Obce stany - ebook
Obce stany - ebook
24 eseje, często wychodzące poza ramy gatunku, są zapisem politycznych i osobistych niepokojów autorki, imigrantki w USA i wykładowczyni uniwersytetu w Pensylwanii. To książka o Ameryce i jej obcych twarzach, które stały się szczególnie widoczne od wyboru Donalda Trumpa na prezydenta w 2016 roku. To także książka o macierzyństwie jako formie oporu przeciwko niesprawiedliwości, znieczuleniu i podziałom. Macierzyństwo jest tutaj figurą oznaczającą troskę nie tylko o własne dzieci, ale też o dzieci cudze oraz o wszystkich słabszych i dyskryminowanych; jest to troska, którą mogą praktykować zarówno matki, jak i ojcowie czy osoby bezdzietne. Taki macierzyński etos kształtuje świat wszystkich esejów, gdzie sceny z życia rodzinnego i z uniwersyteckich zajęć z literatury rozgrywają się na tle politycznych burz targających Ameryką i światem, w tym także lokalną społecznością pensylwańskiej prowincji.
Spis treści
Subiektywna kronika wyborów prezydenckich
Półtora roku w kosmosie
Postpartum
Family time
Macierzyństwo kontra Trump
Po wojnie
Nagrobek dla skautki
Twarz myszy
Podejdźmy do tego z miłością
Pęknięcia
Matka patrzy na amerykańskie obozy Straży Granicznej
Genesis
Ufność
Nadzieja po Pittsburghu
Lekcja wymowy
Skupienie światów (czytając Ahdaf Soueif w Ameryce)
Król-rektor
Pod Psią Gwiazdą
Mistycyzm pandemiczny. Dwa szkice
Tym razem pożar
Pies a amerykańskość
Kapitol. Ameryka. Dysonans
Wycieczka do muzeum
Stany możliwości
Przypisy
Podziękowania
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67249-74-4 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od trzeciego miesiąca Piotr przeżywał ze mną ciążę przez Skype’a. Pokazywałam, jak rośnie mi brzuch, przykładałam do brzucha słuchawki, żeby „rybka”, jak jeszcze wtedy ją nazywaliśmy, przyzwyczaiła się do jego głosu, wysyłałam skany USG, nawet mp3 z biciem serca. Po przyjściu z pracy jadłam obiad przed komputerem, akurat kiedy Piotr jadł w Polsce kolację. Udawaliśmy, że siedzimy przy jednym stole. W czwartki, kiedy pracowałam do dwudziestej pierwszej, Piotr czekał na mnie z tą kolacją aż do polskiego rana. Po kilku czwartkach jego tryb życia jakoś naturalnie zsynchronizował się z czasem amerykańskim. Stworzyliśmy sobie iluzję wspólnego życia.
Bardzo długo nie traciliśmy nadziei, że Piotr dostanie wizę. Kilka miesięcy po pierwszej odmowie znowu poszedł na rozmowę do konsulatu, tym razem z plikiem nowych dokumentów, wśród których był list rekomendacyjny od senatora z Pensylwanii. Dopiero kiedy nawet to wstawiennictwo nie pomogło, dotarło do mnie, że będę rodzić sama.
– Może pani rodzić przy Skypie – zaproponowała położna w szkole rodzenia. – Mieliśmy tu już kilka military wives – dodała i opowiedziała mi o porodzie sprzed kilku miesięcy, w którym młody ojciec uczestniczył wirtualnie z placówki wojskowej w Iraku.
Traf chciał, że nie poszłam w ślady tamtej military wife, bo musiałam rodzić córkę przez cesarskie cięcie. Jednak pozwolono mi uruchomić Skype’a już dwie godziny po operacji i przez cały okres pobytu w szpitalu łączyłam się z Piotrem kilka razy dziennie. Pielęgniarki przychodzące na kolejne zmiany reagowały na jego pozdrowienia z ekranu ze zdziwieniem:
– Dlaczego on jest tam, a nie tu?
Po raz kolejny cierpliwie opowiadałam naszą historię.
– To przez wasz rząd czy nasz rząd? – pytały, a słysząc odpowiedź, kręciły głowami z niedowierzaniem. Ich zwątpienie udzielało się i mnie. Czy na pewno zbadaliśmy wszystkie opcje? Może jednak przeoczyliśmy jakieś proste rozwiązanie? To niemożliwe, żeby męża nie puścili do rodzącej żony.
Kiedy wróciłam ze szpitala do domu, musieliśmy wpasować pory skajpowania w dobę, której rytm był całkowicie podporządkowany karmieniu niemowlaka. Nasza córka urodziła się pięć tygodni za wcześnie i, jak wiele wcześniaków, niezbyt dobrze radziła sobie z jedzeniem. Karmienie jej było więc skomplikowanym i długotrwałym rytuałem: musiałam zakładać na sutek plastikową osłonkę, pilnować, żeby córeczka dobrze zassała, a potem żeby nie zasnęła podczas jedzenia; kiedy nie miała już siły ssać, ściągałam resztę pokarmu laktatorem i dokarmiałam ją strzykawką. Wszystko to trwało około półtorej godziny, wliczając jeszcze przewijanie oraz mycie lejków, butelek i rurek laktatora. Według zaleceń lekarza córeczka miała jeść co dwie godziny. Zostawało mi zatem mniej więcej pół godziny na robienie czegokolwiek: spanie, jedzenie, mycie. Nic dziwnego, że z Piotrem rozmawiałam najczęściej podczas karmienia. Kładłam smartfon na nocnym stoliku, czasem nawet na kołdrze lub na poduszce i nastawiałam na głośne mówienie. Kiedy dopadało mnie zmęczenie, prosiłam go, żeby nie przestawał do mnie mówić. Miał mi czytać, śpiewać, recytować wiersze, w ogóle robić wszystko, żebym mogła zachować przytomność. Bałam się, że w przeciwnym wypadku zasnę i dziecko wypadnie mi z rąk. Umówiliśmy się, że będę do niego dzwonić, kiedy tylko zajdzie potrzeba, niezależnie od pory; strefy czasowe już całkiem przestały mieć znaczenie.
Koledzy i koleżanki z pracy, oburzeni bezdusznością prawa w swoim kraju, zorganizowali dla mnie doraźną pomoc. Rozpisali grafik dyżurów i co drugi dzień ktoś przywoził mi obiad oraz sprawdzał, czy nie potrzebuję czegoś ze sklepu. Na początku te krótkie wizyty były moim jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym. Przez pierwsze dwa tygodnie, ze względu na szwy po cesarce, musiałam ograniczać nawet schodzenie na parter mojego szeregowca. Wszystkie najpotrzebniejsze sprzęty – lodówkę, mikrofalówkę, czajnik elektryczny – znajomi przenieśli mi na piętro. Czułam się przez to wszystko trochę tak, jakbym tkwiła w statku kosmicznym dryfującym poza ziemskim czasem i przestrzenią. Pojęcia dnia i nocy nie nadawały się już do podziału doby, którą mierzyłam przecież porami karmienia. Internet sprawił, że pomimo fizycznej obecności w Ameryce prawie nie mieszkałam w tym kraju. Wiadomości, zarówno ze świata, jak i z USA, docierały do mnie za pośrednictwem polskich gazet i serwisów informacyjnych, które Piotr czytał mi nocą. Nawet pora roku, podglądana przez okno, wyskoczyła z kalendarzowych ram i widoki jesiennych liści, śniegu oraz kwitnących drzew przeplatały się ze sobą dzień po dniu bez logicznego porządku. W tym stanie kosmicznej dezorientacji trwałam przez pięć tygodni po urodzeniu córki. Na ziemię sprowadził mnie dopiero przyjazd mojej mamy, która przybyła z odsieczą akurat, kiedy kończył się przysługujący mi urlop i musiałam wracać do pracy. W podaniu o wizę mama przezornie nie napisała, że jedzie opiekować się wnuczką. Prawnik ostrzegł mnie, że bywają urzędnicy, którzy w takich przypadkach oskarżają babcie o odbieranie chleba potencjalnym amerykańskim opiekunkom.
Ten sam prawnik podczas telefonicznych konsultacji – za „jedyne” dwieście dolarów za godzinę – uświadomił nam, że naszym jedynym wyjściem jest postarać się o wizę imigracyjną dla Piotra.
– Obywatele Polski czekają na taką wizę przeciętnie dwa, trzy lata – tłumaczył, kiedy nerwowo spoglądałam na zegarek, przeliczając minuty na dolary. – To szybko minie – dodał pogodnie. – Cieszcie się, że nie pochodzicie z innego kraju. Obywatele Meksyku na tę samą wizę czekają piętnaście lat.
Pokrzepieni poczuciem naszej niemeksykańskości postanowiliśmy z Piotrem, że wrócę do Polski chociaż na część tych „szybko mijających” lat. Poprosiłam na uczelni o urlop macierzyński (niestety przysługiwał mi tylko taki, który sama musiałam zasponsorować). Wyrobiłam dziecku polski i amerykański paszport, każdy za wymaganą notarialną zgodą ojca. (Co z tego, że ojcostwo nie było wystarczającym powodem, by pozwolono Piotrowi do dziecka przyjechać?) Po zakończeniu roku akademickiego wpakowałam większość dobytku do wielkiego kontenera, wynajętego w lokalnym storage facility, i z przysłowiową jedną walizką w jednej ręce, a z córką w drugiej wsiadłam do samolotu.
Po dwunastu latach życia w Ameryce zamieszkałam znów w rodzinnej Częstochowie. Zakotwiczyliśmy się całą rodziną w domu moich rodziców i przez okna widziałam codziennie sylwetkę świętej wieży, przy której dorastałam. A jednak część mnie nadal mieszkała w Ameryce. Ponieważ byłam na bezpłatnym urlopie, musiałam jakoś zarobić na utrzymanie. Dlatego prawie natychmiast po przyjeździe do Polski zaczęłam prowadzić ponadprogramowe zajęcia online dla studentów z mojej amerykańskiej uczelni. Nawet nie powiedziałam tym studentom, że mówię do nich z Polski. Przetłumaczyłam polską dobę na czas wschodnioamerykański: siedemnasta to jedenasta, godzina wykładu, dwudziesta druga to czwarta po południu, godzina konsultacji, i do takiego rozkładu dostosowałam porządek dnia. Moje życie codzienne było teraz odwrotnością tego, które wiodłam przed przylotem: uczuciowe, rodzinne toczyło się w tak zwanym realu, a zawodowe – w przestrzeni elektronicznej z wirtualną klasą, forum dyskusyjnym, skrzynką na studenckie prace.
Czas pomieszał mi się jeszcze bardziej, kiedy pół roku później dostałam tymczasową pracę na uniwersytecie w Falun w Szwecji. Tam nauczanie online było już normą; w ten sposób prowadzono połowę oferowanych przez uczelnię zajęć. Każdego przedmiotu uczyłam więc dwa razy: raz w prawdziwej sali budynku uniwersyteckiego, do którego docierałam, brnąc przez szwedzkie śniegi; drugi raz w sali wirtualnej, do której wchodziłam, klikając odpowiednią ikonkę na ekranie. Paradoksalnie grupy, z którymi spotykałam się w prawdziwych salach, składały się w większości z imigrantów lub studentów z wymiany międzynarodowej; natomiast na zajęciach online gromadzili się przede wszystkim Szwedzi i Szwedki rozproszeni po całym świecie oraz... młode mamy opiekujące się dziećmi w domu. Dzięki temu doprowadziłam do perfekcji umiejętność przebywania w kilku strefach czasowych jednocześnie. Podczas jednej sesji łączyłam się na przykład z Grecją, Wielką Brytanią, RPA i Australią, a od czasu do czasu trafiał mi się nawet ktoś z półkuli amerykańskiej. Jeśli jednak ktokolwiek skarżył się, że z powodu różnic czasowych musi wstawać na zajęcia w środku nocy, młode mamy nie miały dla niego litości.
– Ja też nie spałam o tej porze, bo karmiłam dziecko – odpaliła pewnego razu jakiemuś amerykańskiemu malkontentowi matka dwumiesięcznego synka.
Jakby jeszcze tego było mało, w Falun trwały akurat białe noce. Dni nigdy się nie kończyły, tylko przechodziły płynnie w długi świt trwający mniej więcej od północy aż do wschodu słońca. Córka, zaintrygowana jasnością nocnego nieba i zbyt jeszcze mała, żeby poddać się władzy mechanicznych zegarów, zaczęła traktować nocne spanie tak jak drzemki za dnia i co kilka godzin wyciągała nas z łóżka, domagając się zabawy. Podczas jednej z takich zabaw o czwartej nad ranem odkryłam, że córka, podobnie jak ja, wątpi nie tylko w autorytet zegarów, ale i w tradycyjne poczucie przestrzeni. Rozglądając się desperacko po kątach, z taką siłą wrzeszczała „Pla!!”, aż zdawało mi się, że Plastuś, jamnik dziadków, naprawdę za chwilę przybiegnie do niej z Polski.
*
Kiedy po raz pierwszy robiłam zapiski z moich początkowych osiemnastu miesięcy macierzyństwa, myślałam, że doprowadzą mnie do optymistycznych wniosków. Było spokojne lato 2013 roku; mało kto przewidywał, jaki kryzys uchodźczy wywoła wtedy jeszcze młoda wojna w Syrii, a w Ameryce nikomu nie śniło się o wyborze Donalda Trumpa na prezydenta USA – o jego kolejnych antyimigracyjnych dekretach oraz reformach zaostrzających i tak już surowy system wiz. Myślałam więc, że doświadczenia początków mojego macierzyństwa pokazują sprzeczności między osiągnięciami współczesnej techniki a biurokratycznymi strukturami państwa. W eseju, który wtedy chciałam napisać, planowałam wysnuć tezę, że współczesna technika obnaża sztuczność i przestarzałość biurokracji, że to tylko kwestia czasu, kiedy biurokratyczne struktury pękną i nasz realny świat pozbędzie się granic, stref i podziałów, podążając za wzorem świata wirtualnego.
Od roku 2013 do dziś upłynęła jednak cała epoka. Prywatnie mam się dobrze. Kosztowne przewidywania prawnika okazały się prawdą: dwa lata minęły szybko, Piotr już zakorzenił się w Ameryce, a do naszej trójki dołączył jeszcze synek, który nie doświadcza na razie czasoprzestrzennych zawirowań, jak przedtem jego siostra. Po nocach budzi mnie teraz tylko niepokój: przypominam sobie, że wzdłuż południowej granicy kraju, w którym wychowują się moje dzieci, prezydent Trump obiecał postawić nowy mur, jak widmo berlińskiego muru, który kiedyś rzucał cień na moje dzieciństwo.
Czasem w te ciemne amerykańskie noce wraca też do mnie szwedzki wrzask mojej córki: „Pla!!”. Myślę wtedy, że teraz jest na świecie dużo więcej dzieci, których ukochane zwierzęta, przyjaciele i zabawki pozostały w odległych krajach albo zagubiły się na zawsze. I jednak wstępuje we mnie niepewna nadzieja. Jeśli wszystkie te dzieci krzyczą tak głośno, jak moja córka w tamte blade szwedzkie noce, zdeterminowane, by pokonać czas oraz przestrzeń, to ich wrzask musi w końcu odnieść jakiś skutek. I zarazem strasznie i cudownie jest snuć domysły, co wrzask tego pokolenia przyniesie światu w przyszłości.
2013–2017
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------