Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

O wolność i godność: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O wolność i godność: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 319 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Sta­siu, skoń­czy­łeś? – spy­ta­ła dźwięcz­nym, har­mo­nij­nym gło­sem, bar­dzo ład­na, smu­kła sza­tyn­ka, otwie­ra­jąc drzwi do ga­bi­ne­tu.

– Za­raz! – od­po­wie­dział, nie od­ry­wa­jąc oczu od za­pi­sa­ne­go pa­pie­ru, a po chwi­li do­dał: – czy sta­ło się co no­we­go?

– Nie!… Kończ, ja za­cze­kam, – we­szła ci­chym, ela­stycz­nym kro­kiem do ga­bi­ne­tu, a wi­dząc nie­ład na po­bocz­nym sto­li­ku, jęła po­rząd­ko­wać ga­ze­ty i książ­ki.

Upo­rząd­ko­waw­szy stół, spoj­rza­ła z lek­ką nie­cier­pli­wo­ścią na pi­szą­ce­go i szła w stro­nę okna, aże­by po­pra­wić fi­ran­kę bia­łą, któ­rą wiatr tro­chę prze­krzy­wił.

Prze­cho­dzi­ła obok lu­stra, mi­mo­wol­nie po­pa­trzy­ła, przy­sta­nę­ła i na­tu­ral­nie przyj­rza­ła się so­bie, po­pra­wia­jąc fry­zu­rę i koł­nie­rzyk ko­ron­ko­wy.

Nie była ona kla­sycz­ną pięk­no­ścią, ale po­sia­da­ła bar­dzo wie­le wdzię­ku i uro­ku w ca­łej swej po­sta­ci. Nad ja­snem czo­łem wzno­si­ły się ciem­ne wło­sy z po­ły­skiem zło­ci­stym, płeć mia­ła ma­to­wą, od któ­rej prze­dziw­nie od­bi­ja­ły ciem­ne, do­bre, mą­dre oczy i ślicz­nie wy­kro­jo­ne ustecz­ka.

Jak na co­dzien­ne za­ję­cia była może ta su­kien­ka fu­la­ro­wa za stroj­na, ale jej mie­nią­ca się, de­li­kat­na bar­wa była do­sko­na­le za­sto­so­wa­na do cery i wło­sów.

– Na­resz­cie! – za­wo­łał Stach To­żyń­ski, od­rzu­ca­jąc pió­ro, i zwró­cił swą mło­dą, we­so­łą twarz na żonę, – co mi po­wiesz Krzy­siu?

– Chcia­łam cię za­py­tać, co ro­bisz dziś po­po­łu­dniu?

– Po­ja­dę do ko­sia­rzy, bo chciał­bym dziś skoń­czyć z ko­sze­niem łąki, a na­stęp­nie po­ja­dę do żyta… wiesz do tego pod la­sem… tam grunt piasz­czy­sty, może żyto doj­rza­ło, – a wi­dząc, że słu­cha go jak­by w roz­tar­gnie­niu do­dał: – a dla­cze­go py­ta­łaś?

– Tak so­bie.

– A może mia­łaś inne pro­jek­ta?

– Nie.

– No, przy­znaj się, Krzy­siu, – uśmiech­nął się, – może chcesz po­je­chać w są­siedz­two?… do Kań­skich?

– Ależ nie, – na­chmu­rzy­ła się.

– Ależ tak! – prze­ko­ma­rzał się, – ta­kaś stroj­na… Wpraw­dzie mi nie na rękę wi­zy­ta, ale po­ja­dę.

– Nie! Nie chcę ci prze­szka­dzać, – zwró­ci­ła się ku drzwiom, – tyś te­raz taki za­ję­ty, że za­po­mi­nasz o wszyst­kiem, – koń­czy­ła z ża­lem.

– O wszyst­kiem? – zdzi­wił się, – Krzy­siu, i o czem na­przy­kład, – wstał i za­gro­dził jej dro­gę do drzwi.

– Jesz­cze się py­tasz? – spoj­rza­ła z wy­rzu­tem, – przy­po­mnij so­bie sam.

Za­sta­no­wił się przez chwi­lę i pa­trząc na nią mi­ło­śnie swe­mi czar­ne­mi błysz­czą­ce­mi oczy­ma po­wie­dział:

– Wiesz, Krzy­siu, nic a nic nie mogę so­bie przy­po­mnieć.

– Nic!? – uśmiech­nę­ła się z lek­ką iro­nią, – bo prze­sta­łeś mnie ko­chać.

– Ja!? Ależ Krzy­siu, co to­bie?

– A tak… co to­bie? – po­wtó­rzy­ła za nim irocz­nie, – ale po­wiedz mi, któ­re­go dzi­siaj?

Dru­gie­go lip­ca, – od­po­wie­dział obo­jęt­nie, i na co ci data?

– I te­raz nic nie pa­mię­tasz? – za­wo­ła­ła.

– Nie, jak cię ko­cham.

– A na­sza rocz­ni­ca? – spoj­rza­ła mu w oczy?… A tak… tak… da­ruj mi Krzy­siu, – uca­ło­wał jej rękę, – ale wiesz… tyle za­ję­cia, in­te­re­sów.

– Ja­kiś ty nie­do­bry, – za­śmia­ła się, – od sa­me­go rana cze­kam, czy też so­bie przy­po­mnisz, obiad był ten sam, co wów­czas i ja…

– Ach, praw­da! – za­wo­łał z uśmie­chem, więc dla­te­go tak się wy­stro­iłaś… że też za­po­mnia­łem… no, ale ty mo­głaś mi jed­nak przy­po­mnieć, zro­bić alu­zyę…

– Poco je­śli sam nie pa­mię­tasz.

– Ależ pa­mię­tam… pa­mię­tam do­sko­na­le… mogę ci po­wtó­rzyć, coś mi po­wie­dzia­ła…

– Nie, nie to, ale co ty mi po­wie­dzia­łeś.

– Że cię ko­cham i ko­cham za­wsze.

– Nie to… tyl­ko jesz­cze…

– Co jesz­cze? – za­śmiał się, – pierw­szy raz po­ca­ło­wa­łaś mnie i…

– Nie­praw­da, bo ty mnie uca­ło­wa­łeś, ale co jesz­cze po­wie­dzia­łeś?

– Jesz­cze?

– O szczę­ściu, Sta­chu.

– A praw­da… to też je­stem bar­dzo szczę­śli­wy z tobą, – ob­jął ją i ca­ło­wał.

– Sta­chu, – wy­su­nę­ła mu się z ra­mion, – a co bę­dzie dzi­siaj? Czy po­je­dziesz do ko­sia­rzy?

– Do ko­sia­rzy?… Nie, nie po­ja­dę, zo­sta­nę z tobą… ale wiesz, mo­że­by­śmy po­szli ra­zem na łąkę… a po­tem, wiesz, do na­szej ław­ki.

– Do­brze… a może weź­mie­my Wła­dy­sia ze sobą.

Zwró­ci­li się na dro­gę wjaz­do­wą wy­sa­dza­ną buj­nie roz­ro­śnię­te­mi to­po­la­mi nad­wi­ślań­skie­mi. Po­mię­dzy po­tęż­ne­mi pnia­mi wi­dać było w od­da­li wieś roz­ło­żo­ną nad rze­czuł­ką Krę­tą.

Smu­kła wie­życz­ka ko­ścio­ła ry­so­wa­ła się czy­stą li­nią na tle po­god­ne­go nie­ba. Wo­ko­ło pa­no­wa­ła wiej­ska ci­sza, prze­ry­wa­na szcze­bio­tem pta­ków, brzę­cze­niem psz­czół i owa­dów, a od cza­su do cza­su od­zy­wa­ły się da­le­kie po­ry­ki­wa­nia pa­są­ce­go się by­dła.

– Czy i to­bie, Sta­siu, tu­taj tak do­brze i miło?

– Naj­le­piej mi w domu, przy to­bie.

– I wiesz, by­ła­bym naj­szczę­śliw­sza, gdy­by nie oba­wa o cie­bie.

– Ach, nie! wów­czas nie mie­li­śmy syna… bę­dzie prze­szka­dzał.

Wy­szli przed dwór mu­ro­wa­ny, we­dług mody z cza­sów Na­po­le­ona I. z cha­rak­te­ry­stycz­ne­mi ko­lum­na­mi pseu­do-kla­sycz­ne­mi, oto­czo­ny klom­ba­mi drzew i ko­sza­mi kwia­tów.

– O mnie? Cóż złe­go może mnie spo­tkać? – za­śmiał się, – je­stem zdrów, mło­dy, sil­ny… uro­dzaj za­po­wia­da się świet­ny, cze­góż chcieć wię­cej?

– Nie to mnie nie­po­koi, ale, – zni­ży­ła głos i do­da­ła szep­tem: – ale ten Kra­ków, i je­śli oni się do­wie­dzą…

– Skąd­że ta­kie przy­pusz­cze­nia?

– Gdy­by cie­bie za­bra­li i po­wle­kli gdzieś na Sy­bir, zgi­nę­ła­bym z bólu i roz­pa­czy.

– A któż­by Wład­ka wy­cho­wał? Za­sta­nów się, Krzy­siu.

– Ach, więc ty coś wiesz o tem, gdy mnie tak uspo­ka­jasz, – pa­trza­ła mu w twarz ba­daw­czo i z oba­wą, – po­wiedz Sta­chu, czy oni już wie­dzą?

– Ależ, Krzy­siu, nie po­zwa­laj tak hu­lać swym ner­wom, – za­śmiał się, – nic mi nie gro­zi, o ni­czem nie wiem… zresz­tą, jak wiesz, tam je­stem pod pseu­do­ni­mem: Krzyś, a na­zwi­sko moje po­wie­dzia­łem tyl­ko ko­men­dan­to­wi.

– Jak moż­na było wy­brać taki pseu­do­nim, – mó­wi­ła z wy­rzu­tem, – każ­dy kto zna cie­bie, do­my­śli się, że to ty.

– Tak… ale każ­dy mu­siał­by wie­dzieć, żeś ty Krzy­sia, a ty nie je­steś znów tak sław­na i roz­gło­śna, – za­śmiał się we­so­ło.

– To­bie żar­ty w gło­wie, a ja mó­wię se­ryo… i tak się boję o cie­bie. Bu­dzę się w nocy cała drżą­ca, bo czę­sto śni mi się, że je­steś w wię­zie­niu.. że cze­ka cię ka­tor­ga… a może coś gor­sze­go.

– Nie bierz tak tra­gicz­nie, – za­śmiał się, – co naj­wy­żej zdar­li­by ze mnie ła­pów­kę sutą.

– Ach, gdy­by ła­pów­ka po­mo­gła!? – wes­tchnę­ła, – od­da­li­by­śmy im wszyst­ko, nie­praw­daż?

– O, nie! tak hoj­ny nie je­stem.

– Ale zważ, że słu­ży­łeś w woj­sku, na­le­żysz do ar­mii mo­skiew­skiej, i gdy­by od­kry­li, że je­steś w or­ga­ni­za­cyi… Boże! Co oni­by z tobą zro­bi­li, – koń­czy­ła z wiel­kim ża­lem.

– Daj­że po­kój, Krzy­siu, skąd ci te oba­wy, jesz­cze wy­wró­żysz mi śmierć.

– Od­wo­łaj, Sta­chu! Od­wo­łaj te sło­wa! – za­wo­ła­ła ostro.

– Do­brze, od­wo­łu­ję… ale nie mów­my o tej spra­wie, nie­po­trzeb­nie się tyl­ko de­ner­wu­jesz… Patrz, jaki ślicz­ny za­chód słoń­ca.

Istot­nie, pro­mien­ne słoń­ce, za­pa­da­ło za la­sem, zło­cąc roz­le­głe pola upraw­ne, na któ­rych fa­lo­wa­ły wy­kło­szo­ne żyta i psze­ni­ce, zie­le­ni­ły się owsy i jęcz­mio­na.

– Wi­dzę; chy­ba nig­dzie nie jest tak pięk­nie, jak u nas, w Za­le­siu, – roz­głą­da­ła się, – i sły­szysz… tam, w wi­kli­nach, roz­po­czy­na sło­wik.

– Praw­da… te­raz ścież­ką na pra­wo, doj­dzie­my do łąki.

Szli zwol­na, wśród szu­mu zbo­ża, się­ga­ją­ce­go im do ra­mion, wśród miod­nych za­pa­chów, w pro­mie­niach słoń­ca, obo­je mło­dzi, pięk­ni, roz­ko­cha­ni, że zda­wa­ło się, iż są po­sła­mi szczę­ścia, mi­ło­ści, spo­ko­ju. Do­szli do gru­szy, sto­ją­cej na mie­dzy, skąd wi­dać było nad­brzeż­ną łąkę. Dzie­się­ciu ko­sia­rzy pod­no­si­ło ryt­micz­nie kosy w górę, a ostrza ich w pro­mie­niach słoń­ca błysz­cza­ły sre­brem, znów zło­tem, albo czer­wie­nią.

– Wiesz Sta­chu, te kosy wy­glą­da­ją, jak skrwa­wio­ne mie­cze, – pa­trza­ła po­sęp­nie na ko­sia­rzy.

– To od­bi­cie pro­mie­ni, – rze­ki obo­jęt­nie, – za­cze­kaj tu na mnie, pój­dę do Gwizd­ka, – wska­zał na eko­no­ma, któ­ry kon­no zbli­żał się do ko­sia­rzy, – i po­wiem mu, aże­by po­je­chał do żyta pod la­sem.

Pa­trza­ła za od­da­la­ją­cym się z mi­ło­ścią, ale i z trwo­gą, pil­nie śle­dząc każ­dy ruch ener­gicz­nej, smu­kłej po­sta­ci męża, jak gdy­by chcia­ła wy­kuć go w mar­mu­rze pa­mię­ci. A gdy on za­czął roz­ma­wiać z eko­no­mem i ko­sia­rza­mi, po­czę­ła za­sta­na­wiać się nad tem, skąd przy­szły te jej oba­wy o nie­go, i to dzi­siaj, w rocz­ni­cę jego oświad­czyn? Wszak do or­ga­ni­za­cyi strzel­ców na­le­ży on od roku, i nig­dy nie lę­ka­ła się o nie­go tak, jak dzi­siaj. Je­stem zde­ner­wo­wa­na, tłó­ma­czy­ła so­bie, i nie­po­trzeb­nie psu­ję dzień dzi­siej­szy. Nie wspo­mnę już o tem, przy­rze­ka­ła so­bie, cho­ciaż czu­ła po­trze­bę roz­mo­wy wła­śnie o tej spra­wie, po­żą­da­jąc uspo­ka­ja­ją­cych słów męża.

– Cóż? Znu­dzi­łaś się? – za­wo­łał we­so­ło zbli­ża­jąc się.

– Wca­le nie, tu tak ład­nie. Cóż, skoń­czą łąkę? – wsta­ła i obo­je wra­ca­li tą samą ścież­ką wśród zbóż i kwia­tów, roz­ma­wia­jąc o spra­wach go­spo­dar­czych.

Ody we­szli w ale­ję wjaz­do­wą, ogar­nął ich chłód cie­ni­stej dro­gi. Krzy­sia po­czu­ła dreszcz zim­ny i znów za­wład­nę­ły nią oba­wy.

– Sta­siu, jest co no­we­go w ga­ze­tach? bo nie czy­ta­łam dzi­siaj.

– Nic szcze­gól­ne­go… Są tyl­ko ar­ty­ku­ły ro­zu­mo­wa­ne, że Au­strya po za­bój­stwie ar­cy­księ­cia za­żą­da od Ser­bii uka­ra­nia spi­skow­ców.

– A ty, Sta­chu, co my­ślisz o tem?

– Nic nie wiem, nie je­stem od po­li­ty­ki, – za­śmiał się, – przy­pusz­czam jed­nak, że na Bał­ka­nie za­cznie się za­wie­ru­cha.

– A niech tam so­bie bę­dzie, – uśmiech­nę­ła się, byle do nas nie do­szła.

Szli ja­kiś czas w mil­cze­niu, wresz­cie spy­ta­ła:

– Sta­chu, czy strzel­cy mogą pójść na Bał­kan?

– Co ci się śni, Krzy­siu? – za­śmiał się.

– No, jako po­moc dla Au­stryi.

– Ja­kaś ty na­iw­na, Krzy­siu! Na­sza or­ga­ni­za­cya ma je­den cel, je­dy­ny, wal­czyć z Mo­ska­la­mi.

– Ci­szej, Sta­chu, – obej­rza­ła się trwoż­li­wie, – jesz­cze ktoś po­sły­szy… Sta­chu, czy te­raz może wy­buch­nąć po­wsta­nie?

– Zda­je mi się, że nie… chy­ba… chy­ba… – umilkł.

– Chy­ba, że co? – spy­ta­ła z ży­wo­ścią.

– Gdy­by Ro­sya ru­szy­ła z po­mo­cą Ser­bii, ale o tem ani my­śleć.

– Na­praw­dę Sta­chu? – spoj­rza­ła we­sel­sza na nie­go.

– Ta­kie mam prze­ko­na­nie. Ro­sya nie jest przy­go­to­wa­na… może stra­szyć Au­stryę, ale woj­ny nie roz­pocz­nie.

– To do­brze, bar­dzo do­brze, – uśmiech­nę­ła się przy­jem­nie.

– Dla­cze­go, Krzy­siu?

– Bo ty zo­sta­niesz ze mną i po­sta­ram się, aże­by ci było do­brze.

Po­sły­sze­li da­le­ki, ję­kli­wy głos dzwon­ka.

– Może to do nas? – za­nie­po­ko­iła się Krzy­sia.

– Z dzwon­kiem to nie do nas. Ktoś je­dzie go­ściń­cem, pew­no żyd, – rzekł obo­jęt­nie i obo­je skrę­ci­li z za­jaz­du dwor­skie­go w ogród par­ko­wy ota­cza­ją­cy dwór.

– Idzie­my do ław­ki, gdzie mnie usi­dli­łaś po­ca­łun­kiem, – mó­wił we­so­ło.

– Pro­szę cię, Sta­siu, – rze­kła su­ro­wo, – nie mów tak. Wiesz, że to nie­praw­da, a gdy­by kto po­sły­szał te two­je nie­mą­dre żar­ty…

– Po­wie­dział­bym mu, że ta nie­wo­la jest mo­jem szczę­ściem… zresz­tą czy kła­mię? czy nie po­ca­ło­wa­łaś mnie?

– Nie pa­mię­tam, a ty drwisz so­bie z na­szej mi­ło­ści.

– Wca­le nie drwię, ale co praw­da, to praw­da, i na to nie po­ra­dzisz.

– Do­ku­czasz mi, i kie­dyś po­ża­łu­jesz tego.

– Kie­dy, Krzy­siu? – śmiał się.

– Ody nie będę z tobą.

Dzwo­nek za­ję­czał bli­żej, jak gdy­by z owo­co­we­go ogro­du roz­cią­ga­ją­ce­go się za par­kiem.

– To do nas, – wstrzy­ma­ła kro­ki.

– Może i tak… chy­ba ktoś z ko­lei, – spoj­rzał na ze­ga­rek.

Te­raz usły­sze­li nie­tyl­ko dzwo­nek, ale tur­kot kół.

– Chodź­my do domu, – po­wie­dzia­ła po­spiesz­nie, byle nie dużo go­ści, bo nie mam nic go­to­we­go na ko­la­cyę.

Szli dość szyb­ko w stro­nę dwo­ru, a on roz­my­ślał gło­śno:

– Kto to być może? Żad­ne­go kup­ca i urzęd­ni­ka nie spo­dzie­wam się… chy­ba ktoś z War­sza­wy, bo to go­dzi­na przy­jaz­du z po­cią­gu.

To­żyń­ski sta­nął na gan­ku w chwi­li, gdy przez bra­mę wjaz­do­wą wjeż­dża­ła fur­man­ka ży­dow­ska, któ­rą ob­sko­czy­ły psy uja­da­jąc za­ja­dle. Na tyl­nem sie­dze­niu brycz­ki sie­dział mło­dy męż­czy­zna w miej­skiem, spa­ce­ro­wem ubra­niu.

Na od­głos dzwon­ka i uja­da­nie psów wy­biegł z dwo­ru lo­kaj­czyk, a go­spo­darz roz­ka­zał:

– Od­pędź psy!

Prze­jezd­ny, kła­nia­jąc się mięk­kim, fil­co­wym ka­pe­lu­szem, za­wo­łał we­so­ło z brycz­ki:

– Wi­taj ko­le­go!

To­żyń­ski zbiegł po scho­dach i ści­ska­jąc po­da­ną rękę rzekł ura­do­wa­ny:

– Po­rwa!… Z nie­ba spa­dłeś?

– Nie, tyl­ko z fur­man­ki ży­dow­skiej; ależ się strzą­słem, – wy­jął port­mo­net­kę i roz­pła­cił się z ży­dem, któ­ry zdjąw­szy czap­kę pro­sił:

– Ja­śnie pa­nie, czy mogą ko­nie od­po­cząć?

– Za­jedź pod staj­nie.

– Nu, a psy? – wska­zał ba­tem na war­czą­ce z da­le­ka psy.

– Nie zje­dzą cię, – za­śmiał się, i do go­ścia: – chodź­my, pew­noś głod­ny, – we­szli do ob­szer­ne­go przed­po­ko­ju.

– Do­syć, ale wpierw mu­szę się umyć, – spoj­rzał na swe za­bru­dzo­ne ręce.

– Zro­bisz to w swym po­ko­ju, – i rzekł do lo­kaj­czy­ka: – Mi­chaś! Wody, ręcz­ni­ka do go­ścin­ne­go po­ko­ju, – szli w głąb dwo­ru.

– Przy­je­cha­łem na kil­ka dni, – mó­wił Po­rwa, szczu­pły, wy­so­ki, zgrab­ny blon­dyn z twa­rzą we­so­łą, z błysz­czą­ce­mi, sza­re­mi oczy­ma, – mam w oko­li­cy kil­ka spraw do za­ła­twie­nia, i za­miesz­kam u cie­bie… wszak po­zwo­lisz?

– Py­ta­nie zby­tecz­ne, je­steś dla mnie naj­mil­szym go­ściem, zo­stań jak naj­dłu­żej… żyję tu, jak na pu­sty­ni, lu­dzi ze świe­cą szu­kać.

– Bę­dzie­my szu­ka­li, – za­śmiał się Po­rwa i wcho­dząc do po­ko­ju do­dał: – na­resz­cie od­pocz­nę i wy­śpię się… jak tu miło, i ten za­pach kwia­tów z ogro­du! – za­chwy­cał się.

– Zo­sta­wię cię na chwi­lę, ale szyb­ko od­praw ablu­cyę… je­dze­nie cze­ka.

Wy­szedł i szu­kał żony.

– Moja Krzy­siu, każ przy­go­to­wać je­dze­nie i na­pit­ki.

– Już na­kry­wa, a kto przy­je­chał?

– Mój ko­le­ga, bar­dzo miły i dziel­ny.

– Jak się na­zy­wa?

– Na­zy­wa się… Po­rwa.

– Cóż to za na­zwi­sko? – zdzi­wi­ła się.

– Wła­ści­wie, to prze­zwi­sko, a jak się na­zy­wa, nie wiem.

– Ach, ro­zu­miem… i skąd przy­je­chał?

– Nie py­ta­łem.

– Sta­siu, czy on po cie­bie przy­je­chał? – spy­ta­ła z przy­gnę­bie­niem.

– Ależ nie! Zo­sta­nie u nas przez ty­dzień… może dłu­żej.

– A jed­nak ja czu­ję, że on po cie­bie przy­je­chał… prze­czu­wa­łam to, i te­raz ro­zu­miem mój nie­po­kój dzi­siej­szy… Ach, Sta­siu! Sta­siu! –

za­rzu­ci­ła mu ręce na szy­ję, uca­ło­wa­ła, szep­cąc: – ja się tak boję o cie­bie.

– Dzie­ciń­stwo, – od­su­nął się lek­ko, – oba­wy czy­sto ko­bie­ce… wstydź się!

– Te spi­ski i kon­spi­ra­cye są strasz­ne, – mó­wi­ła wzru­szo­na, – schwy­cą was, zdu­szą, zgnę­bią, bez żad­ne­go po­żyt­ku dla kra­ju.

– Albo nie ro­zu­miesz, albo nie chcesz ro­zu­mieć, że nie­wol­nik za każ­dą cenę dąży do wol­no­ści… ale dość o tem, idę po nie­go i bądź miłą go­spo­dy­nią, jak ty to umiesz, – uśmiech­nął się do niej przy­jem­nie.

Przy sto­le w ja­dal­nym po­ko­ju, Po­rwa mó­wiąc o swej po­dró­ży koń­czył:

– Ale wszyst­kie nie­wy­go­dy znik­nę­ły, gdy tu przy­je­cha­łem. Dwór jak z baj­ki, wśród drzew i kwia­tów, prze­piór­ki dzwo­nią, sło­wik śpie­wa, tu tyl­ko żyć, nie umie­rać.

– Ja rów­nież lu­bię Za­le­sie i nie­chęt­nie wy­jeż­dżam, – rze­kła pani.

– Czy masz miłe są­siedz­two Krzy­siu? – py­tał Po­rwa, na­bie­ra­jąc z pół­mi­ska.

Lo­kaj spoj­rzał zdzi­wio­ny na pa­nią, któ­ra za­ru­mie­ni­ła się gwał­tow­nie i z obu­rze­niem spoj­rza­ła na go­ścia.

– Nie na­zy­waj mnie tak, – po­wie­dział To­żyń­ski po fran­cu­sku, – mów mi po imie­niu: Sta­ni­sław, bo wiesz, służ­ba…

– Prze­pra­szam cię… nie wie­dzia­łem.

Pani uspo­ko­iła się i w cza­sie dal­szej roz­mo­wy spy­ta­ła Po­rwę:

– Czy przy­wiózł pan ja­kie no­wi­ny po­li­tycz­ne?

– Te­raz każ­da chwi­la może przy­nieść bar­dzo waż­ne no­wi­ny. Je­ste­śmy w przeded­niu woj­ny.

Pani obej­rza­ła po­kój, a wi­dząc Mi­cha­sia po­wie­dzia­ła:

– Przy­go­tuj lich­ta­rze ogro­do­we i po­dasz her­ba­tę na we­ran­dę, – a po jego wyj­ściu zwró­ci­ła się do go­ścia: – mu­si­my być za­wsze ostroż­ni tu, w Sie­dlec­kiem. Je­ste­śmy oto­cze­ni szpie­ga­mi.

– Czyż tak da­le­ce? – uśmiech­nął się Po­rwa nie­do­wie­rza­ją­co.

– Nie­ste­ty, smut­na to praw­da, – ob­ja­śniał go­spo­darz. – W każ­dej wsi jest pop, diak, pa­ła­mar i kil­ku pra­wo­sław­nych. Ci uwa­ża­ją za swój naj­pierw­szy obo­wią­zek szpie­go­wać pol­ską lud­ność, co im się zresz­tą opła­ca, bo rząd do­bre do­no­sy na­gra­dza.

– No, jesz­cze na wsi mogą szpie­go­wać, pod­słu­chi­wać, – rzekł Po­rwa, – ale we dwo­rze?

– Wpraw­dzie je­stem pew­ny swo­ich lu­dzi, – mó­wił To­żyń­ski, ale mogą się wy­ga­dać z tem lu­bo­wem, doj­dzie do na­czal­stwa i śledz­two… ła­pów­ki… kara.

– O, to wy bied­ni tu­taj i w cięż­kiej nie­wo­li… ale to skoń­czy się wkrót­ce.

– Może przej­dzie­my na we­ran­dę, – wsta­ła pani, – tam po­da­dzą her­ba­tę.

– Krzy­siu, czy nie le­piej wina? – za­pro­po­no­wał mąż.

– Do­brze, Sta­siu.

– Ach, te­raz ro­zu­miem, – za­śmiał się Po­rwa, gdy szli na we­ran­dę.

– Co ta­kie­go? – spy­tał go­spo­darz.

– Wpierw py­ta­nie jed­no: czy daw­no pań­stwo po ślu­bie?

– Pięć lat.

– Aż pięć!? – zdzi­wił się.

– Tak, pa­nie, – rze­kła Krzy­sia, – mamy syna czte­ro­let­nie­go.

– No, no, ja my­śla­łem, że mi­łość mał­żeń­ska trwa tyl­ko przez mio­do­we mie­sią­ce, a ona cią­gnie się la­ta­mi, jak wi­dzę na was.

– Na nas? – zdzi­wi­ła się pani, – nie miał pan chy­ba jesz­cze cza­su po­znać nas tak da­le­ce.

– O, aż nad­to, – mó­wił we­so­ło, – gdy Stach na­zwał przed chwi­lą pa­nią po imie­niu, zro­zu­mia­łem jego ry­cer­ski pseu­do­nim. Daw­ni ry­ce­rze wal­czy­li pod go­dłem bog­da­nek, a dzi­siej­si pod go­dłem żon. Co za zmia­na sza­lo­na!?

– Wiesz, Po­rwa, wy­bór pseu­do­ni­mu był tak so­bie od­ru­cho­wy, – tłó­ma­czył się To­żyń – ski, po­kry­wa­jąc uśmie­chem lek­kie zmie­sza­nie. – Wiem, wiem, – mó­wił Po­rwa z miną po­waż­ną, – to był ży­wio­ło­wy od­ruch mi­ło­ści.

– Ten pseu­do­nim męża nie po­do­ba mi się z róż­nych wzglę­dów, – ode­zwa­ła się pani, – i je­śli moż­na zmie­nić, by­ła­bym za­do­wo­lo­na.

– Zmia­na jest moż­li­wa, ale do­pie­ro gdy wy­ru­szy­my na pole wal­ki, – od­po­wie­dział uprzej­mie Po­rwa.

– Ale kie­dy to bę­dzie? – wes­tchnął To­żyń­ski.

– Prę­dzej, ani­że­li się spo­dzie­wasz… ale o tem po­mó­wi­my póź­niej, – spoj­rzał ką­tem oczu na go­spo­dy­nię.

– Mo­żesz Po­rwa mó­wić śmia­ło i otwar­cie, Krzy­sia jest nie­tyl­ko moją żoną, ale naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.

Krzy­sia za­ru­mie­ni­ła się ura­do­wa­na, a Po­rwa uści­snął rękę go­spo­da­rza mó­wiąc:

– Win­szu­ję ci i za­zdrosz­czę, bo przy­ja­ciel wię­cej wart od żony i ko­chan­ki.

– Nie mów pan tak, to ob­ra­ża ko­bie­ty.

– Ale nie pa­nią, – uśmiech­nął się, – zresz­tą nie­chaj inne po­sta­ra­ją się o ta­kie za­ufa­nie.

W po­ko­ju przy­le­ga­ją­cym do we­ran­dy ogro­do­wej roz­legł się tu­pot nó­żek dzie­cin­nych, a pani za­wo­ła­ła:

– Wła­dyś! Wła­dyś, chodź tu­taj… chcę za­pre­zen­to­wać panu mego syna.

Wbiegł chłop­czyk, w stro­ju chłop­skim, miej­sco­wym, z czar­ne­mi, krót­ko przy­cię­te­mi wło­sa­mi, z ciem­ną, nie­mal oliw­ko­wą z opa­le­nia twa­rzą, a zo­ba­czyw­szy ob­ce­go sta­nął zmie­sza­ny.

– Wła­dyś – przy­cią­gnę­ła go mat­ka za rącz­kę do sie­bie, – to nasz przy­ja­ciel, – wska­za­ła oczy­ma na Po­rwę.

– I twój, Wła­dy­siu, – uśmiech­nął się przy­jaź­nie gość.

– Dla­cze­goś taki zmę­czo­ny? – do­py­ty­wa­ła się mat­ka, – i skąd ta szra­ma na twa­rzy? Co to było Wła­dy­siu?

– Woj­na, – szep­nął pół­gło­sem.

– Gdzie, Wła­dy­siu? – spy­tał ła­god­nie oj­ciec.

– W ogro­dzie, ta­tu­siu.

– I kto zwy­cię­żył?

– Ja, – wy­pro­sto­wał się chłop­czy­na.

– I kogo zwy­cię­ży­łeś? – wmie­szał się Po­rwa.

Dziec­ko spoj­rza­ło po­dejrz­li­wie na go­ścia, po­tem na mat­kę i mil­cza­ło.

– No, Wła­dyś, po­wiedz, ten pan to Po­lak i przy­ja­ciel, – za­chę­ca­ła mat­ka, – więc kogo zwy­cię­ży­łeś?

– Mo­ska­li.

– Nie­chże cię uści­skam mój bo­ha­te­rze, – wstał Po­rwa i zbli­żył się do dziec­ka, – oby się spraw­dzi­ły twe sło­wa, – chciał uści­skać mal­ca, ale Wła­dyś przy­ci­snął się do ko­lan mat­ki i dał tyl­ko rącz­kę za­bru­dzo­ną do uści­sku.

– Któż był Mo­ska­lem? – uśmiech­nął się ura­do­wa­ny oj­ciec.

– Wa­lek.

– Sam je­den?

– Nie, była i Han­ka, i Ma­ryn­ka.

– A ty z kim?

– Ja i Zoś­ka.

– Wła­dyś, a pod­wie­czo­rek ja­dłeś?

– Nie, ma­mu­siu.

– Idź do pan­ny Stef­ci i zjedz grzecz­nie.

– Do­brze, ma­mu­siu, – wy­biegł z we­ran­dy.

– Do­sko­na­ły dzie­ciak, – chwa­lił Po­rwa,– i war­to się oże­nić, aże­by mieć ta­kie­go chło­pa­ka.

– A te­raz, mój ko­cha­ny, mów no­wi­ny, je­stem bar­dzo cie­kaw, – rzekł go­spo­darz po­da­jąc mu pa­pie­ro­sy.

– No­wi­ny? – pu­ścił kłąb dymu, – je­śli was szpie­gu­ją, chodź­my na ga­zon, tam bę­dzie bez­piecz­nie.

We tro­je ze­szli na dro­gę wjaz­do­wą a Po­rwa rzekł:

– Pierw­sza rzecz… woj­na jest nie­mal pew­na. Ser­bia, to tyl­ko fi­lia Ro­syi na Bał­ka­nie, i w spra­wie za­bój­stwa ar­cy­księ­cia bra­ła po – śred­ni udział roz­dmu­chu­jąc za­chcian­ki i pre­ten­sye Ser­bii.

– Tak, to praw­do­po­dob­ne, – ski­nął gło­wą To­żyń­ski.

– Au­strya nie pu­ści pła­zem tego za­bój­stwa, ze­chce uka­rać Ser­bię, a za nią sta­nie Ro­sya. Rzecz ja­sna i chy­ba do­wo­dze­nia nie po­trze­bu­je.

– No, tak, – mó­wił To­żyń­ski, – je­śli tyl­ko Ser­bia się nie upo­ko­rzy i nie przyj­mie wa­run­ków Au­stryi.

– To mało praw­do­po­dob­ne, bo Ser­bia od­mó­wi czu­jąc, że ma za sobą Ro­syę, a w ta­kim ra­zie woj­na Ro­syi z Au­stryą nie­unik­nio­na, i my roz­po­czy­na­my grę, – za­śmiał się we­so­ło.

– Oby się sta­ło, – rzekł ra­do­śnie To­żyń­ski. – Hej! Na Mo­ska­la! Co za cu­dow­ne ha­sło! Du­sza mi się ra­du­je i czu­ję nowy przy­pływ siły.

– Tak samo i my wszy­scy, – mó­wił go­rącz­ko­wo Po­rwa, – ale nie trze­ba do­zwo­lić, aże­by Po­la­cy bili się z Po­la­ka­mi, i w tym celu nie ja je­den przy­je­cha­łem do Kró­le­stwa.

– I jak? – rzu­cił py­ta­nie go­spo­darz.

– Na­le­ży prze­szko­dzić mo­bi­li­za­cyi i po­bo­ro­wych zwer­bo­wać do nas. Wów­czas stwo­rzy­my ar­mię pol­ską stu­ty­sięcz­ną a może i licz­niej­szą, i za­wa­ży­my na sza­li woj­ny.

– To po­mysł cu­dow­ny, – za­pa­lał się To­żyń­ski, – je­stem pew­ny, że gdy rzu­ci­my ha­sło chło­pom i rze­mieśl­ni­kom, aże­by nie sta­wa­li do po­bo­ru, sześć dzie­sią­tych usłu­cha, a gdy­by­śmy w krót­kim cza­sie wkro­czy­li, znaj­dzie­my kil­ka­na­ście ty­się­cy sze­re­gow­ców. Sły­szysz Krzy­siu, Pol­ska po­wsta­je, i my bę­dzie­my wol­ni!… Wol­ni! – roz­ko­szo­wał się dźwię­kiem tego sło­wa, i pod wpły­wem ra­do­ści uca­ło­wał żonę, na­stęp­nie Po­rwę mó­wiąc: – je­steś po­słem naj­cu­dow­niej­szej wie­ści, bo my zwy­cię­ży­my!

– Plan wy­bor­ny, – ode­zwa­ła się Krzy­sia, – ale jak go wy­ko­nać?

– Na ra­zie trze­ba nam lu­dzi po­zy­skać, – mó­wił zwol­na i do­bit­nie Po­rwa, – lu­dzi pew­nych i bez­piecz­nych, a ta­kich co mają mir w oko­li­cy. Tych wta­jem­ni­czy się w spra­wę, aże­by przy spo­sob­no­ści od­dzia­ły­wa­li na opi­nię o na­szym ru­chu, i do nich w swo­im cza­sie przy­szłe się ode­zwy do roz­rzu­ce­nia po­mię­dzy lud.

– Trud­na to bę­dzie spra­wa, – na­chmu­rzył się To­żyń­ski, – ale mu­si­my spró­bo­wać.

– Na­stęp­nie trze­ba wer­bo­wać ochot­ni­ków do strzel­ców.

– To już ła­twiej, – uśmiech­nął się go­spo­darz, – chęt­nych do bi­cia Mo­ska­li znaj­dzie się do­syć.

– Wresz­cie mu­si­my się od­wo­łać do ofiar­no­ści. W na­szym skar­bie wo­jen­nym mało pie­nię­dzy, a brak nam bro­ni, amu­ni­cyi i mun­du­rów.

– Ach, pie­nią­dze, – za­wo­łał lek­ce­wa­żą­co To­żyń­ski, – te się znaj­dą, każ­dy da chęt­nie.

– Ja od­dam całą moją bi­żu­te­ryę, – ode­zwa­ła się Krzy­sia, – za­trzy­mam tyl­ko pier­ścio­nek za­rę­czy­no­wy.

– Dzię­ku­ję pani w imie­niu skar­bu wo­jen­ne­go, – po­dał jej rękę Po­rwa, – na ra­zie nie we­zmę, ale po­wiem skarb­ni­ko­wi. Pierw­szy to raz spo­ty­kam się z taką ofiar­no­ścią.

– Bo pan na­pew­no nie zwra­cał się z tem do ko­biet, ale każ­da z nas da chęt­nie. Na­praw­dę wstyd by­ło­by Pol­sce, gdy­by dla bra­ku pie­nię­dzy nie było bro­ni i mun­du­rów.

Ja­kiś czas szli w mil­cze­niu, ob­la­ni świa­tłem księ­ży­co­wem, przy mi­ło­snym śpie­wie roz­ko­cha­nych sło­wi­ków.

– Stresz­cza­jąc twą mi­syę, – prze­mó­wił To­żyń­ski, – naj­pierw mamy wy­szu­kać lu­dzi, któ­rzy­by wpły­nę­li na opi­nię sprzy­ja­ją­cą na­szym za­my­słom… Jak my­ślisz Krzy­siu, a gdy­by tak za­pro­sić Krzyc­kie­go, po­waż­ny, uczci­wy, do­bry Po­lak…

– My­śla­łam i ja o nim. ale mam pew­ne wąt­pli­wo­ści. On jest rad­cą To­wa­rzy­stwa, może nie ze­chce się na­ra­żać, a już na­pew­no nie po­dej­mie się sze­rze­nia ode­zwy.

– Znaj­dzie­my in­nych do agi­ta­cyi, młod­szych, – mó­wił Po­rwa, – lecz je­śli tego pana po­wa­ża­ją, do­brze­by było uspo­so­bić go przy­jaź­nie dla nas.

– Do­brze, za­pro­szę go, – rzekł go­spo­darz, – no, Krzy­siu, a gdy­by tak Szu­ba­row­skie­go? Uprzej­my, go­ścin­ny…

– O nie! On przy­jaź­ni się z na­czel­ni­kiem po­wia­tu.

– Przy­jaź­ni się? – żach­nął się mąż, – musi go przyj­mo­wać, gdy go na­jeż­dża, co ma ro­bić?

– A dla­cze­go do nas na­czel­nik nie za­jeż­dża? albo do Krzyc­kie­go?

– Hm… to praw­da.

Skoń­czy­ło się na­tem, że po­sta­no­wio­no za­pro­sić: Krzyc­kie­go i Puszcz­kow­skie­go.

Spra­wa wer­bun­ku wy­da­ła się To­żyń­skie­mu ła­twiej­szą.

– Z mło­dy­mi dam so­bie radę. W go­spo­dar­stwie znaj­dę kil­ku… tak samo Kań­ski do­star­czy mi kil­ku, a może i sam pój­dzie.

– Kań­ski? – po­wąt­pie­wa­ła pani, – on ma mat­kę, dwie sio­stry i sam je­den go­spo­da­ru­je. Nie moż­na od lu­dzi żą­dać nad mia­rę.

– Ależ tu idzie o Pol­skę! O wal­kę z Mo­ska­la­mi! – za­wo­łał Po­rwa. – Wo­bec tego wszel­kie inne wzglę­dy po­win­ny umilk­nąć.

– Po­win­ny? – po­wtó­rzy­ła Krzy­sia, – ale czy umilk­ną? Zresz­tą on sam ma uspo­so­bie­nie spo­koj­ne, tro­chę ma­rzy­ciel­skie i wy­da­je mi się nie­sko­ry do czy­nu.

– Może masz i ra­cyę, – rzekł mąż, – zwłasz­cza, że o ile mi się zda­je, za­ko­chał się na do­bre. A kogo aż czte­ry ko­bie­ty trzy­ma­ją, temu trud­no się ode­rwać, – za­śmiał się.

– Z jed­ną ła­twiej, – uśmiech­nął się Po­rwa, – a swo­ją dro­gą mam wiel­ki sza­cu­nek dla pani. Inne żony lub mat­ki, gdy mąż lub syn idzie do strzel­ców, pła­czą, pro­szą, za­kli­na­ją, aże­by nie szedł, a pani zga­dza się spo­koj­nie.

Krzy­sia sko­rzy­sta­ła z cie­nia, aże­by ukryć łzy. Czu­ła się ogrom­nie wzru­szo­ną, znę­ka­ną i przy­bi­tą, gdy po­sły­sza­ła o bliz­kiej woj­nie i roz­łą­cze­niu się z mę­żem.

– Ach, nie za­wsze ona tak spo­koj­na, – do­rzu­cił mąż żar­to­bli­wie.

– Chciał­bym z pa­nią spi­sko­wać, – za­śmiał się Po­rwa.

– Tyl­ko nie spi­ski, – prze­mó­wi­ła po­waż­nie,– nie lu­bię ich. Co in­ne­go gdy idzie o wal­kę otwar­tą za wol­ność na­szą, w ta­kiej chwi­li speł­niam obo­wią­zek wy­pra­wia­jąc męża lub syna na woj­nę.

– Dziel­na z pani ko­bie­ta i praw­dzi­wa Po­lka. Mąż zaś nie zwa­ża­jąc na obec­ność Po­rwy, wziął ją w ob­ję­cia i ca­łu­jąc ser­decz­nie mó­wił wzru­szo­ny:

– Ko­cham cię Krzy­siu! Bar­dzo ko­cham!II.

W ja­dal­nym po­ko­ju przy sto­le, na­kry­tym do her­ba­ty, oświe­tlo­nym wi­szą­cą lam­pą, sie­dzia­ła Krzy­sia, ma­jąc przed sobą otwar­tą książ­kę. Czy­ta­ła, ale czę­ściej oparł­szy gło­wę na ręku za­sta­na­wia­ła się nad swem ży­ciem, któ­re do­tych­czas tak po­god­ne, ja­sne, pro­sto­li­nij­ne, nie­spo­dzia­nie za­snu­wa się chmu­ra­mi, mro­czy się i wi­kła.

Pod pierw­szym wpły­wem wie­ści o pod­ję­ciu wal­ki o wol­ność, go­to­wa była zgo­dzić się nie­tyl­ko na roz­łą­cze­nie z uko­cha­nym mę­żem, ale na wy­sła­nie go na woj­nę, gdzie każ­dej chwi­li gro­zi mu ka­lec­two lub śmierć. Te­raz opa­dły ją wy­rzu­ty su­mie­nia, że zgo­dzi­ła się tak ła­two, że nie pró­bo­wa­ła za­trzy­mać go, wy­tłó­ma­czyć, że nie­tyl­ko ten słu­ży tej wiel­kiej spra­wie, kto idzie z bro­nią w ręku, ale i ten, kto do­star­cza żyw­no­ści woj­sku, pil­nu­je ma­ga­zy­nów, do­star­cza po­trzeb­nych rze­czy i amu­ni­cyi… Wpraw­dzie wspo­mnia­ła mu o tem, ale zbył ją śmie­chem, mó­wiąc, że ta­kie za­ję­cie do­bre dla sta­rych, nie­do­łęż­nych lub tchó­rzów, ale nie dla nie­go.

Za­czę­ły się przed nią prze­su­wać ob­ra­zy bliz­kiej przy­szło­ści. Zo­sta­nie sama w tym dwo­rze do­tych­czas tak peł­nym szczę­ścia i roz­ko­szy, sama jed­na. Ani prze­mó­wić do kogo, ani po­dzie­lić się ze smut­kiem lub ra­do­ścią i ten wiecz­ny nie­po­kój i trwo­ga o nie­go. Czu­ła, że ta­kiej mę­czar­ni ży­cia nie znie­sie, że osza­le­je…

Po­ja­dę z nim, będę przy­najm­niej wie­dzia­ła gdzie jest, co się z nim dzie­je, a gdy­by był ran­ny ura­tu­ję go, do­pil­nu­ję, wy­le­czę…

Ale Wła­dyś!? Sa­me­go prze­cież nie może zo­sta­wić… Mo­gła­by go od­dać do ciot­ki, ale to sta­ra pan­na, cho­ru­je na prze­strze­ga­nie form i kon­we­nan­sów, nie lubi jej męża, a z nią jest chłod­no. Po­byt tam dla Wła­dy­sia, gdy­by się ciot­ka na­wet zgo­dzi­ła, zmro­ził­by chłop­ca, zwiądł­by tam jak kwia­tek bez słoń­ca, a Wła­dyś taki wraż­li­wy, taki ko­cha­ją­cy i przy­wią­za­ny, że omal nie roz­cho­ro­wał się, gdy nie było jej przez dwa dni w domu, a był prze­cież oj­ciec. Cóż­by się z nim sta­ło u ciot­ki?

Roz­my­śla­jąc o Wła­dy­siu za­nie­po­ko­iła się, bo chło­pak skar­żył się na ból gło­wy. Wsta­ła, po­szła do dziec­ka, któ­re spa­ło spo­koj­nie, z uśmie­chem na ład­nej twa­rzycz­ce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: