- W empik go
Obcięte uszy. The Adventure of the Cardboard Box - ebook
Obcięte uszy. The Adventure of the Cardboard Box - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Inne tytuły polskich przekładów to: Sprawa kartonowego pudełka i Obcięte uszy. W upalny letni dzień (doktor Watson opisuje, że Baker Street przypominała piekarnik) panna Susan Cushing otrzymuje paczkę – kartonowe pudełko zawierające dwoje ludzkich uszu. O niesmaczny żart policja podejrzewa studentów medycyny, którym panna Cushing wynajmowała pokoje, lecz ostatnio zrezygnowała z lokatorów z uwagi na czyniony przez nich hałas. Pudełko było opakowaniem typowym dla przewozu tytoniu, wypełniała je sól morska, zawinięte zostało w papier o zapachu kawy, sznurek zawiązano na węzeł żeglarski. Uszy mają różny kształt, wyraźnie pochodzą od dwóch osób, zapewne mężczyzny i kobiety. Ucięto je mniej wprawnie niż zrobiłby to lekarz... (za Wikipedią).
Kategoria: | Angielski |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-617-0 |
Rozmiar pliku: | 91 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W szeregu znamiennych i osobliwych wydarzeń, które opisałem, wykazując nadzwyczajne przymioty duchowe mego przyjaciela Sherlocka Holmesa, starałem się wybierać tylko takie przygody, które zawierają jak najmniej sensacyi, gdyż one, zdaniem mojem, nadają się więcej niż inne, do należytego scharakteryzowania jego talentu. Niestety, nie zawsze jest możliwą rzeczą oddzielić sensacyę od tematów kryminalnych. A ponieważ podjąłem się spopularyzowania możliwie wszystkich przygód Holmesa, znalazłem się obecnie w przykrem położeniu. Wypada mi: albo ważne szczegóły opuścić i wskutek tego przedstawić niezupełny obraz dotyczącego problemu, albo też ograniczyć się do takich zdarzeń, które przypadkowo sensacyjnemi nie są. Po tych kilku słowach przystępuję do opisania na podstawie własnych notatek, zdarzenia tak dalece osobliwego i przerażającego, że chyba nie wiele co do okropności dorównaćby mu zdołało.
Było to w gorący, upalny dzień sierpnia. Ulica Baker street, rzec można, żarzyła się jak w ogniu, a oślepiające promienie słoneczne, padające na ścianę przeciwległego domu, raziły oczy w wysokim stopniu. Wprost wierzyć się nie chciało, że to te same mury, co ongi, wyzierały ku nam z poza zimowej, ciężkiej mgły. Holmes zapuścił firanki i wyciągnął się wygodnie na sofce. Czytał on już po raz drugi list, który przyniosła mu ranna poczta. Co do mnie — to podczas służby w Indyach przyzwyczaiłem się do znoszenia upałów i dlatego temperatura 30 stopni była dla mnie całkiem znośna.
Gazeta poranna nie przyniosła nic ciekawego. Parlament był odroczony, wszyscy opuścili miasto, więc i we mnie obudziła się tęsknota do cienistych lasów, lub do miłych, o łagodnym klimacie okolic nadmorskich. Niestety, kapitały moje w banku wyczerpały się zupełnie i to było jednym, no i najważniejszym powodem, dlaczego pozostałem w dusznych murach, zamiast dawno już używać przyjemnych wakacyj na wsi.
Sherlock Holmes odmienne miał upodobania. Jego wcale nie nęciły urocze górskie okolice, miłym chłodem i wonią dyszące lasy, ani też nie tęsknił do uroczych ludnych letnisk nad morzem. On wolał się zasklepić w środowisku pięciu milionów ludzi, gotów zawsze poświęcić wszystkie swoje myśli, uczucia, swój geniusz, słowem duszę całą, rozwiązywaniu zawiłych problemów, śledzeniu tajemniczych zbrodni i wydarzeń, jakie się w tem wielkiem środowisku każdej chwili wydarzyć mogły. Piękno przyrody, jak już wspomniałem, nie wywierało na nim żadnego wpływu. Na wieś wyjeżdżał tylko w takim wypadku, gdy pozostawiwszy w spokoju na pewien czas złoczyńcę w mieście, zmuszony był śledzić jego wspólników poza Londynem.
Zauważyłem nagle, że Holmes był nader gorliwie listem swoim zajęty. Nie chcąc mu przeszkadzać, cisnąłem nudną gazetę, rzuciłem się na fotel, pogrążając się wkrótce w marzenia. Wtem wyrwał mnie z zamyślenia głos Holmesa:
— Tak jest, masz słuszność, Watsonie. Załatwienie sporów wydaje się i mnie rzeczą całkiem bezmyślną.
— Całkiem bezmyślną! — podchwyciłem i po krótkiej chwili uprzytomniłem sobie, że Sherlock Holmes wypowiedział moje najtajniejsze myśli. Podniosłem się z fotelu i spojrzałem na przyjaciela z nietajonem zdziwieniem.
— W jaki sposób do tego doszedłeś? — krzyknąłem prawie — to przechodzi wszelką możliwość.
Holmes, widząc moje zdziwienie, roześmiał się serdecznie.
— Przypominasz sobie zapewne, jak to onego czasu przeczytałem ci z dzieł Poego bardzo ciekawy ustęp o bystrym krytyku myślicielu, który odgadywał znakomicie myśli swego przyjaciela. Ty, niedowierzając, wziąłeś go jako zręczny i sprytny kawał autora. A kiedy ci oznajmiłem, że i ja zawsze to czynię, to jest odgaduję ludzkie myśli, wyraziłeś widoczne powątpiewanie.
— Ależ bynajmniej...
— Może nie za pomocą głosu, mój kochany Watsonie, ale zapomocą brwi z wszelką pewnością. I teraz, gdy pogrążyłeś się w fotelu, myślom puszczając wodze, miałem rzadką i dobra sposobność śledzić bieg twych myśli, a potem przerwać je nagle właśnie w takiej chwili, kiedy mogłem cię z wszelką pewnością przekonać, że mi one najzupełniej były znane.
Wyjaśnienie to bynajmniej mnie nie uspokoiło.
— W przykładzie, który mi ongi przeczytałeś — odezwałem się — “osobliwy ów myśliciel wysnuwał wnioski z czynów człowieka, którego obserwował.” O ile sobie przypominam, człowiek ów, będący przedmiotem obserwacyi tego psychologa, potykał się o kupę kamieni, wznosił oczy ku niebu i t. p., ja zaś siedziałem całkiem nieruchomo w fotelu. Jakież więc miałeś z tego przesłanki do tak pewnych konkretnych wniosków?
— Mylisz się, przyjacielu. Wszak człowiekowi dano wyraz twarzy jako środek objawiania wszelkich wewnętrznych wzruszeń i uczuć. A rysy twojej twarzy właśnie zdradzają każde wzruszenie jak najwyraźniej.
— Chcesz przez to powiedzieć, że czytałeś myśli z mego oblicza?
— Z oblicza, a zwłaszcza z oczu. Może sobie już nie przypominasz, od czego marzenie twoje się zaczęło...
— Istotnie nie mogę sobie przypomnieć.
— A zatem ja ci objaśnię: Gdy rzuciłeś gazetę na ziemię, co właśnie moją uwagę na ciebie zwróciło, siedziałeś około pół minuty bez żadnego wyrazu twarzy. Potem skierowałeś wzrok na dopiero co oprawiony w ramy portret generała Gordona. Wówczas to zauważyłem po zmianie twego oblicza, że zrodził ci się w mózgu cały szereg interesujących myśli. Nie zaprowadziły mnie jednak daleko. Rzuciłeś wzrokiem na nieoprawiony jeszcze w ramy, powyżej twoich książek wiszący, portret Henryka Ward Beechera. Potem patrzyłeś w górę na ścianę i co wówczas myślałeś, było mi zupełnie wiadome; gdyby także i ten portret był oprawiony — myślałeś — to byłoby właśnie czem zapełnić puste miejsce, a oprócz tego byłby znakomity odpowiednik do portretu Gordona.
— Odgadłeś moje myśli z podziwienia godną dokładnością.
— No, tak daleko nie zbłądziłem. Ale to myśli twoje wróciły znowu do Beechera. Patrzyłeś badawczo na obraz jakbyś chciał wyczytać z jego rysów charakter. Potem usunęły ci się zmarszczki z czoła, mimo to patrzyłeś na obraz, a oblicze twoje było pełne powagi i zamyślenia.
Budziłeś w tej chwili w swojej pamięci niewątpliwie szczegóły z życia Beechera i było dla mnie całkiem rzeczą jasną, że nie mogłeś tego uczynić bez potrącenia także o jego misyę, którą on spełnił w czasie powstania w Północnej Ameryce w interesie zjednoczonych ludów tamtejszych. Przypominam sobie z zupełną dokładnością, jak namiętnie dałeś wyraz oburzeniu z powodu tego, że tylko pewna część naszego społeczeństwa i to część pośledniejsza misyę tego człowieka należycie oceniła. Byłeś wówczas tak podniecony, iż wiedziałem dokładnie, że teraz wręcz o Beecherze myśleć nie możesz, nie potrącając o tę drażliwą misyę. W chwilę później, gdy odwróciłeś wzrok od obrazu, mogłem przypuszczać, że myśli twoje obracają się około amerykańskiej wojny domowej i, jak to właśnie teraz spostrzegłem, że usta twoje się ściągnęły, oczy nabrały dziwnego blasku, a ręce ściskały kurczowo poręcz fotelu, byłem przekonany, że myślisz o heroicznych czynach, których w beznadziejnej walce po obu stronach dokonano. Chwiałeś głową, myśląc o strasznej, smutnej, a bezużytecznej zagładzie życia tylu ludzi. Sięgnąłeś mimowolnie ręką ku twojej starej ranie i lekki uśmiech przebiegł ci przez usta, co mi wskazało, że cię o śmieszności tej metody załatwiania międzynarodowych zatargów należycie przekonałem. W tem właśnie miejscu odezwałem się do ciebie, że byłoby to zupełnie bezmyślne i ku wielkiemu znowu zadowoleniu poznałem po twojem zachowaniu się, iż wszystkie moje ostateczne wnioski były prawdziwe.
— Najzupełniej słusznie — zauważyłem — lecz właśnie, gdy mi to wyjaśniłeś, wydaje mi się wszystko jeszcze dziwniejsze, niż przedtem.
— O, przepraszam. Wszystko to było całkiem zwykłe i naturalne, mój kochany Watsonie i zapewniam cię, iż traktowałem całą rzecz jak najbardziej powierzchownie. Byłbym zresztą nawet i uwagi twojej nie zwracał, gdybyś mi był ponownie niedowierzania nie okazywał. Głupstwo to jednak; mam właśnie przed sobą mały problem, którego rozwiązanie, jak się zdaje, będzie o wiele trudniejsze, niż ta skromna próba w odgadywaniu twoich myśli. Zauważyłeś w gazecie małą notatkę, dotyczącą szczególnej zawartości pakunku, który przez pocztę otrzymała niejaka panna Zuzanna Cushing w Croydon, Gros street.
— Nie, notatki tej nie czytałem.
— Tak? Widocznie musiałeś ją przeoczyć. Proszę cię, podaj mi gazetę. Notatka znajduje się tuż pod rubryką “Wiadomości giełdowych.” Może będziesz łaskaw głośno ją przeczytać.
Wziąłem do ręki gazetę i przeczytałem wskazany ustęp. Notatka pod tytułem: “Straszny pakiet” brzmiała jak następuje:
“Panna Zuzanna Cushing zamieszkała w Croydon, Gros street, padła ofiarą złośliwego i niemądrego żartu, rozumie się żartu, o ile wypadek nie przybierze ważniejszego znaczenia. Wczoraj o godzinie drugiej po południu otrzymała panna Cushing z poczty pakiet, owinięty w nowy papier. Wewnątrz tego pakunku znajdowało się tekturowe pudełko od cygar, wypełnione gruboziarnistą solą. Panna Cushing poczęła pudełko to wypróżniać i nagle oniemiała ze zgrozy i przestrachu. Znalazła bowiem w tej soli dwoje świeżo obciętych ludzkich uszu. Pudełko było nadane dzień przedtem w Belfaście. Kto był nadawcą — niema w tym kierunku najmniejszych poszlak. Sprawa jest o tyle zagadkowa, że panna Cushing, dźwigająca na barkach z okładem pięć krzyżyków, prowadzi życie bardzo odosobnione i tylko kiedy niekiedy otrzymuje coś z poczty. Kilka lat przedtem jednak, kiedy mieszkała w Pendze, odnajmywała w swym domu pokój trzem słuchaczom medycyny, którzy tak nietaktownie u niej się zachowywali, że była zmuszoną mieszkanie im wymówić. Otóż policya jest zdania, że właśnie ci studenci spłatali pannie Cushing figla, mszcząc się za to wypowiedzenie osobliwie “przyjemną” pamiątką, pochodzącą najprawdopodobniej z sali anatomicznej. Przypuszczenie to jest do pewnego stopnia uzasadnione tem, że jeden z tych studentów, rodem z Północnej Irlandyi, o ile sobie to panna Cushing przypomina, bawił właśnie w Belfaście. W zagadkowej tej sprawie przedsięwzięto gorliwe dochodzenia, które spoczywa w ręku jednego z najdzielniejszych naszych detektywów, pana Lestrade.”
— Tyle gazeta — rzekł Holmes, gdy skończyłem czytanie. A teraz co do naszego pana Lestrade. Otrzymałem od niego dziś rano krótką notatkę tej treści: “Sądzę, że zdarzenie to bardzo pana zainteresuje. Mamy wszyscy nadzieję wyjaśnienia tej sprawy, jednakże okazuje się ona nieco trudniejszą i nie da się tak rychło rozwikłać, jak się z początku zdawało. Telegrafowaliśmy do urzędu pocztowego w Belfaście, ale właśnie w krytycznym dniu nadawano tam bardzo wiele przesyłek i jest wprost wykluczone, aby tamtejsi ludzie nadawcę wiadomej przesyłki wyśledzić mogli. Zdołaliśmy to tylko skonstatować, że dotyczące pudełko służyło na cygara w ilości 100 sztuk. Odkrycie to nie posunęło sprawy ani o krok naprzód. Przypuszczenie jakoby młodzi studenci medycyny w grę wchodzili wydaje mi się najmniej uzasadnionem. Gdyby jednak panowie mieli kilka godzin wolnych i gdyby mnie odwiedzili, to byłbym z tego bardzo zadowolony. Znajdą mnie albo w ekspozyturze policyi albo na Gros street.”
— Cóż ty na to — zapytał mnie Holmes. — Masz chęć mimo tego nieznośnego upału udać się ze mną do Croydon, aby mieć sposobność do wzbogacenia, swoich roczników o jeden niewątpliwie ciekawy wypadek?
— Owszem, właśnie myślę o tem.
— A więc dobrze, idziemy. Każ podać nam buty i zamówić dorożkę. Będę w okamgnieniu gotów, chcę się bowiem prędko ubrać i zaopatrzyć w cygara.
W czasie jazdy koleją padał ulewny deszcz, wskutek...........The Adventure of the Cardboard Box
In choosing a few typical cases which illustrate the remarkable mental qualities of my friend, Sherlock Holmes, I have endeavoured, as far as possible, to select those which presented the minimum of sensationalism, while offering a fair field for his talents. It is, however, unfortunately impossible entirely to separate the sensational from the criminal, and a chronicler is left in the dilemma that he must either sacrifice details which are essential to his statement and so give a false impression of the problem, or he must use matter which chance, and not choice, has provided him with. With this short preface I shall turn to my notes of what proved to be a strange, though a peculiarly terrible, chain of events.
It was a blazing hot day in August. Baker Street was like an oven, and the glare of the sunlight upon the yellow brickwork of the house across the road was painful to the eye. It was hard to believe that these were the same walls which loomed so gloomily through the fogs of winter. Our blinds were half-drawn, and Holmes lay curled upon the sofa, reading and re-reading a letter which he had received by the morning post. For myself, my term of service in India had trained me to stand heat better than cold, and a thermometer at ninety was no hardship. But the morning paper was uninteresting. Parliament had risen. Everybody was out of town, and I yearned for the glades of the New Forest or the shingle of Southsea. A depleted bank account had caused me to postpone my holiday, and as to my companion, neither the country nor the sea presented the slightest attraction to him. He loved to lie in the very centre of five millions of people, with his filaments stretching out and running through them, responsive to every little rumour or suspicion of unsolved crime. Appreciation of nature found no place among his many gifts, and his only change was when he turned his mind from the evil-doer of the town to track down his brother of the country.
Finding that Holmes was too absorbed for conversation I had tossed aside the barren paper, and leaning back in my chair I fell into a brown study. Suddenly my companion’s voice broke in upon my thoughts:
“You are right, Watson,” said he. “It does seem a most preposterous way of settling a dispute.”
“Most preposterous!” I exclaimed, and then suddenly realizing how he had echoed the inmost thought of my soul, I sat up in my chair and stared at him in blank amazement.
“What is this, Holmes?” I cried. “This is beyond anything which I could have imagined.”
He laughed heartily at my perplexity.
“You remember,” said he, “that some little time ago when I read you the passage in one of Poe’s sketches in which a close reasoner follows the unspoken thoughts of his companion, you were inclined to treat the matter as a mere tour-de-force of the author. On my remarking that I was constantly in the habit of doing the same thing you expressed incredulity.”
“Oh, no!”
“Perhaps not with your tongue, my dear Watson, but certainly with your eyebrows. So when I saw you throw down your paper and enter upon a train of thought, I was very happy to have the opportunity of reading it off, and eventually of breaking into it, as a proof that I had been in rapport with you.”
But I was still far from satisfied. “In the example which you read to me,” said I, “the reasoner drew his conclusions from the actions of the man whom he observed. If I remember right, he stumbled over a heap of stones, looked up at the stars, and so on. But I have been seated quietly in my chair, and what clues can I have given you?”
“You do yourself an injustice. The features are given to man as the means by which he shall express his emotions, and yours are faithful servants.”
“Do you mean to say that you read my train of thoughts from my features?”
“Your features and especially your eyes. Perhaps you cannot yourself recall how your reverie commenced?”
“No, I cannot.”
“Then I will tell you. After throwing down your paper, which was the action which drew my attention to you, you sat for half a minute with a vacant expression. Then your eyes fixed themselves upon your newly framed picture of General Gordon, and I saw by the alteration in your face that a train of thought had been started. But it did not lead very far. Your eyes flashed across to the unframed portrait of Henry Ward Beecher which stands upon the top of your books. Then you glanced up at the wall, and of course your meaning was obvious. You were thinking that if the portrait were framed it would just cover that bare space and correspond with Gordon’s picture over there.”
“You have followed me wonderfully!” I exclaimed.
“So far I could hardly have gone astray. But now your thoughts went back to Beecher, and you looked hard across as if you were studying the character in his features. Then your eyes ceased to pucker, but you continued to look across, and your face was thoughtful. You were recalling the incidents of Beecher’s career. I was well aware that you could not do this without thinking of the mission which he undertook on behalf of the North at the time of the Civil War, for I remember your expressing your passionate indignation at the way in which he was received by the more turbulent of our people. You felt so strongly about it that I knew you could not think of Beecher without thinking of that also. When a moment later I saw your eyes wander away from the picture, I suspected that your mind had now turned to the Civil War, and when I observed that your lips set, your eyes sparkled, and your hands clenched I was positive that you were indeed thinking of the gallantry which was shown by both sides in that desperate struggle. But then, again, your face grew sadder; you shook your head. You were dwelling upon the sadness and horror and useless waste of life. Your hand stole towards your own old wound and a smile quivered on your lips, which showed me that the ridiculous side of this method of settling international questions had forced itself upon your mind. At this point I agreed with you that it was preposterous and was glad to find that all my deductions had been correct.”
“Absolutely!” said I. “And now that you have explained it, I confess that I am as amazed as before.”
“It was very superficial, my dear Watson, I assure you. I should not have intruded it upon your attention had you not shown some incredulity the other day. But I have in my hands here a little problem which may prove to be more difficult of solution than my small essay in thought reading. Have you observed in the paper a short paragraph referring to the remarkable contents of a packet sent through the post to Miss Cushing, of Cross Street, Croydon?”
“No, I saw nothing.”
“Ah! then you must have overlooked it. Just toss it over to me. Here it is, under the financial column. Perhaps you would be good enough to read it aloud.”
I picked up the paper which he had thrown back to me and read the paragraph indicated. It was headed, “A Gruesome Packet.”
“Miss Susan Cushing, living at Cross Street, Croydon, has been made the victim of what must be regarded as a peculiarly revolting practical joke unless some more sinister meaning should prove to be attached to the incident. At two o’clock yesterday afternoon a small packet, wrapped in brown paper, was handed in by the postman. A cardboard box was inside, which was filled with coarse salt. On emptying this, Miss Cushing was horrified to find two human ears, apparently quite freshly severed. The box had been sent by parcel post from Belfast upon the morning before. There is no indication as to the sender, and the matter is the more mysterious as Miss Cushing, who is a maiden lady of fifty, has led a most retired life, and has so few acquaintances or correspondents that it is a rare event for her to receive anything through the post. Some years ago, however, when she resided at Penge, she let apartments in her house to three young medical students, whom she was obliged to get rid of on account of their noisy and irregular habits. The police are of opinion that this outrage may have been perpetrated upon Miss Cushing by these youths, who owed her a grudge and who hoped to frighten her by sending her these relics of the dissecting-rooms. Some probability is lent to the theory by the fact that one of these students came from the north of Ireland, and, to the best of Miss Cushing’s belief, from Belfast. In the meantime, the matter is being actively investigated, Mr. Lestrade, one of the very smartest of our detective officers, being in charge of the case.”
“So much for the Daily Chronicle,” said Holmes as I finished reading. “Now for our friend Lestrade. I had a note from him this morning, in which he says: ‘I think that this case is very much in your line. We have every hope of clearing the matter up, but we find a little difficulty in getting anything to work upon. We have, of course, wired to the Belfast post-office, but a large number of parcels were handed in upon that day, and they have no means of identifying this particular one, or of remembering the sender. The box is a half-pound box of honeydew tobacco and does not help us in any way. The medical student theory still appears to me to be the most feasible, but if you should have a few hours to spare I should be very happy to see you out here. I shall be either at the house or in the police-station all day.’ What say you, Watson? Can you rise superior to the heat and run down to Croydon with me on the off chance of a case for your annals?”
“I was longing for something to do.”
“You shall have it then. Ring for our boots and tell them to order a cab. I’ll be back in a moment when I have changed my dressing-gown and filled my cigar-case.”
A shower of rain fell while we were in the train, and the heat was far less oppressive in Croydon than in town. Holmes had sent on a wire, so that Lestrade, as wiry, as dapper, and as ferret-like as ever, was waiting for us at the station. A walk of five minutes took us to Cross Street, where Miss Cushing resided.
It was a very long street of two-story brick houses, neat and prim, with whitened stone steps and little groups of aproned women gossiping at the doors. Halfway down, Lestrade stopped and tapped at a door, which was opened by a small servant girl. Miss Cushing was sitting in the front room, into which we were ushered. She was a placid-faced woman, with large, gentle eyes, and grizzled hair curving down over her temples on each side. A worked antimacassar lay upon her lap and a basket of coloured silks stood upon a stool beside her.
“They are in the outhouse, those dreadful things,” said she as Lestrade entered. “I wish that you would take them away altogether.”
“So I shall, Miss Cushing. I only kept them here until my friend, Mr. Holmes, should have seen them in your presence.”
“Why in my presence, sir?”
“In case he wished to ask any questions.”
“What is the use of asking me questions when I tell you I know nothing whatever about it?”
“Quite so, madam,” said Holmes in his soothing way. “I have no doubt that you have been annoyed more than enough already over this business.”
“Indeed, I have, sir. I am a quiet woman and live a retired life. It is something new for me to see my name in the papers and to find the police in my house. I won’t have those things in here, Mr. Lestrade. If you wish to see them you must go to the outhouse.”
It was a small shed in the narrow garden which ran behind the house. Lestrade went in and brought out a yellow cardboard box, with a piece of brown paper and some string. There was a bench at the end of the path, and we all sat down while Holmes examined, one by one, the articles which Lestrade had handed to him.
“The string is exceedingly interesting,” he remarked, holding it up to the light and sniffing at it. “What do you make of this string, Lestrade?”
“It has been tarred.”
“Precisely. It is a piece of tarred twine. You have also, no doubt, remarked that Miss Cushing has cut the cord with a scissors, as can be seen by the double fray on each side. This is of importance.”
“I cannot see the importance,” said Lestrade.
“The importance lies in the fact that the knot is left intact, and that this knot is of a peculiar character.”
“It is very neatly tied. I had already made a note to that effect,” said Lestrade complacently.
“So much for the string, then,” said Holmes, smiling, “now for the box wrapper. Brown paper, with a distinct smell of coffee. What, did you not observe it? I think there can be no doubt of it. Address printed in rather straggling characters: ‘Miss S. Cushing, Cross Street, Croydon.’ Done with a broad-pointed pen, probably a J, and with very inferior ink. The word ‘Croydon’ has been originally spelled with an ‘i,’ which has been changed to ‘y.’ The parcel was directed, then, by a man—the printing is distinctly masculine—of limited education and unacquainted with the town of Croydon. So far, so good! The box is a yellow half-pound honeydew box, with nothing distinctive save two thumb marks at the left bottom corner. It is filled with rough salt of the quality used for preserving hides and other of the coarser commercial purposes. And embedded in it are these very singular enclosures.”
He took out the two ears as he spoke, and laying a board across his knee he examined them minutely, while Lestrade and I, bending forward on each side of him, glanced alternately at these dreadful relics and at the thoughtful, eager face of our companion. Finally he returned them to the box once more and sat for a while in deep meditation.
“You have observed, of course,” said he at last, “that the ears are not a pair.”
“Yes, I have noticed that. But if this were the practical joke of some students from the dissecting-rooms, it would be as easy for them to send two odd ears as a pair.”
“Precisely. But this is not a practical joke.”
“You are sure of it?”
“The presumption is strongly against it. Bodies in the dissecting-rooms are............