Obgadywanie świata - ebook
Obgadywanie świata - ebook
Zawsze był w trasie. Kiedyś przejechał autostopem ludową ojczyznę od Tatr po Bałtyk. Potem wyruszył przed siebie, taszcząc kamerę – a wszystko po to, by pokazywać ciekawskim telewidzom dalekie kraje. Dotarł nie tylko do Wietnamu, afrykańskiej dżungli czy Himalajów – objechał cały świat!
W charakterystycznym dla siebie stylu, ze swadą i z (nie zawsze) lekkim dowcipem Jurek Owsiak zdradza, dlaczego postanowił przenieść do Polski festiwal Woodstock, przyznaje się do przemytu wódki przez libijską granicę (w butelkach po polskiej mineralnej!), a poszukiwaczom egzotycznych smaków ze spokojem wyjaśnia, co może stać się z człowiekiem po spożyciu białego jedzenia w Indiach (nie zgadniecie!).
Książka, z którą – skręcając się ze śmiechu – ruszycie w podróż z Jurkiem Owsiakiem.
Jurek Owsiak ─ podróżnik, dziennikarz. Założyciel Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, pomysłodawca i organizator Przystanku Woodstock.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5341-4 |
Rozmiar pliku: | 80 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez kilka lat miałem niesamowite szczęście robić programy o podróżach. Wyszły one z niezwykłego wręcz zamówienia Maćka Domańskiego, ówczesnego szefa Dwójki, który zaproponował mi program telewizyjny. Było to po zakończeniu _Róbta, co chceta, czyli rockandrollowej jazdy bez trzymanki_. Taki program jak _Róbta, co chceta_ w karierze wielu twórców zdarza się tylko raz, i właśnie taki raz miałem z Walterem Chełstowskim – i tenże raz żyje do dziś. Cała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy czy wspaniałość Przystanku Woodstock mają źródło w tym szalonym, można by rzec, kompletnie nietelewizyjnym programie. Dzisiaj, w masie propozycji na pięciu tysiącach kanałów, przepadłby z kretesem.
Po zakończeniu jego emisji poczułem ogromną pustkę i postawiłem sobie pytanie, co robić dalej. Telewizja bardzo chętnie chciała nadal ze mną współpracować, ale kolejne pomysły były słabo przyjmowane przez widownię. Wtedy Maciej Domański zapytał:
– A może byś spróbował z podróżami? Tego rodzaju programy właśnie wchodzą do Polski, telewizje satelitarne robią w tym temacie ogromną furorę.
– No tak, ale ile możliwości ma koleś podpierający się produkcją brytyjską albo amerykańską? Zupełnie inne warunki są tu, nad Wisłą.
Maciek wtedy mi powiedział:
– I na taką miarę zrób program, także na miarę siebie. Skoro nie masz w tym doświadczenia, pokaż to, jeśli nie znasz języków, mamy to poczuć. Skoro lubisz wędrować w stylu namiotowo-kempingowym, to też chcemy tego doświadczyć.
I tak ruszyliśmy. Te programy także nie odniosły spektakularnego sukcesu, bo to już był czas konfrontacji z naprawdę wypasionymi produktami ze świata. Za to dla mnie była to ogromna przygoda.
Miejsca wybieraliśmy sobie sami, często szukając ciekawostek. I tym tropem poruszaliśmy się po całej mapie świata. Nawet dzisiaj, gdy o tym myślę, twierdzę, że budżet mieliśmy przebohaterski. Były to pieniądze, jakimi zazwyczaj dysponował program robiony przy Woronicza. Jednak mieściliśmy się w kasie, bo człowiek robił i za tragarza, i za dźwiękowca, a ekipa była po prostu bardzo swojska, przyjacielska, pracująca bez zegarków. Dla nas wszystkich to było: „ahoj, przygodo”. Mogliśmy na siebie liczyć. Kiedy wznosiliśmy się w samolocie nad Okęciem, pędząc do celu, potrafiliśmy się cieszyć z tego jak licealiści, którzy wyrwali na chwilę z domu. Myślę, że mieliśmy swój styl, dla którego charakterystyczna była jedna rzecz. Prawie nigdy się nie przygotowywaliśmy, nie mieliśmy żadnej rozpiski wyjazdu. Albo ktoś brał na siebie tak zwaną pozycję „wiedzy”, czyli wiedział, co jak się nazywa, jak to wymawiać i co czym jest, albo po prostu improwizowaliśmy.
fot. Igor Tratkowski
Do dziś nie mogę nawet przebrnąć przez te wyprawy, roi się w nich od różnych nazw i szerokości geograficznych. Kiedy opowiadam o swoich podróżach, częściej przypomina mi się gość, który spowolnił pociąg w Nowej Zelandii, aby nam pokazać ładny krajobraz, niż nazwy miejscowości, które mijaliśmy. Będą to opowieści ogniskowe, takie z cyklu „byłem w Ryjo, byłem w Bajo”. Łapię się, że pytam ludzi: „A o tym, jak kupowałem gorzałę w Caracas, opowiadałem?”. Bo jak, wspominając podróże, nie opowiedzieć o ryżówce z Wietnamu czy niedopitej albanesa destilata z Tirany.
Nie wspiąłem się po żadnej ścianie na szczyt, nie wbiłem czekana w Mount Everest, dlatego wolę opowiadać o nepalskich glutach i orszaku weselników, którzy przeszli pod oknami naszego obskurnego hotelu w Indiach. Wyglądało to jak w bajce. Jeżeli z moich opowieści ma wynikać jakaś ogólna myśl, to jest ona taka: szanujmy wspomnienia, budujmy je sobie, a nawet jak dodamy do nich troszkę ognia, wigoru i fantazji, to pozwolą nam one spędzić miło czas z przyjaciółmi na globusowych opowieściach. Zawsze sobie mówię, że każdy czas jest dobry na podróże.Podróże to wróżenie. Tak mi się kojarzą. Od dziecka, od kiedy sobie przypominam, wszelkiego rodzaju podróże były w moim życiu zawsze tylko przepowiadane i wyobrażane, bo prawdziwych podróżników wokoło było niewielu. Nikt w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych nie miał takich możliwości, nigdzie nie jeździł, chyba że była to podróż służbowa z miasta do miasta. Polacy w tym czasie nie podróżowali, zwyczajnie byli trzymani za ryja, dlatego jeżeli gdziekolwiek toczyła się rozmowa o podróżach, to miała w sobie element wróżenia z kart, wróżenia z fusów czy z ręki, nieśmiertelny motyw Cyganki, która mówi:
– Czekają cię, panie, dalekie podróże.
Chociaż na dłoni człowiek mógłby mieć wyrytą masę tych zwiastujących podróże linii papilarnych, na fizycznej niemożności wszystko się kończyło. A słowo „podróżnik”, oznaczające wędrowanie gdzieś tam, daleko, było jak z opowieści z pogranicza fantazji. Więc tylko czytałem _Sindbada Żeglarza_ i domyślałem się, wyobrażałem sobie, jakie mogą być te zamorskie wyprawy.
Wspominam wróżby, ale tak naprawdę dzisiaj zadaję kłam swojemu dziecięcemu mniemaniu o nich. Bo potem, gdy byłem młodym człowiekiem, Cyganka w Olsztynie wywróżyła mi masę kasy, a ja dałem jej tylko pięć złotych i wybuchła kosmiczna awantura, bo ona chciała jeszcze dychę. Wywróżyła mi podróże, wywróżyła mi pieniądze i szczęście i zaczęła jeszcze o czymś opowiadać, a ja jej mówię:
– O czym ty gadasz, kobieto?
Podszedł do nas mój kumpel, patrzy i mówi:
– Co to za wygłupy?
– Sorry, Andrzej, ale namówiła mnie na wróżenie – powiadam.
– Wynocha! – krzyknął. – Ty kretynie, wierzysz w te dyrdymały?
Ale trudno było im się oprzeć, Cyganki chodziły w swoich kolorowych strojach i jeżeli w jakikolwiek sposób można było przedstawiać sobie wtedy dalekie podróże, to one były ich wyobrażeniem. One były ich wcieleniem. Ich strój krzyczał, że jest skądś, i obiecywał inny świat.
Byłem małym gówniarzem, mieszkałem w Gdańsku, a przy ulicy Malczewskiego, równoległej do Kartuskiej, znajdowały się ogromne łąki, na które zawsze w sezonie – wydaje mi się, że jesiennym, ale może wiosną (na pewno nie było zimno) – przyjeżdżali taborami Cyganie. Przyjeżdżali, rozkładali się, osiedlali tam na jakiś czas, a wraz z nimi wszystko, co związane z Cyganami: ogniska, zabawy, śpiew… Rodzice zakazywali nam, dzieciakom, chodzić do nich, ale my oczywiście podchodziliśmy jak najbliżej, żeby podejrzeć, co się dzieje wokół taboru. Pamiętam legendy: że ukradną, że porwą, że będzie masa nieszczęścia, ale nam Cyganie bardziej kojarzyli się z podróżą, przemieszczaniem się, drogą w nieznane.
Wtedy w Olsztynie chciałem nawet odzyskać swoje pięć złotych, lecz na szczęście ich nie wydobyłem. Dychy nie dałem, a piątki nie odebrałem, a potem okazało się, że to wszystko było prawdą. To wróżenie z ręki wcale nie bywa takie głupie.
Z bandą na Siankach
Moje prapodróże to Sianki, typowo miejska plaża z ubogą infrastrukturą. Jeździliśmy tam w wakacje, zawsze z kompotem z rabarbaru w butelkach po oranżadzie. Mama go nie przecedzała, więc dostawaliśmy z bratem szału na tę moc fusów nie do ominięcia. Ciocia Rosińska mówiła:
– Maryś, przecedź, to dzieciaki wypiją bez gadania – ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek został przecedzony.
Na Sianki jechało się dwunastką z przesiadką na szóstkę i nią już do końca, pod samą plażę. Uwielbialiśmy te podróże, bo latem tramwaje były rozkosznie miłe. Wiało z każdej dziury, z każdego okna, a my siedzieliśmy na drewnianych krzesłach zrobionych z deszczułek i patrzyliśmy przez szybę.
Do dziś, jak ktoś mi strzela fotę, to robię miny, krzywię się, przybieram „giętką postać”, generalnie durnieję. Ten pierwszy z lewej to ja. Mój brat Andrzej to ten poważny koleś.
fot. zbiory prywatne Jurka Owsiaka
W dni powszednie tłoku nie było, za to w niedzielę tramwaj pękał wypchany ludźmi. Z miasta wyjeżdżało się szybko, potem kawał drogi tramwaj mknął wzdłuż domków, później wśród masy zieleni, aż wreszcie wjeżdżał na pętlę, a tam już panowały plażowe klimaty. Jednym z nich były głośniki, takie same jak te do „radiofonizacji kraju”, które jeździły na samochodach i nagłaśniały nasz kraj przy różnych okazjach. W Siankach wisiały na słupach przy plaży i zamiast pierwszomajowych pieśni zasuwała z nich supermuza. Był koniec lat pięćdziesiątych i raczyliśmy się Paulem Anką, którego w radiu nie można było złapać, a tam owszem, był. Zawodził swoim pięknym głosem, witając wszystkich wysypujących się z tramwaju.
W siatkach dźwigaliśmy koce i żarcie, ale i tak największą atrakcją zawsze były mewy – lody na patyku w jasnożółtym kolorze. Mama była chora na te lody i uparcie nam tłumaczyła, że nie zapłaci za mrożoną wodę. Kończyło się więc tak, że to ciocia Rosińska płaciła, także za lody, które jadła mama. Bo mew się nie lizało, je się po prostu jadło.
Sianki oczywiście w żaden sposób nie miały się do plaży w Sopocie, gdzie były wiklinowe kosze i więcej atrakcji typu wędzony węgorz, piwo i oczywiście mewy. Ale w Siankach był ten sam piasek i ten sam Bałtyk, zawsze zimny. I zawsze to my, dzieciaki, sypaliśmy wały, tworząc po dziś dzień popularne i chyba tylko w Polsce kombinowane grajdoły. Mogliśmy tam do woli wypoczywać, łapać słońce i zanurzać się w zimnym morzu. Biegaliśmy, sypaliśmy się piaskiem, kopaliśmy doły, a na końcu wszyscy, łącznie z rodzicami, wracaliśmy do domu koszmarnie zmęczeni, co niepomiernie mnie dziwiło, bo przecież miało być odwrotnie.
Któregoś dnia wyruszyłem na Sianki z całą bandą dzieciaków z Kartuskiej. Najstarszy z nas miał dziesięć, góra jedenaście lat i nie dość, że pojechaliśmy nad Bałtyk, nie pytając dorosłych o zgodę, w jedną i drugą stronę podróżując na gapę, to jeszcze wszyscy się wykąpaliśmy. Miałem wtedy może sześć lat, ale dobrze pamiętam, jak wracaliśmy wieczorem w ogromnym strachu i przerażeniu. Łatwo się było domyślić, że szukają nas wszyscy dorośli, choć nikt z nas się nie domyślał, że już łącznie z milicją. A po drodze najstarsi chłopacy dali jeszcze nogę, zostawiając najmłodszych, tak że w końcu wracałem do domu zupełnie sam.
Z tego strachu zamiast na Kartuską poszedłem do wujostwa Kiełbasińskich, którzy mieszkali niedaleko i u których, bywało, przesiadywaliśmy wraz z bratem. Wuj był działaczem sportowym i miał setki metalowych znaczków poprzypinanych do proporczyków, na które mogliśmy się gapić godzinami. Gapić się i je dotykać, bo tylko jednej rzeczy nie pozwalał ruszać: wielkiej wyścigówki w kształcie cygara z kierowcą w środku, która stała na regale. Gdy do nich zaszedłem, wpadli w totalne osłupienie przekonani, że zaraz za mną wejdzie także mój brat, tata i mama. A ja byłem sam. Na szczęście wuj przytomnie wziął mnie w garść i najnormalniej w świecie odniósł do domu, co uratowało mnie przed przepotężnym klapsem, który absolutnie mi się należał.
Podróże z buta
Pierwsze podróże, jakie w swoim życiu odbyłem, były przeprowadzkowe. Kiedy miałem osiem lat i świadomość otaczającego mnie świata, rodzice dostali z powrotem wezwanie do Warszawy. Byli z Warszawy, pojechali do Gdańska i znów wrócili do Warszawy. Pamiętam z tej podróży tylko to, że jedziemy wielkim samochodem marki Star, a jazda jest powolna, trwa długo i mijamy po drodze Polskę wąską, asfaltową, z bardzo małym ruchem, bo jeśli coś wówczas po kraju jeździło, to głównie ciężarówki i konne wozy. Pamiętam też, że na moment musieliśmy stanąć, żeby przepuścić przecinające szosę po ukosie czołgi. A potem dojechaliśmy do Strzegowa, już bliżej Warszawy, do którego czasem jeździłem w odwiedziny do rodziny mojej babci. Mam stamtąd zdjęcie z jakimś dziadkiem czy wujkiem z drugiej ręki, nie wiem nawet dokładnie, kto to był. Wujek stoi rozebrany do pasa, w luźnych spodniach i z cylindrem na głowie: wysokim i czarnym, bo był kominiarzem, na ramieniu przewiesił zwój sznura z kulą, a ja stoję obok, smyk w pantalonach. Patrzyłem na niego zawsze z podziwem, bo dla mnie każdy człowiek, który nosił ze sobą jakiś przedmiot do wykonywania pracy, nieważne, czy był to karabin czy przyrząd do czyszczenia kominów, był mistrzem świata. Był kimś! I odwrotnie: gdy niczego nie miał, czyli był urzędnikiem, był nikim. Ze Strzegowa zapamiętałem także drewniany most, na którym kiedyś widziałem, jak spłoszył się koń i popędził, dudniąc po drewnianych deskach, a ludzie biegli za nim i za porwanym wozem.
Warszawa szalenie mi się po przyjeździe spodobała, z miejsca trafiliśmy na ulicę Czerniakowską. Był rok 1961 i tak mi się tam spodobało, że już się stamtąd nie ruszyłem, już się w tej okolicy ostałem, a ojciec przy Czerniakowskiej mieszka do dziś. Stamtąd też odbywałem wszystkie moje podróże, a więc najpierw podróże niedalekie, z buta do szkoły, jeden przystanek trolejbusem linii 52. Szkoła była przedwojenna, nadwiślańska, piękny budynek fantastycznie wykonany, z wykorzystaniem przyjaznej ludzkiej myśli i miary, i do tej szkoły musiałem dymać z kumplami jeden przystanek plus kawałek pieszo. Jeździło się bez biletu i pytało się:
– Czy można jeden przystanek?
Zawsze marzyłem o takiej czapce, którą ma na sobie ten koleś w jesionce. Mama mówiła, że po jej trupie. Brzydziłem się beretem, ale go nosiłem. I jeszcze te rajtuzy wiecznie opadające!
fot. zbiory prywatne Jurka Owsiaka
Jeśli kanar mówił: „Nie można!”, trzeba było zasuwać pieszo, ale jeżeli mówił: „Można”, to jechaliśmy do szkoły niemal jak paniska. Kiedy musieliśmy, przechodziliśmy całość z buta, mijaliśmy domki fińskie, najpiękniejszy dla mnie rejon Warszawy, prezent od Finów dla zburzonego miasta, w których oczywiście nie zamieszkał żaden lud Warszawy, tylko sami notable. Miałem w klasie kolegę, który tam mieszkał, jego ojciec był szefem MKOl-u, a może jakimś wysokim urzędnikiem, w każdym razie korzystał z takiego domku, marzenia nas wszystkich, którzy mieszkaliśmy w blokach. Bo domki fińskie były przepiękne, przytulne, zatopione w bzie, kwiatach i drzewach, enklawa jakiegoś niesamowitego szczęścia. Za nimi zaś rozkładał się Kanał Czerniakowski, który latem pełnił funkcję basenu kąpielowego, ale nie przyciągał zbyt wielu mieszkańców. Chodziliśmy tam z kolegami z podwórka, a nawet kilka razy zabrała tam mnie i brata mama, lecz w sumie za dużo było w nim amatorszczyzny. Latem całe dno było upstrzone wodorostami, między którymi pływały traszki, co wzbudzało w nas i strach, i obrzydzenie. Nasza szkoła – nieodmienny cel wszystkich tych moich pierwszych podróży – stała dokładnie _vis-à-vis_ tego kanału.
Odbywałem oczywiście także podróże do innych części miasta, wyprawy, które wydawały mi się strasznie dalekie i skomplikowane, na przykład po masło do Hali Kopińskiej na Ochocie, kiedy rodzice dostali cynę, że sprzedają tam masło niesolone. Ojciec zabrał mnie wówczas ze sobą, pojechaliśmy trolejbusem na plac Zawiszy, przesiedliśmy się na tramwaj, a potem jeszcze z buta musieliśmy zaliczyć kawałek drogi. Dla mnie, dziesięciolatka, wyprawa nieomal do innego miasta. Cała Polska żarła wtedy solone masło, które samo w sobie nie jest złe, ale jeżeli zechcesz zrobić z niego ciasto, będziesz wkurwiony na maksa. Znaleźliśmy w tej hali właściwą kolejkę i ustawiliśmy się po to cudne, niesolone masło, a tu nagle ojciec kopie mnie w kostkę, żebym przez moment się do niego nie przyznawał. Szybko skapowałem, o co mu chodzi, poprosiłem o ćwierć kilograma i z całą połową kila, szczęśliwi, wracaliśmy do domu. A na dworze, pamiętam, był już zimowy wieczór i znowu wydawało mi się, że jedziemy na koniec świata. Absolutny koniec świata, chociaż do domu.
Pamiętam też, jak odprowadzałem dziewczynę, Magdę cud urody. Była wyrośniętą, przepiękną hipiską i ja też byłem hipisem, ale sięgałem jej może do połowy szyi. Odwoziłem ją na chatę za rondo Wiatraczna, podejmując poważne ryzyko, bo wjeżdżało się na Pragę, gdzie wtedy za długie pióra każdy mógł nalać po mordzie. Jechaliśmy tramwajem, ja lekko zmieszany, mimo to jednak dumny, bo zachowałem się po męsku niczym Czapajew. Ale kiedy na Wiatracznej ona na szczęście poszła z buta, ja zrobiłem zawrotkę i nie oglądając się za nią, pomknąłem do tramwaju, który – jak dla mnie – wracał do Warszawy. Pamiętam, zobaczyłem most Poniatowskiego i poczułem się, jakbym wrócił do cywilizacji:
– Jezu, znów jestem w Warszawie! Znowu jestem w mieście!
Ale to wszystko były tylko podróże przygotowawcze, podróże na rozruch, taka rozgrzewka przed autentyczną przygodą. Bo prawdziwe wędrówki, które odbyłem i które absolutnie, w stu procentach ukształtowały mój charakter, dał mi autostop.
Podróże z książeczką
Autostop zaczął się w komunie nagle, w sposób dziwny, bo podróżowanie niemal bez pieniędzy, bez biletów, z kartką, na której się pisało nazwę miejscowości, by wystawiać ją potem przed oczami kierowców, było absolutną istotą zachodniej kultury. I ktoś nagle pozwolił zaistnieć autostopowi! Dał komuś to zorganizować! Wszystko odbywało się w realiach naszego siermiężnego, ubogiego, politycznie strasznie głupiego, ale w detalach podróży przepięknego świata. Komuś może się dzisiaj wydawać: cóż to takiego wielkiego – autostop? Wystarczy wyjść na drogę, pomachać ręką i poczekać, aż stanie samochód. Ale dla nas to były pierwsze wyprawy w świat, pierwsze spotkania innych ludzi, docieranie do miejsc, o których dotąd tylko słyszeliśmy, a bardzo chcieliśmy do nich dotrzeć. A w jaki sposób, kiedy – to już była nasza wolna decyzja. Po prostu coś niesamowitego.
Miałem szesnaście lat, gdy namówiłem rodziców, żeby mnie puścili na taki autostopowy wojaż. Co tam zresztą rodzice. Trzeba było mieć wpłacone w PKO pięćset złotych, pięć okrągłych paczek, by móc pójść do organizatorów akcji autostop i powiedzieć: mam pieniądze na wakacje, dajcie książeczkę. Specjalną autostopową książeczkę wielkości dwóch paszportów albo publikacji z serii „Tygrys”. Książeczki zdobywało się w specjalnie wyznaczonych punktach. W sezonie stały do nich ogromne kolejki i raz zdarzyło się tak, że tuż przed nosem zamknięto nam okienko. Kurna, jaka rozpacz! Rwaliśmy się niesamowicie do wyprawy nad morze, a tu bęc, musieliśmy przyjść następnego dnia.
Dopiero pod koniec autostopowej historii dołączyła do mnie Dzidzia, która cierpliwie czekała ze mną na jakąkolwiek podwózkę.
fot. zbiory prywatne Jurka Owsiaka
Książeczka autostopowa miała z przodu duży napis AUTOSTOP, z tyłu znak STOP, a do każdej dołączona była mapa Polski z siecią dróg, która prawie się nie zmieniła przez całe dekady. Nazwy większych miast, które były na niej zaznaczone, do dzisiaj kojarzą mi się z rysunkami w moim elementarzu Falskiego, bo obok podpisu zawsze był charakterystyczny zabytek. Nie tylko miast: Wisła to dla mnie była nie niebieska kreska, tylko rzeka wstęga, której nurt mknie w stronę Bałtyku, a Bałtyk oznaczony jest sieciami rybaków i wszystko jest kolorowe. W środku książeczki mieściły się najróżniejsze instrukcje, na przykład, że jako autostopowicze mamy być mili, czyści i serdeczni. Były tam również kupony na kilometry: na dwadzieścia pięć kilometrów, na pięćdziesiąt, największe chyba na sto kilometrów. Dawało się je kierowcy w zależności od tego, ile kilometrów cię wiózł. A kierowcy chętnie je zbierali, licząc na to, że później w gazecie „Sztandar Młodych” będą mogli o sobie przeczytać: „Stanisław Marczewski, kierowca bazy transportowej Sieradz, w nagrodę za największą liczbę zebranych kuponów autostopowych otrzymuje aparat fotograficzny marki Zorka”. Zorka kojarzy się z filmem _Rejs_, ale słowo honoru, że oni dostawali właśnie taką zorkę albo radio tranzystorowe Szarotka.
Ciśnienie na te kupony, na to radio Szarotka i aparat Zorka było tak duże, że zdarzali się kierowcy, którzy brali tylko autostopowiczów z książeczką. Bez niej nie było siły, żeby podwieźli, więc książeczek pilnowało się jak oka w głowie, zwłaszcza że nam ginęły, od czasu do czasu ktoś próbował je nam kraść. Taki zeszycik autostopowicza taszczony ze sobą setki kilometrów w kieszeni czy plecaku był najczęściej strasznie zmaltretowany, ale nadawał nam szczególny status i odróżniał od tych, którzy łapali na rączkę. Bo na rękę, czyli za pieniądz, jechali lokalsi, chcący taniej niż pekaesem dobrnąć do domu. Tacy kolesie patrzyli na nas z pogardą, bo kompletnie nie rozumieli naszej zabawy i uważali ją za fanaberię miastowych. Ale niepisane prawo mówiło, że mają pierwszeństwo, trzeba było więc wyjść z miasta na wylotówkę, minąć tych, którzy machali ręką, bo mieli pieniądze, a jeżeli za nimi stali jacyś autostopowicze, przejść także obok nich i ustawić się na samym końcu. Nieraz szło się i szło bardzo daleko. Zawsze jednak bardzo wyraźnie trzymaliśmy nasze książeczki w rękach, aby nie daj Boże nie pomylono nas z tymi, co chcieli jechać za forsę.
Najbardziej można było wtedy liczyć na tak zwaną miotłę, czyli samochód, który zabierał wszystkich. Bo w tamtych czasach można było jeździć na pace, nikt nikogo nie denerwował paragrafami i zakazami. Wsiadało się do pojemnego ciężarowego wozu, bo właśnie takie najczęściej brały autostopowiczów i jechało. Pojęcia „samochód prywatny” nie było, a już „samochód prywatny, a w nim młody człowiek” to w ogóle. Dosłownie parę razy zdarzyło mi się jechać autem osobowym i zawsze z kumplami słyszeliśmy tę samą gadkę:
– Jak wy wyglądacie! Umyjcie się! Nie możecie się inaczej ubrać? Nie macie czystej koszuli?
To prawda, że nasze ciuchy nie były czyste, włosy mieliśmy długie, a niektórzy bardzo długie, możliwości mycia się też były takie sobie, plecaki jak worki, zakurzone – co tu gadać, wyglądaliśmy raczej niechlujnie. Ale słuchanie o tym było nieznośne, dlatego woleliśmy, żeby nas jakiś ciężarowy wóz zgarnął na pakę i powiózł.
Autostop wtedy to było absolutne „ahoj, przygodo!”. Na szosie stało się nieraz po trzy godziny, a kiedy indziej znów samochód brał cię od razu, dystanse też pokonywało się różne, przeważnie kilkudziesięciokilometrowe, kilkaset kilometrów zdarzało się rzadko. Do Krakowa czy Gdańska jechało się w dwóch, trzech turach, nocując po drodze. Paka oznaczała też przygodnych kumpli, autostopowiczów tak jak ja, którzy na nią kolejno się dosiadali, przez co wspólnie gotowaliśmy sobie zły los. Bo jak w końcu z paki ciężarówki wysypywało się trzydzieści osób, zgraja koleżków i koleżanek (koleżanek raczej mało) i wszyscy znów stawali przy drodze, na wylotówce kolejnej miejscowości w jednej kupie, to trudno było złapać następnego stopa i stało się, czekało, nieraz godzinami.
fot. zbiory prywatne Jurka Owsiaka
Nasze podróże odbywały się według pewnego wzoru: dojechać do Gdańska, stamtąd kolejką do sopockiego Monciaka, dotknąć mola, a wieczorem załapać się na dyskotekę w Grand Hotelu. Kupiłem kiedyś bilet, nie był tani, wchodzę i słyszę stereo – i dosłownie zgłupiałem. Dźwięk ogarnął mnie w sposób absolutnie kosmiczny, kręciłem głową dookoła i byłem pewny, że zespół, którego muza leci, gdzieś tu gra, gdzieś jest, stuprocentowo na żywo. Wszystkie nowinki techniczne nas rajcowały, ale przede wszystkim byliśmy fanami muzyki i lgnęliśmy tam, gdzie ona była, gdzie było głośno.
Drugą oczywistą trasą był Kraków: dotknąć Mickiewicza, pochodzić po Rynku, pospotykać ludzi, rzecz jasna, bez zwiedzania, po prostu, by pobyć – to było najważniejsze. Ewentualnie, jeśli człowieka było stać, wpadało się do Noworola w Sukiennicach na herbatę. Takie spotykanie ludzi, bycie z nimi jest najbardziej fantastyczną rzeczą, jaka może istnieć.
Kolejnym kierunkiem przez lata były Bieszczady, ale w głąb tych gór z racji ich bezludności wjeżdżało się zawsze najwolniej. Po drodze nie uznawaliśmy nigdy celów pośrednich, żadnych Toruniów, Kielc czy Radomiów, to były tylko etapy do zaliczenia, często wściekle trudne ze względu na swoją wielkość, trzeba je było przejść, wyjść na właściwą wylotówkę i dopiero ruszyć dalej.
Beztroska włóczęgi
Jeśli autostop mnie uformował, to najbardziej kierunek na Bieszczady. Dojeżdżało się tam i jeździło po nich z wielkim trudem, ciężko jak cholera, bo autostop jako podwózka nie był w tych górach za bardzo popularny. Mało tego, wszędzie człowiek słyszał jedną i tę samą, wciąż powtarzaną legendę:
– Kolega nie bierze takich jak wy, bo raz wiózł masło w kance i mu do tego masła nasrali.
Opowieść o tej nasranej kance szła w Bieszczadach za autostopowiczami wszędzie i była jakąś niebywałą petardą.
– Ale to pana kolega? – pytaliśmy czasem.
– W sumie to nie mój, ale kolega kolegi – padała zawsze odpowiedź.
Była to opowieść z typu legend o czarnej wołdze, która za komuny porywała dzieci, czy o Murzynie, który zjadł staruszce zupę albo kotlet, bo pomylił stoły, upiorne zjawisko. Każdy powtarzał nam tę historyjkę i bił się w piersi, że kiedyś naprawdę się wydarzyła. Ale poza tym jednym zgrzytem Bieszczady były pięknym celem podróży, bo wiedzieliśmy, że – koniec końców – wylądujemy w miejscu, gdzie sami będziemy musieli dać sobie radę. Jeżeli już znajdowało się tam sklep, to kompletnie nie był on nastawiony na turystów – sto procent na lokalsów, więc panie sprzedawczynie zawsze z lekkim zdziwieniem zauważały, że warto byłoby zamówić parę bochenków chleba lub kilka słoików dżemu więcej. I zawsze było tak, że najpierw kupowali towar lokalsi, a później my albo się na coś załapywaliśmy, albo nie.
Bieszczady złaziliśmy całe, bo całe były takie do stepowania, do łażenia, Połonina Caryńska, Połonina Wetlińska. Ale najbardziej lubiliśmy przycupnąć w Ustrzykach Górnych, choć tak trochę z bokowca, za noclegownią PTTK (po dzień dzisiejszy stoi ta sama), gdzie schodziliśmy nad strumień i koczowaliśmy tam ile się da. Mieliśmy wszystko: kochery, najprostszy sprzęt biwakowy, przyciężkie namioty, a raz nawet kumpel wziął swojego psa, który wszystko to ładnie wytrzymywał. Jedzeniowo jechaliśmy na chlebie, dżemie, czasem zbieraliśmy grzyby. Cud, że przeżyliśmy te wszystkie gotowania i pichcenie po swojemu, bo nawet wodę brało się ze strumyka. Poczuliśmy już wtedy także smak piwa. W Ustrzykach była słynna, wielka weranda pod dachem, knajpa o nazwie chyba Pulpit, w której godzinami zalegali fascynujący nas na maksa lokalsi, głównie wypalacze węgla drzewnego. Lubili nas, bo byliśmy elementem miastowym, czyli na końcu fundującym im, jako barwnym postaciom, piwo.
Wakacje w Bieszczadach były chyba najpiękniejsze, bo najbardziej przytulne, najbardziej miłe, nawet w deszczu. Kiedyś w wielkiej grupie, która się zebrała, paczką chyba trzydziestu autostopowiczów poprosiliśmy o nocny azyl, błogi pobyt na parę dni pod dachem w małej szkole w Wetlinie i pani kierowniczka, która miała do budynku szkoły klucze, łatwo się zgodziła. Ale jak wyjeżdżaliśmy, urządziliśmy potańcówkę i zupełnie niechcący zarwała się pod nami podłoga. Kiedy trzydzieści osób zaczyna tańczyć, może się to zdarzyć, ale nas ta zarwana podłoga kompletnie przeraziła, nie wiedzieliśmy, co zrobić, jak tej pani kierowniczce o tym powiedzieć. Mieliśmy ogromnego stresa, ale przemogliśmy się i rano do niej poszliśmy. Pamiętam, jak z szerokim uśmiechem odparła:
– Nic nie szkodzi, budynek i tak idzie do remontu – a na nas spłynęła wtedy fala ulgi. Nikomu nie wyrządziliśmy żadnej szkody.
Tamte autostopowe podróże otoczone są w mojej pamięci cudownym słońcem i niesamowitym kolorytem Polski, której już nie będzie. Polski, która zniknęła, bo dzisiaj już wszędzie jest wielkomiejska i pobudowana, i nigdy już nie będzie znów siermiężna. A właśnie to dodawało jej ogromnego uroku, nawet wlepione w nas spojrzenia ludzi, którzy w wioskach i w małych miasteczkach przyjmowali takich jak my podróżników z zaciekawieniem, może trochę z jakąś obawą, ale na końcu jednak z pytaniem w oczach. Pytaniem, czego też mogą po nas się spodziewać. A my w tych małych miejscowościach dostawaliśmy nieraz jakichś wariackich manii, nagle zaczynaliśmy wszędzie kupować emaliowe naczynia, które w wiejskich sklepikach objawiały się w całej swej różnorodności, w bogactwie niedostępnym nigdy w dużym mieście. Kupowaliśmy więc te czajniki, te kubki, przedziwne kanki w różnych kolorach, wszystko emaliowane i za niewielkie pieniądze, by potem z tym żelastwem jeździć po Polsce, pobrzękując nim w plecakach. Tego już nie ma i nigdy nie wróci.
Autostop dawał mi poczucie kompletnej i cudownej wolności, bo nic mnie nie krępowało ani nic mnie nie pędziło. Jeśli nie brały nas samochody, mogliśmy przesiedzieć cały dzień w jednym miejscu, jak kiedyś za Olsztynkiem, gdzie najpiękniejsze kręte szosy malowniczo mkną przez las w stronę Gdańska. Bardziej nawet nas cieszyło, że z buta możemy przejść kawałek tej drogi w środku nocy, aby gdzieś dalej znów stanąć i łapać stopa, i zastanawiać się, co też nas jeszcze może spotkać. Tamta beztroska bycia w podróży została mi do dzisiaj.
Najsłabiej mi wtedy wychodziło z muzeami, choć dzisiaj jest już o niebo lepiej. Z trudem do nich wchodziłem i zawsze myliłem ich nazwy wybite tłustą czcionką w przewodnikach, jako warte zobaczenia i zapamiętania. Tak samo było, gdy dochodziłem do znanego wodospadu czy w inny sposób wyróżniającego się miejsca. Zazwyczaj gdzieś z boku wpadał mi wtedy w oko jakiś wrak auta, z którego warto byłoby odzyskać tablicę rejestracyjną– więc zamiast oglądania, zajmowałem się jej odkręcaniem.
Jeżeli pozwolicie mi się zabrać w kilka miejsc na mapie świata, chcę was z góry ostrzec: taka właśnie, nie inna podróżnicza mapa zostanie przed wami rozłożona. Zawsze w podróży mam jakiś cel i zawsze staram się go osiągnąć – ale nieustannie też wyłapuję wszystko, co kręci mnie po bokach, a co po jakimś czasie buduje w pamięci najbardziej niesamowite historie. Jeśli tylko macie chwilę – zapraszam w ten podróżniczy rejs. Może niekiedy będę przeskakiwał z tematu na temat, ale tak już jest w każdej długiej gadce, w każdej pnącej się opowieści.
No dobra, ruszamy.Nagle ni stąd, ni zowąd zadzwonił telefon:
– Jurek, a nie wybrałbyś się do Nepalu?
Znajomi kolejny raz wyjeżdżali w tamte rejony, to była polsko-amerykańska eskapada i ktoś pomyślał także o mnie. Wiedzieli, że pojawiam się z telewizyjną ekipą w różnych odjechanych miejscach.
– Super, pomysł pierwsza klasa – odparłem, ale od razu uprzedziłem: – Wiesz, jako ekipa mamy swój rytm pracy, który narzuca nam kamera. I ten rytm będzie zupełnie inny od rytmu waszego marszu. Bo my będziemy chcieli, żebyście się zatrzymywali albo szli dwa razy wolniej. Mało tego: nieraz będziecie zmuszeni poczekać, aż was wyprzedzimy, żeby nakręcić, jak idziecie przed siebie. Kumasz?
Bo normalnie podróżnicy zawsze pędzą naprzód, a ekipa telewizyjna zostaje w tyle, dlatego ludzi, których filmujemy, przeważnie wkurwia to na maksa. Na szczęście okazało się, że ferajna z tej ekipy była wyrozumiała, doskonale wiedziała, o co biega, i przyjęła nasz tryb działania.
Katmandu zaskoczyło mnie totalnie. Znałem już Indie i spodziewałem się tego samego co tam zgiełku, momentami nieznośnego, który w Delhi czy w innym wielkim mieście po prostu zatykał nos, uszy, oczy, był czymś niesamowitym. Ulica w Indiach to samograj, wystarczy postawić kamerę i tylko jej pilnować, odpędzając natrętów, którzy zaczynają się kręcić wokół i nie wiadomo, czy chcą tylko nas i jej dotknąć, czy po prostu podprowadzić sprzęt. Ale Katmandu było inne. Szalenie mnie ujęło, bo było jak cukierek, bombonierka, streszczenie wszystkiego, czego człowiek oczekuje i czego spodziewa się albo szuka w podobnych momentach.
Zapamiętałem na całe życie, jak z kumplami z zespołu Carrantuohill wracaliśmy z Irlandii. Podróżowaliśmy samochodami, więc trwało to długo, ale powiedzieliśmy sobie, że po drodze zaliczymy Stonehenge. Widzieliśmy tę piękność na tysiącach fotografii: we wschodzącym słońcu, w zachodzącym słońcu, bez słońca, ale zawsze z niesamowitą przestrzenią wokół, która otwiera wyobraźnię na to miejsce w sposób kosmiczny. Powiedzieliśmy sobie: nie wiadomo, o której godzinie tam dotrzemy, ale robimy postój, ustawiamy kamery i wykonujemy piękne, a może nawet najpiękniejsze fotograficzne przywitanie tego kamiennego kręgu w słońcu dnia. Wszystko się zgadzało, bo dojechaliśmy o wczesnym poranku, była wiosna, pogoda też dobra. Ale kiedy podjechaliśmy bliżej, powitał nas parking, płot, bramki, kasa biletowa. Osobna opłata od łba, od kamery. Widzieliśmy kamienie, ale żadna fota już nie mogła oddać ich niesamowitości, bo w każdym kadrze siatka, a do otwarcia biznesu chyba ze dwie godziny. Powiem krótko: cała nasza ekipa i cały Carrantuohill, czyli dwa busy i siła chłopa, wyszczaliśmy się pod tym płotem, spakowaliśmy się i pojechaliśmy dalej.
A w Katmandu jest inaczej. Wszystko jak należy poukładane: i w architekturze, i w ludziach, w strojach, w zapachach, w odbywającej się na ulicy ciągłej sprzedaży. W świątyniach, które są otoczone domami i tkwią w samym środku tej różnorodności. Ale także, rzecz jasna, w hałasie miasta, o kolosalnie jednak mniejszej skali niż ta indyjska.
Dla mnie szczególnie pięknym obrazkiem, który mocno chłonąłem, były toczące się zewsząd jakby tabuny hipisów: tych dwudziestowiecznych, dziewiętnastowiecznych, miałem wrażenie, że może nawet osiemnasto- czy siedemnastowiecznych. Bo Katmandu jest wypełnione mnóstwem ludzi z całego świata, którzy przyjeżdżają tam jak do siebie, do swojego miejsca, gdzie chcą przeżyć albo gdzie kiedyś przeżyli _katharsis_, a do nich dochodzą jeszcze młodzi turyści. Tłum na ulicach jest niebywale kolorowy. Ludzie noszą charakterystyczne nepalskie torby, dziewczyny mają rozwiane włosy, które spinają przepaskami, a wszyscy, którzy tam przybywają, nagle – śmiem twierdzić – szyją sobie dzwony i zakładają je, żeby wkomponować się w to miasto, wsiąknąć w nie i stać się częścią jego wielobarwnego tła. Ale także zachowują się inaczej, bo nie łażą już po rzymskich czy paryskich trotuarach, tylko są daleko od nich.
Katmandu okazało się również bardzo smaczne. Natknąłem się w nim na tak przepyszne jedzenie, że przemogło ono nawet moją biologicznie wręcz zakodowaną nienawiść do szpinaku, opór i wstręt, by to warzywo brać do ust. Absolutnie przez przypadek zresztą. Szpinak był moją życiową tragedią, bo wszędzie, w przedszkolu, w domu, w szkole, był nam, dzieciakom, aplikowany chyba z powodów zdrowotnych po wojennej bryndzy. Lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte były czasami, kiedy naród naprawdę o nas dbał, mieliśmy wpychany w ryje tran z chlebem, byliśmy szpikowani szpinakiem, w przedszkolach stały kolejki takich jak ja gówniarzy, które musiały coś tam gorzkiego, a na pewno niedobrego połknąć. Po latach dowiaduję się czasem, że komuś ten tran nawet smakował i dzisiaj, kto wie, może i ja znalazłbym w nim jakiś smak, ale szpinak? Nigdy! Szpinak był zjawiskiem upiornym! Moja mama chowała go pod innymi potrawami, kryła pod ziemniakami, zasypywała makaronem, próbowała go we mnie jakoś przemycić, ale dziecka, które nienawidzi szpinaku, się nie oszuka, więc wszystko kończyło się oczywiście płaczem. I nagle w Katmandu przez pomyłkę zamówiłem makaron ze szpinakiem! Ogromny błąd, ale zanurzyłem widelec w talerzu, myśląc, że to rodzaj lasagne z czymś, ze wszystkim, na pewno jednak nie ze szpinakiem – i szalenie mi to zasmakowało. Było to tak pyszne, tak rewelacyjne, że po dłuższej chwili, kiedy zdałem sobie sprawę, co jem i że właściwie powinienem się zrzygać, już nie chciałem.
Dzisiaj jestem specem od szpinaku. Mogę go jeść na surowo, gotowany, zmielony, sprasowany na papę, z jajkiem i bez. Uwielbiam.
Maska, którą kupiłem, nazywała się… „Urban”. Wisiała u mnie, ale tak straszyła, że pogoniłem ją z mieszkania. Ten kucnięty to nasz operator Rafał.
fot. Marcin Szaliński, na zdjęciu Rafał Łukaszewicz
Nalot na Londyn
Z Katmandu, przez duże miasto Pokhara, dostaliśmy się samolotem do miejscowości Jomsom, gdzie weszliśmy na szlak prowadzący wokół Annapurny. Łatwo powiedzieć: dostaliśmy się. W Jomsom lotnisko znajduje się jakby na wielkiej skalnej półce wyrzeźbionej między górami i przerobionej na aeroport, więc ląduje się tam niełatwo i jeżeli jakiś samolot poczuje, że coś jest nie tak, to podrywka i zawrotka. Lot trwa piętnaście minut, a iść tam trzeba siedem dni, więc wsiedliśmy do samolotu Królewskich Linii Lotniczych Nepalu, silniki poszły w ruch, samolot drgnął i pomknęliśmy do góry. Lot to miał być pikuś. Były z nami zwierzęta, byli właściciele tych zwierząt, byli kolorowi: Europejczycy, Japończycy, Polacy, Amerykanie, w sumie chyba dwadzieścia pięć osób zgodnie mknących w przestworza. Cud piękna stewardesa w bajecznym sari częstowała nas cukierkami i watą: cukierki trzeba było zjeść, watę włożyć sobie do uszu i oczywiście pojawiło się kupę kawałów, żeby nie zrobić tego odwrotnie. Zwierzęta ryczały, piloci siedzieli z przodu w nieskazitelnie białych koszulach, ssaliśmy te cukierki i wznosiliśmy się coraz wyżej, a za oknami roztaczał się przepiękny widok. Mieliśmy pod sobą jakieś drogi, rzeki, wioski, tarasy z różnymi uprawami, jakieś postacie wspinały się po zboczach, samolot też wspinał się coraz wyżej, cały czas blisko gór, które były wielkie i przepotężne. W końcu jednak wyrwaliśmy się na wielką wolną przestrzeń, poza te pola, osady, zielone pustkowia, i dopiero wtedy zobaczyliśmy ogromne ośmiotysięczniki Himalajów, a przed nami skalną półkę, na której mieliśmy wylądować. Samolot bujał się w jej kierunku, a piloci chyba już kombinowali, jak wylądować, od jakiej strony zabrać się do niej, od lewej, a może od prawej?
Ścieżką do góry, ścieżką na dół, tymi samymi od tysięcy lat – i tylko szyldy dają znać, że to XX wiek.
fot. Marcin Szaliński
I nagle poczuliśmy się jak w bitwie o Anglię. Absolutnie w bitwie o Anglię, bo samolot zaczął spadać i nie robił tego na znak i za pozwoleniem pilotów, tylko po prostu i bezwzględnie poleciał w dół. Razem z kumplem zastygliśmy przerażeni, wciśnięci w fotele, ale ciągle z wiarą, że to po prostu ciąg jakiegoś niewytłumaczalnego zdarzenia, które za chwilę się skończy i o którym _post factum_ będziemy opowiadali jako świetny żart. Ale samolot uparcie leciał w dół, nawet zwierzęta zamilkły i nie mam pojęcia, jak długo to trwało. Wreszcie jednak jakby przystanął, zadrżał, zachrapał, zrobił nawrotkę i już normalnie poleciał przed siebie. A potem głos pilota oznajmił:
– Przepraszam państwa bardzo, ale warunki pogodowe nie są najlepsze i zawracamy na lotnisko w Pokharze.
Warunki pogodowe nie są najlepsze? Nasz samolot po prostu pikował dziobem w dół, robił nalot na Londyn. Natychmiast wszyscy ostro się rozgadali, stewardesa starała się być do rany przyłóż jak plaster, choć też chodziła nieźle przerażona. Jak startowaliśmy, nie reagowała na nasze żarty, mimo że próbowaliśmy wciągnąć ją do rozmowy o cukierkach i wacie, cokolwiek, żeby tylko wydobyć z niej jakieś słowo. Ni cholery, aż w końcu coś tam puściło i zaczął wysypywać się z niej z istny słowotok. Z kumplem natychmiast otworzyliśmy butelkę, którą mieliśmy ze sobą, chcąc jakoś złagodzić ten stres, i tak z powrotem wylądowaliśmy w Pokharze.
Nareszcie stewardesa przemówiła do nas ludzkim językiem. Trzeba było na to lotu pikującego samolotu.
fot. Marcin Szaliński
Gdy wyszedłem, a raczej wypadłem z samolotu, powiedziałem:
– Nigdy w życiu! Wołami mnie tam nie wciągniecie. Wolę iść do Jomsom pieszo przez tydzień, niż piętnaście minut lecieć!
Wziął mnie wtedy w obroty doktor Jack Daniels, stary już amerykański lekarz, który też był na pokładzie. Pomógł mi złagodzić stres, pomógł na nowo wsiąść do samolotu i, o dziwo, pozwoliłem mu po raz drugi wynieść się w powietrze, jeszcze raz polecieć z tymi samymi zwierzętami i tymi samymi Japończykami, Amerykanami, Polakami, tym razem słysząc dookoła siebie modlitwy chyba we wszystkich językach świata. A po kwadransie wylądowaliśmy na tamtej półce, tym razem łagodnie i pięknie, i gdy tylko wysypaliśmy się z blaszanego pudła, natychmiast zrobiliśmy sobie zdjęcie z całą załogą, czarno-białą fotografię, na której wyglądamy jak ekipa Edmunda Hillarego w latach pięćdziesiątych zdobywająca Mount Everest. Ucałowałem z tej radości ziemię – i tak rozpoczęła się moja przygoda na szlaku Annapurny.
Z grupą przyjaciół z całego świata po wylądowaniu i szczerym ucałowaniu ziemi. Żyjemy! I z nami dzielny pilot, chyba też całował ziemię.
fot. Hare Kryszna, Piaseczno
Moje grzechy poszły w cholerę
Trasa jest cudowna i nic prócz rowerów po niej nie jeździ, bo nic po tych wertepach nie mogłoby pojechać. Chociaż w Jomsom są samochody (jak oni je tam donoszą?!), to głównie chyba po to, żeby je mieć i pokazać innym: „Mam furę”. Za to zasuwających na szlaku z buta autochtonów sporo, choć wiosek po drodze mało. Idziesz i widzisz faceta, który nadciąga z naprzeciwka, niosąc cztery belki, każda długości mniej więcej czterech metrów, umocowane na czymś w rodzaju szalika. A ten szalik przewiązał sobie na czole i tak się drapie pod górkę i z górki. „Zamówienie na cztery belki? Proszę bardzo, cztery belki!” Mijając go, oczywiście musimy mu powiedzieć: „_Namaste_”, dzień dobry, cześć, hi, tak jak każdemu, którego spotykamy. Innego dnia po szklaku posuwał facet z dziesięcioma krzesłami, jedno na drugim zawieszone na jego grzbiecie! Może niósł je na jakieś przyjątko, ale tu wioski nie było, ostatnią minęliśmy dawno temu. Droga kręciła się wzdłuż rzeki Kali Gandaki, w najgłębszej dolinie świata sięgającej _circa_ sześć kilometrów w górę i dookoła nie mogło być żadnej ludzkiej siedziby. Ja nie widziałem. A potem ktoś nadjeżdżał z naprzeciwka na mule, nieraz obładowanym dodatkowo także pakunkami, a my śmialiśmy się, że pędzi jak faks, jak szybka wiadomość.
Niemal ciągle towarzyszyło nam echo, a echo w Himalajach robi niesamowite wrażenie. Zwłaszcza gdy dźwięk dochodził z drugiej strony doliny, gdzie po zboczu innej już góry zasuwali lokalsi. Mogli iść w celach handlowych, w nieznanych mi celach życiowych, ale mogli iść także w celach religijnych, pchając się całą gromadą w procesji, mnisi w bordowych strojach, inni nie tak jaskrawo ubrani. Słychać było dźwięki dzwonków, zdawało mi się nawet, że dźwięki trąb, a ich figurki odcinały się na tle szarych skał. Choć dzieliła nas wielka przestrzeń, słychać ich było tak wyraźnie, jakby szli obok.
Czasem mijaliśmy po drodze małe wioski, których wiek ni cholery nie był do odgadnięcia. Niektóre miały podobno po kilkaset, a może kilka tysięcy lat i wchodząc do nich, niezmiennie trzeba było zakręcić modlitewnymi młynkami. Młynek terkocze, ty idziesz, popychasz jeden, popychasz drugi, a gdy dochodzisz do końca ich szeregu, widzisz, że pierwszy już się zatrzymał. Chcieliśmy, żeby kręciły się wszystkie naraz, więc często wracaliśmy i jeszcze raz mocno nimi kręciliśmy. Za młynkami powiewały buddyjskie flagi, różnokolorowe i totalnie postrzępione, nieodzowne w tamtym krajobrazie. One też modlą się w ruchu, powiewając, tak samo jak młynki są samą modlitwą, gdy się kręcą. Za nimi, jak za bramą, wchodziliśmy już do wioski i najczęściej uderzało nas coś dobrze nam znanego i mocno w nas wdrukowanego: hotelik Jimi Hendrix, hotelik Hilton, Sheraton, hotel Bob Marley… Wszystkie bez wyjątku będące pozostałościami po szalonych latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy pielgrzymowali tu hipisi i różne wolne ptaki. Ale możliwe, że nazwy wynikały także z chęci miejscowej ludności, żebyśmy przyjeżdżając tu z odległej Europy, z jeszcze odleglejszej Ameryki, czuli się trochę jak u siebie. Cieszyliśmy się, bo wiedzieliśmy, że w środku będziemy mogli usiąść w toalecie na porcelanie i przespać się w łóżku na wymiar, za dwa dolary od materaca, co na szlaku wokół Annapurny rzadko się zdarza. Będziemy mogli też zjeść coś niedobywanego z taszczonego prowiantu, choć dokładnie odmierzanego, bo jak zamówisz dwie pomidorowe, to dostaniesz dwie pomidorowe, a jeśli zechcesz dokładki, będziesz musiał na nowo kupić sobie pomidorową. Jedząc, oglądaliśmy w przeszklonej szafce masę zapuszkowanego jedzenia, które zostawili goszczący tutaj wcześniej turyści i które takim jak my, kolejnym przybyszom, oferowali jako coś ekstra, coś wprost z ich domu, właściciele hotelu. Z rozrzewnieniem rozpoznałem w tym stosie naszą rodzimą polską mielonkę, a obok nieśmiertelny paprykarz szczeciński o nazwie nie do wymówienia przez kogokolwiek ze świata.
Im dłużej szliśmy, tym łagodne z początku wzgórza stawały się coraz bardziej wymagające, wznosiły się coraz wyżej, prowadziły nas do różnych miejsc, do starożytnych miast, buddyjskich świątyń, stu ośmiu źródeł, które biorą swój początek przy jednej z takich świątyń w miejscu o nazwie Mukinath. Nepalczycy wierzą, że kto poleje swoje ciało ich wodą, temu odpuszczane są wszystkie grzechy, więc oczywiście zrobiłem to. Jak Boga kocham, przeleciałem się pod wszystkimi stu ośmioma strumieniami, które tryskają wokół świątyni ze stu ośmiu ujęć podobnych do dużych kranów. Dopadłem ostatniego resztką sił zmarznięty na lód, tak bardzo każdy był zimny, lodowaty, ale zaliczyłem ostatnią mroźną wodę, a potem otrzepałem się jak pies i myślę, że wszystkie moje grzechy poszły w cholerę.
Gdy się idzie szlakiem wokół Annapurny, patrząc na ten dziki, chłodny i skalisty krajobraz, gdy mija się tych wszystkich ludzi, miejscowych czy turystów, którzy jak ty idą z buta, tylko z naprzeciwka, gdy zmęczony człowiek zanurzy się w upływający czas i poczuje, jak ciężko mu dojść do końca drogi, czyli wrócić do Jomsom – to nagle się pokornieje. Nagle widzisz, jaki jesteś malutki, jakim jesteś niewielkim czymś w tej ogromnej przestrzeni. A tu nasi przewodnicy wyciągają rękę i mówią jeszcze:
– Tam, w tych pieczarach (widzicie je?), żyli jogini.
I rzeczywiście w oddali widać otwory w niemal pionowej skale jak w jakimś ogromnym serze, czarne dziury wysoko nad ziemią. To pieczary, w których według legend i opowieści od setek lat żyli kolejni jogini, ciągle, aż do połowy XX wieku, kiedy to brytyjskie ekspedycje dosyć gwałtownie i nachalnie zaczęły włazić w te góry i zaglądać im do pieczar. Kolejni ludzie spędzali tam życie, kontemplując i poszukując takiego stanu wewnętrznego, który potrafiłby przenosić ich w duchowe światy. I tylko co jakiś czas spuszczali z otworów pieczar liny, by ktoś, kto im pomagał, przywiązał do nich jedzenie, szarpnął sznurem albo krzyknął, a ciężka torba z powrotem powędrowała do pieczary.
Kiedy człowiek zacznie się zastanawiać, dlaczego w ten, a nie inny sposób ludzie układają sobie życie, to nagle cały ten miastowy zgiełk, który na co dzień cię otacza, staje się tak odległy, zupełnie nieważny i nieprzystający w tych górach do prawdziwego życia, że chciałoby się tam zostać jak najdłużej. Niestety, tkwi w nas także wygodne zwierzę, więc powrót do starej rzeczywistości i aklimatyzacja na nowo w jej zgiełkliwej formie odbywały się szybciutko. Kończyliśmy szlak i już tęskniliśmy za ciepłym łóżkiem, prysznicem oraz wszelkimi przyjemnościami, które czekały w domu albo choćby w dobrym hotelu. Miło potem powspominać, gdzie to się nie było i czego się nie widziało, choć na dnie świadomości wie się, że nigdzie więcej nie zobaczy się już kolorów kwitnących kwiatów i soczystej trawy, które zobaczyło się tam, na trasie w Nepalu. Zbliżaliśmy się do Jomsom i krajobraz był szary, cała dolina, wszystkie wzniesienia i płynąca między skałami Kali Gandaki gasły w tym nijakim kolorze, gdy nagle za jakimś zakrętem czy grzbietem zobaczyliśmy nisko w dole plantacje kwiatów. Pola tulipanów i innych kwitnących roślin, małe kwadraty i paski pól z wysoka układające się w wielobarwny dywan, który w tej ogólnej szarzyźnie wręcz bił w oczy, żywy i niesamowity. Natura tworzy nie tylko najżywsze kolory, stwarza też takie, które chyba już nigdy się nie powtórzą. Ja zapamiętam tamte do końca życia.
Obchodziliśmy z wolna te pola, zbliżając się nich, kiedy blisko małej wioski Kagbeni przejechał koło nas facet na rowerze. Przejechał, przystanął i zapytał, skąd jesteśmy. Okazało się, że jest tutejszym listonoszem, więc mówimy mu, że jesteśmy z Polski.
– Czy w takim razie możecie pozdrowić Kukuczkę? – powiada.
Trochę nas zaskoczył, ale zgodnie z prawdą mówimy:
– Jerzego Kukuczki już nie ma w Polsce, został tutaj, w Nepalu. Nie żyje.
– O kurczę – teraz my go zaskoczyliśmy – spotkałem go rok temu i rozmawialiśmy… Szkoda.
Himalaje to właśnie takie miejsce. Można w nim pozostać na zawsze, na stałe, znajdując w rozmowie ze zwykłym listonoszem inny wymiar życia i stały wymiar śmierci.
Apogeum nudy, apogeum przygody
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_