- nowość
- promocja
Obce niebo - ebook
Obce niebo - ebook
Autor przedstawia losy polskich lotników, którzy po klęsce wrześniowej w 1939 roku, różnymi drogami podążali do Francji, by kontynuować walkę z wrogiem. Musieli przekraczać nielegalnie granice, uciekać z węgierskich i rumuńskich obozów dla internowanych żołnierzy, stawiać czoła niezliczonym niebezpieczeństwom. Autor opisuje także ich udział w działaniach bojowych w czasie kampanii francuskiej, w której wzięli udział mimo wielu trudności, i kolejny raz potwierdzili swe męstwo i umiejętności.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17671-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazwiska tej czwórki są fikcyjne, ale postacie najzupełniej autentyczne, tak zresztą jak ich przeżycia i przygody. Należy też zaznaczyć, iż inne osoby, występujące na dalszych stronach, i oczywiście opisywane wydarzenia, nie mają nic wspólnego z tak zwaną fantazją autorską. Wystarczy więc wiedzieć, iż lotnicy, noszący tu nazwiska Kazik Wieczyk, Zbyszek Miernicki, Janek Waroczewski i Józek Stępniewicz rzeczywiście żyli, latali i przedzierali się przez dżunglę wojennych perypetii, nazywali się tylko nieco inaczej. Jak? Niech to pozostanie tajemnicą autora.
Latali? Tak, naturalnie, bo cała czwórka to lotnicy, piloci. Spotkali się jeszcze w Dęblinie w roku 1934, w Szkole Podchorążych Rezerwy Lotnictwa. Zjechali się tam z różnych stron kraju, chociaż wszyscy byli rdzennymi, rodowitymi warszawiakami. Ale pierwsze miesiące wojskowej służby upłynęły im na różnych kursach podchorążych: piechoty, artylerii, a nawet kawalerii. Dość, iż drogi ich zeszły się w Dęblinie, gdzie rozpoczęli naukę pilotażu, gdzie odbywali pierwsze podniebne „podskoki” na szkolnych RWD-8, a później na „groźnych i bojowych” Potezach XXVII i XXV o „zawrotnej” prędkości około 200 kilometrów na godzinę i uzbrojeniu… Niestety, szkolne Potezy uzbrojenia nie posiadały.
Po co zresztą uzbrojenie, skoro na kursie nie uczono strzelania powietrznego, tak zresztą jak nie uczono akrobacji, a spadochrony zabierano na lot chyba tylko dla zasady „parasol noś i przy pogodzie”. Program wyszkolenia nie przewidywał ani jednego spadochronowego skoku.
Tak czy inaczej, wszyscy czterej, Wieczyk, Miernicki, Waroczewski i Stępniewicz, którzy w Dęblinie zżyli się i zaprzyjaźnili, pomyślnie ukończyli kurs pilotażu i jako podchorążowie, bądź w stopniu plutonowego, bądź kaprala, rozjechali się do poszczególnych pułków, by na jesieni 1934 roku zrzucić mundur i powrócić „do cywila”. Nie wszyscy to jednak uczynili. Plutonowy podchorąży Kazimierz Wieczyk oraz kapral podchorąży Zbyszek Miernicki rozpoczęli studia, pierwszy na Uniwersytecie, drugi na Politechnice Warszawskiej. Natomiast plutonowy podchorąży Jan Waroczewski i plutonowy podchorąży Józef Stępniewicz postanowili poświęcić się karierze wojskowo-lotniczej i wstąpili do świeżo utworzonej Szkoły Podchorążych Lotnictwa na pilotaż¹.
Tak więc drogi ich właściwie się rozeszły i zejść się miały ponownie dopiero w kilka lat później, już w czasie wojny, chociaż nie na samym jej początku.
Los zrządził, iż podczas kampanii wrześniowej rozrzuceni byli po różnych jednostkach. Wszyscy brali udział w beznadziejnych powietrznych zmaganiach z przytłaczającą potęgą Luftwaffe, ale nie wszyscy mieli możność walczyć. Porucznik pilot Waroczewski służył w toruńskim dywizjonie myśliwskim, w eskadrze kapitana Rolskiego i zestrzelił dwa nieprzyjacielskie samoloty. Porucznik pilot Stępniewicz, na rok przed wybuchem wojny przeniesiony do Dęblina jako instruktor pilotażu, nie miał takiego szczęścia, jak jego kolega. Loty Stępniewicza ograniczyły się do ewakuowania przeróżnych samolotów z jednego lotniska na drugie. Jeszcze mniej szczęścia mieli obaj rezerwiści, podporucznicy piloci Wieczyk i Miernicki. Zmobilizowani w ostatnich dniach sierpnia, zostali pilotami łącznikowymi. Mieli rozwozić na samolotach RWD-8 rozkazy i meldunki. Cóż, kiedy samolot Wieczyka spalił się na ziemi w czasie bombardowania warszawskiego lotniska Okęcie, a Miernicki został zestrzelony przez polskich artylerzystów, nie znających sylwetek samolotów i znaków rozpoznawczych.
Cała czwórka przeżyła jednak tragiczną kampanię i w połowie września znalazła się na południowo-wschodnich krańcach Polski, by doczekać się pamiętnego dnia 17 września. W tych właśnie dniach czterej byli i… przyszli przyjaciele, nie wiedząc zresztą nic o sobie i prawdę mówiąc nie interesując się wzajemnie losem, wykonali wydany im rozkaz: wraz z tysiącami innych żołnierzy przekroczyli granicę rumuńską.
Teraz mieli się spotkać po raz drugi w zgoła odmiennych warunkach, w obcym kraju, pod obcym niebem. Wyruszyli na długą i żmudną wędrówkę wojenną, nie znając nawet najbliższej przyszłości, nie wiedząc, co przyniesie im następny tydzień czy miesiąc, ale mając nadzieję – bardzo co prawda mglistą – że dane im będzie kontynuowanie powietrznej walki i że prędzej czy później doczekają się zwycięskiego końca wojny. Na jesieni 1939 roku końca tego nie było jednak widać.
W chwili wybuchu wojny Polska posiadała zaledwie 390 samolotów bojowych, przeważnie przestarzałych i słabo uzbrojonych. Samolotów myśliwskich, tak potrzebnych w obronie, posiadaliśmy 150. Były to przeważnie jednomiejscowe PZL P-11, uzbrojone w karabiny maszynowe, o prędkości do 390 kilometrów na godzinę. Lekkie bombowce typu PZL P-23 „Karaś”, użyte w ilości około 100 sztuk, zabierające 600 kilogramów bomb, uzbrojone były w 3 karabiny maszynowe i osiągały około 340 kilometrów na godzinę. O rozpoznawczych i obserwacyjnych RWD-14 „Czapla” lub wprost przedpotopowych R-XIII czy wreszcie łącznikowych RWD-8 nie warto wspominać: nie odegrały praktycznie żadnej roli w kampanii. Właściwie jedynym nowoczesnym polskim samolotem bojowym był dwusilnikowy bombowiec PZL P-37 „Łoś”. Posiadał udźwig bomb 1800 kilogramów, uzbrojenie – 6 karabinów maszynowych, prędkość maksymalną 400 kilometrów na godzinę. Niestety, maszyn tego typu posiadaliśmy znikomą liczbę, a w dodatku większość została zniszczona na ziemi podczas bombardowań. Bojowo użyto zaledwie 36 sztuk.
Przeciwko tej wprost mikroskopijnej sile powietrznej Niemcy rzucili potężną flotę ponad trzech tysięcy samolotów, nowoczesnych i doskonale uzbrojonych. Dla porównania warto zaznaczyć, iż uzbrojenie niemieckich maszyn myśliwskich typu Messerschmitt Me-109 E składało się z 2 działek i 2 karabinów maszynowych, a prędkość wynosiła do 550 kilometrów na godzinę. O zwycięskiej walce z nimi nasze PZL P-11 nie mogły marzyć. Co gorsza, nasze myśliwce miały prędkość równą, a czasem i mniejszą od nieprzyjacielskich bombowców typu Heinkel He-111 i Dornier Do-17, używanych wówczas przez Luftwaffe.
Na domiar złego polskiej stronie brakowało praktycznie wszystkiego. Nie posiadaliśmy rezerw samolotów, części zamiennych, amunicji, paliwa. Już na samym początku kampanii rwała się łączność.
Mimo więc niemal nadludzkich wysiłków personelu, zarówno latającego, jak i naziemnego, działalność bojowa naszego lotnictwa praktycznie ustała po dziesięciu czy dwunastu dniach walk. Trudno się temu dziwić, natomiast można podziwiać wyniki osiągnięte we wrześniu 1939. Nasi myśliwcy zdołali zestrzelić 126 samolotów wroga, co łącznie z zestrzałami artylerii przeciwlotniczej daje pokaźną ilość około 300 maszyn niemieckich zniszczonych i około 300 uszkodzonych. Nasze lotnictwo bombowe wielokrotnie atakowało z dobrymi wynikami skupiska wojsk najeźdźcy i jego kolumny pancerne.
Gdy kampania wrześniowa dobiegła końca, większość polskich lotników przekroczyła granicę bądź rumuńską, bądź węgierską.
W Rumunii i na Węgrzech czekały na naszych obozy dla internowanych, ale polscy lotnicy nie po to opuszczali ojczyznę, by w podobnych obozach wyczekiwać końca wojny. Ich najgorętszym pragnieniem było kontynuowanie walki. Nie mogli tego już czynić pod własnym niebem, mieli więc nadzieję, iż niebo obce okaże się dla nich łaskawsze.RUMUŃSKI EPIZOD
Długa kolumna samochodowa niezmordowanie podążała na południe. Nie była to właściwie kolumna, lecz zbiorowisko wszelkiego rodzaju pojazdów mechanicznych, począwszy od motocykli, poprzez przeróżne auta aż do ciężarówek cywilnych i wojskowych. Zdawało się, iż na owej krętej i wyboistej szosie rumuńskiej znalazły się bez mała wszystkie samochody ówczesnej Polski.
Dziwna była ta zmotoryzowana kawalkada. Długie czarne limuzyny z poważnymi, jakby skamieniałymi dostojnikami. Zarekwirowane auta prywatne, wyładowane po dach walizami i betami, wypełnione po brzegi rodzinami wyższych oficerów. Autobusy, wozy straży pożarnej, policji, nawet… zakładów pogrzebowych. Ministerstwa, departamenty, dyrekcje, kierownictwa…
Niekiedy tylko pojawiały się zwarte oddziały wojskowe, rozbrojone już, ale we wzorowym porządku. Czasem w jakiejś pojedynczej ciężarówce widniały stłoczone mundury tego czy innego rodzaju broni. Ludzie w tych mundurach nie uciekali panicznie, jak wielu innych, po prostu szli na wojenną wędrówkę, ruszali w nieznane, ale z określonym celem przed sobą.
Bardzo powoli uciekały kilometry do tyłu. Ciągłe postoje, zatory, próby rozsegregowania pojazdów. Na każdym z postojów grupy rumuńskiej ludności otaczały wozy wojskowe. Częstowano przybyszów winem, winogronami, chlebem, próbowano na migi wyrazić współczucie.
W dwa dni po przekroczeniu granicy pod Zaleszczykami, kolumna dotarła do miejscowości Jaristea pod Focșani. Tutaj zaprowadzono wreszcie względny porządek, oddzielono wojsko od cywilów. Na zwołanej naprędce zbiórce jakiś pułkownik piechoty udzielał informacji:
– Za kilka dni, proszę panów, będziemy w drodze do Francji.
Pośród zebranej mieszaniny wojskowych zapanowało poruszenie, dały się słyszeć głosy niedowierzania.
– We Francji, proszę panów, będziemy znów walczyć – ciągnął mówca. – Nie poddawajmy się więc depresji, panice, defetyzmowi. Zachowujmy godną nas dyscyplinę i wiarę…
Podporucznik pilot Wieczyk przymrużył oczy, w zamyśleniu pocierał nieogolone policzki, pilnie wpatrywał się w pułkownika. Wydawało mu się, iż nie tak dawno spotkał już tego człowieka i to w okolicznościach niezbyt miłych. Nie mógł go jednak umiejscowić w kalejdoskopie wrześniowych przeżyć.
– Ruszamy dalej razem, proszę panów. Razem, aż do zwycięskiego końca, proszę panów!
Następnego dnia pułkownik ów znikł z kolumny, zabierając ze sobą służbowy samochód, żonę, ciotkę, rozliczne walizy oraz żołd przeznaczony dla całego pododdziału. Widywano go później w Bukareszcie, a nawet i we Francji, gdzie pełnił jakąś administracyjną funkcję w sztabie. Widywano również i jego żonę, natomiast zabranego żołdu nie ujrzano nigdy.
Zmotoryzowana kolumna dotarła do Galaczu, a później do Tulczy, małej mieściny w południowo-wschodniej Rumunii. Tutaj zatrzymano się na dłuższy postój, jako że Tulcza stała się swego rodzaju bazą ewakuowanych polskich wojskowych. Wiadomo już było, iż władze rumuńskie postanowiły porozsyłać Polaków do obozów dla internowanych, natomiast o przedostaniu się do Francji nic konkretnego nie wiedziano. Mimo powstania prowizorycznego polskiego dowództwa, rozgardiasz panował w Tulczy niesamowity.
– Co zamierzasz robić, Zbyszek? – spytał kolegę Wieczyk, gdy przypadkiem zetknęli się na jednej z zabłoconych uliczek mieściny.
Podporucznik Miernicki uśmiechnął się kwaśno.
– Mam zamiar wypić z tobą butlę wina, a potem… – wzruszył ramionami – zamkną nas za drutami i koniec.
Przy winie koledzy rozgadali się, opowiedzieli swe wrześniowe przeżycia, wymienili ostatnie wiadomości i poczęstowali się najświeższymi plotkami.
– Obozów nie unikniemy, to jasne – twierdził Miernicki. – Podobno każdy ma zgłosić się do własnego pułku, ale gdzie mam szukać mego piątego, nie mam pojęcia.
– To mało ważne. Chodzi o to, jak dostać się do Bukaresztu. Podobno nasza ambasada jeszcze funkcjonuje, podobno załatwiają tam przerzuty do Francji.
– Podobno, podobno – sarkał Miernicki. – Niczego pewnego w tym bałaganie się nie dowiesz. Jedno jest pewne – wyciągnął z kieszeni wygniecionego munduru gazetę. – Patrz!
– Pismo „Curierul Polen in Romania”, redagowane w Bukareszcie przez dr. Kazimierza Żukowskiego i Kazimierza Hawrana, donosiło, iż obrona Warszawy dobiegała końca i że wszczęto pertraktacje kapitulacyjne.
– Taak – przeciągnął Wieczyk i przygładził jasną czuprynę. – O ile wiem, personel latający ma pierwszeństwo, że tak powiem, przejazdu. W jednostkach zostanie niezbędne minimum oficerów i podoficerów. Reszta bryka do „słodkiej Francji”.
– Ale jak?
– Zobaczymy. Teraz jedź ze mną, bo prawdę mówiąc, mam dość tej dziury i naszych handlarzy samochodami oraz innym państwowym dobytkiem. Forsę zmieniłeś?
– Udało się. Dokąd jedziesz?
– We wsi Principile Mihai jest oddział kapitana Kramera. Około siedmiuset chłopa. Zbieranina, ale jest i grupka z twojego pułku. Dowodzi nią porucznik Galicki.
– Mietek?
– Mhm. Doszlusowałem do nich, bo i ja zupełnie się zgubiłem.
Z malarycznej wioszczyny Principile Mihai oddział kapitana Kramera został przerzucony do miasteczka Babadag. Tam żołnierzy zamknięto w obozie, oficerom jednak pozostawiono pewną swobodę i pozwolono mieszkać na kwaterach w mieście. Po tygodniu wyczekiwania i bezczynności Wieczyk i Miernicki zdecydowali się uciekać na własną rękę. O zorganizowanych wyjazdach nic nie było słychać, nikt nie mógł czy nie chciał udzielić niezbędnych informacji. Zalecano czekanie na dalsze rozkazy, tylko nie wiadomo było, kto je miał wydawać.
– Z Tulczy wszyscy wieją na potęgę – oświadczył pewnego dnia Wieczyk po powrocie z tego miasteczka. – Kupują cywilne łachy, fabrykują fałszywe legitymacje i w pociąg.
– Rumuni nie łapią?
– Eee, tam. Trochę lei w łapę w kasie, trochę konduktorowi. A jakby patrol żandarmerii, to i ci wezmą. Wiadomo, tutaj każdego kupisz za forsę, począwszy od króla, a skończywszy na maszyniście kolejowym.
– Meldujemy dowódcy?
– Hm, właściwie nie jest on naszym dowódcą. Przyczepiliśmy się do oddziału, teraz się odczepimy. W tych warunkach każdy działa na własną rękę.
– Lepiej byłoby jednak…
– A jeżeli zabroni? Każe zostać? Posłucha Rumunów?
Wstępne przygotowania nie zajęły dużo czasu. U miejscowego handlarza starzyzną koledzy zakupili dwa wyświechtane garnitury i dwa równie sfatygowane kapelusze. Do skórzanych lotniczych płaszczy, z którymi za nic nie chcieli się rozstać, przyszyli zrudziałe kołnierze, by nabrać bardziej cywilnego wyglądu. Legitymacje – jedną studencką, drugą urzędniczą – sfabrykował Wieczyk, twierdzący, iż wpisać tam można wszystko, bo i tak „tubylcy” na ludzkim języku się nie znają.
6 października późnym wieczorem „student Szkoły Głównej Handlowej” Kazimierz Wieczyk w towarzystwie „urzędnika magistratu” Zbysława Miernickiego udał się na stację kolejową w Babadag, oddaloną od miasteczka o dobry kilometr. Bagaże ich ograniczały się do dwóch starych teczek z osobistymi drobiazgami. Mundury z żalem zostawili na dotychczasowych kwaterach.
W pobliżu stacji, słabo oświetlonej nielicznymi latarniami, zwolnili kroku. W półmroku rozpoznali kilka patroli rumuńskiej żandarmerii.
– Jak nas przyuważą, nie pomogą twoje legitymacje – szepnął z niepokojem Miernicki.
– Zachowujmy się jak zwyczajni, najzwyczajniejsi podróżni – doradził Wieczyk, pilnie przypatrujący się wchodzącym i wychodzącym z dworca ludziom.
Po chwili wysunął się do przodu i podszedł do jakiegoś mężczyzny w robotniczym ubraniu. Krótka wymiana zdań, uzupełnionych przez Polaka żywą gestykulacją – mężczyzna skinął głową, wszedł do wnętrza, a w dwie minuty później wyszedł i wręczył Wieczykowi dwa bilety do Bukaresztu.
Wyczekiwanie na peronie dłużyło się i szarpało nerwy. Czasem pojawiali się żandarmi, bez zainteresowania przypatrujący się podróżnym. Czasem z cienia wyłaniały się postacie w skórzanych płaszczach, do złudzenia przypominające wyglądem obu kolegów.
– Więcej tu naszych, niż Rumunów – zauważył Miernicki.
Do pociągu dostali się bez trudu, noc spędzili w zatłoczonym przedziale, obudzili się, gdy za oknem pojawiły się dworcowe zabudowania stolicy Rumunii. Wysiedli i zmieszani z tłumem podróżnych podążyli ku wyjściu. W przejściu bileterskim natknęli się na dwóch żandarmów, bacznie lustrujących pasażerów. Miernicki chciał się cofnąć, było jednak za późno. Jeden z żandarmów – wyższy i szczuplejszy – postąpił krok do przodu, niedwuznacznie kierując się do dwóch przechodzących Polaków. Jego towarzysz, bardziej korpulentny, z naszywkami sierżanta, powstrzymał go, a gdy lotnicy znaleźli się tuż obok niego, uśmiechnął się przyjaźnie i znacząco przymrużył oko, dając jednocześnie znak przejścia machnięciem ręki.
– Uff – odetchnął Wieczyk. – Niewiele brakowało, a znaleźlibyśmy się pod kluczem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki