Obiecaj mi, tato - ebook
Obiecaj mi, tato - ebook
Głęboko poruszająca biograficzna opowieść o roku, który zmienił nie tylko rodzinę Bidenów, ale i Stany Zjednoczone. Joe Biden przez 36 lat reprezentował w senacie stan Delaware, a w latach 2009-2017 był wiceprezydentem przy Baracku Obamie. Prawdopodobnie wystartuje w najbliższych wyborach na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Święto Dziękczynienia w 2014 roku było dla rodziny Bidenów wyjątkowe. Kilkanaście miesięcy wcześniej zdiagnozowano u Beau, starszego syna Joego, glejaka mózgu i nie wiadomo było, co dalej. Beau miał jedną prośbę: „Obiecaj mi, tato. Daj słowo, że z tobą wszystko będzie w porządku”. I Joe dał słowo.
Książka opowiada o następnym roku, tak ważnym i smutnym w życiu Joego Bidena. Miał on wówczas pokonać ponad milion mil jako wiceprezydent, by zajmować się Ukrainą, Ameryką Środkową czy Irakiem. Jednocześnie cały czas musiał dzielić uwagę i obowiązki między kraj i umierającego syna.
Tej książki nie pisał jednak polityk, ale ojciec, dziadek i mąż. „Obiecaj mi, tato” to opowieść o tym, jak bardzo pomagają rodzina i przyjaźń oraz jak nadzieja i cel w życiu potrafią przeprowadzić nawet przez najgorsze doświadczenia do światła i nowego życia.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8008-693-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Święto Dziękczynienia rodziny Bidenów
DNI BYŁY CORAZ KRÓTSZE, więc zaczęło już zmierzchać, kiedy otworzyła się brama i wyjechaliśmy kawalkadą z naszego tymczasowego domu w Obserwatorium Astronomicznym Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie. Jechaliśmy z naszej oficjalnej rezydencji do wojskowej bazy lotniczej w Andrews, gdzie zbierały się już nasze dzieci i wnuki. Jill i ja koniecznie chcieliśmy być z nimi na wyjeździe z okazji Święta Dziękczynienia. Rodzina stanowiła moje schronienie w tym trwającym pięć i pół roku okresie, kiedy byłem wiceprezydentem. Przebywając z nią, czułem się tak, jakbym leciał w oku cyklonu – przypominało mi to lekkość i łatwość poprzedniego życia, a także spokój, jaki na mnie czekał po spełnionej służbie. Praca była dla mnie niezwykłą przygodą, ale brakowało nam z Jill wiele z tego, co mieliśmy wcześniej. Choćby domu w Wilmington. Brakowało nam wspólnych wypraw samochodem, w czasie których moglibyśmy nagadać się bez ograniczeń. A także tego, że sami decydujemy o własnym grafiku i kolejnych krokach. Wakacje i święta z rodziną stały się więc wytchnieniem, które pozwalało nam zachować równowagę. W dodatku wyglądało na to, że pozostali członkowie rodziny potrzebują tych spotkań równie mocno jak my.
Parę miesięcy wcześniej wybraliśmy się wszyscy na naszą coroczną letnią wycieczkę do jednego z parków narodowych. Ale kilkudniowe wędrówki, spływy po wzburzonych rzekach i długie, pełne śmiechów i żartów kolacje w Grand Teton nie mogły już wystarczyć dorosłym uczestnikom wyprawy. Kiedy ostatniego dnia Jill i ja pakowaliśmy się, ktoś zapukał do drzwi. Był to Hunter, nasz syn. Wiedział, że jedziemy z Jill nad wodę na czterodniowy odpoczynek i zastanawiał się, czy nie mógłby do nas dołączyć z żoną, bo oboje mieli jeszcze trochę wolnego. Zgodziliśmy się oczywiście! Po paru minutach do drzwi zastukał nasz drugi syn, Beau. Jego teściowie zgodzili się zająć dziećmi. Spytał, czy nie będziemy mieli nic przeciwko temu, jeśli pojedzie z żoną z nami na Long Island. Nie mieliśmy!
Pewnie niektórzy rodzice poczuliby się wykorzystani w takiej sytuacji. Ja jednak uważałem, że te prośby to owoce dobrego życia – nasze dorosłe dzieci naprawdę chciały spędzać z nami czas. Spędziliśmy więc w sierpniu kolejne wspaniałe cztery dni na plaży, ale w listopadzie znowu pojawiła się silna potrzeba spotkania, która była trochę niepokojąca. Pamiętałem o tym, kiedy wraz z Jill wyruszaliśmy na Nantucket na coroczne Święto Dziękczynienia rodziny Bidenów.
Przejechaliśmy przez bramę obserwatorium i poczułem, jak nasza opancerzona z powodu wymogów bezpieczeństwa limuzyna skręca jak zwykle w Massachusetts Avenue, gdzie wstrzymano ruch, żebyśmy mogli przejechać. Spojrzałem na płaski, stojący dalej przy drodze cyfrowy zegar, jak to robiłem tysiące razy od czasu, kiedy przeprowadziliśmy się do tej oficjalnej rezydencji. Czerwone cyfry świeciły, odmierzając sekundy z doskonałością metronomu: 5:11:42, 5:11:43, 5:11:44, 5:11:45. Był to dokładny czas narodowy odmierzany od niecałych stu lat przez główny zegar Obserwatorium Astronomicznego Marynarki Wojennej. Ścisły czas, odmierzany z precyzją do milisekundy i uznany przez Ministerstwo Obrony za nadrzędny dla wszystkich naszych wojsk rozmieszczonych na całym globie. 5:11:50, 5:11:51, 5:11:52.
Limuzyna wychodziła już z zakrętu i przyspieszyła, a siła przyspieszenia wcisnęła mnie w miękkie skórzane siedzenie. Po chwili zegar był już za nami, ale jego cyfry wciąż wyznaczały czas, chociaż powoli znikał z naszego pola widzenia: 5:11:58, 5:11:59, 5:12:00. Kawalkada przejechała łukiem w kierunku południowo-wschodnim po jednej części okręgu wokół obserwatorium i przez bezlistne gałęzie drzew zobaczyliśmy światła naszej oficjalnej rezydencji. Cieszyłem się, że żegnam ten dom na parę dni. Nasz wyjazd oznaczał, że wielu zajmujących się nami pracowników marynarki wojennej mogło spędzić całe święta ze swoimi rodzinami.
W alejach nabraliśmy szybkości, a eskortujący nas motocykliści pilnowali, żeby inni zmotoryzowani nam nie przeszkadzali. Przejechaliśmy przez południowe obrzeża Waszyngtonu, mijając ważne dla kraju miejsca i państwowe budynki: Cmentarz Narodowy w Arlington, Mauzoleum Abrahama Lincolna, pomnik Waszyngtona z widocznym za nim Białym Domem, pomnik Jeffersona i Kapitol Stanów Zjednoczonych. Od 1973 roku przez trzydzieści sześć lat pełniłem służbę w tym mieście, najpierw jako senator i przez sześć jako wiceprezydent, ale nigdy nie zobojętniałem na piękno i wagę tych pomników historii, które teraz mogłem podziwiać w blasku zachodzącego słońca. Uważałem więc, że te marmury wyobrażają nasze ideały, nadzieje i marzenia.
Moja praca w Waszyngtonie zawsze dawała mi poczucie dumy i spełnienia, od momentu, gdy tu się pojawiłem, i to się nie zmieniło od prawie czterdziestu dwóch lat. Tak naprawdę 25 listopada 2014 roku dodawała mi wigoru i dostarczała wyzwań jak nigdy w czasie mojej kariery, choć była – trzeba przyznać – naprawdę niejednoznaczna. Obowiązki wiceprezydenta nie są do końca określone. W sensie konstytucyjnym ma on bardzo niewielką władzę. Taka osoba ma rozstrzygać te głosowania w Senacie, które kończą się remisem (co nie przytrafiło mi się w ciągu tych sześciu lat) i ma się przygotowywać na wypadek, gdyby prezydent w jakiś sposób był niedysponowany. Poprzedni wiceprezydent mawiał podobno, że ten urząd „nie jest wart splunięcia” (ale jest to wypowiedź już ocenzurowana, bo użył innego słowa). Prawdziwa władza wiceprezydenta zależy więc w dużym stopniu od tego, jakim zaufaniem darzy go prezydent.
Barack Obama powierzał mi poważne sprawy od początku pierwszej kadencji, takie jak nadzór nad ustawą o odbudowie i reinwestycjach z 2009 roku, negocjacje budżetowe z senatorem Mitchem McConnellem czy ustalenia w sprawie relacji dyplomatycznych z Irakiem, i w dodatku nie próbował mnie w tych kwestiach kontrolować. Wydaje mi się, że na tyle dobrze wypełniałem swoje obowiązki, aby zasłużyć sobie na jego zaufanie. W roku 2014 też szukał mojej rady i wyglądało na to, że ją sobie ceni, co znaczyło, że czasami czułem, iż mogę przynajmniej trochę zmienić bieg historii na lepszy.
Tego wieczoru w kawalkadzie przejeżdżającej ulicami Waszyngtona znajdował się też doradca wojskowy wiceprezydenta z „nuklearną walizką”, która cały czas powinna być w moim zasięgu. Byłem jedną z niewielu osób z dostępem do kodów, pozwalających na atak nuklearny na niemal dowolny cel na ziemi. Miałem więc przy sobie przez cały czas, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, to poważne przypomnienie, dotyczące odpowiedzialności, jaka na mnie spoczywała.
Jednak mimo to, mimo urzędu i możliwości, nie mogłem zrobić tego, czego najbardziej pragnąłem, kiedy wyjeżdżałem na święta – czyli sprawić, by czerwone cyfry na głównym zegarze zwolniły, by się zawahały i dały mnie, mojej rodzinie i, co najważniejsze, mojemu starszemu synowi trochę oddechu. Pragnąłem takiej mocy, która mogłaby oszukać czas.
Nasza rodzinna tradycja, by spędzać Święto Dziękczynienia na Nantucket, rozpoczęła się w 1975 roku jako zabieg dyplomatyczny. Była to moja pierwsza kadencja senatorska i samotnie wychowywałem dwóch synów – Beau miał wtedy sześć lat, a Hunter zaledwie pięć. Zaczęliśmy też poważnie myśleć z Jill Jacobs o wspólnej przyszłości. Miało to być nasze pierwsze wspólne święto i dostaliśmy aż za dużo zaproszeń. Moi rodzice chcieli, żebyśmy przyjechali do nich do Wilmington. Rodzice Jill zapraszali nas do Willow Grove w Pensylwanii. Rodzice mojej pierwszej żony, która zginęła wraz z córką w wypadku samochodowym parę lat wcześniej, chcieli zobaczyć wnuki i zapraszali nas na długi weekend do swojego domu w stanie Nowy Jork. Niezależnie od tego, którą rodzinę byśmy wybrali, musieliśmy kogoś urazić, a oboje z Jill nie mieliśmy na to najmniejszej ochoty. I kiedy któregoś dnia opowiadałem o tym swojemu szefowi sztabu w biurze Senatu, ten powiedział, że potrzebuję „nuklearnego Święta Dziękczynienia”, co znaczyło, że wyłącznie w otoczeniu podstawowej czy też „nuklearnej” rodziny. Tyle że Wes Barthelmes, który pochodził z Bostonu, powiedział to tak mało wyraźnie, że zrozumiałem, o co mu chodzi, dopiero kiedy zaczął wyjaśniać, że będzie najlepiej, jeśli pojedziemy tylko we czworo: ja, Jill, Beau i Hunter. Zaproponował wyspę Nantucket, znajdującą się na południe od Cape Cod, na którą można dopłynąć promem w ciągu godziny. Nigdy z Jill tam nie byliśmy, ale uznaliśmy, że będzie to ciekawa przygoda.
Zatankowaliśmy mojego jeepa wagoneera tak tanią wówczas benzyną^() i zapakowaliśmy chłopców oraz psa na tylne siedzenie. Czekała nas mniej więcej sześciogodzinna jazda do Hyannis w stanie Massachusetts. Sześć godzin to dużo dla chłopców w tym wieku, ale Jill okazała się pomysłową opiekunką. Zebrała wszystkie katalogi z zabawkami i ubraniami, jakie miała pod ręką, i teraz kiedy Beau albo Hunt zaczynali się nudzić, podrzucała im kolejne egzemplarze. Cała trójka spędziła ładnych parę godzin, przeglądając ich zawartość, a chłopcy zaczęli przygotowywać i udoskonalać swoje listy do Mikołaja, tak by wysłać je na biegun północny. Jill zapewniała ich, że nie ma się co spieszyć i że mają mnóstwo czasu.
Kiedy w końcu dotarliśmy na Nantucket, wysepka okazała się warta wyprawy, która zajęła nam w sumie aż osiem godzin. W listopadzie było tam co prawda chłodno, ale w powietrzu wyczuwało się cierpki zapach atlantyckiej soli. Turyści już wyjechali, mieliśmy więc ciszę i dużo miejsca. Zamknięto wiele restauracji i sklepów. Centrum było małe, może z dziesięć ulic na krzyż, ale godzinami oglądaliśmy witryny zamkniętych sklepów lub też zaglądaliśmy do tych, które były otwarte. Powiedziałem chłopcom, że kupię im po jednym prezencie z tej wyprawy, cokolwiek zechcą, ale w granicach zdrowego rozsądku. Nie spieszyli się z wyborem. Beau szczególnie spodobał się Murray’s Toggery Shop, gdzie można było kupić wyjątkowe, płowiejące do różu, bawełniane spodnie z kolekcji Nantucket Reds. Hunta zauroczył Nobby Clothes Shop, którego właściciel skakał wokół niego. Świąteczny obiad zjedliśmy w Jared Coffin House, stutrzydziestoletniej gospodzie, zbudowanej w czasach, kiedy Nantucket było komercyjnym centrum przemysłu wielorybniczego. Potem usiedliśmy przy kominku, żeby zagrać w warcaby. Następnego dnia zjedliśmy lunch w restauracji Brotherhood of Thieves, poszliśmy do niewielkiego kina, rzucaliśmy piłką na plaży i wróciliśmy do miasteczka na zapalenie gwiazdkowych lampek na choince. Robiliśmy wycieczki po wyspie, a kiedy przejeżdżaliśmy koło wież z wielkimi czerwonymi światłami na szczycie, mówiłem chłopcom, żeby się chowali, bo ich zobaczy czerwonooki potwór. Bawiliśmy się tam tak dobrze, że nawet obejrzeliśmy domek na sprzedaż, który stał nad wydmami przy ’Sconset Beach. Jego cena była zbyt wysoka jak na moje ówczesne możliwości senatora, ale zrobiliśmy sobie we czwórkę zdjęcie na ganku, a nad nami wisiała drewniana tabliczka z napisem: DZIKI NA ZAWSZE. Już w drodze powrotnej do Delaware myślałem o tym, czy nie spędzić tam następnego Święta Dziękczynienia.
Pobraliśmy się z Jill półtora roku później, a po kolejnych czterech latach urodziła nam się córka Ashley. Wydawało się, że czas płynie szybciej. Beau i Hunt skończyli szkołę średnią, potem college i magisterskie studia prawnicze. Hunt ożenił się z Kathleen w 1993 roku, a następnie urodziły im się trzy córki. Beau ożenił się z Hallie w 2002 roku i najpierw urodziła im się córka, a potem syn. Staliśmy się z Jill dziadkami. Ashley skończyła studia i wyszła za mąż za Howarda. I co roku, mimo że rodzina nam się powiększała, spędzaliśmy Święto Dziękczynienia na Nantucket, czy też na „Nana-tucket”, jak mówiły nasze wnuki, nawet kiedy były już dosyć duże, by zauważyć swój błąd. Niewielka wycieczka naszym wagoneerem zamieniła się w wyprawę najpierw dwoma, a potem trzema samochodami, tak że nasze wnuki mogły wybierać i przesiadać się w czasie postojów. Na zakończenie w pośpiechu próbowaliśmy złapać prom i w nagrodę czekała nas gorąca czekolada albo zupa z małży. W tym czasie mieliśmy dobre i kiepskie lata, ale niezależnie od wszystkiego, od różnych przeciwności, zawsze obchodziliśmy Święto Dziękczynienia na Nantucket. Ta świąteczna wyprawa była czymś stałym w świadomym życiu naszych wnuków, które wyraźnie mówiły nam, ile dla nich znaczy. Krótkie notatki zaczynały się pojawiać w naszym domu już na początku września, zanim jeszcze liście zmieniły kolor. Wszystkie pisały nasze wnuki: „Dwa miesiące do Nana-tucket. Pięć tygodni do Nana-tucket”. Na niektórych były rysunki domków, w których się zatrzymywaliśmy, albo plaży. „Dwa tygodnie do Nana-tucket. Tylko pięć dni do Nana-tucket”.
Nasze wybryki i przyzwyczajenia z pierwszych wizyt nabrały mocy tradycji: zakupy w centrum, lunche w Brotherhood of Thieves, wyprawy na plażę z piłką futbolową. Co roku też zaglądaliśmy do małego domku przy plaży, by zrobić sobie zdjęcie pod znakiem: DZIKI NA ZAWSZE. Stały się one wyznacznikami zmian, jakie zachodziły w rodzinie, tak jak kreski, które rodzice stawiają na framudze drzwi, by zaznaczyć wzrost dziecka: najpierw nasza czwórka, potem pięcioro, ośmioro, jedenaścioro, a po urodzeniu syna Beau, Huntera, w 2006 roku i ślubie Ashley z Howardem, było nas aż trzynaścioro.
Wspaniałym owocem tych wypraw były listy do Mikołaja, które traktowaliśmy bardzo poważnie, pisząc drobiazgowo o naszych marzeniach. Nikt się nie migał od ich przygotowywania, nikogo też nie popędzano. Zwykle zaczynaliśmy się zajmować katalogami w połowie drogi na północ, gdzieś między mostem Tappan Zee i Mystic w stanie Connecticut. Ale to był dopiero początek. Dyskusje trwały, niezależnie od tego, w jakim hotelu czy restauracji byliśmy. A wieczorem po Święcie Dziękczynienia wszyscy, dorośli i dzieci, mieli przedstawić własne listy, maksymalnie do dziesięciu i minimalnie też do dziesięciu rzeczy. Zawsze miałem wtedy problemy z moimi wnukami: „Przecież dziadek ma tylko dwie rzeczy!”.
W tych przygotowaniach pojawiła się tylko jedna niewielka przeszkoda i to wtedy, kiedy w 2009 roku zostałem wiceprezydentem. Cała rodzina przyleciała wtedy Air Force Two na Nantucket, co wydało mi się wówczas niezłą odmianą po godzinach spędzonych na drodze międzystanowej 95 w czasie największego natężenia ruchu, taką, która powinna spodobać się szczególnie naszym wnukom. Ale przelot z bazy wojsk lotniczych w Andrews do Memorial Airport w Nantucket zajmuje niecałą godzinę, co nie pozwala na przejrzenie wszystkich katalogów. Tak więc w czasie powrotu listy z tego roku trafiły do Jill, a wszystkie moje wnuki znalazły się w mojej prywatnej kabinie na pokładzie Air Force Two, poczynając od piętnastoletniej Naomi, aż po trzyletniego Huntera. Omówiły wspólnie całą sprawę i gremialnie uznały, że ten nowy sposób podróżowania zupełnie się nie sprawdza. „Dziadku, czy w przyszłym roku możemy znowu pojechać tam samochodami?” – spytała Naomi.
Przypuszczałem, że szef moich służb specjalnych nie do końca da się przekonać argumentami związanymi z listami do Mikołaja. I to niezależnie od tego, jak wielkie uczucia za nimi stały.
Do listopada 2014 roku wszyscy w rodzinie poznali nową procedurę – mieliśmy po raz szósty lecieć na Nantucket w Air Force Two. Zwykle jechaliśmy do Andrews oddzielnymi samochodami i spotykaliśmy się na płycie lotniska. Kiedy tym razem zajechaliśmy tam po dwudziestu pięciu minutach z Jill, reszta rodziny już na nas czekała. Nasz owczarek niemiecki wyskoczył z wozu i przebiegł po płycie lotniska. Bez smyczy. Bez opiekuna. Zachowywał się jak bywalec: wbiegł po schodkach i wskoczył do samolotu. Schody do Air Force Two są szerokie na dwie osoby i mają około dwudziestu stopni. Patrzyłem na Beau, który wchodził lewą stroną. Mój starszy syn był teraz nieco chudszy, lecz liczyłem na to, że odzyska władzę w prawej nodze i ręce. Ta wspinaczka była dla niego wyzwaniem, ale chciał ją odbyć samodzielnie. Powtarzał, że wszystko jest w porządku. Ale tak naprawdę nie słyszałem, by się skarżył od chwili, kiedy rok i trzy miesiące wcześniej postawiono mu diagnozę. „Wszystko jest dobrze” – powtarzał codziennie. „Ciągle mi się polepsza”. Miałem wyraźne polecenie, żeby nie okazywać niepokoju przy kimkolwiek z rodziny. „Tato, nie patrz na mnie z taką smutną miną” – upomniał mnie kiedyś Beau. Był naprawdę niewzruszony. „Rozumiesz, tato? Nie patrz na mnie w ten sposób”.
Dwie godziny później byliśmy już w domu przyjaciół i dzieliliśmy się pokojami. Według starszeństwa, jak to mieliśmy w zwyczaju. Najpierw wybieraliśmy oboje z Jill, potem Beau i Hallie, następnie Hunt i Kathleen, Ashley i Howard i na końcu nasze wnuki. Jeden pokój zajął już zespół techniczny z Białego Domu. Wiceprezydent mógł opuścić urząd, ale urząd nigdy nie opuszczał wiceprezydenta. Zespół techniczny przygotował już bezpieczną linię telefoniczną przydatną w nagłych wypadkach i do rozmów międzynarodowych, a także wideokonferencyjne połączenie z pokojem dowodzenia Białego Domu, również na wszelki wypadek.
We wtorek wieczorem, dwa dni przed Świętem Dziękczynienia, zjedliśmy kolację, a potem usiedliśmy z wnukami, które chciały grać w Mafię albo grę kryminalną, którą mogliśmy rozegrać przy stole. Kiedy młodsze dzieci poszły spać, zaczęliśmy sobie opowiadać stare rodzinne historie. Beau i Hunt nie pozwolili mi zapomnieć dnia sprzed ponad czterdziestu lat, kiedy to kazałem Beau zjeść zapiaszczone jabłko po tym, jak mimo zakazów zabrał je na plażę. A pamiętacie, jak Beau i Ashley powiesili nad głową Hunta pałkę z kurczaka, tak by zobaczył ją zaraz po przebudzeniu po tym, jak się przejadł na Święto Dziękczynienia? A jak po raz pierwszy skakaliśmy po wydmach? Poszliśmy z Jill spać dopiero po północy. Byliśmy szczęśliwi. Cała rodzina znowu zebrała się w miejscu, które przez ponad czterdzieści lat dawało nam czystą radość. Ale jeszcze przed snem postanowiliśmy z Jill trochę się mitygować i zwolnić ze względu na Beau, choć wiedzieliśmy, że będzie nalegał, by niczego nie zmieniać. „Wszystko dobrze” – powtarzał. „Wszystko w porządku”.
Nikt nie powiedział tego głośno – nie musiał – ale to święto było inne, jakby zwykłe bycie sobą wymagało dodatkowego wysiłku. Pieczołowicie przestrzegaliśmy naszych dawnych tradycji. Spaliśmy cały środowy ranek i leniuchowaliśmy później, aż w końcu Jill zmusiła nas do wyjścia. Pojechaliśmy do miasteczka i zaczęliśmy chodzić tymi samymi uliczkami i zaglądać do tych samych sklepów co zwykle. Wszyscy w rodzinie rozglądali się za najlepszą nagrodą, bo jak zawsze kupowałem każdemu po jednym prezencie. Najpierw tradycyjnie zajrzeliśmy do Nobby Clothes Shop, a właściciel jak zawsze usłyszał, że już jesteśmy. „Gdzie jest Hunt?” – zakrzyknął Sammy, jak to robił od wielu lat, kiedy to jeszcze mój syn był nieśmiałym ośmiolatkiem, a nie dojrzałym facetem z córką studentką. Następnie poszliśmy do sklepu z zegarkami, którego właściciel Spyder Wright, legendarny surfer i projektant desek surfingowych, znał moje dzieci od zawsze, a potem do sklepu z pamiątkami o nazwie Sunken Ship, który najbardziej podobał się dzieciom, i do Murray’s Toggery Shop.
Szliśmy luźną grupą, od której co jakiś czas odrywały się mniejsze grupki, żeby zajrzeć do wnętrza tych sklepów, które dla nich były interesujące. Starsze wnuki zajmowały się młodszymi. Chciałem zatrzymać się w Hub, żeby kupić kawę i być może gazetę. Ashley i Jill chciały zajrzeć do Nantucket Cashmere. Champ był sam i przyłączał się do tej grupy, która okazywała mu najwięcej sympatii. Godzinami przeglądaliśmy towary, a nasze komórki dzwoniły bez przerwy: „Musisz koniecznie tu przyjść...”. Mój lekarz z Białego Domu, Kevin O’Connor, potrząsał jedynie głową, patrząc na to wszystko. „Przecież to tylko parę przecznic” – rzucił. „Wystarczyłaby mi godzina, żeby to wszystko przejrzeć. Co was tu tak zajmuje?”.
Ale nam to świąteczne myszkowanie i robienie tego, co większość ludzi uważa za zwyczajne, sprawiało szczególną radość. Służby specjalne dawały nam na wyspie sporo swobody, więc mogliśmy mieć złudzenie prawdziwej wolności. W tym czasie wszystko wydawało się normalne. I miłe.
Nasz pochód spowalniały osoby, które chciały się z nami przywitać albo po prostu uściskać wiceprezydenta lub zrobić sobie z nami selfie. Nie chodziło im tylko o mnie. Beau Biden był wschodzącą gwiazdą Partii Demokratycznej, miał właśnie skończyć drugą kadencję na stanowisku prokuratora generalnego Delaware i już ogłosił, że w 2016 roku będzie się ubiegał o stanowisko gubernatora. Ta deklaracja uprościła całą sytuację, gdyż nikt z Delaware nie był gotów stanąć z nim w szranki. Powszechnie uważano go za najpopularniejszego polityka w całym stanie, nawet bardziej lubianego niż jego ojciec. Tamtejsi mieszkańcy widzieli w nim to, co ja sam, a mianowicie nową, lepszą wersję Joego Bidena. Miał wszystkie moje najlepsze cechy, ale udało mu się pozbyć moich wad i niedoskonałości. Poza tym miał Hunta, który nie tylko pisał mu mowy, ale też był zaufanym doradcą. Nie wątpiłem, że Beau będzie mógł ubiegać się o prezydenturę i z pomocą brata może wygrać. Kiedy ponownie wybrano Baracka i mnie w 2012 roku, zacząłem się poważnie zastanawiać, czy po drugiej kadencji nie ustąpić z urzędu i zająć się wspieraniem syna.
Sam nie wiem, jak to się stało, ale w którymś momencie mojej kariery zacząłem szukać rady moich synów. Wyrośli oni na porządnych ludzi, wierzyli w swoją misję i starali się ją realizować. Hunt spędził wakacje po pierwszym roku studiów, pracując w organizacji dobroczynnej księży jezuitów (Jesuit Volunteer Corps), ucząc angielskiego w Belize. Później, po ukończeniu college’u trafił wraz z tą organizacją do Portland w Oregonie, gdzie szefował ośrodkowi interwencyjnemu w biednej dzielnicy miasta. Po studiach prawniczych w Yale pracował w banku w Wilmington, gdzie szybko awansował. Ale po paru latach przyjechał do mnie pewnego wieczoru i powiedział, że chciałby robić coś ważniejszego i dlatego zrezygnował z dobrze płatnej posady, by móc pracować w instytucjach państwowych. Kiedy spotkaliśmy się na Święto Dziękczynienia w 2014 roku, Hunt był trzeci rok z rzędu przewodniczącym rady Światowego Programu Żywnościowego.
Beau, którego również motywowały poczucie honoru i obowiązku, obrał podobną drogę. Jako cywilny pracownik prokuratora federalnego pojechał na ochotnika do Kosowa, by pomagać tam w tworzeniu nowego systemu prawnego. Wstąpił do Gwardii Narodowej Stanów Zjednoczonych w Delaware w wieku trzydziestu czterech lat i nalegał na wyjazd z tą formacją do Iraku pięć lat później. Musiał jednak zadeklarować w Pentagonie, że weźmie urlop ze stanowiska prokuratora generalnego, by móc w pełni poświęcić się działaniom w Iraku. Tak też zrobił i nie mogę powiedzieć, żebym był szczęśliwy z powodu jego decyzji. Nie byłem nią jednak zaskoczony. Zastanawiałem się nawet, czy nie przypomnieć mu, że już narażał swoje życie, ale wiedziałem, co mi odpowie: „Już się zgłosiłem, tato. Nie mogę zawieść moich towarzyszy. To mój obowiązek”.
Beau chciał też koniecznie być dobrym ojcem. Ludzie z obsługi opowiadali o czymś, co przydarzyło się w czasie jednego z naszych poprzednich pobytów na Nantucket. Beau jechał wraz z synem Hunterem i z całą kawalkadą do domu, kiedy to postanowił wpaść na chwilę do Murray’s Toggery, żeby odebrać nowe spodnie Nantucket Reds. Jego żona Hallie żartowała, że jest zbyt konserwatywny, by je nosić, ale lubił je mieć w szafie. Kiedy ich samochód oderwał się od kawalkady, mały Hunter krzyknął z tylnego siedzenia: „Panie szofer, pomylił pan drogę!”.
Beau poprosił kierowcę Ethana Rosenzweiga, żeby zatrzymał wóz. Ethan był dziekanem do spraw rekrutacji w Emory Law School w Atlancie, ale lubił też pomagać nam na ochotnika w czasie świąt, kiedy miał wolne. Znał Beau od lat i wiedział, że jest zdenerwowany. „To nic wielkiego. On nie miał nic złego na myśli” – zapewnił mojego syna. Ale Beau raz jeszcze poprosił go, żeby zatrzymał wóz. Chciał, żeby Hunter zapamiętał to, co ma mu do powiedzenia. Kiedy zjechali na pobocze, wysiadł i otworzył tylne drzwiczki. „Posłuchaj, Hunter – zaczął – Ethan jest naszym przyjacielem. To, co zrobiłeś, nie było uprzejme. Nigdy nie wolno zwracać się w ten sposób do tych, którzy dla nas pracują czy w ogóle pracują. Jasne? W porządku. I pamiętaj, że cię kocham”.
Pierwszego dnia Beau trzymał się z boku. Krótka praca dla wywiadu sprawiła, że potrafił się doskonale maskować. Łatwo się męczył i był coraz bardziej nieśmiały w kontaktach z innymi ludźmi. Tracił czucie w prawej ręce i nie mógł nią nawet uścisnąć czyjejś dłoni. Borykał się z afazją. Radio- i chemioterapia spowodowały uszkodzenia tej części mózgu, która odpowiadała za nazywanie wszystkiego. Beau zachował wszystkie swoje zdolności poznawcze, ale z trudem przypominał sobie zwykłe rzeczowniki. Pracował z całych sił, by odzyskać siły i odwrócić chorobę. Przez większą część tygodnia jeździł do Filadelfii na godzinną fizjoterapię i terapię zajęciową, a potem na godzinną terapię mowy, pomijając jego zwykłą chemioterapię. Ashley dotrzymywała mu towarzystwa, gdy wykonywał ćwiczenia siłowe i rozciągające albo przeglądał obrazki z rzeczami, które miał nazywać. Zabierała go też na posiłek przed tym, jak jechał do pracy. Chciał pokazać wszystkim, że poradzi sobie z obowiązkami prokuratora generalnego i że powoli wychodzi z choroby. A ja w niego wierzyłem.
Ludzki mózg jest niezwykle sprawny i Beau dosłownie ćwiczył jego nieuszkodzone rejony w pobliżu centrum mowy, by przejęły jej funkcje. Szło to wolno, ale nigdy nie okazywał frustracji. Nikt z rodziny, przyjaciół czy pracowników nie widział, by był rozgniewany czy przygnębiony. Trzeba było tylko trochę cierpliwości i paru dodatkowych słów, by wyjaśnił, że chodzi mu o burmistrza: „Wiesz, ten facet, który zarządza miastem” albo o bułkę: „Taka okrągła, smaruje się ją masłem”.
Częścią atrakcji naszych rodzinnych świąt na Nantucket było wspaniałe, choć narzucone odosobnienie. Kiedy pracowałem w Senacie, przez całą podróż nie mieliśmy łączności telefonicznej. Nie zajmowałem się pracą, chyba że wynikło coś naprawdę ważnego, i dlatego mogłem poświęcić czas dzieciom i wnukom. Ale ta tradycja zużyła się trochę do 2014 roku. Jako wiceprezydent nie miałem wolnego, nawet w okresie Święta Dziękczynienia. Na przykład musiałem wrócić wcześniej ze środowej wyprawy do miasteczka i odebrać telefon z naszej bezpiecznej linii. Dzwonił premier Ukrainy Arsenij Jaceniuk, który koniecznie chciał mnie poinformować, co tego dnia wydarzyło się w Kijowie. Byłem tam cztery dni wcześniej i sytuacja nie przedstawiała się dobrze. Ruch zapoczątkowany przez Euromajdan na placu Niepodległości w Kijowie powoli się kończył. Wyglądało na to, że Ukraińcy przegrają walkę o demokrację i niezależność. Władimir Putin wykorzystał niestabilną sytuację, zaanektował Krym i wciąż wywierał presję na władze w Kijowie. Wojska rosyjskie przekroczyły wschodnią granicę Ukrainy, zagrażając tamtejszym terenom. Putin groził też odcięciem gazu ziemnego, co zdestabilizowałoby i tak wątłą gospodarkę kraju. Te wszystkie cyniczne działania zagrażały nowo wybranemu demokratycznemu rządowi Ukrainy.
W tym czasie pojawiły się też problemy z zaufaniem w samym rządzie. Prezydent Petro Poroszenko i premier Jaceniuk pochodzili z konkurujących ze sobą partii, a niedawne wybory jeszcze mocniej ich poróżniły. Bardziej interesowało ich uznanie wyborców niż rządzenie. Frakcje Poroszenki i Jaceniuka traciły energię, walcząc ze sobą, podczas gdy powinny tworzyć instytucje i siły bezpieczeństwa zdolne do walki z Putinem. Ukraińcom nie udało się jeszcze utworzyć koalicji rządowej, a był koniec listopada i minęło już pół roku od wyboru Poroszenki na prezydenta. Gdyby to się nie udało, czekały ich przyspieszone wybory. A to oznaczało kłopoty. Było oczywiste, że poplecznicy Putina wesprą finansowo kampanię prorosyjskich kandydatów, co skończy sny Ukraińców o niezależności. Wyglądało na to, że Unia Europejska i NATO nie wesprą Ukrainy, która powróci na toksyczną orbitę Rosji. Odwaga i poświęcenie Ukraińców w czasie Euromajdanu pójdą na marne.
Już od miesięcy rozmawiałem z Poroszenką i Jaceniukiem, starając się przekonać każdego z nich oddzielnie, by przedłożyli dobro kraju nad partyjne interesy. Poświęciłem aż dwa dni w poprzednim tygodniu, by przekonać obu liderów, że ich niezgoda niesie zagrożenia. Zajmowałem się tym, nawet gdy wracałem z Kijowa cztery dni później, 22 listopada. Jaceniuk zadzwonił do mnie, kiedy wyjeżdżałem, więc zaproponowałem, żeby pojechał ze mną na lotnisko. Podobał mi się. Był inteligentny i miał doktorat z ekonomii, ale traktował wszystko bez naukowego zadęcia. Był poważnym młodym przywódcą politycznym, któremu zależało na tym, by jego kraj był demokratyczny i bezpieczny. Doceniałem też tę odrobinę idealizmu, którą przejawiał ten czterdziestoletni premier, i właśnie do niej się odwoływałem w czasie wspólnej jazdy. „Posłuchaj – zacząłem – musisz być z Poroszenką. Musicie stworzyć zespół, a nie iść swoimi drogami. Przedwczesne wybory będą katastrofą. Wszystko stracicie. Naprawdę, Arsenij, będziesz musiał ustąpić. Musisz okazać się mądrzejszy. Wiem, że to trudne, ale na pewno ci się uda”.
Tego dnia w Nantucket Jaceniuk miał dla mnie ważną wiadomość. I chciał, żebym ja pierwszy ją usłyszał. Powiedział, że rywalizujące ze sobą partie Ukrainy utworzyły nowy rząd koalicyjny. On sam miał pozostać premierem pod warunkiem, że główny sprzymierzeniec Poroszenki zostanie przewodniczącym parlamentu. Obaj politycy uzgodnili też plan dalszych działań. „Staram się dotrzymać słowa” – skomentował to Jaceniuk.
Tego wieczoru czułem się całkiem dobrze podczas kolacji z trzynastoma członkami rodziny, zajmując się listami do św. Mikołaja i jednocześnie wiedząc o nowych uzgodnieniach w Kijowie.
Wstaliśmy rano w Święto Dziękczynienia i odbyliśmy nasz coroczny „bieg indyka” – szesnastokilometrowy dla tych, którzy czuli się na siłach, na drugi koniec wyspy. Ja sam przejechałem tę trasę na rowerze z paroma wnuczętami. A potem rzucaliśmy piłką na plaży. Pokazałem też małemu Hunterowi urwiska, z których skakali jego ojciec i stryj, kiedy byli w jego wieku. Beau i Hallie wraz z dziećmi robili sobie zdjęcia we czwórkę na plaży. A potem ruszyliśmy do „naszego” domku, żeby zrobić sobie kolejne doroczne zdjęcie rodziny. Niestety cały teren był ogrodzony żółtą policyjną taśmą. Dom zniknął, padł ofiarą coraz silniejszych przypływów, które na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat podmywały o mniej więcej metr rocznie ‘Sconset Bluff. W gorszych sztormowych latach bywało miejscami znacznie gorzej. DZIKIEMU NA ZAWSZE zabrakło gruntu i czasu – spłynął wprost do oceanu. Pozostały po nim tylko fundamenty.
Dzień po Święcie Dziękczynienia pojechaliśmy do miasteczka, by o zmierzchu być na corocznej bożonarodzeniowej iluminacji. Beau oświadczył się Hallie w 2001 roku właśnie w czasie uroczystości zapalenia światełek na choince, a rok później pobrali się w kościele St. Mary’s w samym sercu Nantucket. Hallie przypuszczała, że w ten sposób chciał ją włączyć na zawsze w świąteczną tradycję naszej rodziny. I udało się. To była ich dwunasta rocznica ślubu, a Hallie brała udział we wszystkich naszych Świętach Dziękczynienia. Nawet gdy Beau przebywał w Iraku, nalegała, by utrzymać tę tradycję.
W czasie spaceru zacząłem rozważać kwestię, która coraz bardziej mnie męczyła. Otrzymywałem mnóstwo pytań z różnych sztabów na temat wyborów prezydenckich w 2016 roku. Nawet prezydent Obama mnie zaskoczył, gdyż w czasie jednego z lunchów zapytał otwarcie o moje związane z tym plany. Chciał wiedzieć, czy przemyślałem, co mógłbym robić, gdybym nie wystartował w wyborach. Zapewnił, że wciąż mam duże wpływy i mógłbym założyć własną fundację albo centrum współpracy z zagranicą. Mógłbym nawet zdecydować się na coś nowego – na przykład działalność komercyjną. „Ale czy podjąłeś decyzję?” – spytał bez ogródek, gdy siedzieliśmy przy stole w niewielkim prywatnym pomieszczeniu niedaleko Gabinetu Owalnego. Mogłem tylko zaprzeczyć.
Tego dnia spacerując ulicami Nantucket, poruszyłem tę kwestię z moimi synami. Odniosłem wrażenie, że nie chcą, żebym startował w tych wyborach, i im to powiedziałem. Beau tylko na mnie spojrzał: „Musimy pogadać, tato”. Tak więc po wieczornym powrocie do domu usiedliśmy przy stole w kuchni, żeby porozmawiać.
Wiedziałem, że wiele argumentów przemawia przeciwko startowi w wyborach, zwłaszcza troska o zdrowie Beau. Przypuszczałem też, że moi synowie, których rady nauczyłem się szanować i wykorzystywać, nie chcieli, żebym właśnie w tym momencie narażał rodzinę na wszelkie niedogodności kampanii prezydenckiej. „Źle nas zrozumiałeś, tato” – zaczął Beau, gdy już siedzieliśmy przy stole. „Musisz startować. Chcemy, żebyś startował”. Hunter zaraz się z nim zgodził: „Tak, naprawdę chcemy”. Rozmawialiśmy we trójkę przez godzinę. Moi synowie chcieli wiedzieć, jak zamierzam przygotować się do kampanii i kiedy będzie można ogłosić, że startuję. Jeden z moich politycznych doradców podkreślał, że jeśli zamierzam ubiegać się o fotel prezydenta, trzeba to ogłosić już na początku 2015 roku. Jednak nasza trójka potrzebowała trochę więcej czasu, żeby zobaczyć, jak będzie z Beau. Uznałem, że moment ogłoszenia nie jest tak ważny, a synowie powiedzieli, że chcą, bym wiedział, że popierają ten pomysł. Hunt powtarzał, że jestem najlepiej przygotowany ze wszystkich możliwych kandydatów i najlepiej nadaję się do kierowania krajem. Ale najbardziej zaskoczyła mnie silna zachęta ze strony Beau. W którymś momencie powiedział nawet, że mam obowiązek startować. Obowiązek nie był czymś, co Beau Biden traktował lekko.
Kiedy w niedzielę weszliśmy na pokład Air Force Two, by wrócić do domu, wszyscy wydawali się szczęśliwi. Minione pięć dni okazały się sukcesem pod różnymi względami. Jill miała już skompletowane listy bożonarodzeniowych prezentów. Był to wspaniały pobyt. Oboje z Jill przyjechaliśmy do Obserwatorium po południu i weszliśmy po wielkich schodach na pierwsze piętro, gdzie znajdował się nasz prywatny apartament. Pokoje były niezbyt wielkie i dosyć zagracone, ale czuliśmy się w nich bardziej swojsko w tej instytucji przeznaczonej do publicznego użytku. W salonie stały kanapy ze skórzanym obiciem, takie jak w naszej bibliotece w Wilmington, a na półkach ulubione książki i rodzinne zdjęcia. W kącie stał niewielki stolik, przy którym nawet w lecie, kiedy było długo widno, jadaliśmy kolacje przy świecach.
Usiadłem na kanapie w tej części budynku, która wydawała się naprawdę domowa, by się odprężyć i pomyśleć. Ale nie mogłem się pozbyć jednego prześladującego mnie obrazu. Wciąż widziałem domek z napisem DZIKI NA ZAWSZE, powalony przez siły natury, pokonany przez czas. Dom, który nie mógł już stać. Niemal słyszałem trzask jego mocowań, oczami duszy widziałem, jak osuwa się do wody, która go wchłania i połyka. Święta nigdy nie będą już takie same. Wyjąłem kalendarz i zacząłem pisać. Miałem jeden ważny prezent na własnej liście bożonarodzeniowej, ale nikomu o tym nie mówiłem: „Obs., 30 października 2014, 19.30. Wróciliśmy z Nantucket. Modlę się o kolejne wspólne Święto Dziękczynienia. Beau. Beau. Beau. Beau”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------