- W empik go
Oblężenie - ebook
Oblężenie - ebook
Jest sierpień 1813 roku. Gdańsk.
Kończy się przerwa w oblężeniu miasta przez wojska rosyjskie i pruskie, ale za murami wcale nie jest spokojnie. Upadek twierdzy próbują przyspieszyć szpiedzy. Naprzeciw nich staje kapitan Savigny, znany z bezwzględności oficer gubernatora Gdańska, generała Jeana Rappa. Ścigając wrogów, Savigny musi uważać nie tylko na skrytobójców, ale też zmagać się z własną przeszłością. Tymczasem ofiar przybywa...
„Znakomity warsztat gdańskiego prozaika zaowocował kryminałem historycznym, jakich próżno szukać na półkach księgarskich. To jędrna, barwna opowieść o losach francuskiego garnizonu, zmagającego się nie tylko z wrogiem zewnętrznym, ale także z własnymi słabościami, wycieńczeniem i wszechobecnymi spiskami. Świetny kryminał i błyskotliwa powieść historyczno-przygodowa w jednym”. Zbrodnia w Bibliotece
Marek Adamkowicz – z urodzenia gdańszczanin. Dziennikarz, publicysta, prozaik. W latach 2005–2008 sekretarz miesięcznika „Pomerania”, obecnie redaktor „Polski. Dziennika Bałtyckiego” i miesięcznika „Nasza Historia”. Dwukrotny laureat Ogólnopolskiego Konkursu Prozatorskiego im. Jana Drzeżdżona, zwycięzca konkursu na najlepsze opowiadanie kryminalne o Gdańsku, stypendysta Funduszu im. Izabelli Trojanowskiej dla dziennikarzy zajmujących się tematyką regionalną. Publikował między innymi w „Pomeranii”, „Latarni Morskiej” oraz w zbiorze Tajemnica Neptuna. Jest autorem książki Szepty.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64307-66-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Obrócił się na bok i bezwiednie naciągnął derkę. Zrobiło się cieplej, ból jakby ustąpił. W każdym razie chciał, żeby tak było. Miał już dosyć cierpienia i ognia, który palił z dwóch stron, w plecach i w piersiach. Chciał się od niego uwolnić, tak samo jak od pragnienia i ponurych obrazów, które jeden po drugim sunęły niespiesznie pod powiekami; każdy był jak straszny wyrzut sumienia. To pomiędzy nimi – w krótkiej przerwie, gdy maligna osłabła – usłyszał obcy, tenorowy głos:
– Poruczniku Beauchamp, słyszy mnie pan?
Nie odezwał się.
– Proszę dać znak – ktoś nalegał.
Wyprostował palce, potwierdzając, że słyszy, ale nieznajomy nie dał mu spokoju.
– Pamiętacie człowieka, który do was strzelał? Był blisko. Jak wyglądał?
Porucznik stęknął. Słowa, które chciał powiedzieć, utknęły mu w gardle, ale nie zniechęciło to pytającego. Przeciwnie, zrobił się bardziej natarczywy.
– Poruczniku Beauchamp, musi mi pan go opisać! Od tego zależy życie generała Rappa! Niechże pan spróbuje! Na Boga!
Beauchamp nawet nie drgnął. Zapadł się w sobie, jakby od wszystkiego odcięła go niewidzialna kurtyna. Nie widział nic poza obrazami, które nieustannie wdzierały się pod powieki. Rozpoznawał w nich bezkresne pustkowia Rosji, ulice Madrytu i Saragossy – najgorsze miejsca na ziemi, prawdziwe piekło. Gdzie okiem sięgnąć, piętrzyły się trupy i zwierzęca padlina. Wymieszane w nieładzie, puchły od gorąca lub sztywniały na mrozie, czekając cierpliwie, aż ktoś je uprzątnie. Tyle że nie było nikogo, kto by się tym zajął. Jedynie robactwo pracowało miarowo. Przegryzało mięso, od którego z daleka bił odór rozkładu.
Beauchamp niespodzianie zacharczał. Pośród upiornej scenerii zobaczył jakąś obcą postać. Wydawało się, że płynie ponad ziemią, omija zwłoki i wszelkie ścierwo. Chciał zapytać, kto zacz, lecz nie starczyło odwagi. Pomyślał tylko, że być może to Śmierć. Ta przecież zawsze przychodzi nie w porę. Mówi: „już jestem” i nie zwlekając, zabiera ostatnie tchnienie.
Postać, którą zobaczył Beauchamp, była z krwi i kości. Raczej drobna i niewysoka, na pewno wyprostowana, w pelerynie narzuconej na plecy. Rondo filcowego kapelusza równo ocieniało twarz, nie zdołał się jej przyjrzeć. W świetle uniesionej latarni mignął jedynie błysk oczu. Wydawało się, że są błękitne jak u ludzi z Północy – Szwedów albo Niemców, których Beauchamp zabił w życiu więcej niż niejeden widział wschodów słońca. Również nieznajomego sieknąłby z ochotą i dopiero wtedy zapytał, co właściwie tu robi, ale jego uwagę odwróciły krzyki. Od strony rezydencji gubernatora biegli wartownicy. Wołali ile tchu w piersiach: „Zatrzymać go! Zatrzymać!”. Dopiero wtedy zrozumiał wszystko. I zmroził go strach. Bo człowiek, który stał przed nim, zdążył sięgnąć pod pelerynę. W bladziutkim świetle zalśniła broń, szczęknął odciągany kurek. Z lufy pistoletu trysnął ogień wymieszany z dymem, a potem mocno zabolało. Kula przeszła na wylot.
– Oczy… błękitne… niski… nie wiem… nic nie wiem – wymamrotał.
Ktoś szarpnął go, żądając następnych słów, lecz Beauchamp już ich nie usłyszał. Zesztywniał. Tym razem nieodwołalnie – z wywróconymi do góry białkami i z otwartymi ustami.
Zapadła cisza. Doktor, który stał przy posłaniu rannego, odłożył laubzegę i wytarł ręce po niedawno skończonej operacji. Dla niego sprawa była jasna.
– Mors – stwierdził obojętnym głosem.
Dla pewności przyłożył Beauchampowi palce do szyi, ale – tak jak się spodziewał – tętna nie wyczuł.
– Przykro mi, kapitanie Savigny – zwrócił się do oficera, który przed chwilą zadawał pytania. – Nic więcej nie dało się zrobić. Trafiono go z bliskiej odległości. To cud, że pociągnął przez noc. A tak w ogóle, dowiedział się pan czegoś?
Oficer pokręcił głową.
– Niestety… Ale i tak dziękuję za pomoc. Wiem, że zrobił pan, co było można, doktorze Moreau.
Powiedziawszy to, kapitan odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem wyszedł z lazaretu. Dłużej i tak by nie wytrzymał. Mdłości podeszły mu pod gardło. Niewiele brakowało, a zacząłby wymiotować. Od nieplanowanego opróżnienia żołądka szczęśliwie wyratował go powiew świeżego powietrza.
Będąc już na ulicy, oparł się plecami o ścianę lazaretu. Mury były chłodne, słońce nie zdążyło ich jeszcze nagrzać. Za to skóra natychmiast wyczuła ciepło. Poranne promienie przemknęły po twarzy, łaskotały po nosie. Savigny z przyjemnością zwrócił się ku niebu, jakby licząc, że choć na chwilę zapomni o tym, co widział w szpitalu, a zwłaszcza o Beauchampie, który właśnie dołączył do setek nieszczęśników.
Nadaremno. Znów pojawiła się słabość. Pomyślał zrazu, że jest mu niedobrze od widoku rannych żołnierzy i kroczącej pomiędzy nimi śmierci, ale kiedy nieco ochłonął, zrozumiał, że to nie może być prawda. Śmierć nie robiła na nim najmniejszego wrażenia. Widział ją tyle razy, że była mu zupełnie obojętna. Na polu bitwy ścinała całe pułki, dywizje, korpusy. Wkradała się w czworoboki, by wyrywać z nich kolejnych żołnierzy. Skoro więc to nie widok umierających był taki straszny… To przez ten zaduch – zreflektował się w końcu.
Lazaret urządzono w dawnym klasztorze, gdzie było chłodno i przestronnie, jednak nie na tyle, żeby woń trupów uleciała zupełnie. Zapach śmierci łączył się tu ze zgnilizną gangreny i fetorem uryny, tworząc mieszankę, którą z trudem znosili nawet doświadczeni lekarze. Moreau, wzorem starożytnych, przekonywał wprawdzie, że „ropa jest dobra i zasługuje na pochwałę”, ale jednocześnie sprawiał wrażenie, że sam w to nie wierzy. Tym trudniej było się spodziewać, żeby tak uważał człowiek, który lazarety starał się omijać z daleka.
Savigny sięgnął do kieszeni. Trzęsącą się jeszcze z emocji ręką wyjął ozdobną tabakierę, sypnął szczyptę brunatnego proszku na zgięcie między kciukiem a palcem wskazującym, wciągnął tabakę do nosa. Orzeźwienie przyszło natychmiast. Poczuł przy okazji, że jest głodny, choć akurat o tym nie chciał wcale pamiętać. Nieraz się przekonał, że kiedy żołądek pusty, to człowiekowi myśli się gorzej. On tymczasem musiał jak najszybciej poskładać w całość wszystko, czego się dowiedział. W tej chwili to było najważniejsze. Gubernator Rapp pilnie oczekiwał raportu w sprawie, której nieprzyjemnym epizodem był zgon porucznika Beauchampa. Tyle tylko, że nie bardzo było o czym mówić. Dochodzenie dopiero się zaczęło, a najważniejszy świadek zszedł był z tego świata, nie powiedziawszy nic konkretnego. Ba! Nic nie powiedział! Bo cóż mogła znaczyć wzmianka o błękitnych oczach?
– Do diabła! – splunął ze złością pod nogi.
Wiedział, że hrabia Rapp nie da się zbyć byle czym i że oczekuje czegoś więcej niż ogólniki, które w najlepszym wypadku można by zamieścić w „Danziger Zeitung”. Pod warunkiem, rzecz jasna, że nie byłoby cenzury, która informację o tajemniczej śmierci francuskiego oficera wstrzymałaby przed drukiem. Gdańszczanie przeczytaliby wtedy, że wczorajszej nocy ktoś niepowołany dostał się do rezydencji gubernatora. Wejście do pilnie strzeżonego pałacyku przy Długich Ogrodach wydawało się czystym szaleństwem, a jednak znalazł się straceniec, który zdołał ominąć straże. Zdaniem zaskoczonego tą zuchwałością Rappa chodziło o próbę kradzieży biżuterii albo równie wartościowych rzeczy, bo innych motywów nie brał pod uwagę. Zresztą, jak zaznaczył, gdyby nie śmierć Beauchampa, to w ogóle nie byłoby o czym mówić – złodziejska wyprawa spaliła na panewce. Z gabinetu, w którym zauważono intruza, nic nie zginęło. Włamywacz uciekł w popłochu, mając przy tym niebywale szczęście. Zanim straże rzuciły się do pościgu, ten zdążył rozpłynąć się w ciemnościach ogrodu. Jedyną osobą, która mogła go zatrzymać, był porucznik Beauchamp. Biedak obchodził właśnie odległe posterunki, nie wiedział więc, co się dzieje w rezydencji.
Dlatego zginął tak głupio – pomyślał Savigny, wycierając spocone czoło. – Prawdziwy pech. Znalazł się w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym czasie.
Jedynym pocieszeniem była myśl, że Beauchamp najprawdopodobniej umarł w nieświadomości. Takie odejście zawsze jest lepsze niż, dajmy na to, śmierć na szafocie. Tę zawsze poprzedza niekończące się oczekiwanie, po stokroć gorsze niż sama egzekucja. No i nie było motłochu, przed którym trzeba by chronić skazańca, żeby przypadkiem nie wyręczył kata, tak jak to było z Marią Antoniną. Ledwie uratowano ją przed żądnym krwi tłumem.
Okrutny paradoks.
Na dalsze rozważania Savigny nie miał już czasu. Wskoczył do czekającego nań powozu i kazał się zawieść jak najbliżej bastionu Tur. Gubernator Gdańska generał Jean Rapp zapowiedział, że tego ranka właśnie tam należy go szukać.2
Żołnierze na stanowisku wyglądali na znudzonych. Kilku grało w kości, inni leżeli, wpatrując się w niebo. Osłonięci wysokimi koszami z faszyny byli pewni, że żaden oficer nie zauważy ich niefrasobliwego podejścia do służby. Jednak tym razem się pomylili. Savigny ich zaskoczył, a to dlatego, że na szczyt bastionu wspiął się nie wytyczonym podjazdem, lecz po stromym stoku. Na jego widok żołnierze gwałtownie się poderwali. Byli bladzi, nie wiedzieli, co ich spotka za ów brak czujności. Kiedy okazało się, że kapitan chce tylko wiedzieć, gdzie jest generał Rapp, odetchnęli z ulgą. I nadzwyczaj ochoczo wskazali młyn przy Kamiennej Śluzie.
Savigny przeklął pod nosem. Musiał zejść z bastionu, a jego poirytowanie rosło w miarę zbliżania się do miejsca wskazanego przez żołnierzy. Był przekonany, że niecnie go nabrali. Zamiast Rappa zobaczył wianuszek oficerów, wśród których rozpoznał generałów Houssona i Lepina. Był też książę Radziwiłł, a obok niego Farine du Creux, podziwiany za ucieczkę z angielskiej niewoli w Plymouth. Wszyscy dyskutowali zapamiętale. Co rusz któryś wyciągał lunetę, patrzył przez nią w dal, potem wskazywał coś palcem na mapie. Nietrudno było się domyślić, że omawiają plan obrony miasta.
Kapitan dyskretnie przysunął się do tej grupki. Krępowała go myśl, że może przeszkadzać, ale też obawa, że nie ma tu gubernatora. To, co widział przed sobą, było osobliwą zbitką płaszczy i bikornów. Były tu chyba wszystkie rodzaje generalskich mundurów Wielkiej Armii. Zachwycały złotem, szamerunkami, choć oczywiście daleko im było do krzykliwych strojów księcia Bergu, marszałka Murata, którego skłonność do przepychu była równie znana co nadzwyczajna waleczność. Na krótką chwilę ta kolorowa zasłona rozstąpiła się i w prześwicie mignęła sylwetka gubernatora. Pochylał się z troską nad płachtą papieru, stukając weń palcem. Widząc generała, Savigny poczuł się pewniej, ale nie swobodnie. Musiał jeszcze cierpliwie odczekać, aż wzrok Rappa zwróci się w jego stronę. Na szczęście nie trwało to długo.
– Ooo, nasz kapitan! Miło pana widzieć! – hrabia wyglądał na zaskoczonego.
Savigny bąknął coś o meldowaniu się na rozkaz, ale towarzystwo puściło to mimo uszu. Tylko gubernator nie był obojętny.
– Panowie wybaczą – zwrócił się do generałów, by zaraz oddalić się w stronę nowo przybyłego. Razem ruszyli wzdłuż umocnień.
Rapp, który przed chwilą miał minę pełną troski, teraz uśmiechał się jak najlepszy przyjaciel. Savigny daleki był jednak od tego, by wierzyć, że serdeczność gubernatora jest szczera. W jego głosie dało się wyczuć sztuczność.
– I jak tam, drogi Savigny? Udało się coś ustalić w sprawie tego złodzieja?
– Na razie niewiele, ekscelencjo. Beauchamp, porucznik, którego postrzelono, zmarł pół godziny temu. Byłem przy nim do końca, niestety, nic nie powiedział. Nie udało się też wytropić zbiega. Próbowaliśmy dotrzeć do świadków, przesłuchać kogoś, kto widział mordercę, jednak do tej pory…
– No tak, istotnie pech… – głębokie westchnięcie wyglądało raczej na przyjęcie smutnego faktu do wiadomości niż żal z powodu straty żołnierza. – Mam wszelako nadzieję, że zrobi pan wszystko, by ta odrażająca zbrodnia została przykładnie ukarana.
– Dałem przecież słowo, ekscelencjo!
– Tak, tak. Wiem: słowa…
Głos gubernatora zabrzmiał jak ostrzeżenie. Savigny’emu zapulsowały skronie.
– Proszę się jednak nie przejmować – rzucił uspokajająco Rapp. – Wszyscy wiedzą, że jest pan znakomitym wywiadowcą, z doświadczeniem. Nikt lepiej nie poprowadziłby tej sprawy.
Nieoczekiwany komplement nie podziałał jak balsam. Sprawił, że Savigny stał się bardziej czujny. Dalej podążał za gubernatorem, ale podświadomie czekał na cios, którego spodziewał się lada moment. Rapp coraz bardziej przypominał bowiem tygrysa, który upatrzywszy ofiarę, właśnie gotuje się do skoku. Był skoncentrowany, pewny siebie, idący sprężystym krokiem, zupełnie jakby nie zauważał ran i odmrożeń, które wyniósł z Rosji. W takiej chwili widać było najlepiej, dlaczego nazywany jest „Nieustraszonym”.
– Mam do pana prośbę, kapitanie – powiedział, gdy odeszli już spory kawałek. – Proszę potraktować ją po przyjacielsku, bo liczę na szczerość i wierzę, że taka będzie odpowiedź.
– Wedle waszej woli, ekscelencjo.
– Otóż chciałbym wiedzieć, co pan o tym wszystkim sądzi. Sprawy potoczyły się tak szybko, że jakoś nie mogę objąć ich rozumem.
Krew odpłynęła Savigny’emu z twarzy. Hrabia nie był przecież zwykły posuwać się do takiego uniżenia.
– Szczerze? – wypalił kapitan.
– To się chyba rozumie!
– Myślę, że nie chodziło o kradzież.
– Nie? – Rapp zrobił minę zadziwionego dziecka. – A więc o co?
– Obawiam się… – kapitan zawahał się. – Obawiam się, że chciano was zabić, ekscelencjo.
– Nie przesadza pan przypadkiem?
– Nie śmiałbym mówić rzeczy, do których nie mam przekonania. W tym, co zaszło, widzę straszliwy zamiar.
Przystanęli, aby zatopić się w spokoju poranka. Gdzieś bardzo blisko koncertowały świerszcze, a nad kwiatami wirowały motyle. Pachniała podeschnięta trawa, czuć było zioła. I tylko z oddali, od Nowej Zbrojowni, pobrzmiewał dźwięk kucia. Zapewne naprawiano armatnie lawety, które kapitan widział, przejeżdżając obok powozem.
Rapp zdawał się nie dostrzegać żadnej z tych rzeczy. Na jego twarzy zagościł cień zaciętości, takiej, która potrafi wszystko przesłonić i poza którą nic nie ma znaczenia. Mimo to odezwał się spolegliwie:
– Być może ma pan rację, nie będę się spierał. Proszę jednak pamiętać: oczekuję konkretów – oświadczył i zamyślił się dłużej, zostawiając Savigny’ego w krępującej ciszy.
Ten jednak uśmiechnął się pod wąsem w poczuciu, że przekonał Rappa. Nie wierzył w żadne kradzieże, włamania, był pewien, że chodziło o zamach. Bo cóż innego mogło być warte ryzyka, ba! szaleństwa, jakim było wdarcie się do pałacu? Tylko śmierć Rappa!
Gubernator dał znak, że pora wracać. Szli jednak niespiesznie, właściwie to się wlekli. Nie wiadomo kiedy Rapp stracił całą energię, był przygaszony i nadal nie sposób było odgadnąć, do czego zmierza.
– Wiem, kapitanie, jakie rozkazy dostał pan od księcia Rovigo i wierzę, że wypełni je pan do końca…
– Może pan być pewien, ekscelencjo, że nie zawiodę! Kazano mi zadbać o wasze bezpieczeństwo i jak na razie nikt mnie z tego nie zwolnił. Wczorajszy wypadek dowodzi, że troska o życie pana generała nie jest bezpodstawna!
Rapp pokręcił głową, jakby chciał pokazać, że nie ma się czym przejmować, ale zrobił to bez przekonania.
– Mój drogi, może gdybym był tak znienawidzony jak Ludwik Burbon albo miał taką rodzinkę jak car Aleksander, w której nie wiadomo, kto komu pierwszy poderżnie gardło, to rzeczywiście przejmowałbym się tym, co zaszło ostatniej nocy. Zapewniam jednak, że dla mnie nie ma to żadnego znaczenia, a wie pan dlaczego? – Kapitan bezradnie wzruszył ramionami. – Bo dane mi było widzieć, jak Cesarz obchodzi się z tymi, którzy nastają na jego życie. Z takim, dajmy na to, bandytą Cadoudalem…
Rapp zawiesił głos, zerkając jednocześnie na Savigny’ego. Sprawdzał, czy wypowiedziane nazwisko zrobi na nim wrażenie.
– …tak, Cadoudal. Szuan. Zbir nad zbiry. Ścigał go Fouché, Desmaret, ich szpiedzy i zabójcy. A mimo to Cesarz, który wtedy jeszcze był pierwszym konsulem, postanowił się z nim spotkać. I to w cztery oczy! Przyznam, że kiedy się o tym dowiedziałem, byłem naprawdę strwożony. Nigdy mi się to nie zdarza, ale wówczas pomyślałem: zgroza! Oto mój pan, pogromca Rosjan, Austriaków, rojalistów i Bóg wie kogo jeszcze, chce rozmawiać ze swoim katem – w Tuileries! Oczywiście, nie chciałem za nic w świecie dopuścić do tego, by Cesarz został w pojedynkę z tym zwyrodnialcem, ale on najzwyczajniej w świecie wyprosił mnie i swego sekretarza, Bourienne’a, z salonu. Cóż mogłem zrobić? Na wszelki wypadek zostawiłem drzwi lekko uchylone, ale do dziś nie mogę uwierzyć, że nic się wtedy nie stało. Cesarz i ten… zbrodniarz powiedzieli, co o sobie myślą, po czym się rozeszli. Wyobraża pan sobie coś takiego, kapitanie?!
Savigny słyszał za młodu o tym zdarzeniu, ale jakoś nie potrafił go sobie wyobrazić. Być może dlatego, że nigdy nie był tak blisko Jego Cesarskiej Mości.
– Rozumie więc pan, drogi kapitanie – ciągnął generał – że nie mogę być gorszy od Cesarza. Jakże by to wyglądało, gdyby się dowiedział, że jego adiutant chowa się po kątach ze strachu o własną głowę? Toż to niehonorowe!
Zatrzymali się. Rapp wsparł jedną rękę na szabli, drugą przytrzymał się w boku. Twarz miał już spokojniejszą, jakby chciał teraz pokazać, że zamachy na niego to doprawdy błahostka, niegodna wspominania. Trzeba raczej myśleć o rzeczach wielkich albo – dla uspokojenia – delektować się krajobrazem. Takim chociażby, jaki było widać przy Kamiennej Śluzie, przed którą prężyły się pięknie kamienne słupy, Cztery Dziewice, jak je nazywano. Za nimi natomiast rozciągała się bezkresna równina, pośrodku której błękitniała wstęga rzeki, a nieco bardziej na prawo wznosiła się ku niebu stromizna Biskupiej Góry. Patrząc uważniej, widać było ciemniejący u podstawy wzniesienia pas drogi. Ciągnęła ona w stronę Pruszcza i Tczewa, znaczona po bokach ruinami wypalonych domów, z rzadka też drzewami, których żółtawe liście zwiastowały nadchodzącą już jesień.
– Proszę wybaczyć mi śmiałość, ekscelencjo, ale uważam, że mimo wszystko powinien pan zachować więcej ostrożności – Savigny odezwał się z respektem. – Tu chodzi o dobro pańskiej misji w Gdańsku. Obawiam się, że jeśli stanie się panu coś złego, Moskale szybko uporają się z twierdzą. Wezmą ją szturmem albo wzniecą za murami niepokój. Nikt poza panem, generale, nie jest na tyle silny, żeby stawić im czoła. Na razie mamy rozejm, tyle że nie będzie on przecież trwał w nieskończoność…
Oczy Rappa zaświeciły się, zdradzając, że jego ego zostało właśnie mile połechtane. Słowa kapitana potwierdzały, że tylko on jest w stanie utrzymać Gdańsk do czasu, kiedy zła karta w tej wojnie się odwróci i cesarz Napoleon przyjdzie miastu z odsieczą. Satysfakcji z pochlebstwa hrabia nie zamierzał jednak okazywać.
– Zapewniam, Savigny, że mamy tutaj jeszcze paru świetnych dowódców – wskazał ręką na stojących w oddali generałów. – Oni z pewnością oprą się atakom Lewisa czy księcia Wirtemberskiego; czort jeden wie, kogo tu nasłali. Bardziej się martwię, żeby przypadkiem was nie ustrzelono. Byłaby strata – zażartował, ale Savigny nawet się nie uśmiechnął.
– Mimo wszystko muszę przypomnieć ekscelencji o bezpieczeństwie. Szef Tajnego Gabinetu, książę Rovigo, jest pewny, że Moskale, choć zapewne nie tylko oni, zrobią wszystko, żeby pana generała zgładzić. Liczą, że w ten sposób przyspieszą zdobycie miasta.
Rapp momentalnie spoważniał. Jego spojrzenie stało się nieprzyjemne, chłodne. Savigny wiedział doskonale dlaczego.
– Jeśli sądzi pan, kapitanie, że nie pamiętam, po co was tu przysłał Tajny Gabinet, to jesteście w błędzie! Powiem więcej: nie zapomniałem też, że polecono panu dołożyć wszelkiej staranności, by wykryć i unieszkodliwić człowieka, który Jego Cesarskiej Mości, takoż całej Francji życzy jak najgorzej. Czyż nie jest tak?
– Istotnie, ekscelencjo.
– A czy wywiązał się pan z tego zadania?
Kapitan poczuł, że na plecy wstępuje mu zimny pot.
– Cały czas go szukam – odparł. – Aresztowanie to tylko kwestia czasu.
– Obaj wiemy, że czasu to my w ogóle nie mamy.
– Zapewniam, że robię, co mogę…
– To ci dopiero! Robię, co mogę! – gubernator parsknął, jakby usłyszał przednią dykteryjkę. – To znaczy, co dokładnie pan robi? Pańskie sukcesy to raptem paru aresztowanych wichrzycieli, jakieś wątpliwe dowody, szybkie procesy, egzekucje. Naprawdę pan sądzi, że to rozwiąże nasze problemy?
Savigny nie odezwał się. Miał ochotę przypomnieć, że to dzięki niemu ujęto wielu szpiegów w rodzaju kapitana Redai i barona Kirscha, których zresztą rychło powieszono przy Bramie Oliwskiej, wiedział jednak, że zostałoby to poczytane za impertynencję. Wolał nie pogarszać sprawy.
– Owszem, nie wykluczam, że może mieć pan rację co do zamachu – ciągnął tymczasem gubernator – i wczoraj być może rzeczywiście próbowano mnie zabić i być może nawet ktoś spróbuje to zrobić ponownie, ale mam jeszcze na tyle rozumu, by wiedzieć, że jeśli jest tak, jak pan mówi, to zamachowca nic nie powstrzyma. Ani moja czujność, ani wasze starania. Są tysiące sposobów, by uśmiercić wroga. Sztylet, trucizna, beczka prochu. Zapomniał już pan, jak w Paryżu próbowano zgładzić Cesarza?
– Kiedy? – pytanie było tyleż zasadne, że zamachów na Bonapartego chyba nikt nie zliczył.
– Trzynaście lat temu – sprecyzował generał.
– Zdaje się, że odpalono machinę piekielną.
– I było: bum! – potwierdził gubernator, rozcapierzając palce.
Gest był niewinny, ale oznaczał rzecz przerażającą – zamach w Wigilię roku 1800. W paryskiej uliczce Saint-Nicaise szuani odpalili wielki ładunek prochu. Cesarz wyszedł z tego bez szwanku, za to szczątki przechodniów zbierano dość długo.
– Tym bardziej powinniśmy uważać! – przekonywał kapitan. – Kiedy Cesarzowi groziło niebezpieczeństwo, też pospieszyliście mu z ratunkiem!
Na twarzy Rappa zagościło zdziwienie.
– O czym pan znowu mówi?
– O Schönbrunn!
– Schönbrunn? – Rapp powtórzył tę nazwę, jakby nie wierzył, że coś takiego w ogóle istnieje. Spojrzał w nieokreślony punkt przed sobą, zły, że musi przyznać kapitanowi rację. Przecież osobiście zatrzymał młodego chłopaka, który w rezydencji cesarza Austrii chciał zamordować Bonapartego.
– Jak się ten degenerat nazywał?
– Bodajże Staps. Friedrich Staps.
– Ach, prawda… – westchnął gubernator i zaraz stanęła mu przed oczami postać siedemnastolatka. W zasadzie nie było w tym młodzieńcu nic, czym by się wyróżniał w gronie rówieśników. Zabiegał jedynie o posłuchanie. Trzymał w ręku rulon, mówił, że to petycja do Cesarza. Rapp kazał mu odejść, lecz ten spróbował dostać się do Napoleona z innej strony. Wtedy został ujęty i zrewidowany. Okazało się, że w rulonie był ukryty nóż. Staps przyznał, że planował zamach, ale skruchy nie wyraził. Był na to zbyt bezczelny albo zwyczajnie za głupi. Bonapartemu, który go zapytał, czy będzie mu wdzięczny, jeśli zostanie ułaskawiony, powiedział, że nie – nadal będzie chciał go zabić. Dlatego sprawy potoczyły się zwykłą koleją rzeczy: chłopaka rozstrzelano.
– Pomyślałem o tym Stapsie, kapitanie, i uważam, że powinienem żałować tylko jednego…
– Tak, ekscelencjo?
– …że nie kazałem zakneblować mu gęby! To było z mojej strony niedopatrzenie. Zanim zdechł, zdążył wykrzyczeć: „Niech żyje wolność! Niech żyją Niemcy! Śmierć tyranii!”, a teraz nieprzychylni nam ludzie czczą go po kątach jak bohatera.
– Podobnie jak Schilla, tego łajdaka, który w Stralsundzie wzniecił rewoltę…
– Bawi się pan w układanie litanii?! – zirytował się Rapp. – Proszę się wstrzymać, bo takich „bohaterów” zrobimy jeszcze więcej! Jeśli w Gdańsku nie zaprzestaną knowań, to wkrótce zabraknie nam powroza na stryczki! Myśli pan, że nie wiem, co się tu dzieje?! Sekretne spotkania, petycje, liściki wysyłane do „miłującego pokój cara”. Gdybym tych łajdaków nie nastraszył, nie powiedział, że miasto jest podminowane, sami otworzyliby bramy naszym wrogom!
Savigny spuścił wzrok, ale gubernator nie skończył perorować, choć jego głos zrobił się spokojniejszy.
– Nie jest tajemnicą, że muszę co rusz przyjmować rosyjskich parlamentariuszy. Odstawiam teatr przed byle posłańcem! Prawiłem dusery Puszkinowi i Suchtelenowi, jakby byli Bóg wie kim. Żeby chociaż zachowywali się jak należy, ale nie! Suchtelen dał pismo od księcia Repnina, który koniecznie chciał przypomnieć, że znamy się od dawna! Żałosne! Znamy się, bo pod Austerlitz wziąłem go do niewoli!
– Sam więc pan widzi, ekscelencjo, jak bardzo muszę uważać, żeby włos nie spadł wam z głowy. Wróg zrobi wszystko…
– A co wy robicie, żeby złapać szpiega, którego żąda generał Savary, nasz kochany książę Rovigo?
– Miltona? – upewnił się kapitan.
– Tak, Miltona, którego istnienia chyba nawet nie jest pan pewien. No, chyba że w tym wszystkim chodzi o coś zupełnie innego…
– Nie rozumiem.
– Może schował się pan w twierdzy, bo nie chce się panu walczyć?! Oj, coś mi się zdaje, że generał de Lasalle miał rację: huzar, który dożył trzydziestki, musi być dekownikiem! A pan, ile ma lat?
Kapitanowi zrobiło się nietęgo. Niegdyś słowa de Lasalle wydawały mu się prawdą objawioną, teraz brzmiały pretensjonalnie. Zwłaszcza że ten, który je wypowiedział, już nie żył. Zginął pod Wagram, mając ukończone trzydzieści cztery lata.
– Trzydzieści osiem – kapitan podał swój wiek, co Rappa nawet rozbawiło. Znaczyło to bowiem, że kapitan jest od niego młodszy ledwie o cztery lata.
– No proszę, taki znakomity, młody oficer, a nie może dać sobie rady z jednym szpiegiem – stwierdził sarkastycznie. – Jak w taki sposób mamy wygrać wojnę?
– Trudno złapać człowieka, którego nazwiska nie znamy – Savigny wydusił wątpliwe usprawiedliwienie. – Sprytny jest, śladów nie zostawia. Wiemy tylko, że jego listy dochodzą do cara i króla pruskiego.
– Tyle to i ja wiem, ale jak mu się to udaje? Jak?!
Cisza, która zapadła po tych słowach, uderzyła boleśnie. Dla Savigny’ego gorsza jednak była świadomość, że dopiero teraz gubernator da mu popalić – nie omylił się. Hrabia rozgorzał:
– Tu i teraz zapowiadam panu, kapitanie, że jeśli się nie postara pan i do końca rozejmu nie złapie kogo trzeba, to wyślę pana na pierwszą linię. Do Wrzeszcza albo Wisłoujścia. Tam będzie mógł pan się wykazać. Popracuje pan nad subordynacją żołnierzy. Zrozumiano?!
– Tak jest, ekscelencjo! – potwierdził Savigny, i to na tyle głośno, że nie tylko gubernator usłyszał jego słowa.
Uniesiony głos zwrócił uwagę oficerów. Mimo że stali w sporym oddaleniu, jak jeden mąż odwrócili się w stronę Rappa, który zaraz to dostrzegł i nieco złagodniał.
– Następnym razem chcę pana widzieć z meldunkiem. I to konkretym! Żadnych wymówek ani skamlenia, że jest panu ciężko. Jasne?
– Tak jest, panie generale!
– No to żegnam! – rzucił gubernator i nie bawiąc się już w uprzejmości, odszedł w stronę sztabowców. Jego krok był nadspodziewanie żwawy, jakby na pokaz. Savigny’emu nie zostało nic innego, jak oglądanie pleców gubernatora. Musiał chwilę odetchnąć. Dopiero wtedy zawrócił i zszedł z umocnień. Powóz wciąż na niego czekał.