Obiad w Rzymie. Historia świata w jednym posiłku - ebook
Obiad w Rzymie. Historia świata w jednym posiłku - ebook
OBIAD W RZYMIE
HISTORIA ŚWIATA W JEDNYM POSIŁKU
Możemy dopatrzyć się więcej historii w kotlecie albo misce makaronu niż w Koloseum lub jakimkolwiek innym zabytku.
Delektując się typowym rzymskim posiłkiem w tradycyjnej restauracji, Andreas Viestad zabiera nas w pasjonującą kulinarną podróż, danie po daniu, przez historię świata i historię Wiecznego Miasta.
Dowiedz się, jak to możliwe, że spór o sposób pieczenia chleba przyczynił się do wielkiej schizmy w Kościele, miłość do masła stała się impulsem do powstania reformacji, a niedobór soli doprowadził do przegrania wojny secesyjnej, wybuchu Wielkiej Rewolucji Francuskiej i upadku brytyjskiego imperium kolonialnego.
Poznaj historię małej wioski, która dzięki pszenicy zmieniła się w centrum największego imperium, jakie widział świat. Odkryj, jak cytryna wpłynęła na rozwój sycylijskiej mafii.
Wyrusz szlakiem smaków i składników, które zmieniały naszą cywilizację.
Rozpocznij drogę na rzymskim targu podążaj przez Ogród Oliwny w Jerozolimie i kopalnię soli w Wieliczce, by odpowiedzieć na fundamentalne pytanie:
Jaka jest najlepsza potrawa na świecie?
........................................................................................................................................................
Andreas Viestad, autor książki równie czarującej, co fascynującej, ma prawdziwy dar tworzenia obrazowych scen, snucia opowieści, a co najważniejsze – nakreślania i zgłębiania zależności, dzięki czemu wszystko staje się jasne i ekscytujące.
Nigella Lawson
Andreas Viestad napisał fascynującą, skłaniającą do przemyśleń i zabawną książkę o roli jedzenia w historii. Płynnie porusza się pomiędzy aromatami i smakami posiłku w rzymskiej restauracji a torami dziejów.
Alice Waters
Andreas Viestad jest szefem kuchni, recenzentem kulinarnym, gospodarzem telewizyjnego programu New Scandinavian Cooking, publicystą „The Washington Post” oraz założycielem Geitmyra Culinary Center for Children w Norwegii, fundacji edukującej dzieci na temat kultury żywieniowej. To autor czternastu bestsellerowych książek kucharskich.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8352-7 |
Rozmiar pliku: | 7,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
La Carbonara nie jest najlepszą restauracją w Rzymie. Jest w niej jak na to za tłoczno, zdecydowanie za duży tu zgiełk i zamieszanie. Ma najzwyczajniej zbyt dobrą lokalizację. A mimo to właśnie do niej zawsze zachodzę po długim dniu spacerowania wybrukowanymi uliczkami pośród ruin, pałaców i muzeów Wiecznego Miasta. Restauracja znajduje się w północnej części Campo de’ Fiori, ruchliwego placu w sercu historycznego centrum Rzymu.
O poranku na placu sprzedawcy warzyw zjawiają się w małych ciężarówkach i na przeładowanych trójkołowych skuterach. Po nich nadciągają kwiaciarze i sprzedawcy z turystycznych straganów, na których można nabyć dojrzewające kiełbasy, oliwę truflową i makaron w kształcie liter alfabetu. W ciągu dnia plac przemierza mnóstwo ludzi – miejscowych oraz turystów. Teraz jednak sprzedawcy zwijają już swoje kramy, a ja stąpam po połamanych goździkach i zadeptanych liściach kalafiora. Mała zamiatarka, nieznacznie skuteczniejsza od przeciętnej miotły, niezdarnie przemieszcza się pomiędzy stoiskami.
James Joyce stwierdził niegdyś z pogardą, że „Rzym jest jak człowiek, który zarabia na życie, wystawiając na widok zwłoki swojej babki”. Można tu usiąść na tych samych marmurowych schodkach, po których stąpali cesarzowie, wędrować po bruku przesiąkniętym krwią gladiatorów oraz świętych, podziwiać świadectwa ludzkiej mocy twórczej i szaleństwa oraz odwiedzać miejsca kluczowe dla rozwoju zachodniej kultury.
Podczas pierwszych wypraw do Wiecznego Miasta wędrowałem jego ulicami pełen zachwytu. Gdy wybierałem się na drugi koniec Rzymu, żeby zobaczyć coś ciekawego, po drodze zawsze natykałem się na inne pomniki historii. Było to fascynujące, ale jednocześnie wyczerpujące.
Moje zauroczenie miastem pogłębiło się dodatkowo, gdy ożeniłem się z archeolożką. Dla osoby, która zawodowo zajmuje się badaniem szpargałów nie tyle po babci, ile po praprapraprababci, Rzym jest najważniejszym miejscem na mapie świata. Patrząc na miasto jej oczami, nauczyłem się wsłuchiwać w historie opowiadane przez budynki i ruiny. Kiedy zwiedzamy, często zatrzymujemy się przy fragmencie kostki brukowej, nierównej powierzchni albo pozostałościach starożytnej kolumny wbudowanej w nowoczesny dom. Żona pokazała mi, że Rzym wzniesiono na pradawnych fundamentach z użyciem materiałów pochodzących z różnych okresów istnienia miasta i że nawet nadgryzione zębem czasu budynki oraz ruiny mają swoją wartość.
Ciągle powracającym tematem wśród znanych mi archeologów są prace w terenie. Miesiące i lata spędzone na dłubaniu w ziemi zmieniają ich spojrzenie na świat i motywują do pracy jeszcze na długo po tym, kiedy – jak większość z nas po urlopie – muszą wrócić za biurko. Prace w terenie dają im poczucie wyjątkowości i niepodważalnego triumfu w wyniku obcowania twarzą w twarz z historią. „Jesteś dokładnie w tym samym miejscu, w którym inni stali przed wiekami, i dotykasz tych samych przedmiotów co oni” – wyjaśniła moja żona z entuzjazmem, którym stara się zarażać również swoich studentów.
Historia przemawia do nas przez sztukę, budynki, kostkę brukową i ruiny oraz przez to, że możemy przebywać w mieście takim jak Rzym, który poznaczony jest tak licznymi śladami przeszłości. Od tego wszystkiego można w każdej chwili odpocząć przy dobrym jedzeniu i piciu, spędzać długie wieczory, beztrosko oddając się różnym przyjemnościom. Nareszcie wolność! Od jarzma przeszłości i od nieustającej lekcji historii! W tych ulotnych chwilach spędzonych przy stole z talerzem makaronu i kieliszkiem wina sam James Joyce mógłby się odprężyć i przyznać, że Rzym to wspaniałe miejsce.
Nie można jednak powiedzieć, że jedzenie jest czymś ulotnym, podczas gdy marmur i kostka brukowa trwają wiecznie. Wierzę, że historia obecna jest również w jedzeniu, może nawet w jeszcze większym stopniu.
Wśród przedmiotów badanych przez archeologów są przede wszystkim dobra materialne: broń, biżuteria, monety czy budowle. W historycznych źródłach czytamy o zagadnieniach, które zostały uznane za wystarczająco ważne, by uwiecznić je na papierze, takich jak złoto, wielcy przywódcy, zwycięstwa i podboje. Jestem przekonany, że jedzenie może opowiedzieć nam nieco inną historię: o tym, skąd pochodzimy, jak żyliśmy kiedyś, co nas motywuje i służy nam za inspirację.
Moje prace w terenie odbywały się przy stole. Ponad 50 tysięcy posiłków ukształtowało mnie wewnętrznie, a także zewnętrznie. Jadłem, czytałem o jedzeniu, podróżowałem jego śladami, gotowałem i w dodatku miałem na tyle szczęścia, rozumu i sprytu, żeby uczynić z mojego ogromnego zainteresowania jedzeniem swój sposób na życie. Podczas gdy archeolog odwołuje się do wykopalisk czy pozostałości zabudowań, żeby odkrywać ślady przeszłości, ja używam ziarenek soli, miski makaronu i kieliszka wina. Chcąc zrobić na złość mojej żonie, nazwałbym to archeologią kulinarną.
Mniej więcej na samym środku placu Campo de’ Fiori stoi pomnik Giordana Bruna. Przewodnicy zawsze się przy nim zatrzymują, by opowiedzieć historię tego dominikańskiego mnicha, matematyka i astrologa, który rozwinął założenia rewolucji kopernikowskiej. Bruno głosił, że gwiazdy wcale nie zostały wymalowane na sklepieniu niebieskim po to, żebyśmy mieli na czym zawiesić wzrok. Uważał je za słońca, całkiem podobne do naszego, tylko znacznie bardziej oddalone. Twierdził też, że wszechświat nie ma centrum, a Ziemią kierują siły natury. Jego odważna teoria zakładała, że Bóg wcale nie jest wszechmocny, a papież nieomylny w tym, co głosi. Nietrudno się domyślić, jak się to skończyło: Bruno został aresztowany, osądzony i spalony na Campo de’ Fiori 17 lutego 1600 roku. W drodze na miejsce stracenia założono mu na język metalową płytkę, aby nie mógł swoimi bluźnierczymi teoriami zatruwać umysłów zgromadzonych gapiów. Gdy grupa słynnych intelektualistów z Waltem Whitmanem, Victorem Hugo i Henrikiem Ibsenem na czele doprowadziła w 1889 roku do wzniesienia na placu pomnika Bruna, Kościół wyraził stanowczy sprzeciw. Grożono wręcz, że papież wyniesie się na dobre z Rzymu, jeśli miasto zostanie pohańbione podobizną tego heretyckiego mnicha. Od tamtego czasu plac Campo de’ Fiori stał się nieoficjalnym miejscem zbiórki przeciwników Kościoła katolickiego. Już nie raz władze musiały czyścić pobazgrane sprayem ściany domów poznaczone hasłem „Abbasso il Papa!”, czyli „Precz z papieżem!”.
Staromodna wizja, z którą spotkałem się niejednokrotnie podczas lekcji historii i która wciąż pojawia się w przewodnikach i klasycznych opracowaniach, przedstawia historię jako zbiór dokonań i decyzji potężnych ludzi. Bardziej nowoczesne podejście kładzie nacisk na warunki gospodarcze, głębokie struktury władzy, koncepcje, ideologie i majątki. Mało kto wspomina jednak o jedzeniu, chyba że pojawia się ono w kontekście plagi głodu, kryzysu lub też odkrywania nowych zasobów. Ale jedzenie nie jest wyłącznie skutkiem ubocznym historii. W wielu przypadkach – powiedziałbym wręcz, że dosyć często – było ono czynnikiem wpływającym na to, w którym miejscu się osiedlaliśmy, jak organizowaliśmy społeczności i kim się staliśmy. Dostrzeżenie tego wymaga wyłącznie zmiany perspektywy, do której tak heretycko nawoływał Giordano Bruno.
Moja książka opowiada o obiedzie w rzymskiej restauracji w czerwcu 2018 roku oraz o wszystkim, co posiłki – nie tylko ten, ale i wiele innych – mogą nam powiedzieć o naszej przeszłości. O smakach, które zmieniły nasze życie, składnikach, które nas kształtowały, jedzeniu, które żywiło całe imperium, oraz o poszukiwaniu źródeł najlepszej potrawy świata. Patrząc w ten sposób, możemy – bez cienia przesady – dopatrzyć się więcej historii w kotlecie albo misce makaronu niż w Koloseum lub jakimkolwiek innym zabytku. I – w przeciwieństwie do kostki brukowej lub budynków – jedzenie zawsze jest tak samo nowe i świeże, niezależnie od tego, jak długa jest jego historia.
Uliczny śpiewak ustawił się w południowej części Campo de’ Fiori, robiąc konkurencję muzyce dobiegającej z pobliskiego baru. Aromat espresso i woń smażeniny mieszają się w powietrzu z dymem papierosowym, a ostatnie promienie słońca oświetlają plac. Gdy padają na gołębie odchody na czubku pomnika Giordana Bruna, przez chwilę można odnieść wrażenie, że nad głowią mnicha zajaśniała aureola.
Cóż za ironia! Giordano Bruno został za swoje osiągnięcia naukowe potępiony przez papieża i ekskomunikowany przez niemieckich protestantów. Jego książki wpisano na _Index librorum prohibitorum_, czyli kościelny indeks ksiąg zakazanych, na którym pozostały aż do 1966 roku. Współczesność – nie bez powodu – surowo osądziła katów Bruna, którzy przywiązali go głową w dół do stosu i spalili. Obecnie większość głoszonych przez niego poglądów jest powszechnie akceptowana i stała się nieodłączną częścią tego, jak postrzegamy świat. Ale co do jednego Bruno się pomylił. W ten przyjemny czerwcowy wieczór nie można wątpić, że centrum wszechświata istnieje i da się je odnaleźć właśnie tutaj, na Campo de’ Fiori.CHLEB
Ledwie zająłem miejsce, a na stoliku pojawił się chleb. Kelner Angelo mija mnie, spiesząc do ogródka restauracyjnego, i ledwie zauważalnym ruchem ręki posyła w moim kierunku koszyk z pieczywem, tak że ten ląduje na środku stołu. W wielu włoskich restauracjach należy uiścić za chleb dodatkową opłatę zwaną _coperto_, która zazwyczaj wynosi około dwóch euro od osoby. Praktyka ta jest znienawidzona przez wielu restauracyjnych gości, którzy odbierają ją jako „mamy cię!”. W Rzymie pobieranie opłaty _coperto_ zostało zakazane, ale niezależnie od tego, czy trzeba zapłacić, czy nie, chleb i tak się dostaje, zazwyczaj bez pytania. Czasem bywa zafoliowany i pozbawiony smaku jak karton.
Inaczej sprawy się mają z wolnym od opłaty chlebem w La Carbonarze. Jest lekki, puszysty, idealnie ciągliwy, z chrupką skórką i nieco lepkim wnętrzem. Chleb wypieka się po sąsiedzku w Forno Campo de’ Fiori, jednej z niewielu tradycyjnych piekarni, którym udało się przetrwać inwazję piekarni przemysłowych dominujących obecnie we Włoszech. Balkon mojego mieszkania, które wynajmuję w sąsiednim kwartale, wychodzi wprost na plac. Rankiem często przyglądam się ludziom, popijając pierwszą kawę. Gdy patrzy się na plac z góry, można zauważyć, jak strumień ludzi nagle zmienia kierunek po otwarciu piekarni o wpół do ósmej rano – jakby tworzył nową odnogę.
W Forno Campo de’ Fiori zawsze jest tłoczno. W ciągu dnia zmienia się oferta. O poranku można tu dostać rogaliki cornetti, ciasteczka czy pizzę alla Romana – czyli mortadelę na chlebie cienkim niczym ciasto do pizzy, a po południu, kiedy ponownie otwierają podwoje, metrową pizzę al taglio w kawałkach, przeróżne wyszukane słodkie wypieki i wiele rodzajów chleba.
Klientela, jak zawsze w Centro Storico, to zarówno mieszkańcy Rzymu, jak i turyści. A choć ci drudzy stanowią istotny i pożądany, kluczowy wręcz odsetek kupujących w piekarni, wszyscy miejscowi zachowują się tak, jakby ich nie było. Rozmowy odbywają się wyłącznie po włosku. Mało tego, większość przychodzących tu po raz pierwszy ma kłopot z odnalezieniem się w skomplikowanym systemie zamawiania i płacenia. A mimo to nikt nie zadaje sobie trudu, żeby coś uprościć albo wyjaśnić. Każdy nowy, zagubiony klient spotyka się z uporczywym zniecierpliwieniem, jakby był pierwszą osobą, która ma problem ze zrozumieniem, w czym rzecz. Zamawiasz tutaj, płacisz tam, a odbierasz towar w jeszcze innym miejscu. Przecież każdy to wie! Nie ma tu czego tłumaczyć, nie ma potrzeby wywieszać informacji. Nie potrafię zliczyć, ile razy byłem „tym idiotą”, który wstrzymywał kolejkę, bo nie pamiętał, że w barze najpierw się płaci, a później odbiera zamówione espresso, podczas gdy w piekarni zamawiasz, płacisz osobno i dopiero później odbierasz zamówienie po okazaniu paragonu.
Ta niechęć wobec przyłączenia się do mówiącej po angielsku globalnej społeczności, w której zakupy są czymś łatwym, sklepy nie zamykają się na wiele godzin w środku dnia, a kawę z mlekiem można nabyć także wieczorem, jest źródłem nieustannej frustracji nie tylko dla znanych mi napływowych mieszkańców Rzymu, lecz także dla wielu rodowitych Włochów.
Jednocześnie właśnie to czyni miasto takim wyjątkowym. W tym pełnym dumy uporze jest coś atrakcyjnego, zwłaszcza jeśli nie trzeba z nim żyć na co dzień. Powoduje to często uczucie wykluczenia, co szybko możesz stwierdzić, kiedy stoisz z policzkami czerwonymi ze wstydu, bo jako klient piekarni właśnie popełniłeś jakiś błąd i teraz jesteś karcony na oczach pozostałych kupujących. Ale jak tylko człowiek opanuje ten system, daje mu to natychmiast poczucie satysfakcji. Kiedy wstępuję po moje cornetto, z politowaniem przyglądam się kupującej po raz pierwszy amerykańskiej turystce, która wszystko robi nie tak. Grzecznej i zagubionej chętnie pomagam. Ale jeśli jest arogancka i wymagająca, stoję bez słowa w kolejce wraz z resztą wtajemniczonych niczym rzymianin pośród rzymian.
Chleb jest nieodłącznym składnikiem obiadu w Rzymie z tych samych powodów, co wszędzie indziej: jest jedzeniem typowym dla naszego kręgu kulturowego. Kilka lat temu pracowałem w Zimbabwe. Powszechna jest tam „sadza” – rodzaj papki z mąki kukurydzianej – która uznawana jest za _staple food_, czyli podstawowe pożywienie jadane każdego dnia, często wręcz kilka razy dziennie. Z czasem miałem dosyć posilania się dzień w dzień sadzą, więc zrobiłem sobie zamiast niej na lunch kanapkę. „Jakie jest wasze główne pożywienie w Norwegii?” – spytał jeden z moich kolegów z pracy, jednocześnie zafascynowany i zaszokowany faktem, że mogą istnieć kraje, w których ludzie nie kochają sadzy.
„Nie mamy jednego podstawowego pożywienia jak wy” – odparłem i opowiedziałem o wszystkim, co zwykliśmy jadać tam, skąd przybyłem: dorsza, łososia, jagnięcinę, kapustę, wieprzowinę i dziczyznę, taką jak łosie czy renifery. Wiele różnych rzeczy, zależnie od tego, jaka jest pora roku, co lubimy jeść i na co mamy ochotę. Nagle drugi kolega wybuchł śmiechem.
„Chyba żartujesz! Jecie chleb. Na śniadanie, na drugie śniadanie, na lunch, do obiadu i na kolację. Jesteście uzależnieni! Zobacz, co masz w ręce, człowieku!”
Zawstydzony spojrzałem na swoją kanapkę.
Przez całe życie jadłem chleb każdego dnia. Zazwyczaj sięgam po niego kilka razy dziennie: na śniadanie i lunch, a nawet między posiłkami. To bywa dosyć nudne i czasem myślę sobie, że powinienem był zjeść coś ciekawszego. Ale to przede wszystkim chleb mnie odżywia. W Norwegii jest tak od wielu stuleci. A w Rzymie od ponad 2 tysięcy lat.
W restauracji chleb to obowiązkowy dodatek do posiłku, który pomaga poskromić największy głód oraz wyczyścić talerz z resztek sosu po makaronie czy smażonym mięsie. Przy stoliku obok jeden z grupy młodych znajomych zamówił grillowanego okonia morskiego, zdecydowanie najdroższą potrawę w jadłospisie. Pozostali wybrali proste dania z makaronem. Kiedy je się grupą w restauracji, do tradycji należy _pagare alla romana_, czyli płacenie po rzymsku, co oznacza, że wszyscy składają się po równo na rachunek, zamiast rozliczać się dokładnie za to, co zjedli. Prawdopodobnie cała grupka znajomych doskonale zdaje sobie sprawę, że będą musieli się dokładać do opłaty za wyszukany gust kolegi. Jeden po drugim maczają chleb w mieszance bulionu, oliwy i soku cytrynowego na półmisku z rybą. Skoro już płacić za jedzenie, trzeba go przynajmniej spróbować.
Chleb i zboże odegrały kluczową rolę w historii Rzymu. Zboże służyło przy tym nie tylko jako pożywienie, lecz także jako bodziec do rozwoju miasta i całego potężnego imperium. Jak głosi legenda, początki historii Rzymu sięgają przybycia grupki ludzi na zachodnie wybrzeże dzisiejszych Włoch. Jak pisze poeta Wergiliusz w księdze pierwszej _Eneidy_, rzymskiego eposu narodowego: „Broń i męża opiewam, co z Troi wybrzeża / Do Italii, gnan losem, pierwszy na brzeg zmierza / Lawiński, po mórz głębi i lądach pędzony / Mocą niebian, pamiętny gniew znosząc Junony; Wiele też w boju cierpiał, nim dźwignął mur miasta / I bogi wniósł do Lacjum, skąd plemię urasta / Latynów, ojce Alby i wielkiej gród Romy”. Opowieść rozpoczyna się, kiedy królewski syn Eneasz i jego świta osiedlają się na tych terenach. W owym czasie miejsce to było nieokiełznane i nieucywilizowane. Dokoła rozciągały się lasy, a żyjący tam ludzie nie mieli wiedzy o uprawie roli ani hodowli zwierząt i – jak pisał Wergiliusz – powstawali z twardych pni dębów.
Miasto jako takie zostało założone kilka pokoleń później przez potomków Eneasza, bliźniaków Remusa i Romulusa. Dzieje ich rodziny były skomplikowane, a sami bracia przyszli na świat w wyniku gwałtu, którego na ich matce dopuścił się bóg wojny Mars. Jako niemowlęta zostali porzuceni przez swojego wuja i skazani na pewną śmierć, lecz szczęśliwie zostali uratowani przez wilczycę oraz dzięcioła. Wilczyca karmiła ich własną piersią. Nie jest do końca jasne, jaką dokładnie rolę odegrał dzięcioł, i dlatego często bywa pomijany w legendzie. Kiedy bracia dorośli, chcieli założyć miasto, ale pokłócili się o jego położenie. Romulus pragnął, by znajdowało się na Palatynie, a Remus wolał je ufundować na Awentynie. Ostatecznie Romulus zabił brata bliźniaka, a nowe miasto – w swej niezwykłej skromności – nazwał Roma, od własnego imienia.
Jak głoszą źródła, Romulus założył miasto 21 kwietnia 753 roku p.n.e., w dniu święta bóstwa pasterzy, Palesa. Jeszcze na długo po tym, jak przestano traktować tę legendę dosłownie, wiek miasta obliczano, przyjmując za początek jego istnienia właśnie tę datę. Do dziś symbolem miasta pozostają dwaj chłopcy pijący z piersi wilczycy. Motyw ten można odnaleźć dosłownie wszędzie. Na ścianie koło La Carbonary wiszą pozostałości plakatu klubu piłkarskiego AS Roma, który ma w swoim logo wilczycę i dwóch chłopców. Rzymianie nie są bowiem – w przeciwieństwie do większości sąsiednich narodów – potomkami prymitywnych ludów tubylczych ani jakichś pni dębowych. Wywodzą się od pochodzącego z Troi rodu Eneasza, w ich żyłach płynie krew bogów. A ich miasto zostało założone w wyniku bratobójstwa.
Wszystko, co wiemy o wczesnej historii miasta, opiera się na mitach, przy czym do większości przytaczanych wydarzeń prawdopodobnie nigdy nie doszło. Z braku innych źródeł sięga się jednak po te opowieści, być może w nadziei, że kryje się w nich choć ziarno prawdy. Nawet jeśli prawda nie odpowiada dokładnie wydarzeniom i osobom znanym z opowieści, być może choć trochę je przypomina. Rzymski historyk Tytus Liwiusz, który żył i działał na przełomie er, przyznał, że w oficjalnej historii miasta więcej pewnie poezji niż faktów, lecz mimo to argumentował na korzyść takiej narracji: „Dzieje legendarne korzystają z tego przywileju, że splatają sprawy boskie z ludzkimi i w ten sposób dodają świetności początkom miast. A jeżeli jakiemuś narodowi musi się przyznać prawo uświęcania swych początków i uznawania bogów za założycieli, to właśnie ”.
To, co z początku musiało być niezbyt pokaźnym skupiskiem wojowników, którzy sprawowali władzę nad biednymi pasterzami w niewielkiej osadzie wokół Palatynu, z czasem rozrosło się w znaczące miasto-państwo, a następnie mocarstwo regionalne. Rzym był brutalnym, militarystycznym państwem, niezwykle skutecznym w swej agresji. Na pewnym etapie, między 300 a 200 rokiem p.n.e., Półwysep Apeniński został w całości podbity i podporządkowany Rzymowi. W kolejnych stuleciach ekspansja postępowała w zawrotnym tempie, prowadząc do powstania tak zwanych prowincji, do których zaliczały się między innymi wyspy Korsyka, Sardynia, Sycylia oraz Baleary, a także Półwysep Iberyjski, tereny dzisiejszej Francji i Belgii, południowa część Wysp Brytyjskich, Bałkany, Grecja, niektóre regiony Azji Mniejszej i wybrzeże Morza Śródziemnego na terenie Afryki. Dwaj bracia zjednoczyli się, a zachłanne imperium pożerało stopniowo dom za domem, człowieka za człowiekiem, miejscowość za miejscowością, prowincję za prowincją, państwo po państwie – do czasu, aż Cesarstwo Rzymskie liczyło niemal 50 milionów mieszkańców. Już na 100 lat przed naszą erą Rzym stał się wielomilionowym miastem.
_Eneida_ sławi „broń i męża”, podobnie jak większość opowieści o starożytnym Rzymie. Pojawiają się w nich generałowie, mężowie stanu, szaleni cesarzowie, pojedyncze kobiety – najczęściej w roli kusicielek, filozofowie i zdrajcy. Są też intrygi, najazdy, bitwy i opowieści o imperium, które rozrosło się tak bardzo, że w pewnym momencie obejmowało niemal cały znany w tamtym czasie świat.
Ale z czego oni wszyscy żyli? Co jedli? Praktycznie nieobecne w klasycznych opowieściach o Rzymie, a także w większości rozdziałów w przewodnikach turystycznych poświęconych jego historii jest to, co zdaniem wielu współczesnych historyków leżało u podstaw dynamicznej ekspansji Rzymu: całkiem wyjątkowy system żywnościowy. Imperium nie zostało wszak wzniesione przez królów, senatorów, konsuli i generałów. Jak zauważają Evan Fraser i Andrew Rimas w książce _Empires of Food_ , miasto zbudowano na pszenicy. Nie znaczy to, że wszystko opierało się wyłącznie na tym zbożu, ale było ono niewątpliwie paliwem napędzającym machinę społeczną oraz jednym z ważniejszych czynników, które umożliwiły powstanie miasta.
Zasadniczo trzeba powiedzieć, że położenie Rzymu jest dziwne. Dlaczego to potężne imperium powstało właśnie tutaj, 30 kilometrów od morza, na terenach, które z punktu widzenia natury nie są ani najbogatszymi, ani najbardziej żyznymi? Początkowo, kiedy miasto Rzym stanowiło jedynie zlepek średnio prosperujących miejscowości, jego usytuowanie stanowiło duży problem. Rzymianie byli może majętniejsi od swoich sąsiadów – w końcu ich drzewo genealogiczne składa się z trojańskich królów oraz bóstw – lecz brakowało im zasobów naturalnych. Każdy, kto kiedykolwiek podróżował po Włoszech, widział ich bogactwo w innych częściach kraju: urodzajną Nizinę Padańską, rozległe pola uprawne w południowych Włoszech i na Sycylii, żyzną Toskanię oraz wiecznie zieloną Umbrię. Tereny te mogły wykarmić całe rzesze ludzi. Rzym natomiast miał ograniczoną powierzchnię ziemi uprawnej oraz stale rozrastającą się populację. Aby móc wyżywić coraz większą liczbę mieszkańców, szybko uzależnił się od importu zboża. W rezultacie stworzono niezwykle zaawansowany system handlu. Mąż stanu i filozof Cyceron uważał, że właśnie położenie oraz uzależnienie miasta od handlu miały decydujące znaczenie dla jego późniejszego sukcesu: „Wszak rzeką tą miasto może sprowadzać z krajów zamorskich wszystko, czego potrzebuje, wywozić zaś to, co mu zbywa. Tą samą rzeką nie tylko uzyskuje najniezbędniejsze do wyżywienia się i ubrania zamorskie wytwory, lecz także otrzymuje towary przywożone z głębi lądu. Toteż narzuca mi się myśl, że Romulus już wtedy przewidywał, iż to miasto stanie się w przyszłości stolicą i ośrodkiem największego państwa”.
Rzym zawsze był wplątany w tę lub inną wojnę ze swoimi sąsiadami. W tamtych czasach konflikt zbrojny był zjawiskiem powszechnym. W przypadku każdego zwycięstwa triumfator rościł sobie prawo do plądrowania podbitych terenów. Dawniej zwykło się opuszczać pole bitwy oraz pokonanych po zafundowaniu im dostatecznego upokorzenia, a także zapewnieniu sobie odpowiedniego wynagrodzenia. W niektórych jednak przypadkach – jak wtedy, gdy Rzym po ponad stu latach wojen wreszcie pokonał odwiecznego wroga, Kartaginę – zabierało się wszystko, równało miasto z ziemią i posypywało ziemię solą w celu jej doszczętnego wyniszczenia. Ale to był wyjątek. Zasadniczo zadowalano się tym, że wróg został pognębiony i osłabiony, a samemu powracało się do domu bogatszym i silniejszym. Rzym od innych wczesnych mocarstw różnił się tym, że gdy inni zwycięzcy powracali do domu z łupami, Rzymianie pozostawali na miejscu. Dawni przeciwnicy byli włączani do coraz potężniejszej organizacji państwowej, z czasem się asymilowali i zyskiwali kolejne przywileje. Wpływy rzymskie potrafiły być brutalne, ale przynosiły również wymierne korzyści. Trochę jak w filmie grupy Monty Pythona _Żywot Briana_, w którym Reg, przywódca Frontu Wyzwolenia Judei, pyta czysto retoryczne: „Co dali nam Rzymianie?”, na co jego sprzymierzeńcy, traktując jego pytanie poważnie, wyliczają wszystko od akweduktów oraz lepszych lekarstw, przez warunki sanitarne, system prawny i edukacyjny, po lepsze wina i pokój.
Wraz z rozkwitem Cesarstwa Rzymskiego rozwinął się tu wybitny system biurokracji, który rozciągał się na kolejne prowincje wraz z administracją i stanowiskami, które nie podlegały na stałe konkretnym osobom, lecz w każdej chwili mogły zostać obsadzone na nowo. Podczas gdy wcześniej rządzono, opierając się na sojuszach, w ramach których pokonani stawali się sprzymierzeńcami i mogli w dużej mierze robić, co chcieli, pod warunkiem zachowania lojalności, nowy porządek rzymski opierał się na asymilacji. Przedstawiciele elit w podbitych prowincjach po pewnym czasie zaczynali pisać i mówić po łacinie, przyswajali sobie rzymskie wartości, mieszkali w rzymskich domach, kąpali się w rzymskich łaźniach, przejmowali rzymskie obyczaje i nabywali praw obywatelskich.
Rzymianie stopniowo zarządzali coraz większym imperium. Mieli też powody, żeby pozostawać na podbitych terenach. Cesarstwo w znacznym stopniu polegało na pobieraniu daniny w postaci zboża, oliwy, metali szlachetnych i innych cennych rzeczy, które miały do zaoferowania podporządkowane obszary. Tam gdzie sprzyjały temu warunki, przeznaczano nowe tereny pod uprawę, aby móc nakładać na nie jeszcze większe podatki. Pod wieloma względami opierała się na tym cała dynamika rozwoju imperium. Zboże przekazywano jako racje żywnościowe wojsku, a ono dbało o utrzymanie pokoju w prowincjach i podporządkowanie sobie nowych terenów. Umożliwiało to dalszą ekspansję, która z kolei gwarantowała zwiększony dochód w postaci zboża – i tak się to kręciło. Największe imperium w historii świata rosło dalej niczym zakwas, który pęcznieje, zwiększa swoją objętość i staje się coraz bardziej nienasycony, im więcej się go dokarmia.
Tak jak współczesny kapitalizm uzależniony jest od wzrostu gospodarczego, pozytywnego skutku sprzężenia zwrotnego, w którym pieniądz rodzi pieniądz, a wzrost w jednym sektorze prowadzi do wzrostu w innym, Rzym stawał się coraz bardziej zależny od dostaw zboża. Jak pisze autor książek i dziennikarz H.E. Jacob: „Mąka była cementem życia, który zespajał naród”. W systemie rzymskim było pod dostatkiem złota i srebra, które pozyskiwano z podbojów – i którymi później szastano bez umiaru. Ale wzrost umożliwiło przede wszystkim zboże.
Gdy Rzymianie podbijali tereny, na których produkcja zboża była znikoma, wdrażali pionierskie rozwiązania na wielką skalę – całe kraje przekształcali w pola uprawne. Kiedy dotarli do Anglii, znaleźli tam głównie zarośla, lasy i małe gospodarstwa, ale szybko się to zmieniło. Rzymianie osuszyli bagna i wielokrotnie pomnożyli produkcję zboża. Anglia na długo stała się najważniejszym dostawcą zboża dla północnej części imperium. Ze Szkocją, w której możliwości jego uprawy były znacznie bardziej ograniczone, dano sobie spokój. Transportowanie zboża morzem na wielkie odległości było nie lada wyzwaniem logistycznym – tysiące statków nieustannie przedzierały się przez fale, to z północy, to z południa. Może się to wydawać nieco kłopotliwe, dopóki nie wejdzie się w szczegóły. Podczas gdy jeden statek mógł przewozić dziesiątki – a z czasem nawet i setki – ton zboża, trudno byłoby zmusić wołu, aby przetransportował więcej niż 200 kilo na dłuższym dystansie. W najlepszym wypadku można by pokonać w ten sposób co najwyżej 20 kilometrów dziennie, nie wspominając o tym, że wół potrzebowałby na każdym takim odcinku jakichś pięciu kilo pożywienia, więc duża część ładunku zostałaby w krótkim czasie zjedzona.
System rzymski, dopóki funkcjonował, był niemal perfekcyjny: rozległy, bezpieczny i stabilny, z dobrze wykarmioną i zadowoloną armią oraz stolicą, w której hordy biedoty raczej się nie skarżyły, dopóki miały pod dostatkiem jedzenia. Dostawy żywności zawsze były jednak dla Rzymu najczulszym punktem. Stało się to jasne w 68 roku p.n.e., gdy atak na miasto portowe Ostia wpędził Rzym w głęboki kryzys. Duża część rzymskiej floty została zatopiona przez piratów, którzy – jeśli się nad tym zastanowić – byli nie bardziej piratami niż sami Rzymianie w trakcie swoich podbojów. Ostia została splądrowana, a to, czego nie dało się ukraść, podpalono – również zapasy zboża. Przeznaczona dla setek tysięcy Rzymian żywność, którą przechowywano w wielkich spichlerzach w porcie, stanęła w płomieniach. W ciągu kilku dni cena zboża wzrosła wielokrotnie. Zewnętrzne linie zaopatrzenia zostały przerwane, a flota zatopiona. Silny, potężny Rzym nagle stał się całkiem bezradny. „Miasto ogarnęła panika, kiedy mieszkańcy zaczęli sobie z czasem uświadamiać, że uwięzieni w sieci cegieł i marmuru, mogą umrzeć z głodu”, piszą Fraser i Rimas.
Brytyjski pisarz i dziennikarz Robert Harris porównał napaść na Ostię do wydarzeń z 11 września: „Sprawcy tego spektakularnego ataku nie byli opłacani przez żadne obce mocarstwo – żaden naród nie odważyłby się zaatakować Rzymu w tak prowokacyjny sposób”. Piraci byli wyrzutkami, luźno zorganizowaną siatką terrorystów zdolnych do zasiania lęku nieproporcjonalnie większego od ich faktycznych sił. Nie do końca wiadomo, kim byli piraci. Niektórzy twierdzą, że atak sam w sobie nie był szczególnie niezwykły ani dramatyczny, ale został wykorzystany jako pretekst do wprowadzenia dużych zmian. Atak na Ostię spowodował daleko idące konsekwencje, przede wszystkim dla polityki wewnętrznej. I jak 11 września doprowadził do rozszerzenia uprawnień policji, wojska i służb wywiadowczych w stopniu przekraczającym granice praworządności oraz zasad podziału władzy, tak napad na Ostię spowodował koncentrację władzy, która ostatecznie doprowadziła do upadku Republiki Rzymskiej oraz powstania Cesarstwa Rzymskiego.
Do czasu napaści na miasto portowe republika była zarządzana na podstawie skomplikowanej zasady podziału władzy, która miała zapobiegać powstaniu trwałej dyktatury oraz powrotowi władzy królewskiej. Zwyczajowo w okresach kryzysu wyłaniano urzędnika, któremu nadawano rozszerzone uprawnienia. Stanowisko to nosiło nazwę _dictator_, czyli dyktator, było ograniczone czasowo i dawało mianowanemu urzędnikowi uprawnienia do działania wyłącznie w określonej dziedzinie, która wymagała jego interwencji. Jedną z najgorszych rzeczy, które można było zarzucić ambitnemu politykowi, było aspirowanie do roli króla.
Choć zasady podziału władzy już przedtem bywały łamane, do tego czasu pozostawały jednak wystarczająco silne, aby zapobiec koncentrowaniu władzy w rękach jednej osoby lub rodziny. Zarządzający Rzymem konsulowie byli wybierani we dwóch, często spośród rywalizujących ze sobą ugrupowań, aby kontrolować siebie nawzajem. W niektórych okresach zdarzały się również rządy trybunów wojskowych z władzą konsularną, ale ich uprawnienia były w znacznym stopniu ograniczone. System ten nie działał w żadnym wypadku optymalnie i wiele razy był bliski załamania. Po ataku piratów na Ostię ten układ władzy został zawieszony – na zawsze, jak się miało okazać. Słynny generał Pompejusz z pomocą różnych figurantów doprowadził do uchwalenia ustawy nadzwyczajnej: _Lex Gabinia de piratis persequendis_, czyli ustawy Gabiniusza o ściganiu (i karaniu) piratów. Prawo to dawało Pompejuszowi praktycznie nieograniczoną władzę i odpowiednio wysoki budżet do dyspozycji.
Pompejusz w krótkim czasie wyparł piratów do wschodniego zakątka Morza Śródziemnego, czyli na tereny dzisiejszej Turcji. Po krótkim oblężeniu pokonał i wyplenił piratów, a po powrocie do Rzymu został powitany z największymi honorami. Mogło się wydawać, że porządek wrócił. Ale tak naprawdę został co najwyżej postawiony na głowie. W kolejnych latach Pompejusz zarządzał Rzymem do spółki z Markiem Licyniuszem Krassusem oraz Juliuszem Cezarem. Podczas gdy wcześniej najwyższą władzę sprawował senat, teraz przejął ją triumwirat złożony z trzech generałów. Państwo straciło kontrolę nad wojskiem i to wojsko zaczęło rządzić państwem.
Pompejusz był najpotężniejszy z tej trójki i kiedy tarcia między członkami triumwiratu zmieniły się w otwartą wrogość, niewiele brakowało, żeby to właśnie on odniósł zwycięstwo. Jak jednak wiadomo, historia potoczyła się inaczej. Krassus pożegnał się z życiem po nieudanej próbie podporządkowania nowych terenów władzy rzymskiej. Jego ścięta głowa była ponoć używana jako rekwizyt podczas partyjskich przedstawień teatralnych. Tymczasem Pompejusz został zabity w Egipcie i także jego głowa została odcięta. Cezar, jako jedyny, któremu udało się zachować łeb na karku, mógł teraz samodzielnie czerpać korzyści z postępującego powoli zamachu stanu.
Po tych wydarzeniach faktem stała się władza jednoosobowa – wieczna tyrania. Strach przed tym, co mogłoby się stać, gdyby zapasy żywności były zagrożone i doprowadziły do buntu ubogich mas, sprawił, że rządzące elity zrezygnowały z równowagi oferowanej przez republikę na rzecz bezpieczeństwa dyktatury. Początkowo zakładano, że to rozwiązanie przejściowe, ale w rzeczywistości był to ostateczny krok w stronę upadku republiki. Decyzja ta przypieczętowała również los Juliusza Cezara. W roku 44 p.n.e. – czyli niecałe pięć lat od objęcia władzy – przeprowadzono na niego zamach. Podczas zebrania senatorów w teatrze Pompejusza dyktator został zadźgany przed pomnikiem swojego wcześniejszego sprzymierzeńca i rywala. Restauracja Da Pancrazio, znajdująca się nieopodal Campo de’ Fiori, oferuje możliwość „zjedzenia tam, gdzie zginął Cezar”.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_