- W empik go
Oblubienica morza - ebook
Oblubienica morza - ebook
Długo wyczekiwana powieść autorki bestselleru „Drzewo migdałowe”.
Cztery różne osoby. Jedna historia o ojczyźnie i miłości ponad podziałami.
Sara zostaje wypędzona z Rosji z powodu żydowskiego pochodzenia. Próbuje ułożyć sobie nowe życie w Palestynie. Pracując jako pielęgniarka, poznaje lekarza, Yousefa. Na drodze ich miłości stają różnice w pochodzeniu i narastający konflikt palestyńsko-izraelski.
Ameer mieszka w obozie dla uchodźców w Libanie. Udaje mu się wyjechać do USA, gdzie rozpoczyna nowe życie jako naukowiec. Wciąż jednak ścigają go echa przeszłości.
Rebeka, osiemnastoletnia Żydówka, sprzeciwia się złemu traktowaniu arabskich społeczności przez jej rodaków. Zrywa ze swoim despotycznym narzeczonym. Nie spodziewa się jednak, jak straszne mogą być tego konsekwencje.
Ich losy łączą się, tworząc przejmującą opowieść – podróż przez pokolenia i kontynenty, historię o tej samej ziemi po obu stronach konfliktu.
Sara i Yousef, Rebeka i Ameer rozumieją, że na ich oczach tworzy się historia ich narodów, traum i nadziei wspólnoty. Mają jednak wybór. Bezpieczeństwo i szczęście nie pochodzi z grodzenia się, z lęku, ale jedynie z otwarcia się, odwagi rozumienia. Nie ma ziemi niczyjej, ale nikt nie ma też jej na własność. Jedyny sposób, żeby przestać się ranić podziałami społecznymi, to podzielenie się – zarówno ziemią, jak i uczuciem.
Karolina Sulej, pisarka i dziennikarka Wysokich Obcasów
Serdecznie polecam tę pełną nieoczywistych treści książkę wszystkim, którzy jak ja lubią cieszyć się popołudniami spędzonymi na niespiesznej i uważnej lekturze.
Magdalena Kuydowicz, TVN Style
BIOGRAM
Michelle Cohen Corasanti – urodzona w USA w 1966 roku, w konserwatywnej rodzinie żydowskiej, jest absolwentką studiów bliskowschodnich na uniwersytetach w Jerozolimie i Harvardzie. Prawniczka specjalizująca się w prawie międzynarodowym i prawach człowieka. Mieszkała we Francji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Egipcie i Izraelu. Drzewo migdałowe z 2012 roku to jej pisarski debiut.
Jamal Kanj – urodził się w palestyńskim obozie dla uchodźców w Libanie, dziesięć lat po utworzeniu państwa Izrael. Przeprowadził się do USA, gdzie został inżynierem. W 2010 roku opublikował powieść pod tytułem Children of Catastrophe, która zawiera elementy autobiograficzne.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-176-7 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZSRR
kwiecień 1932
SARA
Kiedy usłyszałam z dołu walenie do drzwi, zamarłam. Zaraz po nim rozległ się głośny łomot, a ja aż podskoczyłam.
– Czego chcecie? – W holu rozbrzmiał piskliwy głos matki.
Żołnierze. Rzuciłam się w stronę szafy i wyciągnęłam z niej pluszowego misia, w którym krył się naładowany rewolwer. Wuj Izaak na to nalegał, „na wszelki wypadek”. Rozdarłam maskotkę i wyjęłam z niej broń.
W głowie miałam mętlik. Z rewolwerem w ręce cicho otworzyłam drzwi swojego pokoju i ukradkiem przemknęłam przez korytarz, przytulając się do ściany. Dwóch żołnierzy celowało z broni w matkę. Brakowało mi tchu. Skup się. Musiałam zastrzelić ich obu, nim któryś z nich zabije ją.
– Gdzie macie broń? – Prawy policzek żołnierza, który zadał to pytanie, przecinała gruba, czerwona blizna. Na oko miał dwadzieścia kilka lat, tak jak ja. Chwycił matkę za włosy i pociągnął.
– Nie mamy żadnej broni. – Głos miała tak wysoki, że ledwo go poznawałam. – Proszę, nie róbcie mi krzywdy.
– Nie kłam. – Żołnierz ponownie pociągnął ją za włosy.
– Nie kłamię. – Zapłakała. Na próżno próbowała uwolnić swoje wychudłe ciało. Spanikowana, patrzyłam, jak kopie i krzyczy. Musiałam podejść bliżej.
Matka zapiszczała, kiedy żołnierz przystawił jej broń do czoła.
– Na drzwi. – Drugą ręką pchnął ją do tyłu. Uderzyła głową w deski. Żołnierz nie przestawał celować w jej czoło. Zwrócił się do swojego towarzysza: – Sasza, przeszukaj dom, a ja ją tu przytrzymam. Najpierw sprawdź sypialnię i pod deskami w szafach.
Trzymałam broń w obu dłoniach, gotowa do skoku. Zastrzel jednego, kiedy wejdzie po schodach, a potem zabij drugiego. O stopnie uderzały podeszwy wojskowych butów.
– Na górze nic nie ma – wyrzekła matka zduszonym, pełnym emocji głosem.
Jak jej przekazać, że mam plan?
– Proszę, niech pan zejdzie.
Ścisnął mi się żołądek. Nie, matko.
– Mówiłaś, że nie wiesz o żadnej broni – oświadczył żołnierz. – Na pewno jest na górze, Sasza.
– Nie! – zawołała matka. – Jest w gabinecie mojego męża. Proszę zejść, pokażę.
O nie.
– Jeśli kłamiesz, zabiję cię. – Po tych słowach Sasza odwrócił się i zszedł po schodach. – I nic się nie martw – dorzucił drwiąco. – To, co chowasz na górze, też znajdziemy.
Żołnierz chwycił matkę za ramię i wepchnął do gabinetu ojca.
– Gdzie broń?! – wrzasnął.
– Nie powiem, dopóki twój towarzysz też tu nie wejdzie. – Wypowiedziała te słowa na tyle głośno, żebym je usłyszała.
Zakradłam się za Saszą, pozostając poza zasięgiem jego wzroku, jednocześnie nie spuszczając go ze swojego.
Sasza wparował do gabinetu. Mama zaczęła krzyczeć. Co oni jej robili? Serce waliło mi jak młotem. Może krzyczała, żebym ja mogła uciec? W życiu nie zrobiłabym tego bez niej.
Przemknęłam ku gabinetowi ojca, krzyki matki zatuszowały odgłos moich kroków. Ostrożnie zajrzałam do środka. Ze zdenerwowania kręciło mi się w głowie.
– Pod dywanem – powiedziała matka.
Sasza odsunął go i otworzył właz do schowka. Zerknął do niego, a potem obrzucił matkę groźnym spojrzeniem. Wydawała się taka krucha; drżało jej całe ciało. Drugi żołnierz zrobił krok do przodu, żeby także zajrzeć do schowka.
– Wygląda na to, że ktoś kłamał i zasłużył na karę – oświadczył Sasza. – Do kogo należy ta broń?
Matka złożyła dłonie palcami ku niebu i spojrzała błagalnie na Saszę.
– Proszę, miejcie nade mną litość.
– Właśnie tak, błagaj, Żydówko. – Wycelował w nią. – Mów, skąd to masz, albo cię zabiję!
Drugi żołnierz stał jakiś metr dalej, także celując w matkę. Gdybym go zabiła, Sasza zastrzeliłby ją. Ale gdybym nic nie zrobiła, i tak pewnie by ją zabili. Musiałam działać. Musiałam zaryzykować.
Drżąc, wycelowałam w głowę Saszy. Strzelanie ćwiczyłam niezliczoną ilość razy, ale nigdy nie oddałam strzału w innego człowieka. Choć ręka mi się trzęsła, pociągnęłam za spust. Rozległ się wystrzał, a zaraz po nim drugi. Krzyknęłam. Sasza upadł. Matka osunęła się na podłogę, a drugi żołnierz odwrócił się w moją stronę. Nacisnęłam spust sekundę szybciej od niego. Kula trafiła go w głowę, przewrócił się do tyłu, na matkę.
Zapiszczałam.
– Uciekaj, Saro! – Matka trzymała się za brzuch. – Będzie ich więcej i jak cię znajdą, to cię zabiją. – Walczyła o oddech.
– Mama! – Podbiegłam do niej.
– Nie! – Uniosła drżącą rękę, próbując protestować.
Krew zdążyła się już przesączyć przez białą bluzkę nad jej brzuchem. Za dużo krwi. Kula trafiła w główną arterię, a może w śledzionę. Pragnęłam zatamować krwawienie, wiedziałam jednak, że nie dam rady. Przycisnęłam dłoń do jej brzucha i skrzywiłam się, słysząc jęk.
– Idź stąd. – Głos matki zmienił się w szept, twarz jej zszarzała.
Wolną ręką dotknęłam jej policzka.
– Nie zostawię cię.
– Idź – powtórzyła. – Dla mnie. – Jej spojrzenie stawało się szkliste, głos coraz cichszy. – Kocham cię.
– Ja ciebie bardziej. – Gra z czasów mojego dzieciństwa. Matka zapewniła, że ona kocha mnie najbardziej. Jej ciepła krew nieprzerwanie przelewała mi się przez dłoń.
– Bądź silna – szepnęła.
Kiwnęłam głową i mokrą od łez twarz przycisnęłam do jej policzka.
– Opiekuj się ojcem.
– Dobrze. Kocham cię, mamo.
Nic już nie powiedziała. Po raz ostatni zadrżała, a potem jej klatka piersiowa znieruchomiała. Kiedy ją tuliłam, z mojego gardła wydobywał się rozdzierający szloch.
*
– Saro. Chodź tutaj, Saro.
Wyciągnęłam rękę w stronę dłoni mojej matki, ale zamiast gładkiej skóry poczułam jedynie szorstkie deski. Z głośnym okrzykiem cofnęłam rękę, ale drzazgi zdążyły już poranić mi palce.
Matka zniknęła. Kiedy otworzyłam oczy, natrafiłam na otaczającą mnie ciemność – pode mną, nade mną. Śniła mi się matka – czy rzeczywiście? Miałam wrażenie, że ściany beczki napierają na mnie. Być może śmierć była blisko. Ponownie zacisnęłam powieki, pragnąc, aby matka wróciła i zabrała mnie stąd.
Było strasznie duszno. Miałam za mało powietrza. W nogach czułam bolesne pulsowanie od długiego podkurczania. Nie było miejsca, żebym rękami mogła objąć nogi, trzymałam je więc w górze, nad głową, i strasznie bolały mnie ramiona. W gardle miałam tak sucho, że przełykanie stało się niemal niemożliwe. Przez gorąco i duchotę z bólu pękała mi głowa.
A ojciec? Miał metr osiemdziesiąt, był wyższy ode mnie o trzynaście centymetrów i o niemal trzydzieści kilo cięższy. Miałam nadzieję, że trafił do większej beczki, ale nie śmiałam się odzywać. Ktoś mógłby nas przyłapać.
Od jak dawna tkwiliśmy w tych beczkach? Czy w ogóle opuściliśmy już wody terytorialne Związku Radzieckiego? A jeśli Rosjanie zatrzymają łódź, zanim zdążymy zbiec? Świeże wspomnienie o tym, jak żołnierze Stalina próbowali wyśledzić ojca i mnie, ukrywających się w lesie, wirowało mi w głowie. Zacisnęłam mocno powieki, przypomniawszy sobie ostatnie chwile życia matki. Dlaczego pozwoliliśmy, aby wuj Izaak przechowywał swoją broń w naszym domu? Teraz ojciec i ja byliśmy w pełni od niego zależni. Dzięki swoim koneksjom pomagał nam uciec z ZSRR, pomoże nam także zacząć od nowa w Palestynie.
Aby się uspokoić, próbowałam myśleć o wszystkich znanych nam ludziach, z którymi może się spotkamy, jeśli przeżyjemy. Przez ostatnie półtorej dekady wuj rozwinął swoją sieć żydowskich bojowników w całej Europie, aż do Palestyny. Wiedziałam, że zastaniemy tam całe mnóstwo członków jego Żydowskiej Ligi Obronnej. Od czasu, kiedy Wielka Brytania skolonizowała Palestynę, udało mu się nawet zwerbować paru żydowsko-brytyjskich oficerów.
Usłyszałam kroki i wpadłam w panikę. Żołnierze Stalina albo…
Dobiegły mnie odgłosy zdejmowanej pokrywy. Kiedy do środka zaczęło się sączyć światło, czułam wibracje w każdej tkance pod skórą. W uszach dudniła mi krew. Wieko beczki usunięto, ale jasne światło uniemożliwiało odróżnienie, czy stoi nade mną przyjaciel, czy radziecki żołnierz.
– Przysłał mnie twój wuj Izaak – odezwał się mężczyzna. – Jestem Gideon.
– Dzięki Bogu. – Mało brakowało, a bym zemdlała.
– Już cię wyciągam – powiedział Gideon i pomógł mi się wydostać z beczki.
Mężczyzna miał na sobie mundur marynarza, podniósł mnie, tak jakbym nie ważyła więcej niż zwój lin. Kiedy w końcu stanęłam na własnych nogach, miałam wrażenie, że stąpam po setkach ostrych igiełek. Pocierałam ręce i nogi, próbując przywrócić im krążenie. Przed oczami latały mi mroczki. Gideon zabrał się już za zdejmowanie pokrywy z drugiej beczki.
– Przytrzymaj się, ojcze. – Próbowałam pomóc marynarzowi w wyciągnięciu taty.
– Proszę się mnie chwycić – rzucił Gideon. Młody, umięś-
niony mężczyzna z ciemnymi, kręconymi włosami wyciąg-
nął dłoń.
Dał nam obojgu po kromce ciemnego chleba. Trzęsła mi się dłoń kiedy piłam wodę z kubka. Spierzchnięte usta wracały do życia i w końcu wgryzłam się w chleb.
Spojrzałam na ojca, do którego niegdyś należało największe zbożowe imperium w Europie Wschodniej. Siedział skulony na pokładzie. Jego twarz – poorana latami trosk – stanowiła odzwierciedlenie sytuacji, w jakiej się znalazł: stracił wszystko. Teraz byliśmy dwiema słabymi duszami żującymi czerstwy chleb, uciekającymi prawu.
Zorientowawszy się, jak bardzo jesteśmy brudni, marynarz przyniósł nam jakieś stare mundury, żebyśmy mogli je założyć na czas prania naszych ubrań. Kiedy ponownie odziałam się w czysty uniform pielęgniarki, plama krwi mojej matki była ledwie widoczna. Naderwałam lewą kieszeń, tak jak wymagano od córki. Pamiętałam, że matka zrobiła tak po śmierci swojego ojca, kiedy jego ciało dokładnie umyto, aby oczyścić go przed pochówkiem, który nastąpił w ciągu doby od śmierci. Ale ciała mojej matki nie odprowadzi na miejsce ostatecznego spoczynku procesja kochających krewnych.
Ojciec patrzył, jak rozrywam kieszeń.
– Pamiętałaś? – zapytał.
Kiwnęłam głową. Zasłoniliśmy także wszystkie lustra w domu, dopilnowując, aby nikt w okresie żałoby nie skupiał się na zaspokajaniu próżności. Wiedziałam, że powinno się wtedy myśleć wyłącznie o zmarłym.
Ojciec w hołdzie oddanym żonie naderwał prawą połę koszuli.
– Chcę uczcić pamięć matki – powiedziałam.
Ojciec zasznurował usta, po czym odmówił kadisz, modlitwę za zmarłych. Zdjęliśmy skarpetki i buty, aby pokazać, że jesteśmy pełni pokory wobec jej śmierci. Pierwszy oficer, też Żyd, przygotował dla nas soczewicę. Jej okrągły kształt symbolizował toczące się życie. Zgodnie z tradycją podczas akurat tego okresu żałoby nie wolno nam opuszczać domu, my jednak nie mieliśmy wyboru. Nie mieliśmy wyboru w żadnej kwestii. Byliśmy uciekinierami bez grosza przy duszy, podróżującymi do obcego kraju. Spojrzałam na silnego niegdyś ojca, który w czasie bankietów wirował z moją piękną matką po parkiecie w sali balowej. Teraz stanowił niewiele więcej niż worek kości, szkielet człowieka, którym był kiedyś. Jak my sobie damy radę?
*
Dziewięć dni później ojciec i ja staliśmy na pokładzie i wpatrywaliśmy się w Jafę, gdy marynarze cumowali statek na głębokiej wodzie. Nie mogłam uwierzyć, że w końcu dotarliśmy do Palestyny. Zaczynałam czuć, że rzeczywiście udało nam się zostawić za sobą Rosję i całe związane z nią niebezpieczeństwo.
Gideon przewiózł nas łodzią do dużego portu – mnie w wyblakłym, podniszczonym uniformie pielęgniarki i ojca w sfatygowanym stroju roboczym. Duże okręty stały na kotwicach znacznie dalej. Do portu nieustannie wpływało i wypływało z niego wiele mniejszych statków towarowych i pasażerskich. Kiedy zbliżyliśmy się do brzegu, dostrzeg-
łam, że budynki w Jafie zbudowano z pięknego kamienia. Do portu prowadziła bocznica kolejowa. Pirsy pełne były dobijających targu rybaków. To miejsce nie wygląda jak pustynia, o której mówił wuj Izaak.
– Zawiozę was do Tel Awiwu – wyjaśnił Gideon. – Tam dostaniecie namiot, trochę pieniędzy i pracę.
Ojciec kiwnął głową. Przyjmiemy wszystko, co tylko otrzymamy.ROZDZIAŁ 2
Palestyna
lipiec 1932
SARA
Ojciec wczołgał się do naszego namiotu. Śródziemnomorskie słońce pomalowało jego twarz na gniewną, intensywną czerwień, a jasne włosy przemieniło w siwe jak u staruszka. Strój roboczy, jaki otrzymał po przyjeździe, był cały brudny. Głęboko w oczodołach kryły się przekrwione oczy. Usiadł obok mnie.
– Pozwól, że cię obmyję. – Próbując poprawić mu humor, przywołałam na twarz wymuszony uśmiech; kąciki ust ojca pozostały jednak skierowane ku dołowi. Nalałam z puszki wody na trzymaną w ręce szmatkę. Delikatnie umyłam mu twarz. W paru miejscach od słońca zaczęły się tworzyć pęcherze. Kiedy skończyłam, posmarowałam podrażnioną skórę znalezionym niedaleko plaży aloesem. – Szkoda, że nie pracujesz pod zadaszeniem – rzekłam, przyglądając się poparzeniom.
– Już i tak wiele otrzymałem dzięki temu, że jestem bratem Izaaka. Nie chcę prosić o więcej, Saro – mruknął ojciec i pokręcił głową. – Poza tym rozpaczliwie potrzebuję pieniędzy. Nie mam wyboru.
Przez te dwa miesiące, które minęły od ucieczki z Odessy, mój ojciec postarzał się o dziesięć lat. Borykał się nie tylko z trudnościami, w jakie obfitowało nasze nowe życie, ale też wyglądało na to, że opuściła go cała wcześniejsza duma.
– Jak to się wszystko mogło stać? – zapytał po raz tysięczny. Zatoczył pokrytą pęcherzami dłonią po naszym małym namiocie. – Spójrz tylko, w jakich warunkach mieszkamy. W Odessie wiedliśmy królewskie życie. Mieliśmy rezydencję. Nie pamiętasz?
– Oczywiście, papo, pamiętam każdy pokój. – Miałam nadzieję, że nie zacznie od nowa opisywać wszystkich pomieszczeń. Zawsze, kiedy opowiadał o sali balowej, gdzie on i moja matka organizowali gale dla elity Odessy, nie potrafił powstrzymać łez. Cierpienie ojca łamało mi serce. Kochał nasz piękny dom i wygody, jakie zapewniała nasza sytuacja finansowa. Nie wiedziałam, jak go przekonać, że to akurat w ogóle nie ma znaczenia. Najbardziej tęskniłam za matką.
– Żyjemy, ojcze. Mamy siebie. Jesteś jeszcze młody. Możesz zacząć od nowa. Teraz jesteśmy w Palestynie. – Próbowałam się uśmiechnąć, kiedy zmywałam mu z lewej, posiniaczonej dłoni krew i brud. Wzięłam głęboki wdech. – Musimy cię umyć. Chodźmy pod prysznice.
– Nie chcę nikogo widzieć. – Zwiesił głowę. – Zżera mnie wstyd z powodu tego, kim się stałem.
– Proszę, papo. Ciężko pracowałeś w słońcu. Woda cię schłodzi – dodałam, nie chcąc mu mówić wprost, że potrzebuje kąpieli.
Niechętnie wyszedł za mną z namiotu. Zarzuciłam sobie rękę ojca na ramię, aby mógł się o mnie oprzeć, i razem szliśmy zygzakiem między namiotami. Dzieci ganiały się przed nami, a odziani w ciemne wełniane stroje dorośli rozmawiali w grupkach. W powietrzu unosił się dym ze wspólnych palenisk. Szliśmy w stronę pryszniców znajdujących się obok dużych koryt i linek zarezerwowanych na suszenie prania.
Podałam ojcu mały kawałek mydła. Kiedy się mył, ja siedziałam przy suszących się ubraniach i obserwowałam, jak kołyszą się na wietrze. Ten wiatr przypominał mi lasy w okolicy Odessy, gdzie dawniej spacerowaliśmy we trójkę. Ojciec opowiadał nam wtedy o portach na całym świecie, do których wysyłał swoje zboże. Choć sam rzadko wyjeżdżał poza Rosję, raczył matkę i mnie opowieściami o krajach i firmach, z którymi handlował. Ciekawe, czy do Palestyny także sprzedawał zboże.
Kiedy wracaliśmy do namiotu, szedł ze spuszczoną głową, próbowałam poprawić mu nastrój.
– Właśnie sobie wspominałam, jak opowiadałeś kiedyś matce i mnie o firmach, z którymi robiłeś interesy w przeróżnych zakątkach świata.
Na jego twarzy malowała się konsternacja, dopóki nie zapytałam go, czy w przeszłości handlował z kimś tutaj, w Palestynie. No bo któż miałby wiedzieć więcej o jego zdolnościach biznesowych niż osoba, z którą miał okazję prowadzić interesy?
– Też o tym myślałem, ale nie wiem, jak miałbym się przemóc, aby poprosić Palestyńczyka o pracę. – Ojciec pokręcił głową.
Choć nie należał do zagorzałych orędowników ligi obronnej swojego brata, popierał utworzenie Eretz Yisrael jako państwa żydowskiego, w którym Żydzi pracowaliby ramię w ramię. Mimo to nie rozumiałam, dlaczego żywił niechęć wobec pracy na rzecz Palestyńczyka – zwłaszcza takiego, z którym przez lata współpracował.
– A masz inny wybór? Naprawdę myślisz, że długo dasz radę tak ciężko pracować w słońcu i upale? – Nie chciałam mu mówić, że sama próbowałam wszystkiego, aby znaleźć pracę, bezskutecznie. Nikt nie chciał mnie zatrudnić.
Ojciec przechylił głowę i zdawał się rozważać moje słowa.
– Może i masz rację, Saro. Omar Sultan, do którego należy Jaffa Orange, zawsze był dobrym kontrahentem. Być może mógłbym dla niego pracować. – Patrzył przed siebie i choć się nie uśmiechał, przynajmniej nie marszczył już czoła. Po raz pierwszy, odkąd tu przypłynęliśmy, w jego spojrzeniu dostrzegłam coś na kształt ostrożnej nadziei.