła i naturalnie przyjrzała się sobie, poprawiając fryzurę i kołnierzyk koronkowy.
Nie była ona klasyczną pięknością, ale posiadała bardzo wiele wdzięku i uroku w całej swej postaci. Nad jasnem czołem wznosiły się ciemne włosy z połyskiem złocistym, płeć miała matową, od której przedziwnie odbijały ciemne, dobre, mądre oczy i ślicznie wykrojone usteczka.
Jak na codzienne zajęcia była może ta sukienka fularowa za strojna, ale jej mieniąca się, delikatna barwa była doskonale zastosowana do cery i włosów.
– Nareszcie! – zawołał Stach Tożyński, odrzucając pióro, i zwrócił swą młodą, wesołą twarz na żonę, – co mi powiesz Krzysiu?
– Chciałam cię zapytać, co robisz dziś popołudniu?
– Pojadę do kosiarzy, bo chciałbym dziś skończyć z koszeniem łąki, a następnie pojadę do żyta… wiesz do tego pod lasem… tam grunt piaszczysty, może żyto dojrzało, – a widząc, że słucha go jakby w roztargnieniu dodał: – a dlaczego pytałaś?
– Tak sobie.
– A może miałaś inne projekta?
– Nie.
– No, przyznaj się, Krzysiu, – uśmiechnął się, – może chcesz pojechać w sąsiedztwo?… do Kańskich?
– Ależ nie, – nachmurzyła się.
– Ależ tak! – przekomarzał się, – takaś strojna… Wprawdzie mi nie na rękę wizyta, ale pojadę.
– Nie! Nie chcę ci przeszkadzać, – zwróciła się ku drzwiom, – tyś teraz taki zajęty, że zapominasz o wszystkiem, – kończyła z żalem.
– O wszystkiem? – zdziwił się, – Krzysiu, i o czem naprzykład, – wstał i zagrodził jej drogę do drzwi.
– Jeszcze się pytasz? – spojrzała z wyrzutem, – przypomnij sobie sam.
Zastanowił się przez chwilę i patrząc na nią miłośnie swemi czarnemi błyszczącemi oczyma powiedział:
– Wiesz, Krzysiu, nic a nic nie mogę sobie przypomnieć.
– Nic!? – uśmiechnęła się z lekką ironią, – bo przestałeś mnie kochać.
– Ja!? Ależ Krzysiu, co tobie?
– A tak… co tobie? – powtórzyła za nim irocznie, – ale powiedz mi, którego dzisiaj?
Drugiego lipca, – odpowiedział obojętnie, i na co ci data?
– I teraz nic nie pamiętasz? – zawołała.
– Nie, jak cię kocham.
– A nasza rocznica? – spojrzała mu w oczy?… A tak… tak… daruj mi Krzysiu, – ucałował jej rękę, – ale wiesz… tyle zajęcia, interesów.
– Jakiś ty niedobry, – zaśmiała się, – od samego rana czekam, czy też sobie przypomnisz, obiad był ten sam, co wówczas i ja…
– Ach, prawda! – zawołał z uśmiechem, więc dlatego tak się wystroiłaś… że też zapomniałem… no, ale ty mogłaś mi jednak przypomnieć, zrobić aluzyę…
– Poco jeśli sam nie pamiętasz.
– Ależ pamiętam… pamiętam doskonale… mogę ci powtórzyć, coś mi powiedziała…
– Nie, nie to, ale co ty mi powiedziałeś.
– Że cię kocham i kocham zawsze.
– Nie to… tylko jeszcze…
– Co jeszcze? – zaśmiał się, – pierwszy raz pocałowałaś mnie i…
– Nieprawda, bo ty mnie ucałowałeś, ale co jeszcze powiedziałeś?
– Jeszcze?
– O szczęściu, Stachu.
– A prawda… to też jestem bardzo szczęśliwy z tobą, – objął ją i całował.
– Stachu, – wysunęła mu się z ramion, – a co będzie dzisiaj? Czy pojedziesz do kosiarzy?
– Do kosiarzy?… Nie, nie pojadę, zostanę z tobą… ale wiesz, możebyśmy poszli razem na łąkę… a potem, wiesz, do naszej ławki.
– Dobrze… a może weźmiemy Władysia ze sobą.
Zwrócili się na drogę wjazdową wysadzaną bujnie rozrośniętemi topolami nadwiślańskiemi. Pomiędzy potężnemi pniami widać było w oddali wieś rozłożoną nad rzeczułką Krętą.
Smukła wieżyczka kościoła rysowała się czystą linią na tle pogodnego nieba. Wokoło panowała wiejska cisza, przerywana szczebiotem ptaków, brzęczeniem pszczół i owadów, a od czasu do czasu odzywały się dalekie porykiwania pasącego się bydła.
– Czy i tobie, Stasiu, tutaj tak dobrze i miło?
– Najlepiej mi w domu, przy tobie.
– I wiesz, byłabym najszczęśliwsza, gdyby nie obawa o ciebie.
– Ach, nie! wówczas nie mieliśmy syna… będzie przeszkadzał.
Wyszli przed dwór murowany, według mody z czasów Napoleona I. z charakterystycznemi kolumnami pseudo-klasycznemi, otoczony klombami drzew i koszami kwiatów.
– O mnie? Cóż złego może mnie spotkać? – zaśmiał się, – jestem zdrów, młody, silny… urodzaj zapowiada się świetny, czegóż chcieć więcej?
– Nie to mnie niepokoi, ale, – zniżyła głos i dodała szeptem: – ale ten Kraków, i jeśli oni się dowiedzą…
– Skądże takie przypuszczenia?
– Gdyby ciebie zabrali i powlekli gdzieś na Sybir, zginęłabym z bólu i rozpaczy.
– A któżby Władka wychował? Zastanów się, Krzysiu.
– Ach, więc ty coś wiesz o tem, gdy mnie tak uspokajasz, – patrzała mu w twarz badawczo i z obawą, – powiedz Stachu, czy oni już wiedzą?
– Ależ, Krzysiu, nie pozwalaj tak hulać swym nerwom, – zaśmiał się, – nic mi nie grozi, o niczem nie wiem… zresztą, jak wiesz, tam jestem pod pseudonimem: Krzyś, a nazwisko moje powiedziałem tylko komendantowi.
– Jak można było wybrać taki pseudonim, – mówiła z wyrzutem, – każdy kto zna ciebie, domyśli się, że to ty.
– Tak… ale każdy musiałby wiedzieć, żeś ty Krzysia, a ty nie jesteś znów tak sławna i rozgłośna, – zaśmiał się wesoło.
– Tobie żarty w głowie, a ja mówię seryo… i tak się boję o ciebie. Budzę się w nocy cała drżąca, bo często śni mi się, że jesteś w więzieniu.. że czeka cię katorga… a może coś gorszego.
– Nie bierz tak tragicznie, – zaśmiał się, – co najwyżej zdarliby ze mnie łapówkę sutą.
– Ach, gdyby łapówka pomogła!? – westchnęła, – oddalibyśmy im wszystko, nieprawdaż?
– O, nie! tak hojny nie jestem.
– Ale zważ, że służyłeś w wojsku, należysz do armii moskiewskiej, i gdyby odkryli, że jesteś w organizacyi… Boże! Co oniby z tobą zrobili, – kończyła z wielkim żalem.
– Dajże pokój, Krzysiu, skąd ci te obawy, jeszcze wywróżysz mi śmierć.
– Odwołaj, Stachu! Odwołaj te słowa! – zawołała ostro.
– Dobrze, odwołuję… ale nie mówmy o tej sprawie, niepotrzebnie się tylko denerwujesz… Patrz, jaki śliczny zachód słońca.
Istotnie, promienne słońce, zapadało za lasem, złocąc rozległe pola uprawne, na których falowały wykłoszone żyta i pszenice, zieleniły się owsy i jęczmiona.
– Widzę; chyba nigdzie nie jest tak pięknie, jak u nas, w Zalesiu, – rozgłądała się, – i słyszysz… tam, w wiklinach, rozpoczyna słowik.
– Prawda… teraz ścieżką na prawo, dojdziemy do łąki.
Szli zwolna, wśród szumu zboża, sięgającego im do ramion, wśród miodnych zapachów, w promieniach słońca, oboje młodzi, piękni, rozkochani, że zdawało się, iż są posłami szczęścia, miłości, spokoju. Doszli do gruszy, stojącej na miedzy, skąd widać było nadbrzeżną łąkę. Dziesięciu kosiarzy podnosiło rytmicznie kosy w górę, a ostrza ich w promieniach słońca błyszczały srebrem, znów złotem, albo czerwienią.
– Wiesz Stachu, te kosy wyglądają, jak skrwawione miecze, – patrzała posępnie na kosiarzy.
– To odbicie promieni, – rzeki obojętnie, – zaczekaj tu na mnie, pójdę do Gwizdka, – wskazał na ekonoma, który konno zbliżał się do kosiarzy, – i powiem mu, ażeby pojechał do żyta pod lasem.
Patrzała za oddalającym się z miłością, ale i z trwogą, pilnie śledząc każdy ruch energicznej, smukłej postaci męża, jak gdyby chciała wykuć go w marmurze pamięci. A gdy on zaczął rozmawiać z ekonomem i kosiarzami, poczęła zastanawiać się nad tem, skąd przyszły te jej obawy o niego, i to dzisiaj, w rocznicę jego oświadczyn? Wszak do organizacyi strzelców należy on od roku, i nigdy nie lękała się o niego tak, jak dzisiaj. Jestem zdenerwowana, tłómaczyła sobie, i niepotrzebnie psuję dzień dzisiejszy. Nie wspomnę już o tem, przyrzekała sobie, chociaż czuła potrzebę rozmowy właśnie o tej sprawie, pożądając uspokajających słów męża.
– Cóż? Znudziłaś się? – zawołał wesoło zbliżając się.
– Wcale nie, tu tak ładnie. Cóż, skończą łąkę? – wstała i oboje wracali tą samą ścieżką wśród zbóż i kwiatów, rozmawiając o sprawach gospodarczych.
Ody weszli w aleję wjazdową, ogarnął ich chłód cienistej drogi. Krzysia poczuła dreszcz zimny i znów zawładnęły nią obawy.
– Stasiu, jest co nowego w gazetach? bo nie czytałam dzisiaj.
– Nic szczególnego… Są tylko artykuły rozumowane, że Austrya po zabójstwie arcyksięcia zażąda od Serbii ukarania spiskowców.
– A ty, Stachu, co myślisz o tem?
– Nic nie wiem, nie jestem od polityki, – zaśmiał się, – przypuszczam jednak, że na Bałkanie zacznie się zawierucha.
– A niech tam sobie będzie, – uśmiechnęła się, byle do nas nie doszła.
Szli jakiś czas w milczeniu, wreszcie spytała:
– Stachu, czy strzelcy mogą pójść na Bałkan?
– Co ci się śni, Krzysiu? – zaśmiał się.
– No, jako pomoc dla Austryi.
– Jakaś ty naiwna, Krzysiu! Nasza organizacya ma jeden cel, jedyny, walczyć z Moskalami.
– Ciszej, Stachu, – obejrzała się trwożliwie, – jeszcze ktoś posłyszy… Stachu, czy teraz może wybuchnąć powstanie?
– Zdaje mi się, że nie… chyba… chyba… – umilkł.
– Chyba, że co? – spytała z żywością.
– Gdyby Rosya ruszyła z pomocą Serbii, ale o tem ani myśleć.
– Naprawdę Stachu? – spojrzała weselsza na niego.
– Takie mam przekonanie. Rosya nie jest przygotowana… może straszyć Austryę, ale wojny nie rozpocznie.
– To dobrze, bardzo dobrze, – uśmiechnęła się przyjemnie.
– Dlaczego, Krzysiu?
– Bo ty zostaniesz ze mną i postaram się, ażeby ci było dobrze.
Posłyszeli daleki, jękliwy głos dzwonka.
– Może to do nas? – zaniepokoiła się Krzysia.
– Z dzwonkiem to nie do nas. Ktoś jedzie gościńcem, pewno żyd, – rzekł obojętnie i oboje skręcili z zajazdu dworskiego w ogród parkowy otaczający dwór.
– Idziemy do ławki, gdzie mnie usidliłaś pocałunkiem, – mówił wesoło.
– Proszę cię, Stasiu, – rzekła surowo, – nie mów tak. Wiesz, że to nieprawda, a gdyby kto posłyszał te twoje niemądre żarty…
– Powiedziałbym mu, że ta niewola jest mojem szczęściem… zresztą czy kłamię? czy nie pocałowałaś mnie?
– Nie pamiętam, a ty drwisz sobie z naszej miłości.
– Wcale nie drwię, ale co prawda, to prawda, i na to nie poradzisz.
– Dokuczasz mi, i kiedyś pożałujesz tego.
– Kiedy, Krzysiu? – śmiał się.
– Ody nie będę z tobą.
Dzwonek zajęczał bliżej, jak gdyby z owocowego ogrodu rozciągającego się za parkiem.
– To do nas, – wstrzymała kroki.
– Może i tak… chyba ktoś z kolei, – spojrzał na zegarek.
Teraz usłyszeli nietylko dzwonek, ale turkot kół.
– Chodźmy do domu, – powiedziała pospiesznie, byle nie dużo gości, bo nie mam nic gotowego na kolacyę.
Szli dość szybko w stronę dworu, a on rozmyślał głośno:
– Kto to być może? Żadnego kupca i urzędnika nie spodziewam się… chyba ktoś z Warszawy, bo to godzina przyjazdu z pociągu.
Tożyński stanął na ganku w chwili, gdy przez bramę wjazdową wjeżdżała furmanka żydowska, którą obskoczyły psy ujadając zajadle. Na tylnem siedzeniu bryczki siedział młody mężczyzna w miejskiem, spacerowem ubraniu.
Na odgłos dzwonka i ujadanie psów wybiegł z dworu lokajczyk, a gospodarz rozkazał:
– Odpędź psy!
Przejezdny, kłaniając się miękkim, filcowym kapeluszem, zawołał wesoło z bryczki:
– Witaj kolego!
Tożyński zbiegł po schodach i ściskając podaną rękę rzekł uradowany:
– Porwa!… Z nieba spadłeś?
– Nie, tylko z furmanki żydowskiej; ależ się strząsłem, – wyjął portmonetkę i rozpłacił się z żydem, który zdjąwszy czapkę prosił:
– Jaśnie panie, czy mogą konie odpocząć?
– Zajedź pod stajnie.
– Nu, a psy? – wskazał batem na warczące z daleka psy.
– Nie zjedzą cię, – zaśmiał się, i do gościa: – chodźmy, pewnoś głodny, – weszli do obszernego przedpokoju.
– Dosyć, ale wpierw muszę się umyć, – spojrzał na swe zabrudzone ręce.
– Zrobisz to w swym pokoju, – i rzekł do lokajczyka: – Michaś! Wody, ręcznika do gościnnego pokoju, – szli w głąb dworu.
– Przyjechałem na kilka dni, – mówił Porwa, szczupły, wysoki, zgrabny blondyn z twarzą wesołą, z błyszczącemi, szaremi oczyma, – mam w okolicy kilka spraw do załatwienia, i zamieszkam u ciebie… wszak pozwolisz?
– Pytanie zbyteczne, jesteś dla mnie najmilszym gościem, zostań jak najdłużej… żyję tu, jak na pustyni, ludzi ze świecą szukać.
– Będziemy szukali, – zaśmiał się Porwa i wchodząc do pokoju dodał: – nareszcie odpocznę i wyśpię się… jak tu miło, i ten zapach kwiatów z ogrodu! – zachwycał się.
– Zostawię cię na chwilę, ale szybko odpraw ablucyę… jedzenie czeka.
Wyszedł i szukał żony.
– Moja Krzysiu, każ przygotować jedzenie i napitki.
– Już nakrywa, a kto przyjechał?
– Mój kolega, bardzo miły i dzielny.
– Jak się nazywa?
– Nazywa się… Porwa.
– Cóż to za nazwisko? – zdziwiła się.
– Właściwie, to przezwisko, a jak się nazywa, nie wiem.
– Ach, rozumiem… i skąd przyjechał?
– Nie pytałem.
– Stasiu, czy on po ciebie przyjechał? – spytała z przygnębieniem.
– Ależ nie! Zostanie u nas przez tydzień… może dłużej.
– A jednak ja czuję, że on po ciebie przyjechał… przeczuwałam to, i teraz rozumiem mój niepokój dzisiejszy… Ach, Stasiu! Stasiu! –
zarzuciła mu ręce na szyję, ucałowała, szepcąc: – ja się tak boję o ciebie.
– Dzieciństwo, – odsunął się lekko, – obawy czysto kobiece… wstydź się!
– Te spiski i konspiracye są straszne, – mówiła wzruszona, – schwycą was, zduszą, zgnębią, bez żadnego pożytku dla kraju.
– Albo nie rozumiesz, albo nie chcesz rozumieć, że niewolnik za każdą cenę dąży do wolności… ale dość o tem, idę po niego i bądź miłą gospodynią, jak ty to umiesz, – uśmiechnął się do niej przyjemnie.
Przy stole w jadalnym pokoju, Porwa mówiąc o swej podróży kończył:
– Ale wszystkie niewygody zniknęły, gdy tu przyjechałem. Dwór jak z bajki, wśród drzew i kwiatów, przepiórki dzwonią, słowik śpiewa, tu tylko żyć, nie umierać.
– Ja również lubię Zalesie i niechętnie wyjeżdżam, – rzekła pani.
– Czy masz miłe sąsiedztwo Krzysiu? – pytał Porwa, nabierając z półmiska.
Lokaj spojrzał zdziwiony na panią, która zarumieniła się gwałtownie i z oburzeniem spojrzała na gościa.
– Nie nazywaj mnie tak, – powiedział Tożyński po francusku, – mów mi po imieniu: Stanisław, bo wiesz, służba…
– Przepraszam cię… nie wiedziałem.
Pani uspokoiła się i w czasie dalszej rozmowy spytała Porwę:
– Czy przywiózł pan jakie nowiny polityczne?
– Teraz każda chwila może przynieść bardzo ważne nowiny. Jesteśmy w przededniu wojny.
Pani obejrzała pokój, a widząc Michasia powiedziała:
– Przygotuj lichtarze ogrodowe i podasz herbatę na werandę, – a po jego wyjściu zwróciła się do gościa: – musimy być zawsze ostrożni tu, w Siedleckiem. Jesteśmy otoczeni szpiegami.
– Czyż tak dalece? – uśmiechnął się Porwa niedowierzająco.
– Niestety, smutna to prawda, – objaśniał gospodarz. – W każdej wsi jest pop, diak, pałamar i kilku prawosławnych. Ci uważają za swój najpierwszy obowiązek szpiegować polską ludność, co im się zresztą opłaca, bo rząd dobre donosy nagradza.
– No, jeszcze na wsi mogą szpiegować, podsłuchiwać, – rzekł Porwa, – ale we dworze?
– Wprawdzie jestem pewny swoich ludzi, – mówił Tożyński, ale mogą się wygadać z tem lubowem, dojdzie do naczalstwa i śledztwo… łapówki… kara.
– O, to wy biedni tutaj i w ciężkiej niewoli… ale to skończy się wkrótce.
– Może przejdziemy na werandę, – wstała pani, – tam podadzą herbatę.
– Krzysiu, czy nie lepiej wina? – zaproponował mąż.
– Dobrze, Stasiu.
– Ach, teraz rozumiem, – zaśmiał się Porwa, gdy szli na werandę.
– Co takiego? – spytał gospodarz.
– Wpierw pytanie jedno: czy dawno państwo po ślubie?
– Pięć lat.
– Aż pięć!? – zdziwił się.
– Tak, panie, – rzekła Krzysia, – mamy syna czteroletniego.
– No, no, ja myślałem, że miłość małżeńska trwa tylko przez miodowe miesiące, a ona ciągnie się latami, jak widzę na was.
– Na nas? – zdziwiła się pani, – nie miał pan chyba jeszcze czasu poznać nas tak dalece.
– O, aż nadto, – mówił wesoło, – gdy Stach nazwał przed chwilą panią po imieniu, zrozumiałem jego rycerski pseudonim. Dawni rycerze walczyli pod godłem bogdanek, a dzisiejsi pod godłem żon. Co za zmiana szalona!?
– Wiesz, Porwa, wybór pseudonimu był tak sobie odruchowy, – tłómaczył się Tożyń – ski, pokrywając uśmiechem lekkie zmieszanie. – Wiem, wiem, – mówił Porwa z miną poważną, – to był żywiołowy odruch miłości.
– Ten pseudonim męża nie podoba mi się z różnych względów, – odezwała się pani, – i jeśli można zmienić, byłabym zadowolona.
– Zmiana jest możliwa, ale dopiero gdy wyruszymy na pole walki, – odpowiedział uprzejmie Porwa.
– Ale kiedy to będzie? – westchnął Tożyński.
– Prędzej, aniżeli się spodziewasz… ale o tem pomówimy później, – spojrzał kątem oczu na gospodynię.
– Możesz Porwa mówić śmiało i otwarcie, Krzysia jest nietylko moją żoną, ale najlepszym przyjacielem.
Krzysia zarumieniła się uradowana, a Porwa uścisnął rękę gospodarza mówiąc:
– Winszuję ci i zazdroszczę, bo przyjaciel więcej wart od żony i kochanki.
– Nie mów pan tak, to obraża kobiety.
– Ale nie panią, – uśmiechnął się, – zresztą niechaj inne postarają się o takie zaufanie.
W pokoju przylegającym do werandy ogrodowej rozległ się tupot nóżek dziecinnych, a pani zawołała:
– Władyś! Władyś, chodź tutaj… chcę zaprezentować panu mego syna.
Wbiegł chłopczyk, w stroju chłopskim, miejscowym, z czarnemi, krótko przyciętemi włosami, z ciemną, niemal oliwkową z opalenia twarzą, a zobaczywszy obcego stanął zmieszany.
– Władyś – przyciągnęła go matka za rączkę do siebie, – to nasz przyjaciel, – wskazała oczyma na Porwę.
– I twój, Władysiu, – uśmiechnął się przyjaźnie gość.
– Dlaczegoś taki zmęczony? – dopytywała się matka, – i skąd ta szrama na twarzy? Co to było Władysiu?
– Wojna, – szepnął półgłosem.
– Gdzie, Władysiu? – spytał łagodnie ojciec.
– W ogrodzie, tatusiu.
– I kto zwyciężył?
– Ja, – wyprostował się chłopczyna.
– I kogo zwyciężyłeś? – wmieszał się Porwa.
Dziecko spojrzało podejrzliwie na gościa, potem na matkę i milczało.
– No, Władyś, powiedz, ten pan to Polak i przyjaciel, – zachęcała matka, – więc kogo zwyciężyłeś?
– Moskali.
– Niechże cię uściskam mój bohaterze, – wstał Porwa i zbliżył się do dziecka, – oby się sprawdziły twe słowa, – chciał uściskać malca, ale Władyś przycisnął się do kolan matki i dał tylko rączkę zabrudzoną do uścisku.
– Któż był Moskalem? – uśmiechnął się uradowany ojciec.
– Walek.
– Sam jeden?
– Nie, była i Hanka, i Marynka.
– A ty z kim?
– Ja i Zośka.
– Władyś, a podwieczorek jadłeś?
– Nie, mamusiu.
– Idź do panny Stefci i zjedz grzecznie.
– Dobrze, mamusiu, – wybiegł z werandy.
– Doskonały dzieciak, – chwalił Porwa,– i warto się ożenić, ażeby mieć takiego chłopaka.
– A teraz, mój kochany, mów nowiny, jestem bardzo ciekaw, – rzekł gospodarz podając mu papierosy.
– Nowiny? – puścił kłąb dymu, – jeśli was szpiegują, chodźmy na gazon, tam będzie bezpiecznie.
We troje zeszli na drogę wjazdową a Porwa rzekł:
– Pierwsza rzecz… wojna jest niemal pewna. Serbia, to tylko filia Rosyi na Bałkanie, i w sprawie zabójstwa arcyksięcia brała po – średni udział rozdmuchując zachcianki i pretensye Serbii.
– Tak, to prawdopodobne, – skinął głową Tożyński.
– Austrya nie puści płazem tego zabójstwa, zechce ukarać Serbię, a za nią stanie Rosya. Rzecz jasna i chyba dowodzenia nie potrzebuje.
– No, tak, – mówił Tożyński, – jeśli tylko Serbia się nie upokorzy i nie przyjmie warunków Austryi.
– To mało prawdopodobne, bo Serbia odmówi czując, że ma za sobą Rosyę, a w takim razie wojna Rosyi z Austryą nieunikniona, i my rozpoczynamy grę, – zaśmiał się wesoło.
– Oby się stało, – rzekł radośnie Tożyński. – Hej! Na Moskala! Co za cudowne hasło! Dusza mi się raduje i czuję nowy przypływ siły.
– Tak samo i my wszyscy, – mówił gorączkowo Porwa, – ale nie trzeba dozwolić, ażeby Polacy bili się z Polakami, i w tym celu nie ja jeden przyjechałem do Królestwa.
– I jak? – rzucił pytanie gospodarz.
– Należy przeszkodzić mobilizacyi i poborowych zwerbować do nas. Wówczas stworzymy armię polską stutysięczną a może i liczniejszą, i zaważymy na szali wojny.
– To pomysł cudowny, – zapalał się Tożyński, – jestem pewny, że gdy rzucimy hasło chłopom i rzemieślnikom, ażeby nie stawali do poboru, sześć dziesiątych usłucha, a gdybyśmy w krótkim czasie wkroczyli, znajdziemy kilkanaście tysięcy szeregowców. Słyszysz Krzysiu, Polska powstaje, i my będziemy wolni!… Wolni! – rozkoszował się dźwiękiem tego słowa, i pod wpływem radości ucałował żonę, następnie Porwę mówiąc: – jesteś posłem najcudowniejszej wieści, bo my zwyciężymy!
– Plan wyborny, – odezwała się Krzysia, – ale jak go wykonać?
– Na razie trzeba nam ludzi pozyskać, – mówił zwolna i dobitnie Porwa, – ludzi pewnych i bezpiecznych, a takich co mają mir w okolicy. Tych wtajemniczy się w sprawę, ażeby przy sposobności oddziaływali na opinię o naszym ruchu, i do nich w swoim czasie przyszłe się odezwy do rozrzucenia pomiędzy lud.
– Trudna to będzie sprawa, – nachmurzył się Tożyński, – ale musimy spróbować.
– Następnie trzeba werbować ochotników do strzelców.
– To już łatwiej, – uśmiechnął się gospodarz, – chętnych do bicia Moskali znajdzie się dosyć.
– Wreszcie musimy się odwołać do ofiarności. W naszym skarbie wojennym mało pieniędzy, a brak nam broni, amunicyi i mundurów.
– Ach, pieniądze, – zawołał lekceważąco Tożyński, – te się znajdą, każdy da chętnie.
– Ja oddam całą moją biżuteryę, – odezwała się Krzysia, – zatrzymam tylko pierścionek zaręczynowy.
– Dziękuję pani w imieniu skarbu wojennego, – podał jej rękę Porwa, – na razie nie wezmę, ale powiem skarbnikowi. Pierwszy to raz spotykam się z taką ofiarnością.
– Bo pan napewno nie zwracał się z tem do kobiet, ale każda z nas da chętnie. Naprawdę wstyd byłoby Polsce, gdyby dla braku pieniędzy nie było broni i mundurów.
Jakiś czas szli w milczeniu, oblani światłem księżycowem, przy miłosnym śpiewie rozkochanych słowików.
– Streszczając twą misyę, – przemówił Tożyński, – najpierw mamy wyszukać ludzi, którzyby wpłynęli na opinię sprzyjającą naszym zamysłom… Jak myślisz Krzysiu, a gdyby tak zaprosić Krzyckiego, poważny, uczciwy, dobry Polak…
– Myślałam i ja o nim. ale mam pewne wątpliwości. On jest radcą Towarzystwa, może nie zechce się narażać, a już napewno nie podejmie się szerzenia odezwy.
– Znajdziemy innych do agitacyi, młodszych, – mówił Porwa, – lecz jeśli tego pana poważają, dobrzeby było usposobić go przyjaźnie dla nas.
– Dobrze, zaproszę go, – rzekł gospodarz, – no, Krzysiu, a gdyby tak Szubarowskiego? Uprzejmy, gościnny…
– O nie! On przyjaźni się z naczelnikiem powiatu.
– Przyjaźni się? – żachnął się mąż, – musi go przyjmować, gdy go najeżdża, co ma robić?
– A dlaczego do nas naczelnik nie zajeżdża? albo do Krzyckiego?
– Hm… to prawda.
Skończyło się natem, że postanowiono zaprosić: Krzyckiego i Puszczkowskiego.
Sprawa werbunku wydała się Tożyńskiemu łatwiejszą.
– Z młodymi dam sobie radę. W gospodarstwie znajdę kilku… tak samo Kański dostarczy mi kilku, a może i sam pójdzie.
– Kański? – powątpiewała pani, – on ma matkę, dwie siostry i sam jeden gospodaruje. Nie można od ludzi żądać nad miarę.
– Ależ tu idzie o Polskę! O walkę z Moskalami! – zawołał Porwa. – Wobec tego wszelkie inne względy powinny umilknąć.
– Powinny? – powtórzyła Krzysia, – ale czy umilkną? Zresztą on sam ma usposobienie spokojne, trochę marzycielskie i wydaje mi się nieskory do czynu.
– Może masz i racyę, – rzekł mąż, – zwłaszcza, że o ile mi się zdaje, zakochał się na dobre. A kogo aż cztery kobiety trzymają, temu trudno się oderwać, – zaśmiał się.
– Z jedną łatwiej, – uśmiechnął się Porwa, – a swoją drogą mam wielki szacunek dla pani. Inne żony lub matki, gdy mąż lub syn idzie do strzelców, płaczą, proszą, zaklinają, ażeby nie szedł, a pani zgadza się spokojnie.
Krzysia skorzystała z cienia, ażeby ukryć łzy. Czuła się ogromnie wzruszoną, znękaną i przybitą, gdy posłyszała o blizkiej wojnie i rozłączeniu się z mężem.
– Ach, nie zawsze ona tak spokojna, – dorzucił mąż żartobliwie.
– Chciałbym z panią spiskować, – zaśmiał się Porwa.
– Tylko nie spiski, – przemówiła poważnie,– nie lubię ich. Co innego gdy idzie o walkę otwartą za wolność naszą, w takiej chwili spełniam obowiązek wyprawiając męża lub syna na wojnę.
– Dzielna z pani kobieta i prawdziwa Polka. Mąż zaś nie zważając na obecność Porwy, wziął ją w objęcia i całując serdecznie mówił wzruszony:
– Kocham cię Krzysiu! Bardzo kocham!II.
W jadalnym pokoju przy stole, nakrytym do herbaty, oświetlonym wiszącą lampą, siedziała Krzysia, mając przed sobą otwartą książkę. Czytała, ale częściej oparłszy głowę na ręku zastanawiała się nad swem życiem, które dotychczas tak pogodne, jasne, prostolinijne, niespodzianie zasnuwa się chmurami, mroczy się i wikła.
Pod pierwszym wpływem wieści o podjęciu walki o wolność, gotowa była zgodzić się nietylko na rozłączenie z ukochanym mężem, ale na wysłanie go na wojnę, gdzie każdej chwili grozi mu kalectwo lub śmierć. Teraz opadły ją wyrzuty sumienia, że zgodziła się tak łatwo, że nie próbowała zatrzymać go, wytłómaczyć, że nietylko ten służy tej wielkiej sprawie, kto idzie z bronią w ręku, ale i ten, kto dostarcza żywności wojsku, pilnuje magazynów, dostarcza potrzebnych rzeczy i amunicyi… Wprawdzie wspomniała mu o tem, ale zbył ją śmiechem, mówiąc, że takie zajęcie dobre dla starych, niedołężnych lub tchórzów, ale nie dla niego.
Zaczęły się przed nią przesuwać obrazy blizkiej przyszłości. Zostanie sama w tym dworze dotychczas tak pełnym szczęścia i rozkoszy, sama jedna. Ani przemówić do kogo, ani podzielić się ze smutkiem lub radością i ten wieczny niepokój i trwoga o niego. Czuła, że takiej męczarni życia nie zniesie, że oszaleje…
Pojadę z nim, będę przynajmniej wiedziała gdzie jest, co się z nim dzieje, a gdyby był ranny uratuję go, dopilnuję, wyleczę…
Ale Władyś!? Samego przecież nie może zostawić… Mogłaby go oddać do ciotki, ale to stara panna, choruje na przestrzeganie form i konwenansów, nie lubi jej męża, a z nią jest chłodno. Pobyt tam dla Władysia, gdyby się ciotka nawet zgodziła, zmroziłby chłopca, zwiądłby tam jak kwiatek bez słońca, a Władyś taki wrażliwy, taki kochający i przywiązany, że omal nie rozchorował się, gdy nie było jej przez dwa dni w domu, a był przecież ojciec. Cóżby się z nim stało u ciotki?
Rozmyślając o Władysiu zaniepokoiła się, bo chłopak skarżył się na ból głowy. Wstała, poszła do dziecka, które spało spokojnie, z uśmiechem na ładnej twarzyczce.