Oblicza strachu - ebook
Oblicza strachu - ebook
Piaski Sahary, Gobi i Takla Makan rozgrzane do stu czterdziestu stopni. Gładka po horyzont tafla błyszczącego śniegu w Jakucji przy temperaturze minus sześćdziesięciu stopni. Zaduch brazylijskiej dżungli, gdzie wilgotność sięga stu procent. Noc w hamaku pośród jadowitych węży, podstępnych skorpionów, mrówek-pocisków i milionów ogromnych komarów. Ucieczki przed islamskimi terrorystami, kilka drinków ratujących życie w ogarniętej rewolucją Nigerii, poszukiwanie z maczetą w dłoni legendarnego El Dorado...
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-204-9 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przygoda jest w każdym z nas i dlatego trudno o uniwersalne definicje. Dla mnie przygoda to możliwość poruszania się po dziewiczych ścieżkach w poszukiwaniu czegoś, co rozpala wyobraźnię i zostawia we mnie głęboki ślad. Przygodą jest samo życie, pod warunkiem że żyje się mocno. Bo tylko wtedy można odkryć rozmiar własnego strachu, mierzyć się ze słabościami.
Oddaję w ręce Czytelnika wycinek mojego życia. Kilkadziesiąt miniopowieści o moich podróżach, zestaw wspomnień porozrzucanych w czasie i przestrzeni, łączonych raczej nicią emocji niż czasu. Niech przemówią emocje – strach, nadzieja, ból, zachwyt, wiara i nieustępliwość.
Piaski Sahary, Gobi i Takla Makan rozgrzane do 140 stopni. Gładka po horyzont tafla błyszczącego śniegu w Jakucji przy temperaturze minus 60 stopni. Zaduch brazylijskiej dżungli, gdzie wilgotność sięga stu procent. Noc w hamaku pośród jadowitych węży, podstępnych skorpionów, mrówek-pocisków i milionów ogromnych komarów. Ucieczki przed islamskimi terrorystami, kilka drinków ratujących życie w ogarniętej rewolucją Nigerii, poszukiwanie z maczetą w dłoni legendarnego El Dorado...
Czy przyjmiesz zaproszenie w taki świat? Realny, tętniący życiem tuż za progiem, twardą przygodę i zagrożenie, które z nią się wiąże? Jeśli tak, wędruj ze mną, poczuj tę adrenalinę.
Bruce Chatwin napisał w jednej z książek: „Nieszczęścia spotykają nas wyłącznie dlatego, że nie potrafimy usiedzieć spokojnie w jednym miejscu”. Ja zgodziłem się podjąć to ryzyko.
Dziś umiem się bać. Bo tego też trzeba się nauczyć, jeśli nie chcemy, aby strach nas paraliżował. Umiem, bo trenuję od lat. A zaczęło się, jeśli pamięć mnie nie myli, w szóstej klasie szkoły podstawowej.
Zimy na Mazurach bywają mocne. I wówczas od dwóch tygodni temperatury sięgały 20 stopni nocą, w dzień łagodniejąc do dziesięciu. Minus, oczywiście.
Jako harcerz trenowałem wówczas żeglarstwo bojerowe. Ustawiliśmy nasze wąskie pojazdy z szeroko rozstawionymi płozami na jeziorze Selmęt, na wysokości wioski – nomen omen – Mrozy Wielkie. W prawy policzek dmuchał mi świeży północny wiatr, doskonały, aby pohalsować po rozległej, zamarzniętej tafli.
Na znak instruktora ustawiliśmy żagle do wiatru.
Popędziłem na wschód, najpierw powoli, ale po chwili, gdy skorygowałem kąt, wiatr pognał mnie daleko przed kolegów. Czułem się doskonale, to była wolność, pęd, o którym marzą chłopcy, a który staje się udziałem nielicznych.
Ślizg trwał i trwał, osiągnąłem wysokość wioski Sordachy. Szło mi tak dobrze, że postanowiłem objechać zadrzewioną wyspę w kształcie rękawicy. Skierowałem się na północ, leciałem jak na skrzydłach i wówczas usłyszałem złowrogi trzask... To nie żagiel pękał. To nie sprzęt się rozlatywał. Niezwykle cienki w tym miejscu lód rozsypał się w tysiące maleńkich igiełek, a ja, gnany rozpędem, niemal wsunąłem się w zimną czeluść.
Trafiłem na oparzelisko.
Nie wiedziałem, że przy brzegu znajdują się torfowiska. Przynajmniej do tego dnia nie miałem o tym pojęcia. W czasie nawet największych mrozów wskutek wydzielania się ciepła związanego z zachodzącymi procesami rozkładu materiału organicznego nawet zalane wodą obszary torfowe nie zamarzają, a jeśli – to pokrywają się ulotną, cienką warstwą lodu.
Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Nie pamiętam chwili, gdy znalazłem się w wodzie. Jechałem, a w następnej sekundzie już tonąłem w ciężkim ubraniu, odruchowo chwytając się lodowej tafli, która jak kruche szkło pękała, zanurzając się coraz głębiej razem ze mną.
Byłem sam. Nigdy wcześniej nie czułem się tak samotny, jak podczas tej chwili grozy.
Zdesperowany próbowałem wzywać pomocy, jednak koledzy byli zbyt daleko. Dezorientacja i potworny strach nie pozwalały myśleć i działać racjonalnie. Rozpaczliwie młóciłem rękami, aby wczołgać się na śliską, załamującą się nieustannie pod moim ciężarem pokrywę lodową. Zimno zmniejszało czucie. Raniłem skostniałe dłonie. Lodowata woda przenikała przez ubranie do skóry. Nieskoordynowanymi ruchami starałem się ściągnąć wierzchnie warstwy odzieży, wierząc, że łatwiej utrzymam się na powierzchni wody. Wtedy nie mogłem jeszcze wiedzieć, że ze względu na wyższe przewodnictwo cieplne siła chłodząca wody o tej samej temperaturze co powietrze jest wielokrotnie większa. Było zatem fatalnym błędem pozbywanie się ubrania, które nie zatapia, a ogrzewa, bo pomiędzy kolejnymi jego warstwami zatrzymują się dobrze izolujące słoje ciepłego powietrza. Słabłem z każdą chwilą, przytłaczała mnie świadomość, że to już koniec. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że jestem jednostką śmiertelną, zniszczalną, że mogę po prostu przestać istnieć!
Dreszcze, przyspieszony oddech, gonitwa myśli – pewnie pomogłyby mi pożegnać się z życiem, ale z głębi świadomości dobijało się jedno zdanie: wszystko zależy od ciebie.
Uspokoiłem ruchy. Wyciągnąłem przed siebie ręce i powoli położyłem się na wodzie. Zagiętymi palcami starałem się sięgnąć jak najdalej w głąb lodowej warstwy. Bez podnoszenia się wbiłem paznokcie w porowatą taflę i z prędkością ślimaka wsunąłem się na lodowy stół.
Oddychałem chwilę, po czym, wciąż się nie unosząc, w ten sam sposób przesunąłem się dalej. Potem, gdy kolana i stopy znalazły oparcie, odpełznąłem od oparzeliska o dobre 15 metrów, zanim odważyłem się wstać. Wówczas moi koledzy byli już w drodze, na ich czele gnał instruktor.
Zmarzłem, ale nie nabrałem wstrętu do bojerów. Tego dnia naprawdę sporo nauczyłem się o strachu. Nauczyłem się mądrze bać.
Wspomnienie bojerowej katastrofy wróciło do mnie po wielu latach i tysiące kilometrów dalej.
Syberia, 1989 rok. Ta mroźna kraina może budzić zachwyt, ale też i strach. Przyciągała śmiałków gotowych zmierzyć się z nieznanym i niedostępnym. Mnie zawsze porażała swoim niepokojącym urokiem i nieskończonością. Trzy dziesiątki lat później, ponownie walcząc ze srogim zimnem, najadłem się potwornego lęku.
W roku 1989 władze radzieckie po raz pierwszy udzielają zezwolenia zachodnim dziennikarzom na samodzielne badanie Syberii. I tak oto już siódmy dzień brniemy przez zimne piekło. Gdyby Dante wybrał się z nami, zupełnie inaczej wyglądałby tekst jego Inferna.
Z sześcioma instruktorami mojej włoskiej szkoły przetrwania jedziemy na biegun zimna we wschodniej Jakucji. To tam, w wiosce Ojmiakon, zanotowano najniższą na świecie temperaturę odczytaną w ludzkich siedliskach. Minus 72 stopnie. Niewyobrażalne!
Skoro tak, musimy tam dotrzeć.
Naszymi autostradami stały się zamarznięte rzeki. Na Syberii to norma. Naszymi limuzynami – sanie ciągnięte przez jedyne zwierzęta, które w tych temperaturach czują się jak każdy z nas we własnym pokoju. Renifery.
Siódmego dnia pędzimy na północny wschód. Słońce oślepia, odbijając tysiące refleksów od nieskazitelnie gładkiej tafli śniegu i lodu. Nie zamierza nas ogrzewać, co to, to nie. Ale oślepić – z radością!
Stoję na płozach szerokich sań i wypatruję drogi. Nie muszę jednak ingerować w decyzje reniferów – same spieszą dokładnie środkiem lodowej autostrady.
Rozmarzam się, myśląc o namiocie. Rozpalimy w kozie i nagrzejemy do niebotycznej temperatury, przy której wszyscy się rozbierają i relaksują – do zera stopni.
Nieoczekiwanie z zamyślenia wyrywa mnie złowieszczy trzask. Widzę przed sobą pękający lód i osiem sań z reniferami szamoczącymi się w wodzie. Wszystko to przy temperaturze przynajmniej minus 40 stopni. Upiorny widok. Czuję, jakbym zapadał się w pustkę.
Wpadliśmy w szpony naledzi – śmiertelnej pułapki, przed którą często mnie przestrzegano. Naledź powstaje, gdy pod ciśnieniem wód gruntowych pęka gruba warstwa lodu. Ciecz wydostaje się na zewnątrz i zalewa równą, srebrzystą połać na głębokość – na przykład – metra. W zetknięciu z zimnym powietrzem natychmiast rozpoczyna się jednak proces zamarzania. Po kilkunastu godzinach skamieniała nowa warstwa stanie się integralną częścią lodowej autostrady. Jakby ktoś celowo wylał nowy, ekologiczny asfalt. Jeśli jednak reniferowa karawana trafi na świeżą wylewkę – katastrofa gotowa.
My mamy wyraźnie pecha.
Kiedy widzę zapadające się reny, znikający pod wodą cały dobytek, który stanowi jedyny nasz bilet do przetrwania, do powrotu, przestaję oddychać. Utrata jedzenia, pieca, namiotu, rozpałki, łączności, a przede wszystkim hipotermia, równa się śmierci. I to wcale nie powolnej.
Chyba jeżą mi się włosy z dławiącego lęku, serce wali jak młot.
Wystraszone renifery czynią rozpaczliwe wysiłki, żeby wydostać się na suchy ląd, ale wspólne uprzęże ograniczają ich ruchy. Dociera do mnie, że nasze życie zależy wyłącznie od szybkości działania, bo w krótkim czasie wszystko zostanie zwarte w okowach lodu. Walonki zastygają w jeden blok lodu. Czas nagli, każda minuta jest cenna, bo woda wyciąga ciepło z ciała kilkakrotnie szybciej, niż robi to powietrze, co zdecydowanie skraca czas przeżycia. Zmaganie staje się wyścigiem ze śmiercią. Ręce kostnieją, nie czuję nóg, wychłodzone mięśnie pracują coraz wolniej, palce tracą sprawność. Staram się jednak nie myśleć o konsekwencjach. Widok kłębowiska sań, reniferów, uprzęży i ludzi brodzących po kolana w lodowo-wodnej kaszy przedstawia dramatyczny widok. Szybciej, jeszcze szybciej, ważne, by nie osłabić morale i nie poddać się.
Pohukuję na ludzi, wydaję rozkazy, by nie dopuścić do chaotycznej szarpaniny.
W dodatku zwierzęta jakby przestały się rwać do wolności. To zrozumiałe – woda, w którą wpadły, ma temperaturę zbliżoną do zera. Na zewnątrz mamy minus 40. Nasze reny czują się jak w gorącej kąpieli.
Desperacka walka wyczerpuje, ciężka i niewygodna odzież ogranicza ruchy. Forsowny wysiłek fizyczny wprawdzie rozgrzewa, ale zabiera ciepło z organizmu. Zaburzenie tej równowagi łatwo prowadzi do wychłodzenia – i jego groźba wisi nad nami. Pojawiają się obronne drgania mięśniowe rozgrzewające ciało, ale na krótko, potem organizm nie potrafi się już sam bronić.
Czas pędzi nieubłaganie.
Opadam zupełnie z sił, czuję, że zbliżam się do kresu swoich możliwości. Chwila słabości wystarczyłaby, żeby pożegnać się z tym światem. Odrzucam natrętne złe myśli, nie dopuszczając, aby moja wola i duch walki się zachwiały. Korzystam także z cennego narzędzia w walce o przetrwanie: modlę się do Boga, proszę go o opiekę, zupełnie tak jak robiłem to podczas sztormu, płynąc samotnie niewielką łodzią ratunkową przez Atlantyk. Ufność w moc Stwórcy nie tylko podnosi na duchu, ale też dodaje sił.
Wreszcie – aż trudno uwierzyć, że to koniec rozpaczliwej walki. Krok po kroku cały zaprzęg ląduje na brzegu zdradliwej rzeki.
Ktoś tymczasem rozpalił ognisko i przygotował gorącą czekoladę. Bardzo przytomna decyzja.
Pełna grozy lodowa odyseja pozostaje za nami. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że podczas tej walki o przetrwanie gdzieś z tyłu głowy siedziało mi wspomnienie mojego wypadku na bojerach. Ta sama chwilowa bezradność i ten sam ból zamarzającego ciała...
Dzięki Bogu i tym razem bez strat wyrywamy się ze szponów śmierci. Tylko wspomnienia będą powracać w niespokojne noce.
Wytrzymałość organizmu balansującego na krawędzi przechodzi nieraz wszelkie wyobrażenie. To była kolejna lekcja i dowód, że dzięki determinacji można pokonać słabości, pokonać bariery umysłu. Wspominam słowa Ernesta Hemingwaya: „Człowiek nie jest stworzony do klęski. Można go zniszczyć, ale nie pokonać” albo „Należy walczyć, nawet w przegranej sprawie”. Zaś anonimowy podróżnik zostawił zapis: „Nie ma w życiu beznadziejnych sytuacji, są tylko ludzie, którzy stają się bezradni wobec nich”.
Jako lider wyprawy zmagam się nieraz ze strachem odpowiedzialności za współtowarzyszy. To wielokrotnie silniejsze uczucie niż skalkulowane ryzyko własne.
Borneo. Serce najbardziej zdradliwej dżungli globu. Lato 1986 roku.
Od 10 dni częściowo spływamy rzekami wijącymi się pośród ścian zieleni, to przepychamy łodzie, a czasem uskoki skalne zmuszają nas do przenoszenia na plecach całego dobytku. Od wielu dni jesteśmy mokrzy i ociekamy potem.
Obserwuję od początku współtowarzyszy mojej wyprawy. Dla ich własnego bezpieczeństwa muszę ich znać, jak najszybciej zrozumieć, do czego każdy z nich jest zdolny w chwili zagrożenia.
Każdy z nas to inny charakter, inna osobowość, inne przyzwyczajenia. Alberto, który ma za sobą pięć lat Legii Cudzoziemskiej, jest bardzo pedantyczny i zorganizowany, natomiast Luca Vercesi, adwokat, ma stale trudności ze znalezieniem w plecaku tego, co w danej chwili jest mu niezbędne. Carlo Ferrari, mistrz futbolu amerykańskiego, sprawia wrażenie bardzo odpornego na wszelkie stresy, jest zawsze spokojny, ale i skryty. Zaś Carlo Bragagnolo, który robi dokumentację filmową, wykazuje się sporą niedbałością.
Boję się o moich ludzi. I nie wstydzę się tego strachu. Jest on integralną częścią mojego wobec nich zobowiązania. Obiecałem przecież, że nie tylko wprowadzę ich do tej dżungli, ale że wyjdą z niej cało.
A przecież nikt nigdy wcześniej nie przeszedł Borneo w poprzek! Nawet usiłujący dokonać tego wyczynu indonezyjscy komandosi zawrócili, a w raportach napisali, że to niemożliwe.
A my idziemy. Trasa licząca dwa i pół tysiąca kilometrów to miesięczna udręka, to dokuczliwe upały pośród maksymalnej możliwej wilgotności. Komuś, kto nie doświadczył podobnych warunków, nie sposób wytłumaczyć, co czuje człowiek w takiej ekspedycji. To trochę tak, jakby ubrać się w pełny strój, z kapeluszem, rękawicami i wysokimi butami, okryć moskitierą, zabrać 30-kilogramowy plecak i przez miesiąc przedzierać się przez pełną błota saunę... Kto chce spróbować?
Docieramy do Tiong Ohang, dalej rzeka nie jest już żeglowna. Stąd rozpocznie się najtrudniejszy etap naszej ekspedycji. Musimy przejść przez łańcuch Gór Millera strzelający w niebo na blisko dwa tysiące metrów. W dodatku problem stanowi fakt, że do dziś pozostało jeszcze wiele nieścisłości na mapie i niektóre rejony są oznaczone jako „miejsce niecałkowicie zbadane”.
Zaraz za wioską gliniasta ścieżka prowadzi pod górę i jest tak śliska, że robiąc trzy kroki do przodu, jeden zjeżdżamy do tyłu. Temperatura powietrza przekracza 34 stopnie, ale wilgotność jest na granicy 100 proc. i praktycznie nie ma czym oddychać. Męczy się też 12 naszych tragarzy. Każdy z nich niesie 25-kilogramowy pakunek: część naszego bagażu oraz ryż, główny produkt żywnościowy.
Posuwamy się wolno, wykorzystując koryto potoku Ubung. Na śliskich kamieniach trudno zachować równowagę. Woda sięga do kolan, ale są miejsca, gdzie dochodzi aż do piersi. Czasami jest tak głęboka, że musimy wyjść na brzeg i torować sobie drogę parangami przypominającymi maczety. Oczywiście wymaga to dużo więcej sił i energii. Bywa, że na przebycie kilkuset metrów tracimy całą godzinę i wtedy najczęściej przychodzą złe myśli. Trudno sobie wyobrazić, abyśmy w takich warunkach mogli dotrzeć do zamierzonego celu.
Ręka Luki wygląda jak poparzona. Tylko na chwilę zdjął rękawicę, poślizgnął się i upadając, złapał za jakąś gałąź pełną drobnych kolców. A najbliższy szpital znajduje się o dwa tygodnie drogi stąd. Na postoju aplikuję mu maść antyhistaminową. Nic więcej nie możemy zrobić.
Pozostaje niepokój, choć nie okazuję go absolutnie. Zapytany, w każdej chwili prezentuję pogodę ducha i żelazną pewność, gdzie jesteśmy i dokąd mamy podążać. Tak trzeba. A nie mamy ani GPS-u czy telefonu satelitarnego, bo wtedy jeszcze tych dobrodziejstw nie znano.
Gdy znów zagłębiamy się w koryto rzeki, zamkniętej baldachimem niskich gałęzi, z drzew spadają na nas pijawki. Atakują także od dołu – gdy tylko poczują zapach przechodzącego człowieka, przenikają z ziemi i kałuż.
Remo nagle przystaje i parangiem tnie drzewo. Zwariował?
– Burango! – wykrzykują tragarze, widząc martwego węża opadającego spod maczety.
Ofiarą Remo padł jeden z najpiękniejszych, a jednocześnie najniebezpieczniejszych węży tej wyspy. Przekrojony na dwie części niebieski gad z głową i ogonem koloru czerwonego ma długość około metra.
Tragarze jeszcze długo głośno komentują sytuację, a na ich twarzach rysuje się przerażenie. A przecież to tylko jeden ze 166 występujących na wyspie gatunków węży, z których połowa jest jadowita.
Musimy mieć świadomość, że zagrożenie czyha na nas na każdym kroku. Dobitnie potwierdza to wypadek następnego dnia.
Carlo Bragagnolo wciska się pomiędzy dwie palmy, by zrobić ujęcie szerszego planu. Jesteśmy już wyżej, podchodzimy do górskiej przełęczy. Tu przynajmniej nie grzęźniemy w bagnach, choć trasa nie należy do łatwych.
Operator woła, abyśmy szli, on nakręci zdjęcia za nami. Robi jeszcze krok w tył i wówczas rozlega się jego krzyk przerażenia i bólu. Nieruchomiejemy.
Spomiędzy butów Carla wypełza – dokładnie w naszą stronę – ciemny wąż. To budzi z osłupienia jednego z tragarzy. Z krzykiem wściekłości odcina gadowi głowę, a potem patrzy, jak zwierzę wije się w konwulsjach.
Może dla niego to rodzaj zemsty, ale nie potępiamy tego gestu. Dla dobra ofiary musimy dokładnie rozpoznać węża, który pokąsał Carla.
– Czarna kobra! – przebiega przez grupę trwożliwy szept. – Czarna kobra!
Wystraszony operator porzuca swoje narzędzie pracy i trzymając się dłońmi za prawe udo w okolicach pachwiny, wykrzykuje coś w naszą stronę. Potem dowiemy się, że gałąź, na którą chciał stanąć, okazała się jadowitym mieszkańcem dżungli.
Akcja ratunkowa rozpoczyna się natychmiast. Czuję narastający strach o człowieka, który oddał swoje życie w moje ręce. Teraz wiele zależy od czasu i siły jego organizmu. Trochę – od nas.
Oczywiście nie mamy z sobą surowicy. Przecież trzeba ją przechowywać w chłodzie, inaczej zmieni się w toksynę. W dodatku antidotum przeciw jadowi każdego węża jest inne. Robię więc to, przed czym przestrzegają podręczniki pierwszej pomocy. Rozcinam nogawkę operatora i przykładam nóż do jego rany.
– Trzymajcie go! – żądam stanowczo i cztery pary rąk łapią zdezorientowanego Carla. Zanim zorientował się, co planuję, końcem noża nacinam ranę tam, gdzie są ślady po zębach. Potem jak dżunglowy wampir wsysam się w świeżą ranę i czekam, aż moje usta napełnią się jego krwią zmieszaną z jadem kobry.
Wypluwam całą porcję i powtarzam tę czynność wielokrotnie.
Gorzki smak ustępuje metalicznemu, słodkawemu.
Z nadzieją, że pozbyłem się większości toksyny, pozostawiam zszycie i zabandażowanie rany Albertowi – sam dokładnie płuczę usta wodą.
Nie boję się, że jad kobry przeniknie do mojego organizmu. Nie mam poranionych dziąseł, a nawet gdyby – jaka to będzie porcja? Jeden procent?
Zarządzam założenie obozowiska. Na wielkiej polanie rozpalamy ogień i podajemy nieszczęśnikowi środki wzmacniające. Okrywamy drżącego, półprzytomnego operatora kilkoma śpiworami, przy jego hamaku stawiamy wartę.
A ja?
Obawa nie pozwala mi zasnąć. Przy mocno świecącym księżycu modlę się bezgłośnie o przetrwanie dla tego roztrzepanego człowieka, ale i o łaskę dla mnie – bo wyobraźnia podsuwa mi szybki pogrzeb w środku dżungli i konieczność powiadomienia rodziny Carla, że nigdy nie będzie im dane nawet pożegnać swojego syna, brata, ojca...
Nad ranem popadam w dylemat: czy warto ryzykować czyjeś życie dla realizacji własnych zamierzeń? Oczywiście, wszyscy podpisali oświadczenie, że znane jest im ryzyko i wyruszają na własną odpowiedzialność. Prawnie jestem chroniony. Ale to tylko papiery, sumienia nie zasłonią...
Strach, strach o innych wielokrotnie przekracza obawę o własne bezpieczeństwo.
Carlo przeżył.
W założonej w 1982 roku włoskiej szkole survivalowej uczyłem sztuki przetrwania w krańcowych sytuacjach. W trudnych chwilach najbardziej liczą się hart ducha, wiedza i właściwy ekwipunek.
Himba, koczownicze plemię pasterskie w Namibii, stanowi nie lada atrakcję turystyczną. Warto podkreślić, że pomimo kontaktu z przyjezdnymi zachowują tradycyjny styl życia. Nie mają szczególnych oczekiwań, wystarczy, że biały człowiek pozostawi ich w spokoju. Tylko nieliczni, którzy wybrali współczesny świat i przenieśli się do miasta, skazani są na poniewierkę.
To była naprawdę niebezpieczna wyprawa. Mogadiszu, stolica Somalii, kraju bezprawia, desperacko walczy o przetrwanie. Miasto znajduje się w rękach sześciu liderów klanów ścierających się w krwawych potyczkach.
Taka dłuższa podróż przez Saharę nie wymaga komentarza, nawet jeśli jechałem klasą biznes, czyli w szoferce, w której siedziało siedmiu innych pasażerów. Na szczęście ciężarówka często się zatrzymywała na różne drobne reperacje.
Woda na pustyni jest na wagę złota. Bywało, że po drodze natykałem się na studnię wysuszoną bądź taką, w której pływało martwe zwierzę.
Swego czasu zorganizowałem staż survivalowy na bezludnej wyspie w Archipelagu Andamanów. Czułem się jak rozbitek oddalony o lata świetlne od naszej cywilizacji, chociaż na nieodległej wyspie żyło w całkowitej izolacji, o krok od zagłady, kilkusetosobowe tajemnicze waleczne plemię Onge. Intruzów witają lawiną strzał.
Moją karierę w Italii zaczynałem od kapitanowania na jachcie. Przez kilka sezonów pływałem z polską załogą na legendarnym, 24-metrowym keczu „Stormvogel”, który w przeszłości wygrał wszystkie ważniejsze regaty oceaniczne.
Pozostałe fotografie w pełnej wersji eBooka.