- W empik go
Obłomow - ebook
Obłomow - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 719 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na ulicy Grochowej, w jednym z wielkich domów, którego mieszkańców starczyłoby na całe powiatowe miasto, leżał rankiem w łóżku, w swym mieszkaniu, Ilia Iljicz Obłomow.
Był to człowiek lat trzydziestu dwóch-trzech, średniego wzrostu, o przyjemnej powierzchowności i ciemnoszarych oczach. Twarz jego nie zdradzała jednak żadnej określonej myśli, rysom brakowało skupienia. Myśl niby wolny ptak igrała na twarzy, migotała w oczach, spoczywała na półotwartych wargach, kryła się w zmarszczkach czoła, potem znikała zupełnie, a wówczas całą twarz oświetlał spokojny płomyk beztroski, z twarzy przenosiła się ta beztroska na całą postać, a nawet na fałdy szlafroka.
Niekiedy spojrzenie leżącego przygasało i nabierało wyrazu jakby zmęczenia czy też nudy; ale ani zmęczenie, ani nuda nie mogły nawet na chwilę spędzić z jego oblicza łagodności, przeważającego i podstawowego wyrazu nie tylko twarzy, ale i duszy; dusza zaś tak szczerze, tak przejrzyście jaśniała w oczach, w uśmiechu, w każdym ruchu głowy, ręki… Powierzchowny obserwator, człowiek oziębły, rzuciwszy na Obłomowa przelotne spojrzenie rzekłby: „Musi to być poczciwiec, natura nieskomplikowana!” Człowiek zaś bardziej głęboki, bardziej wrażliwy, wpatrując się długo w jego twarz, odszedłby w przyjemnej zadumie, z uśmiechem.
Cera Ilii Iljicza nie była ani rumiana, ani śniada, ani zdecydowanie blada, lecz barwy nieokreślonej, a może wydawała się taką, ponieważ Obłomow zgnuśniał jakoś przedwcześnie czy to z braku ruchu, czy powietrza, a może z obu tych przyczyn. W ogóle zaś ciało jego wskutek mato – wego, zbyt białego koloru szyi, drobnych pulchnych rąk, wiotkich ramion zdawało się zniewieściałe.
Ruchy jego, nawet wówczas gdy był czymś zaniepokojony, hamowała łagodność i nie pozbawione wdzięku lenistwo. Gdy z głębi duszy wypływała na twarz chmura troski, wzrok stawał się zamglony, na czole ukazywały się poprzeczne zmarszczki, zaczynała się gra wątpliwości, smutku, lęku; niepokój ten jednak rzadko przybierał kształt jakiejś określonej myśli, a jeszcze rzadziej przeradzał się w zamiar. Cały niepokój wyładowywał się w westchnieniu, zamierał w apatii lub senności.
Jakże pasował domowy ubiór Obłomowa do spokojnych rysów jego twarzy, do jego wydelikaconego ciała! Miał na sobie szlafrok z perskiej tkaniny, prawdziwy chałat wschodni, niczym nie przypominający europejskiego, bez chwastów, bez aksamitu, bez wcięcia w talii, tak obszerny, że Obłomow mógł się nim owinąć dwukrotnie. Rękawy, według niezmiennej mody azjatyckiej, rozszerzały się coraz bardziej od palców ku ramionom. I chociaż chałat ten stracił swą pierwotną świeżość, a jego dawny, naturalny połysk miejscami został zastąpiony przez inny, nabyty, zachował jednak jaskrawość wschodnich barw i trwałość tkaniny.
Szlafrok ten w oczach Obłomowa miał mnóstwo nieocenionych zalet; był miękki, dobrze się układał, ciało nie czuło go na sobie, poddawał się najmniejszemu ruchowi jak posłuszny niewolnik.
W domu Obłomow chodził zawsze bez krawata i kamizelki, gdyż lubił być nieskrępowany i swobodny. Nosił pantofle długie, miękkie i szerokie; gdy spuszczał nogi z posłania na podłogę, nie patrząc trafiał w nie od razu i niezawodnie.
Leżenie nie było dla Ilii Iljicza koniecznością jak dla chorego lub dla człowieka, który chce spać. Nie było też czymś przypadkowym jak dla kogoś, kto się zmęczył, ani rozkoszą jak dla próżniaka. Był to jego stan normalny. Kiedy był w domu – a w domu przebywał niemal stale – leżał ciągle, zawsze w tym samym pokoju, gdzie go zastaliśmy, pokoju, który służył mu jednocześnie za sypialnię, gabinet i bawialnię Obłomow miał jeszcze trzy inne pokoje, lecz zaglądał tam rzadko, nie codziennie, i to tylko z rana, gdy służący zamiatał gabinet, czego nie robiło się dzień w dzień. W pokojach tych meble stały w pokrowcach, story były spuszczone.
Pokój, w którym leżał Ilia Iljicz, na pierwszy rzut oka wydawał się wspaniale umeblowany. Stał tam kantorek mahoniowy, dwie kanapy obite jedwabiem, piękne parawany haftowane w ptaki i owoce, jakie nigdy nie istniały w rzeczywistości. Były tam jedwabne kotary, dywany, kilka obrazów, brązy, porcelana i mnóstwo pięknych drobiazgów.
Lecz doświadczone oko człowieka o dobrym smaku, ogarniając jednym przelotnym spojrzeniem wszystko, co tu było, odgadłoby z łatwością chęć zachowania tylko decorum niezbędnej przyzwoitości – tak, aby zbyć. To było jedyną troską Obłomowa, gdy meblował swój gabinet. Ciężkie, niezgrabne krzesła mahoniowe, chwiejne etażerki nie zadowoliłyby przecież wytwornego smaku. Oparcie jednej z kanap osunęło się ku dołowi, fornir miejscami odstawał.
Tak samo wyglądały obrazy, wazony i drobiazgi.
Jednakże sam gospodarz patrzył na umeblowanie swego gabinetu wzrokiem tak obojętnym i roztargnionym, jak by zapytywał: „Kto tu pościągał i poustawiał to wszystko?” Skutkiem tak obojętnego stosunku Obłomowa do swej własności, a może i z powodu bardziej jeszcze obojętnego do tych spraw stosunku służącego Zachara, widok gabinetu, gdy się obejrzało w nim wszystko uważnie, po prostu zdumiewał zaniedbaniem i niechlujstwem.
Na ścianach, koło obrazów, zwisała w kształcie festonów nasycona kurzem pajęczyna. Zwierciadła nie odbijały przedmiotów, lecz ze względu na kurz, którym były pokryte, mogły raczej służyć jako tablice do zapisywania notatek. Na dywanach pełno było plam. Na kanapie leżał zapomniany ręcznik; na stole prawie zawsze stał z rana nie sprzątnięty po wczorajszej kolacji talerz z obgryzioną kostką i solniczka, a dookoła poniewierały się okruchy chleba.
Gdyby nie ten talerz, nie fajka, wypalona przed chwilą i oparta o posłanie lub leżący na nim sam gospodarz, można by pomyśleć, że nikt tu nie mieszka – tak wszystko było zakurzone, wypełzłe i w ogóle pozbawione żywych śladów obecności człowieka. Co prawda, na etażerkach leżały dwie czy trzy otwarte książki i porzucona gazeta, na biurku stał kałamarz i pióra; lecz stronice, na których otwarte były książki, pokryły się kurzem i pożółkły; widocznie dawno je tak rzucono; gazeta była z ubiegłego roku, a gdyby ktoś umaczał pióro w kałamarzu, wyleciałaby chyba tylko z niego brzęcząca, przerażona mucha.
Ilia Iljicz obudził się wbrew przyzwyczajeniu bardzo wcześnie, około godziny ósmej. Był czymś mocno zatroskany. Na twarzy jego występowały kolejno ni to lęk, ni to zmartwienie i żal. Widać było, że gnębiła go walka wewnętrzna, umysł zaś jeszcze nie przyszedł z pomocą.
Chodziło o to, że poprzedniego dnia Obłomow otrzymał ze wsi od swego rządcy list o przykrej treści. Wiadomo, o jakich przykrościach może pisać rządca: nieurodzaj, zmniejszenie dochodu, chłopi zalegają z czynszem itp. Chociaż rządca pisał do swego pana takie same listy i w roku zeszłym, i w zaprzeszłym, jednak ten ostatni list podziałał silnie jak każda niemiła niespodzianka.
Bo czy to łatwa sprawa? Trzeba było pomyśleć o sposobach przedsięwzięcia jakichś kroków. Zresztą, należy oddać sprawiedliwość dbałości Ilii Iljicza o własne sprawy. Już po pierwszym nieprzyjemnym liście, otrzymanym od rządcy przed kilku laty, zaczął tworzyć w myśli plan rozmaitych zmian i ulepszeń w systemie zarządzania majątkiem.
Plan ten przewidywał wprowadzenie pewnych nowych środków natury gospodarczej, policyjnej i innych. Jednak nie był jeszcze bynajmniej obmyślony do końca, przykre zaś listy rządcy powtarzały się rokrocznie, pobudzały Obłomowa do działalności, a co za tym idzie, zakłócały mu spokój. Obłomow zdawał sobie sprawę z konieczności powzięcia jakiejś stanowczej decyzji, zanim plan będzie gotów.
Gdy tylko się obudził, zamierzał natychmiast wstać, umyć się i po wypiciu herbaty pomyśleć poważnie, to i owo rozważyć, zapisać i w ogóle zająć się całą sprawą należycie.
Leżał jednak jeszcze z pół godziny, dręcząc się tym zamiarem, w końcu doszedł do wniosku, że równie dobrze zdąży to zrobić po herbacie, herbatę zaś można pić, jak zwykle, w łóżku, tym bardziej że nic nie przeszkadza myśleć i na leżąco.
Tak też uczynił. Po herbacie uniósł się już ze swego łoża i o mało co nie wstał; spoglądając na pantofle zaczął nawet opuszczać z łóżka jedną nogę, lecz od razu ją cofnął.
Zegar wybił wpół do dziesiątej. Ilia Iljicz drgnął.
– Cóż to ja, doprawdy? – rzekł na głos, niezadowolony. – Wstyd po prostu: czas do roboty. Tylko sobie trochę pofolgować, to zaraz…
– Zachar! – krzyknął.
W pokoju, oddzielonym od gabinetu Ilii Iljicza tylko niewielkim korytarzem, dało się słyszeć najprzód jakby warczenie psa podwórzowego, potem stukot zeskakujących z czegoś nóg. To Zachar zeskoczył z przypiecka, na którym zwykle spędzał czas siedząc pogrążony w drzemce.
Do pokoju wszedł starszy mężczyzna w szarym surducie z dziurą pod pachą, skąd wystawał kawałek koszuli, w szarej kamizelce z miedzianymi guzikami, o łysej jak kolano głowie i o niezwykle szerokich i gęstych, siwiejących rudawych faworytach, z których każdy wystarczyłby na trzy brody.
Zachar nie starał się zmienić nie tylko wyglądu, jakim obdarzył go Pan Bóg, ale i ubioru, w którym chodził na wsi. Ubranie robiono mu na wzór tego, które przywiózł ze wsi. Szary surdut i kamizelkę lubił także dlatego, że to na pół mundurowe ubranie przypominało nieco liberię, którą nosił ongiś, towarzysząc swym nieżyjącym dziś państwu do cerkwi lub z wizytą; w jego wspomnieniu jedynie liberia reprezentowała dostojeństwo domu Obłomowów.
Nic więcej nie przypominało staremu szerokiego i spokojnego, pańskiego sposobu życia w wiejskiej głuszy. Starzy państwo pomarli, portrety rodzinne zostały w domu i poniewierają się pewnie gdzieś na strychu, legendy o dawnym życiu i chwale rodu zanikają i żyją tylko w pamięci nielicznych pozostałych we wsi starców. Dlatego właśnie szary surdut drogi był Zacharowi; widział w nim cień wspomnień dawno minionej wielkości, jak widział go również w niektórych rysach twarzy i w sposobie bycia pana, przypominającym jeszcze rodziców, w jego kaprysach, na które gderał głośno i po cichu, które szanował jednak w głębi duszy, jako przejaw pańskiej woli i pańskiego prawa.
Bez tych kaprysów nie czułby jakoś pana nad sobą; gdyby nie one, nic nie wskrzeszałoby jego młodości, wsi, którą obaj porzucili tak dawno, i legend pochylonego wiekiem dworu – jedynej jego kroniki prowadzonej przez starych służących, niańki, mamki i przekazywanej z pokolenia w pokolenie.
Dom Obłomowów był niegdyś bogaty i znakomity w okolicy, potem jednak, Bóg wie dlaczego, wciąż ubożał, podupadał i w końcu, nie wiadomo jak i kiedy, zagubił się wśród niestarych domów szlacheckich. Tylko posiwiali słudzy przechowywali troskliwie i przekazywali sobie kolejno wierną pamięć przeszłości, czcząc ją jak świętość.
Oto dlaczego Zachar tak lubił swój szary surdut.
Być może dlatego też cenił swe bokobrody, że widział w dzieciństwie wielu starych służących noszących tę dawną arystokratyczną ozdobę.
Ilia Iljicz, pogrążony w zadumie, długo nie dostrzegał obecności Zachara. Zachar stał przed nim milcząc. W końcu kaszlnął.
– Czego chcesz? – spytał Ilia Iljicz.
– Przecie pan wołał?
– Wołałem? Po cóż to ja cię wołałem, nie pamiętam! – odpowiedział przeciągając się. – Idź no tymczasem do siebie, a ja sobie przypomnę.
Zachar wyszedł, a Ilia Iljicz wciąż leżał i myślał o przeklętym liście. Minął chyba kwadrans.
– No, dosyć tego leżenia! – powiedział. – Trzeba wstać… A zresztą, niech tam, przeczytam jeszcze raz uważnie list rządcy, a potem zaraz wstanę. Zachar!
Znów ten sam skok i tym razem głośniejszy pomruk. Zachar wszedł, Obłomow zaś znowu pogrążył się w zadumie. Zachar postał ze dwie minuty, patrząc na pana nieprzychylnym okiem, nieco z ukosa, i w końcu poszedł ku drzwiom.
– Dokądże idziesz? – spytał nagle Obłomow.
– Pan nic nie mówi, po cóż więc stać tu po próżnicy? – wychrypiał Zachar, jako że inaczej nie umiał, gdyż, jak twierdził, utracił głos na polowaniu z psami, kiedy jeździł ze starszym panem i kiedy to jakoby silny powiew wiatru wleciał mu do gardła.
Stał w półobrocie pośrodku pokoju i wciąż patrzył z ukosa na Obłomowa.
– A cóż to, nogi ci uschły, że nie możesz postać trochę? Widzisz, przecie, że mam kłopoty, więc poczekaj! Jeszcześ się tam mało wyleżał? Odszukaj list, który wczoraj otrzymałem od rządcy. Gdzieś go podział?
– Jaki list? Nie widziałem żadnego listu – powiedział Zachar.
– Tyś go przecież odebrał od pocztyliona: brudny taki.
– Skądże mogę wiedzieć, gdzie pan go położył – mówił Zachar poklepując dłonią po papierach i po różnych rzeczach leżących na stole.
– Ty nigdy nic nie wiesz. Tam w koszu popatrz! Może wpadł za kanapę? A oparcie kanapy dotychczas nie naprawione; tylko zawołać stolarza i naprawić. Przecież to ty złamałeś. O niczym nie pomyślisz!
– Ja nie złamałem – odpowiedział Zachar. – Samo się złamało, nie może przecie być wiecznie; musi się kiedyś złamać.
Ilia Iljicz nie uważał za stosowne dowodzić czegoś przeciwnego.
– Znalazłeś czy nie? – spytał tylko.
– Tu są jakieś listy.
– To nie te.
– No, to nie ma więcej – mówił Zachar.
– No, dobrze, idź już! – rzekł zniecierpliwiony Ilia Iljicz. – Wstanę, to sam znajdę.
Zachar poszedł do siebie, ledwie jednak wsparł się oburącz o przypiecek, by wskoczyć na swe legowisko, znowu dało się słyszeć spieszne wołanie:
– Zachar! Zachar!
– Ach, mój Boże! – gderał Zachar idąc znów do gabinetu. – Cóż to za mordęga! Żeby już śmierć przyszła prędzej!
– Czego pan chce? – rzekł trzymając się jedną ręką drzwi gabinetu i na znak niełaski patrząc na Obłomowa do tego stopnia z ukosa, że mógł widzieć swego pana tylko połową oka, pan zaś widział zaledwie jeden ogromny faworyt, z którego, tylko patrzeć, a wyfruną dwa lub trzy ptaki.
– Chustkę do nosa, prędzej! Sam byś się mógł domyślić: nie widzisz? – zauważył surowo Ilia Iljicz.
Zachar nie okazał żadnego szczególniejszego niezadowolenia ani zdziwienia słysząc ten rozkaz i wyrzut pana. Uważał zapewne, że i jedno, i drugie było zupełnie naturalne.
– A któż ją wie, gdzie ta chustka? – gderał obchodząc pokój i obmacując każde krzesło, choć i tak można było widzieć, że nic nie leży na krzesłach.
– Wszystko pan gubi! – zauważył otwierając drzwi do bawialni, by popatrzeć, czy tam jej nie ma.
– Dokąd? Tu szukaj! Już od trzech dni tam nie byłem. I prędzej trochę! – mówił Ilia Iljicz.
– Gdzie chustka? Nie ma chustki! – mówił Zachar rozkładając ręce i rozglądając się po wszystkich kątach. – Tam jest przecie – zachrypiał nagle ze złością – pod panem! O, tu koniec wystaje. Sam pan leży na niej, a woła o chustkę!
I Zachar, nie czekając odpowiedzi, zabierał się do wyjścia. Obłomow poczuł się trochę zażenowany skutkiem własnego gapiostwa. Szybko jednak znalazł inny powód, żeby Zachara uczynić winowajcą.
– Czysto tu u ciebie wszędzie, nie ma co; ile kurzu, brudu, Boże drogi! Popatrz no, tam, tam, po kątach – nic nie robisz!
– Jeśli już ja nic nie robię… – przemówił Zachar obrażonym głosem. – Staram się, życia nie szczędzę! I kurze wycieram, i zamiatam prawie co dzień…
Wskazał na środek podłogi i na stół, przy którym Obłomow jadał obiad.
– Tu przecie – mówił – wszędzie zamiecione, sprzątnięte, jak na wesele… Czegóż jeszcze trzeba?
– A to co? – przerwał Ilia Iljicz wskazując na ściany i sufit. – A to? A to?
Pokazał Zacharowi porzucony od wczoraj ręcznik i zapomniany na stole talerz z kromką chleba.
– No, to mogę sprzątnąć – rzekł Zachar biorąc łaskawie talerz.
– Tylko to! A kurz na ścianach, a pajęczyna?… – mówił Obłomow wskazując na ściany.
– To sprzątani przed Wielkanocą: wtedy czyszczę ikony i zdejmuję pajęczynę.
– A odkurzyć książki i obrazy?
– Książki i obrazy przed Bożym Narodzeniem: przejrzymy wówczas z Anisją wszystkie szafy. A teraz jakże tu zacząć sprzątać? Pan wciąż siedzi w domu.
– Chodzę czasem do teatru czy z wizytą: mógłbyś wtedy…
– Jakie to sprzątanie po nocy!
Obłomow spojrzał na niego z wyrzutem, pokiwał głową i westchnął. Zachar zaś spojrzał obojętnie przez okno i westchnął również. Pan, zdaje się, myślał: „No, bracie, z ciebie jeszcze większy Obłomow niż ze mnie”. A Zachar, kto wie, czy nie pomyślał: „Łżesz! potrafisz tylko gadać niezrozumiałe i żałośliwe słowa, ale kurz i pajęczyna nic cię nie obchodzą.”
– Czy ty rozumiesz – rzekł Ilia Iljicz – że z kurzu lęgną się mole? Czasem nawet widzę pluskwę na ścianie!
– U mnie są nawet pchły! – odezwał się obojętnie Zachar.
– I to ma być porządek? Przecież to obrzydliwe! – zauważył Obłomow.
Zachar uśmiechnął się całą twarzą, tak że uśmiech ten ogarnął nawet brwi i bokobrody, które skutkiem tego rozsunęły się na boki, a przez całą twarz aż do czoła przepłynęła czerwień.
– Cóżem ja winien, że na świecie są pluskwy? – powiedział naiwnie zdziwiony. – Czy ja je wymyśliłem?
– To z brudu – przerwał Obłomow. – Co ty wciąż kręcisz?
– Brud też nie ja wymyśliłem.
– U ciebie tam myszy harcują po nocy – nieraz słyszę.
– I myszy nie ja wymyśliłem. Takiego stworzenia, jak myszy, koty czy pluskwy, wszędzie dość.
– A dlaczego gdzie indziej nie ma moli ani pluskiew? Na twarzy Zachara odmalowało się niedowierzanie albo raczej spokojna pewność, że to jest niemożliwe.
– Mam dosyć roboty – rzekł z uporem – każdej pluskwy nie upilnuję przecie, w szparkę za nią nie wlezę.
A wydaje się, że myślał: „I jakież to spanie bez pluskiew?”
– Zamiataj, wygarniaj śmieci z kątów, to nie będzie tego wszystkiego – pouczał Obłomow.
– Dziś się sprzątnie, a jutro będzie to samo – mówił Zachar.
– Nie będzie – przerwał pan – nie powinno być.
– Będzie – już ja wiem – powtarzał sługa. – To wtedy znowu wymieć.
– Jakże tak? Co dzień przepatrywać wszystkie kąty? – spytał Zachar. – A cóż to za życie? Lepiej niech mnie już Pan Bóg zabierze z tego świata!
– Dlaczego u innych jest czysto? – odparł Obłomow. – Zobacz naprzeciwko, u stroiciela: aż miło spojrzeć, a raptem mają jedną dziewczynę…
– A skądże Niemcy wezmą brudu – zaoponował nagle Zachar. – Niech pan tylko spojrzy, jak oni żyją! Cała rodzina przez cały tydzień jedną kosteczkę ogryza. Surdut z ojca przechodzi na syna, a z syna znów na ojca. Żona i córki – sukienczyny króciutkie; nogi tylko wciąż pod siebie podkurczają jak gęsi… Skądże się u nich brud weźmie? U nich nie tak jak u nas, żeby w szafach leżała całymi latami kupa starych, znoszonych ubrań albo żeby przez zimę uzbierał się pełny kąt skórek od chleba… U nich nawet taka skórka nie pójdzie na marne. Sucharów narobią i wypiją z piwem.
Zachar aż splunął przez zęby, rezonując o takim skąpstwie.
– Dość tego gadania! – odparł Ilia Iljicz. – Sprzątaj porządniej.
– Czasami to bym nawet sprzątnął, ale pan przecie sam nie daje – powiedział Zachar.
– Ten znów swoje! Zawsze mu przeszkadzam.
– Przecie, że pan; wciąż pan w domu siedzi: jakże zacznę sprzątać przy panu? Niech pan wyjdzie na cały dzień, to wtedy sprzątnę.
– Także wymyślił, wyjść! Idź no lepiej do siebie.
– Bo i prawda! – nastawał Zachar. – Niechby pan choć dzisiaj wyszedł, sprzątnęlibyśmy wszystko z Anisją. I to we dwoje nie damy rady; trzeba by jeszcze baby nająć, wyszorować wszystko.
– E! Także wymysły, baby! Wynoś się – mówił Ilia Iljicz.
Był już nierad, że wyciągnął Zachara na tę rozmowę. Zapominał wciąż, że wystarczy tylko dotknąć tego drażliwego tematu, a człowiek nie da sobie rady z kłopotami.
Obłomow chciałby nawet, żeby było czysto, ale pragnąłby, żeby się to zrobiło jakoś niepostrzeżenie, samo przez się; Zachar zaś zawsze wszczynał spór, gdy żądano od niego ścierania kurzu, mycia podłóg itp. Zaczynał wtedy dowodzić konieczności wielkiego zamieszania w domu, wiedząc doskonale, że sama myśl o tym napełniała pana przerażeniem.
Zachar wyszedł, Obłomow zaś pogrążył się w rozmyślaniach. Po kilku minutach wybiło jeszcze pół godziny.
– Cóż to? – rzekł niemal z przerażeniem Ilia Iljicz. – Niedługo jedenasta, a ja jeszcze nie wstałem, nie myłem się dotąd. Zachar, Zachar!
– Och, mój Boże! Co? – dało się słyszeć z przedpokoju, po czym nastąpił znany skok.
– Do mycia przygotowane? – zapytał Obłomow.
– Dawno przygotowane! – powiedział Zachar. – Dlaczego pan nie wstaje?
– Czegóż nie powiesz, że przygotowane. Wstałbym przecież już dawno. Idźże, pójdę zaraz za tobą. Mam coś do roboty, siądę do pisania.
Zachar wyszedł, po chwili jednak wrócił z zapisanym, zatłuszczonym zeszytem i kawałkami papieru w ręku.
– A to, jeżeli pan będzie pisał, niech pan przy okazji raczy też sprawdzić rachunki; trzeba zapłacić pieniądze.
– Co za rachunki? Co za pieniądze? – spytał z niezadowoleniem Ilia Iljicz.
– Od rzeźnika, od zieleniarza, od praczki, od piekarza: wszyscy proszą o pieniądze.
– Wciąż tylko troszczyć się o pieniądze! – gderał Ilia Iljicz. – A ty dlaczego nie dajesz rachunków po trochu, tylko wszystkie od razu?
– Pan przecie zawsze mnie wyganiał: jutro i jutro…
– A teraz nie można by do jutra?
– Nie! Zanadto się dopominają, nie dają już na borg. Dzisiaj pierwszy.
– Ach! – rzekł zatroskany Obłomow. – Nowy kłopot! No, czego stoisz? Połóż na stole. Zaraz wstanę, umyję się i przejrzę rachunki – powiedział Ilia Iljicz. – Więc do mycia przygotowane?
– Przygotowane! – rzekł Zachar.
– No, więc…
Obłomow stękając zaczął podnosić się z posłania, żeby wstać.
– Zapomniałem panu powiedzieć – zaczął Zachar. – Niedawno, jak pan jeszcze spał, administrator przysłał stróża: mówi, że koniecznie musimy się przeprowadzić… mieszkanie potrzebne.
– Więc cóż takiego? Skoro potrzebne, to, naturalnie, przeniesiemy się. Czego mi dokuczasz? Już trzeci raz o tym mówisz.
– Mnie też dokuczają.
– Powiedz, że się wyprowadzimy.
– Administrator mówi: już od miesiąca, mówi, obiecaliście, a wciąż się nie wyprowadzacie, damy znać, mówi, na policję.
– Niech daje znać! – powiedział stanowczo Obłomow. – Sami się przecież wyprowadzimy, jak tylko będzie cieplej, za jakie trzy tygodnie.
– Gdzie za trzy tygodnie! Administrator mówi, że za dwa tygodnie przyjdą robotnicy: będą wszystko rozwalać… „Wyprowadzajcie się, mówi, jutro albo pojutrze…”
– Eee! Tego już za wiele! Jeszcze czego? Może zaraz? Nie waż mi się nawet wspominać o mieszkaniu. Raz ci już zabroniłem, a ty znów, zapamiętaj sobie!
– Więc cóż mam robić? – zapytał Zachar.
– Co robić? Dobre sobie! – odpowiedział Ilia Iljicz. – Jeszcze się pyta! A mnie co do tego? Daj mi spokój, rozporządzaj się, jak chcesz, byleby się nie przeprowadzać. Nie może się postarać dla swego pana!
– Jakim to sposobem, proszę łaski pana, mam się rozporządzać? – zaczął cicho chrypieć Zachar. – Dom przecie nie mój; jakże się nie wyprowadzać z cudzego domu, kiedy wyganiają? Żeby to był mój dom, ja bym nawet z wielką przyjemnością…
– Nie można by im tego jakoś wyperswadować? „Że, przecie, mieszkamy od dawna, płacimy akuratnie”.
– Mówiłem.
– No i co?
– Co? Wciąż swoje: „Wyprowadźcie się, powiadają, musimy mieszkanie przerabiać”. Chcą z mieszkania doktora i z naszego zrobić jedno duże mieszkanie przed weselem syna gospodarza.
– Ach, mój Boże! – rzekł z niezadowoleniem Obłomow. – Że też są jeszcze takie osły, co się żenią!
Obrócił się na wznak.
– Pan by napisał, proszę wielmożnego pana, do gospodarza – powiedział Zachar – to może by pana nie ruszał, a kazałby najprzód rozwalać tamto mieszkanie.
Zachar wskazał przy tym ręką gdzieś na prawo.
– No, dobrze, napiszę, jak wstanę… Idź już sobie, niech pomyślę. Nic nie umiesz załatwić – dodał – muszę sam się kłopotać o takie głupstwo.
Zachar wyszedł, Obłomow zaś zaczął myśleć.
Był jednak w kłopocie, o czym myśleć: czy o liście rządcy, czy o przeprowadzce na nowe mieszkanie. A może wziąć się do załatwienia rachunków? Tonął w powodzi trosk życiowych i wciąż leżał przewracając się z boku na bok. Czasami słychać było jego urywane westchnienia:
– Ach, mój Boże! – Doświadcza nas życie, dosięga wszędzie…
Nie wiadomo, jak długo trwałby jeszcze w swym niezdecydowaniu, gdy wtem w przedpokoju rozległ się dzwonek.
– Już ktoś przyszedł! – powiedział Obłomow otulając się w szlafrok. – A ja jeszcze nie wstałem, wstyd po prostu! Któż to może być tak wcześnie?
I leżąc, z ciekawością patrzył na drzwi.III
– Pan w domu? – głośno i szorstko zapytał ktoś w przedpokoju.
– A gdzie ma być o tej porze? – jeszcze bardziej szorstko odpowiedział Zachar.
Wszedł mężczyzna lat czterdziestu, z typu ludzi tęgich, wysoki, szeroki w barach i krzepki w sobie, o grubych rysach twarzy, wielkiej głowie i mocnej, krótkiej szyi, o wielkich, wyłupiastych oczach i mięsistych wargach. Pobieżny rzut oka na niego nasuwał myśl o czymś ordynarnym i nieporządnym. Widać było, że człowiek ten nie dba, by odzież jego była wykwintna. Nie zawsze też można go było zobaczyć dokładnie ogolonego. Ale było mu to zapewne zupełnie obojętne: nie krępowało go ubranie i nosił je z jakąś cyniczną godnością.
Był to Michej Andriejewicz Tarantiew, ziomek Obłomowa.
Tarantiew patrzył na wszystko ponuro, nieco pogardliwie, z wyraźną nieżyczliwością wobec całego otoczenia. Gotów był ganić wszystko i wszystkich na świecie, jak człowiek niesłusznie pokrzywdzony lub niedoceniony albo jak silny charakter prześladowany przez los, któremu ulega z musu nie poddając się.
Ruchy miał dziarskie i zamaszyste, mówił głośno, śmiało i zawsze niemal gniewnie: słysząc go z pewnej odległości, można by pomyśleć, że to trzy puste wozy jadą przez most. Nie krępował się nigdy niczyją obecnością i nie zapominał języka w gębie, w ogóle zawsze był grubiański wobec wszystkich, nie wyłączając przyjaciół, jakby chciał dać tym do zrozumienia, że rozmawiając z kimś, a nawet będąc u niego na obiedzie czy kolacji, robi mu wielki zaszczyt.
Tarantiew był człowiekiem o umyśle ruchliwym i przebiegłym, nikt lepiej od niego nie potrafił rozstrzygnąć jakiegoś szerszego zagadnienia życiowego lub zagmatwanej kwestii prawnej: w jednym i drugim wypadku potrafił natychmiast zbudować plan działania i bardzo subtelnie go uzasadnić, a w końcu niemal zawsze zwymyślać jeszcze tego, kto szukał u niego rady.
Sam zaś, jak wstąpił przed dwudziestu pięciu laty w charakterze kancelisty do jakiegoś urzędu, tak w służbie tej doczekał się siwych włosów. Ani jemu, ani nikomu nie przychodziło nawet do głowy, że mógłby awansować.
W gruncie rzeczy Tarantiew był mocny tylko w języku; gdy chodziło o słowa, rozstrzygał wszystko w sposób prosty i łatwy, zwłaszcza jeśli dotyczyło to innych: gdy jednak trzeba było kiwnąć bodaj palcem, ruszyć się z miejsca, zastosować w jakiejś sprawie stworzony przez niego samego plan, nadać mu bieg praktyczny, wykazać sprawność i szybkość – Tarantiew stawał się zupełnie innym człowiekiem: temu nie mógł już sprostać, już mu się nagle i ciężko robiło, czuł się niezdrów albo coś nie układało się, albo nadarzała się inna sprawa, do której nie zabierał się również, a jeśli nawet się zabrał – to niech Bóg broni, co z tego wynikało. Zupełnie jak dziecko – tu nie dopatrzy, tam nie wie o jakiejś drobnostce, tam znów spóźni się, a skończy na tym, że porzuci sprawę w połowie drogi lub weźmie się za nią od końca i tak wszystko zapaskudzi, że nie można tego w żaden sposób naprawić, a w dodatku zacznie jeszcze wymyślać.
Ojciec jego, prowincjonalny skryba sądowy starej daty, przeznaczył synowi w spuściźnie sztukę i doświadczenie w zabiegach o cudze interesy oraz umiejętność zręcznego obracania się na polu działalności służbowej, lecz los zrządził inaczej. Ojciec, który na całą naukę wydał parę miedziaków, jak to wówczas w Rosji bywało, chciał, by syn nadążał za duchem czasu i nauczył się czegoś więcej niż zawiłej umiejętności załatwiania spraw. Posyłał go więc przez trzy lata do popa na naukę łaciny.
Zdolny z natury chłopiec w ciągu trzech lat przeszedł gramatykę i składnię łacińską i zaczął już nawet przerabiać Korneliusza Neposa, gdy ojciec doszedł do wniosku, iż tego, co umie, wystarczy, że nawet te wiadomości dają mu ogromną przewagę nad starszym pokoleniem i że wreszcie dalsze studia mogą mu tylko przeszkodzić w pracy na urzędzie.
Szesnastoletni Michej, nie wiedząc co począć ze swą łaciną, stopniowo ją zapominał w domu rodziców, ale za to w oczekiwaniu honorów zasiadania w sądzie ziemskim czy powiatowym brał udział we wszystkich hulankach ojca i w owej to właśnie szkole, podczas otwarcie przy nim prowadzonych rozmów, umysł młodego człowieka rozwinął się w pełni.
Z młodzieńczą wrażliwością wsłuchiwał się w opowiadania ojca i jego kolegów o różnych sprawach cywilnych i karnych lub ciekawych wypadkach przechodzących przez ręce wszystkich tych kancelistów starej daty.
Wszystko to jednak nie doprowadziło do niczego. Michej nie wyrobił się na wygę i krętacza sądowego, choć wszystkie starania ojca zmierzały ku temu, z pewnością też zostałyby uwieńczone powodzeniem, gdyby los nie zniweczył zamiarów starego. Michej istotnie przyswoił sobie wszystkie teorie ojcowskie, pozostawało tylko zastosować je w praktyce, lecz w chwili śmierci ojca nie zdążył jeszcze wstąpić do sądu i został wywieziony do Petersburga przez któregoś z dobroczyńców, który znalazł mu posadę kancelisty w jednym z departamentów, a potem zupełnie o nim zapomniał.
Tak więc Tarantiew na całe życie pozostał tylko teoretykiem. Na służbie w Petersburgu nie znajdował zastosowania dla swej łaciny i subtelnej teorii rozstrzygania słusznych i niesłusznych spraw wedle własnego widzimisię. Tymczasem zaś nosił i czuł w sobie drzemiące siły, zamknięte na zawsze skutkiem wrogich okoliczności bez nadziei na wydostanie się, podobnie jak w bajkach zamykane były wśród ciasnych zaczarowanych murów złe duchy pozbawione siły szkodzenia. Być może świadomość tej bezużytecznej siły sprawiła, iż Tarantiew był ordynarny w obcowaniu, nieżyczliwy, wiecznie zagniewany i skory do wymysłów.
Z goryczą i wzgardą patrzył na swe obecne zajęcia: przepisywanie papierów, zszywanie akt itp. Uśmiechała mu się z oddali jedyna tylko, ostatnia nadzieja: przejścia na stanowisko urzędnika przy dzierżawach wódczanych. Tylko na tej drodze widział jeszcze korzystną zamianę pola działania pozostawionego mu w spadku przez ojca, a przecież nie osiągniętego. W oczekiwaniu zaś na to gotowa już, stworzona dla niego przez ojca teoria postępowania w życiu, teoria łapówek i krętactwa, ominąwszy główne, godne jej pole pracy na prowincji objęła wszystkie szczegóły jego nędznego bytowania w Petersburgu i wkradła się –
w braku oficjalnych – we wszystkie jego stosunki przyjacielskie.
Był łapownikiem z natury, z przekonania. W braku spraw i petentów potrafił brać łapówki od kolegów, od przyjaciół, Bóg wie jak i za co. Zmuszał, gdzie i kogo tylko mógł, przebiegłością czy natręctwem, by go podejmowano, żądał od wszystkich niezasłużonego zupełnie szacunku, szukał zwady. Nie odczuwał nigdy wstydu z powodu znoszonego ubrania, nieobcy mu jednak bywał niepokój, gdy w perspektywie dnia nie widział wystawnego obiadu z przyzwoitą ilością wina i wódki.
Dlatego też w kole swych znajomych grał rolę wielkiego psa podwórzowego, który szczeka na wszystkich, nie da się nikomu ruszyć, lecz który jednocześnie na pewno schwyci w locie kawałek mięsa bez względu na to, skąd i gdzie ten kęs leci.
Tacy byli dwaj ludzie najgorliwiej odwiedzający Obłomowa.
Po co ci dwaj rosyjscy proletariusze chodzili do niego? Wiedzieli dobrze po co: żeby pić, jeść, palić dobre cygara. Znajdowali tu ciepły, spokojny kąt i zawsze jednakowe, jeśli nie serdeczne, to obojętne przyjęcie.
Dlaczego jednak przyjmował ich Obłomow – z tego sam chyba nie zdawał sobie sprawy. Czy nie dlatego jednak, iż dotąd jeszcze w naszych zapadłych Obłomówkach, w każdym zamożnym domu gromadzi się czereda takich osób, płci obojga, bez środków do życia, bez zawodu, bez rąk zdolnych do pracy, za to z żołądkiem zdolnym do trawienia, prawie zawsze z tytułem i rangą.
Istnieją jeszcze sybaryci, dla których tego rodzaju uzupełnienie jest czymś niezbędnym w życiu: bez tego nudno im jakoś na świecie. Któż poda tabakierkę, która się gdzieś zapodziała, albo podniesie chustkę, która upadła na podłogę? Komuż poskarżyć się można na ból głowy mając prawo do współczucia, opowiedzieć zły sen i zażądać wytłumaczenia? Któż poczyta książkę przed snem i pomoże zasnąć? Takiego proletariusza wysyła się też czasem do miasta po sprawunki, używa do pomocy w gospodarstwie – trudno się przecież fatygować samemu!
Tarantiew robił wiele hałasu, wyciągał Obłomowa ze stanu bezruchu i nudy. Krzyczał, kłócił się, urządzał pewnego rodzaju spektakl oszczędzając tym samym leniwemu panu konieczności mówienia i działania. Do pokoju, w którym panował sen i spokój, Tarantiew wnosił życie, ruch, niekiedy też wieści z zewnątrz. Obłomow mógł, nie ruszając palcem, słuchać, patrzeć na coś żywego, co ruszało się i mówiło. Był poza tym o tyle naiwny, iż sądził, że Tarantiew istotnie może mu w czymś rozsądnie doradzić.
Wizyty Aleksiejewa Obłomow tolerował dla innej, nie mniej poważnej przyczyny. Jeśli chciał żyć po swojemu, to znaczy leżeć w milczeniu, drzemać czy chodzić po pokoju, Aleksiejewa jakby nie było w pobliżu: milczał także, drzemał, patrzył w książkę, leniwie ziewając aż do łez, oglądał obrazki i drobiazgi. Mógł tak przesiedzieć choćby i trzy doby. Jeśli zaś Obłomowowi znudziła się samotność i odczuł potrzebę wypowiedzenia się, rozmowy, czytania, rozważań, ujawnienia niepokoju czy wzruszeń – był zawsze na miejscu powolny i gotowy słuchacz, uczestnik dzielący zgodnie zarówno milczenie, jak rozmowę, wzruszenie i bieg myśli wszelkiego rodzaju.
Inni goście zaglądali rzadko, na chwilę, jak pierwsi trzej. Bliskie stosunki urywały się z nimi wszystkimi coraz bardziej. Obłomow niekiedy interesował się jakąś nowiną, pięciominutową rozmową, potem, zaspokojony, milczał. Ludziom takim trzeba było wypłacać się wzajemnością, brać udział w tym, co ich interesowało. Nurzali się w ciżbie ludzkiej, każdy z nich pojmował życie na swój sposób, jak nie chciał go pojmować Obłomow, oni zaś wciągali go do tego życia; wszystko to nie podobało mu się, odpychało go, nie odpowiadało mu.
Jednego tylko człowieka lubił; ten również nie dawał mu spokoju, lubił nowości, świat, naukę, w ogóle życie, lecz głębiej jakoś, szczerzej – i Obłomow, choć był serdeczny dla wszystkich, naprawdę kochał tylko jego, jemu tylko ufał, może dlatego, że wychowywał się, uczył i mieszkał z nim razem. Był to Andriej Karłowicz Sztolc.
Bawił w podróży, lecz Obłomow oczekiwał go z godziny na godzinę.