- W empik go
Obok - ebook
Obok - ebook
Ona to kobieta po przejściach. Niegdyś kochająca żona, szefowa działu ważnej instytucji, osoba, której życie układało się jak w bajce. Dziś szuka od nowa sensu i celu. Upada i podnosi się. Wyjechała, aby w Holandii odbudować siebie i skierować swój los na nowe, nieznane tory. A przy okazji obserwuje i dzieli się z czytelnikami spostrzeżeniami dotyczącymi holenderskiej krainy, jej mieszkańców, amsterdamskich imprez i...własnego zapętlenia.
Wiecie, jak to jest, kiedy kilka myśli snuje się tak długo i uparcie, że zaczynają tworzyć pętle i kołtuny? Jak długie włosy. Mam długie włosy, bardzo rozpoznawalne, mało kto nosi takie długie, właśnie dlatego, że niepraktyczne – kołtunią się. Tak samo z myślami – im dłużej jakiś temat rośnie w głowie, tym ciężej go usunąć.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-257-2 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Holandia.
Oczywiście pierwsze, co przychodzi do głowy, to Muzeum Van Gogha, pola kwitnących tulipanów, stare wiatraki, rowery z koszyczkami. Szczęśliwi narkomani, szczęśliwi homoseksualiści, squaty, sztywni Holendrzy.
Po miesięcznym pobycie muszę wyznać, że niewiele więcej mogę wymyślić, choć sporo z tych obrazów uległo niejakiej modyfikacji.
Van Gogh wymawia się „fan hohh”, z tym holenderskim specyficznym charchaniem budzącym moją niepowstrzymaną, niegrzeczną wesołość. Wiecie, o co mi chodzi? Jeśli nie, charchnijcie sobie solidnie, pełną piersią. No, śmiało! W razie niezadowolenia otoczenia wzruszcie ramionami – ćwiczycie wymowę holenderskiego.
Jeśli zdecydowaliście się na zaproponowane przeze mnie wygłupy, wydany przez was dźwięk to holenderskie „g”. Jest to, na moje nieszczęście, bardzo popularna głoska.
Druga to „U”, ale nie takie sobie zwykłe „u”, o nie. Holenderskie „U” wymawia się z większym lub mniejszym wybałuszeniem oczu, wyciągnięciem szyi do góry, wysunięciem dolnej szczęki. Dźwięk pomiędzy „y” a „u”; trudno wypowiedzieć. Myślę, że jednak łatwiej jest sobie wyczyścić gardło przy „g”.
Te oto dwie głoski mordują mnie codziennie po trochu. Patrząc na Holendrów z wysuniętymi szczękami, oczami w słupki; charchających z absolutną powagą co kilka sekund, konam. Mogą mnie obrażać, mogą opowiadać o najgłębszych zakamarkach swoich dusz, ja i tak ostatecznie poślę im promienny, uspakajający uśmiech, a kiedy oni zadowoleni odwracają rowery i jadą w drugą stronę, wybucham wariackim śmiechem, od którego pękają mi naczynia krwionośne.
Nie musicie mnie ganić, sama wiem, jakie to niegrzeczne.
Rowery to też nie jest taka oczywista sprawa. Są tak ciężkie, że mnie przewracają. Wieje wiatr, chlasta po twarzy, a ja usiłuję wsiąść na rower z dziecięcym fotelikiem na froncie. Kasia – moja przyjaciółka – pewnie usadzona na siodełku swojego roweru obserwuje mnie z powątpiewaniem. Również szczerze w siebie wątpię, kiedy rower przeważa mnie na prawo, z hukiem pada na ziemię, a ja odskakuję przerażona z poobijanymi piszczelami. Nie ma sensu rozwijać wyobraźni dla tej sceny. Stoimy przed domem, a ja po prostu usiłuję wsiąść na ten cholerny pojazd. Wstyd na całe sąsiedztwo, jestem atrakcją dnia. Kasia szuka odpowiednich słów, lecz cóż można powiedzieć, większy sens ma załamanie rąk.
Z czasem dogadałam się z holenderskimi rowerami; urządzam sobie na nich nawet samotne wycieczki. Wciąż jednak potrafią mnie przeważyć. Wtedy walczę z grawitacją, moje stękania i niezborne ruchy przyciągają spojrzenia przygodnych osób bardziej skutecznie, niż gdybym jechała topless. Niespecjalnie mnie to jednak wzrusza, niech się gapią, przynajmniej będą mieli o czym opowiadać.
I tu właśnie mogłabym dokonać dogłębnej analizy psychiki Holendrów. Pierwsze słowo, jakie zazwyczaj przychodzi innym nacjom do głowy, to „dziwni”, drugie: „sztywni”. Potem sieć słów rozwija się w kierunku „tolerancyjnych”, „bezbarwnych” i tak dalej.
Mam doskonałe pole do obserwacji, albowiem od pierwszego dnia mojego pobytu w tym kraju położył na mnie łapę prawdziwy Holender. Przyjechałam do Kasi w piątek wieczorem, a już na sobotę rano byłam umówiona z Timem na spacer po plaży. Spóźniony o półtorej godziny nadjechał srebrnym, nijakim renault.
– To moich rodziców – pochwalił się ten trzydziestojednoletni mężczyzna, z galanterią otwierając samemu sobie drzwi i znikając w luksusowym wnętrzu pożyczonego auta. Zanim zdecydowałam się usiąść obok niego, udałam, że wiążę sznurówkę, pozwalając sobie, by po mojej twarzy swobodnie przepłynęły myśli i emocje. Być może trzęsący się brzuch zdradzał stan mojego umysłu; jednak miałam na sobie gruby, wełniany płaszcz, a Tim nie był specjalnie spostrzegawczy.
Ach, zakochanie! Każdy z nas pamięta tę idiotyczną mgiełkę w mózgu, kiedy pewne rzeczy giną na horyzoncie zupełnie zamazane, a inne wychodzą na pierwszy plan, takie wspaniałe, cudowne, niekoniecznie zgodne z prawdą. Wiecie, o czym mówię. Prawda?
Ja niestety nie wiem. Cierpię na poważne schorzenie Trzeźwego Łba. Ewidentnie nie potrafię z rozkoszą tarzać się w mgiełce zakochania. Mogę ją opisać, wyobrazić sobie; mogę za nią tęsknić jak kot za rybką, ale to maksimum moich możliwości.
Nic na to nie poradzę, iż zabieram do kieszeni paczkę chusteczek do nosa na randkę na plaży. Wiatr wyciska ze mnie to i owo, normalna ludzka rzecz. Tim, najwyraźniej, przeliczył się co do swoich możliwości. Spoglądając na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy, odszedł na bok, po czym wydmuchał w dwa palce, co miał do wydmuchania, mówiąc:
– Wybacz, to, co robię, nie jest romantyczne.
Byłam mu ogromnie wdzięczna za to ostrzeżenie.
Kiedy wrócił ze swojego skalanego ustronia i chciał złapać mnie za rękę, posłałam mu trzeźwe spojrzenie.
– Nie mam chusteczek. – Najwyraźniej poczuł się w obowiązku wyznać, chowając dłoń za plecy, a ja bez słowa wyjęłam z kieszeni rozwiązanie jego problemu.
Oczywiście nadal się z nim spotykam. Fascynuje mnie ten człowiek, jak pragnę zdrowia. Jest nieskończonym źródłem takich oto historii; a one niepomiernie mnie bawią.
Tim i jego smarkanie w dwa palce na pierwszej randce nie wydają się wdzięcznym tematem do rozpoczęcia opowiadania o mojej podróży. Tak się jednak stało, nic na to nie poradzę. Nikt wam nie broni, byście rozpoczęli czytanie tej książki od końca; może znajdziecie tam przyjemniejszy temat. Niczego nie obiecuję. Wolność słowa pozwala mi na wszystko, nawet na pożegnanie się z wami opisem błazna w czapce z dzwoneczkami.
Ciekawa sprawa z tym moim wyjazdem do Holandii. Miałam wiele powodów, aby wyemigrować. Ostatnio szlajam się przez życie jakoś trochę po omacku. Stwierdziłam więc, że mogę robić to samo w innym miejscu niż ojczyzna. Podjęłam decyzję i postanowiłam poinformować rodzinę. Zanim zdążyłam dokończyć zdanie, zostałam w wyobraźni bliskich połączona związkiem małżeńskim z bogatym obcokrajowcem, zobaczona w dochodowej pracy, a w ciepłe weekendowe dni ubrana w ogrodniczki i umieszczona w małym, porządnym ogródeczku. Jak lalka Barbie, z miniłopatką, minirękawiczkami i z szerokim, nieszczerym uśmiechem.
– Oczywiście żadnej presji – powiedziałam z uśmiechem do mojej mamy.
Kilka lat temu wypchała jedną z szaf w rodzinnym domu różowymi dziecięcymi ubrankami dla córeczki, którą miałam urodzić. Nic takiego się nie wydarzyło; dziś szafa pęka w szwach, a ja, patrząc na nią, wciąż pękam od ciężkich westchnień.
Miałam dwa tygodnie do wyjazdu, a wizja bogatego męża, wspaniałej pracy i domu z ogródkiem okazywała się coraz bardziej rozpowszechniona w mojej rodzinie. Zdumiewało mnie to. Życzliwie stukałam się w głowę. Musicie wiedzieć, że od roku nie jestem specjalnie stabilna. Podejrzanie dużo rzeczy mnie śmieszy, nie mam stałej pracy, dnie spędzam na rysowaniu, obserwacji ludzi, spacerowaniu po pustym mieście, rozmowach o Prawdzie, Pięknie, Sztuce. Czasem są to rozbudowane monologi, którymi bombarduję ściany lub drzewa w parku, kiedy brakuje mi towarzystwa. Ludzie lubią ze mną przebywać, ale hasają wokół wciąż tych samych tematów, a ja lubię różnorodność.
– Pewnie już nie wrócisz – powiedziała łzawo jedna z moich przyjaciółek. Widziałam w jej oczach kolejną wspaniałą wizję mojej niedalekiej przyszłości. Nigdy nie czuję się tak idiotycznie, jak w takich chwilach. Wokół mnie powstają plany i opowieści, a jedyne, co sama potrafię z siebie wykrzesać w odpowiedzi, to: „Moje plany? A nie wiem, zobaczymy”. Nie macie pojęcia, ile razy wypowiedziałam tę kwestię. Mogłam to mówić jak automat, wciąż z tym samym leciutkim uśmiechem na wargach. Pożegnalny objazd po rodzinie i znajomych zajął mi dwa tygodnie.
– Wszyscy trzymamy za ciebie kciuki. – Dobiło mnie to do reszty. – Na pewno gdzieś cię zatrudnią. Najpierw na część etatu, a potem już pójdzie.
Pokiwałam głową, zalewając kolejne osoby oceanem pustej wdzięczności. Tak naprawdę myślałam intensywnie o puzzlach wysmarowanych brokatem, które z pełnym zaangażowaniem układałam z którymś z kolejnych dzieci.
Jakoś nikt nie mógł pojąć, że ja już nie umiem pracować w ten sposób, jak w zegareczku – od ósmej do szesnastej.
*
Wróciłam do nienaturalnie wysprzątanego mieszkania, namalowałam tło do obrazu i napisałam wiersz o zombie.
Trzy dni później siedziałam w samolocie do Eindhoven, prezentując współpasażerom rozradowaną twarz. Część osób kurczowo trzymała się za ręce, stewardessy uspakajały spanikowanych; niektórzy spali z otwartymi ustami, niewzruszeni jak konające ryby.
Ja miałam setną uciechę, uwielbiam turbulencje.