- W empik go
Obrazki szare: powiastki i nowelle Klemensa Junoszy. - ebook
Obrazki szare: powiastki i nowelle Klemensa Junoszy. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 385 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PO BURZY.
Cicho, spokojnie toczy swoje fale Wisła szeroka, nad jej brzegiem wierzby szemrzą smutnie… Coraz to wiatr chłodny dmuchnie silniej i wtedy z giętkich gałązek pożółkłe, wyschłe listki spadają. I jedne kładą się u stóp macierzystej drzewiny, niby w grobie ogólnym, inne zaś, porwane tchnieniem wiatru, unoszą się przez chwilę w powietrzu i padają na toczące się fale.
Dokąd że was los zaniesie biedne listki? Czy woda wyrzuci was przy pierwszym zakręcie na brzeg piasczysty, czy też poniesie na falach daleko, bet, aż na morza bezbrzeżne…
Na polach smutno, w lasach smutno. Przyszła jesień szara, posępna i ze strachu przed nią pomarły różnobarwne motyle, poczerniały kwiaty, pouciekały w dalekie kraje ptaszki śpiewające. Nad polami nie dzwonią już skowronki, nie uwijają siłj jaskółki–po łąkach nic kroczy bocian poważny. Jesień!
Poła poczerniałe, łąki poczerniałe, lasy jakby uśpione. Nic rozbrzmiewają piosnki ptasząt, nie słychać ludzkich pieśni–tylko na drzewach przydrożnych wrony kraczą żałobnie.
Szare i ciężkie chmary zasłoniły jasną twarz słoneczną, deszczyk mży drobniutki, jak mgła. Niby to deszcz i niby nie deszcz, bo, kropelki jego tak małe, że okiem ich dojrzeć trudno, niby mgła a nie mgła, bo drogi już dobrze rozmoczyła… ot zwyczajny kapuśniaczek jesienny. Trzy dni pada a jeszcze ze sześć pewnie padać będzie, to już natura jego taka, że jak się zaweźmie, to będzie przez dziewięć dni i dziewięć nocy całemu światu psotę czynił, a już najbardziej tym, którym droga daleka w taki czas utrapiony wypadnie.
I na człowieka wtedy bieda i na bydlątko bieda, bo kapuśniaczek do kości przejmuje, a droga ciężka, oślizgła, że i pośpieszyć nie sposób. Jednak kto musi, to musi… Na drodze, jak okiem dojrzeć, pusto – tylko chłop jeden na piechoto wędruje. Zawinął poły od sukmany, za pas je zatknął i telepie się po gliniastej ścieżce po nad rowem, podpierając się grubym kijem sękatym.
Pod sukmaną ma kożuch, a i sukmana tęga, z samodziału grubego, co mocny jak rzemień–ale co to znaczy? Taki deszczyk to i przez samodział przeniknie, a w oczy kole niby tysiącami igieł.. Do domu jeszcze kawał drogi okrutny, mało nic trzy mile drogi, wedle chłopskiego rachunku, wiadomo zaś jaki to rachunek chłopski – zawsze z dokładkiem.
I ciężko chłopu iść, przykrzy mu się i zagadnąć do kogo nie ma – a jeszcze, jak na biedę, worka ze sobą nie wziął, żeby głowę przykryć i wiatr go szczypie po uszach kaducznie…
Idzie, to pacierze odmawia, to po polach patrzy. Pszenica, żyto zielenieje trochę i nawet pokazuj na niezgorszy urodzaj, po łąkach stogi stoją wielkie, czarne, chłop je liczy, dla zabicia czasu, ale oto już policzył stogi, już je minął, nie ma co rachować – więc duma sobie idąc.
Dziwno mu że dużo pola odłogiem leży–ale pomyślawszy trochę, powiada do siebie półgłosem:
– Juści niby to dziw, a poprawdzie, nic dziw, kto ma orać kiedy i ludzi trochę przybrakło i pieniędzy jeszcze bardziej. Odzie gospodarstwo duże, gdziefortuny przódy były, takoś pustka i zniszczenie. Dopust Boga miłosiernego! i tyło.
Wzdrygnął może od zimna, a może od przypomnienia smutnego, przystanął na ścieżce i z całej siły ręce zabijać zaczął, żeby się rozgrzać cokolwiek. Potem obejrzał się po za siebie, w nadziei, że może furtkę jaka dostrzeże na drodze.
Chłopskie jego ucho dosłyszało jakiś głos z oddalenia.
Wyraźnie jedzie któś, ho pokrzykuje na konie, i nic kto inny jedzie tylko chłop gospodarz, bo woła po gospodarsku nie jak pański stangret, ani nie jak żyd.
Stanął zmoczony chłopisko i oczy wytrzeszczy! – i po chwili dostrzegł zbliżający się wóz w parę koni zaprzężony. Umyślił sobie czekać, jeżeli swojak to się z nim zabierze, jeżeli obcy, to choć pójdzie z nim razem kolo fury, bo zawszeć to w kompani człowiekowi weselej.
Koniki szły powoli, po rozmiękłej glinie wół się toczył z trudnością, bo się glina tłusta oblepiała na kołach–nawozie któś, wyraźnie także chłop, skalony siedział, z głową workiem przykrytą, żo go i poznać było trudno.
Gdy już blizko nadjechał, ozwał się ten z woza.
– Niech będzie pochwalony! – a wy co tu robicie Michale?
– Na wieki wieków – a to wy Franciszko! Witajcie… a to dziw, że ja odrazu waszych koni nie poznałem!
– Ale dziw! na taką słotę to rodzona matka bydlęcia nie pozna.
– Juści prawda, poszerszeniało biedactwo calkiem.
– Siadajcie Michale, pojedziem, zawdy raźniej jakoś przy kupie, zkąd że wy tak oto na piechotę idziecie?…
– Ot–odrzekł Michał, gramoląc się powoli na turę, chodziłem do powiatu z podatkiem.
– A nie mogliście to jechać?
– Szkodowałem bydlęcia, mój Franciszku, ale widzę, że wy z dużej drogi jedziecie, bo i szkapiny tęgo obchudzone i wóz jak pod ciężar.
– Ot jeździło się za Wisłę sześć mil.
– Patrzcie, a ja w drugiej wsi siedzący, nie wiedziałem nic.
– Ja to do drogi zwyczajny, mój Michale, dość się nawłóczyłem po świecie, Byłem ci ja w Lublinie i w Radomiu i w Kielcach, raz to nawet i do samego Krakowa jeździłem.
Wiadomo, że drugiego takiego wędrownika szukać, ale kto was teraz na taki psi czas wypędził?
Franciszek westchnął ciężko.
– Prawdziwie rzekliście Michale, żem pojechał jak wypędzony, ale musiałem.
– Według zarobku niby?
– Udzie zaś, mój Michale, według biedy ludzkiej, moi złoci,według frasunku, sieroctwa ciężkiego, co i opowiedzieć nawet trudno.
Dopust Boży powiadani wam, sprawiedliwie dopust Boży.
– I myślę i myślę i zmiarkować sobie nie mogo, do czego wy to powiadacie.
– Aleście naszego dziedzica znali?
– Oto! co nie miałem znać, albo to się raz w waszej wsi bywało?
– Ano, skoroście znali, to musicie wiedzieć, że on sam już we świętej ziemi spoczywa; synek jego Bóg wić gdzie się obraca i tylko sama pani z panienkami we dworze zostaią, a teraz oto i jej i tym sierotkom na zły koniec przyszło.
– O!
– A juści, folwark się obniszczył, komornik! przyjechali, co jeno było we dworze posprzedawali, a teraz oto i cala fortunę żyd na licytacyi kupił; trzeba było pójść na bruk im sierotom. Oj Michale, Michale, bywa i chłopu kiepsko na świecie, jak mu Bóg miłosierny zły los da, ale jak na państwo bieda przyjdzie, to jeszcze im gorzej niż najbiedniejszym chłopom.
– To jest prawda–odezwał się Michał–bo czy tak czy siak, choćby się, na to mówiący, chłopu na najgorszy koniec obróciło, choćby mu i rolę i chałupę i dobytek sprzedali, toć mu dwie zdrowe ręce ostaną i niemi się będzie przed biedą oganiał. Wiadomo, moi złoci, bo już takie z mocy Boskiej założenie jest, żeby w chłopie twardość była jak w krzemieniu, i bez to w nim grzbiet twardy i gnaty twarde i pięść twarda.
– Jużci to tak, sprawiedliwie powiadacie, ale przecie chłop, choć twardzizna sama, czasem na sercu miękkość ma taką, że się omal nie rozpłacze jak baba… a powiadam wam, moi złoci, że oni całym domeno, a całym rodem rzec można dobre byli.
– Niby państwo.
– A jeno. Nikt u nas w Rudce krzydy od nich nie zaznał, nikt im krzywy nie był. Żyli sobie, oni przy nas, a my przy nich w cichości, spokoje, jak to powiadają bez wody zamącenia. I tak było siła lat, a teraz oto… Pan Bóg taką zgubę dopuścił.
– Moc Boska!
– Wiadomo, ale zawdy człowiekowi żal, zawdy smutno, bo choć niby ona twardość w nas je, ale musi tylko po wierzchu, albo w gnatach, a dusza zawdy duszą…
Zadumali się chłopi, może nad niedolą ludzką, może nad burzą, co niedawno ciche wioski nawiedziła, a może wreszcie nad kombinacyą twardości gnatów i miękkością serca w chłopskiej piersi.
Michał czapkę na oczy nasunął. Franciszek coraz batem śmignął nad końmi, ale te pośpieszać z powodu ciężkiej drogi nie mogły i wóz toczył się powoli jak przedtem.
Pierwszy przerwał milczenie Franciszek.
– Dziwno – rzekł – że wy tam w Żabieńcu, choć o miedzę prawie od Rudki jesteście, nie wiecie nic, co się u nas dzieje.
– Pod lasem siedzimy, na uboczu.
– Ale zawdy po sąsiedzku.
– Prawda, ale mamy tez swojego zatrudnienia dość i mało kiedy na świat wyglądamy, je o tem, że Rudka sprzedana, pierwsze słyszę.
– Oj sprzedana i nie wiadomo kto w niej teraz będzie, może licho jakie.
– A cóż, jaki będzie, to będzie, toć tera gospodarze mogą sobie żyć z dworem, albo bez dworu, jak do gospodarza.
– Niby to tak, a przecie zawdy milej z dobrymi ludźmi, co się ich od maleńkości zna, aniżeli z obieżyświatem jakim do czynienia mieć, ho i to sobie uważcie Michale, że to tylko o miedzę, że i tak i siak wypadnie… Ot, co to gadać, szkoda ich i tyło! Pani przysłała po mnie i powiada; tak i tak, mój Franciszku kochany, pożegnamy się już na zawsze… folwark sprzedany, my wynosimy się do miasta… Zaprzęgajcie, powiada, swoje koniki i odwieźcie nas za Wisłę ku Lublinowi, bo my już swoich koni nie mamy… I poczęła płakać, a ja stoję, czapkę w garści obracam i sam nie wiem co mam rzec, bo mi język w gębie poprostu kołkiem stanął i właśnie jakby mnie kto za grzdykę ścisnął… Swoich koni, powiada, Franciszku nie mamy, tedy zawieźcie nas. I prawdziwie, żeby po stajni i z latarnią szukać toby ogona kawałka nie znalazł, wszystko wyprowadzone, wyprzedane, zniszczone, jeno że wiater po budynkach chodzi i wróble latają… Niech Bóg broni!
– Los!
– Oj, los. los! mój Michale – mówił dalej Franciszek – ale czekajcie… Tedy jak pani rzekła, żeby jechać, myślę sobie, trudna rada, juści trzeba, i oto zaprzągłem swoje szkapiny i pojechałem, a prawdziwie powiadam wam, i po sprawiedliwości świętej, że żebym nawet, nie przykładając, nieboszczyka na cmentarz wywoził, to jeszcze bym tyle markotności nie miał, jak z onemi biednemi kobietami jadący… Bo jak one sobie radę dadzą na świecie? same jedne, w mieście, miedzy taką mocą narodu. Sama pani chuderlawa, słabizna, jeno ciągle dycha i, nie daj Boże w złą godzinę wymówić, ale na księżą oborę patrzy! Panienka starsza także nie siłaczka, delikatna, cienka, zdaje się, że wiatr ją zdmuchnie – a młodsza to prosto powiedziawszy, dziecko, dopiero jej się na dwunasty rok obróciło. I z czem tu wojować mój Michale.
– Pewno, że im nie będzie na tym świecie lekko…
– Jakeśmy już parę mil odjechali, jak się owe niebożęta trochę utuliły w swoim wielkim lamencie.
tedy rzekłem do pani, żeby mi powiedziała jakie swoje zamyślenie i gdzie sio obróci? A, mój Franciszku, po, wiada, Bóg nad sierotami… do miasta pojedziemy – robotasię jaka zdybie. Tedy ja znowu rzekłem, że do robotny zdrowia trza–a ona powiada, Bóg da. Ano, powiadam, juści prawda, że da, jak będzie wida Jego – ale, powiadam, że na mój głupi rozum, to podobnićj byłoby pani z panienkami na wsi pozostać. Tu po niemcu kolonia jest nieduża, możnaby w arendę za małe pieniądze wziąć, parobka sobie przy nająć i źyć siako tako. Tak powiedziałem po szczerości serca, a pani mówi: wy się natem nie znacie, mój Franciszku. Może ja się nie znam, powiadam, ale zawdy to wiem, że jak jest ziemi kawałek, to i chleb jest i kartofel i mleka kapeczka i okrasa, przynajmniej choć biednie, to co nieco w gębę można włożyć – a w mieście, na onych twardych kamieniach źyć ciężko. Miałem ja krewniaka co do miasta poszedł, to on mi powiada! jaki tam smak. Tymczasem pani powiedziała, że tak już ma być, że sobie taki los obrała i natem skutek. Gadaliśmy o nieboszczyku panu starszym, co życie stracił niedawno i o paniczu, co znowu jak kamień w wodę przepadł, i o tym kawalerze, co do starszej panienki niby w zaloty zajeżdżał… One popłakiwały, mnie tez markotno było… i tak na owem przypominaniu droga nam zeszła.
– Dalckoście je zawieźli?
– Za Puławy dwie mile ku Lublinowi, do jakiegoś dworu, gdzie krewniaków swoich mają i tamte znowu krewniaki mają je odesłać dalej. Ot, rzemiennym dyszlem, jak zwyczajnie w błędności. Jak jeno tam zajechaliśmy, pani znów zaczęła lamentować, a ja już na to nie miałem mocy patrzeć, i pożegnawszy one biedactwa, zara wyjechałem z dziedzińca. I tak oto wlokę się po tej drodze ciężkiej, na onym deszczu, i rozmyślam siak i tak i kuczy mi się i markotno mi i żal, że się mało nie skręcę – aż… oto was ujrzałem Michale…
– Zawdy w kompanii przyjemniej.
– Pewnie, pewnie i jak się człowiek wygada, to mu i na duszy krzynkę lżej i tak mu się wydaje, jakby na to mówiący, komu połowę żalu oddał.
Długo gwarzyli jeszcze ci dwaj chłopi, a gwarzyć mieli o czem, bo przedmiotów do rozmowy nie brakło. Tu pole nieorane, tam folwark spalony, tu znów las po obu stronach wycięty… Każde prawie drzewo, każdy krzyż przydrożny, był świadkiem różnych wypadków, które głoboko w pamięci wieśniaków utkwiły. Gwarzyli tedy chłopiska, jękami i westchnieniami przerywając gawędę; w kompanii było im jakoś raźniej i droga prędzej schodziła. A kapuśniaczek ciął w same oczy bez przerwy, bo na dziewięć dni i dziewięć nocy się zabrał… w oddali szumiała szeroka Wisła coraz gniewniej i groźniej, ponure mroki nocy jesiennej ogarniały świat, zacierając kontury wzgórz, lasów, drzew i chalup chłopskich – coraz stawały się gęstsze, coraz ciemniejsze, aż pokryły wszystko prawie czarnym, żałobnym całunem.
Wiatr zerwał się niewiadomo zkąd i zaczął szarpać smukłe topole nadwiślańskie i przysadziste wierzby nad wodą, rwał z nich listki i na skrzydłach swych lotnych niósł je w przestrzeń nieprzeniknioną okiem, czarną, nieskończoną… Biedne listki!
I.
Za onych czasów (a będzie temu lat dwadzieścia z górą) kraj nie był pokryty tak jak dziś siecią dróg żelaznych i ludzie odbywali podróże końmi. Kto nie miał własnego ekwipażu, puszczał się w drogę ekstrapocztą, dyliżansem pocztowym, albo też lokował się jak mógł w wielkiej bryce żydowskiej, pokrytej płótnem.
Na przebycie drogi z Lublina do Warszawy potrzeba było, przy najlepszej drodze, dwudziestu czterech godzin czasu, a jak przyszły śnieżyce wielkie albo roztopy wiosenne, to nieraz i półtorej doby zeszło zanim omnibus pocztowy, wyprawiony z Lublina, wtoczył się na dziedziniec Starej poczty od strony Nowo Senatorskiej ulicy.
Jesienny wieczór był, brzydki, szary, wietrzny. Na ulicy, przed gmachem pocztowym w Lublinie przy czerwonawem świetle naftowych latarni widać było olbrzymi dyliżans, zaprzężony w pięć rosłych, wychudłych koni. Do dyliżansu przystawiona była drabina, po której posługacze stajenni wnosili kufry i walizki podróżnych, aby je na wierzchu wehikułu ulokować.
Pasażerowie zebrani byli w tak zwanym „pokoju dla podróżnych” i oczekiwali sygnału do odjazdu.
Gdy na zegarze pocztowym uderzyła godzina szósta, krępy pocztylion ledwie mogący się ruszać w kożuchu ciężkim i w płaszczu, wgramolił się na wysoki kozioł omnibusu i przyłożywszy trąbkę do ust, zaczął z niej wydobywać chrapliwe dźwięki sygnału.
Zaraz tćż ruszyli się pasażerowie. Dwaj żydzi, otyli kupcy od zboża, ubrani w ogromne szopy, mający pełno tlumoków i tlu-moczków, wcisnęli się w sam kąt, aby najwygodniejsze miejsce zająć, za niemi weszła jakaś dama, cierpiąca na ból zębów i jakiś jegomość, wieśniak widocznie – i o ile przy świetle latarki można było dojrzeć, niemłody.
Na samym końcu, gdy już wszyscy zajęli swoje miejsca, gdy porozsiadali się wygodnie, aby módz korzystać z dobrodziejstwa snu w nocy, wsunęła się do omnibusu osoba młoda, szczupła, wysmukła, o bladej twarzyczce i dużych czarnych oczach.
Jakby zmieszana, zażenowana towarzystwem osób obcych, nieznanych, usiadła tuż przy samych drzwiczkach, starając się zająć jak najmniej miejsca i nie zwracać na siebie uwagi.
Obok niej siedziała dama z podwiązaną twarzą, naprzeciw zaś ów pan niemłody, z pozoru wyglądający na wieśniaka.
Czerwonawo światło latarki rozjaśniało nieco ciemność panującą w dyliżansie.
Pocztylion zatrąbił drugi sygnał, śmignął biczem i chude koniska pociągnęły za sobą wysoki, naptę-trzouy tłómokami dyliżans. Ciężkie kola zadudniły po bruku, latarnie miejskie coraz rzadziej migały przed oczami podróżnych, aż wreszcie zuiknęly zupełnie.
Żydzi rozmawiali z sobą o interesach, lecz po niejakiej chwili zasnęli, cierpiąca pani zakryła sobie twarz chustką, tylko ów szlachcic spoglądał na młodą osobę, jakby z zamiarem zawiązania rozmowy.
Dziewczyna jednak unikała jego spojrzeń, wsunęła się w sam kącik omnibusu i udawała, że drzemie. Tak przejechali pierwszą stacyę. Zaprzęgnięto inne konie i omnibus potoczył się dalej.
Naraz podróżni wydali głośuy okrzyk. Żydzi zerwali się ze swoich miejsc, szlachcic siedzący z brzegu, otworzył drzwiczki i w jednej chwili wyskoczy!…
– Niech pani wysiada! – zawołał do swojej sąsiadki – stoimy nad samym rowem i omnibus przewróci się lada chwila.
Młoda osoba wyskoczyła pośpiesznie i wyskoczyła w samą porę, bo w tej chwili poeztyliou, chcąc naprawić syruacyc, ruszył końmi, ciężar tłomoków przeważył i ogromny dyliżans przewrócił się do rown.
Krzyków było bez końca.
Konduktor klął pocztyłiona, pocztylion klął konie i ciemność, żydzi grozili skargą, a cierpiąca na zęby dama jęczała w niebogłosy.
– Cóż robić?… – zapytał szlachcic. – Sami takiego ciężaru nie podniesiemy, trzeba do wsi po ludzi posiać.
– Wieś daleko – odezwał się konduktor – bliżej będzie do stacyi. Ja zaraz poszlę pocztyłiona konno, a państwo muszą tu trochę zaczekać.
– Jakie czekać? co to jest czekać? –- wołali żydzi. – Ładny interes czekać na środku szosy, gdzie broń Boże nieszczęście może być!
Wielka rzecz! – odezwał się szlachcic.– Nic nam się nie stanie, a zresztą musimy poczekać. Na szczęście deszcz ustał.
– My nie chcemy czekać! Kto ma czas niech czeka, my nic mamy czas!
– W takim razie nic czekajcie panowie – odrzekł obojętnie.
– Na.. a jakim sposobem pojedziemy?
– To już wasza rzecz!
Konduktor zapalił zgaszoną latarnię, cierpiąca pani wydobyła się ze środka landary.
Światło latami padło na twarz młodej osoby. Wtedy ów siwiejący szlachcic przystąpił do niej i rzeki:
– Wybacz paui moją śmiałość, ale uderzające podobieństwo skłania mnie do niedyskrecyi. Czy pani nie jesteś córką nieboszczyka pana Komana z Rudki?
– Znal pan mego ojca?–zapytała z żywuścią.
– Byłem jego przyjacielem serdecznym i panią znam również, ale przypuszczam, że nie pamięta mnie paui.
– Istotnie, nie przypominam sobie
– Nic dziwnego, kiedy po raz ostatni odwiedziłem pani rodziców, pani byłaś dziesięcioletnią… Zosią. Wszak dobrze pamiętam?
– Doskonale!–odpowiedziała z uśmiechem.
– I miałaś pani siostrzyczkę, wówczas jeszcze bardzo maleńką, Helcią ją nazywano.
– I po latach tylu jeszcze pamięta pan imiona takich dzieciaków?
– Jak pani widzi, To nie tak dawno, będzie temu lat… ośm. Nieboszczyk taki z was był dumny, tyle rui o was naopowiadał, tak się wami cieszył.
– Dobry, poczciwy ojczulek? Czemuż go już nie ma?
– Ha, nieszczęście! W każdej rodzinie sit szczerby, każdy prawie opłakuje kogoś, ale przepraszam, poważam się rozmawiać z panią, a nie powiedziałem kto jestem. Otoż przedstawiam się: Józef Kamiński z Zabłocia, na Podlasia.
– Ach! tyle razy o panu słyszałam. A mama pani?
– Bied na mama? Cierpiąca od czasu tych przejść okropnych, zuajduje się teraz z młodszą siostrą u krewnych… czasowo naturalnie.
– Jakto czasowo?
Przecież nie może być im zawsze ciężarem, tembardziej, że teraz wszystkim tak ciężko. Gdzie spój rzyć źle, gdzie się obrócić klęski, niedostatek, żałoba…
– Doprawdy, chciałbym jeszcze o coś spytać, ale już nie mam śmiałości…
– Dlaczego?
– Z każdego słowa pani wieje taki smutek, że boje się, czy zapytaniem nie rozżalę pani bardziej jcBzcze, a przytem… przytem obawiam się, czy niedyskrecya człowieka obcego…
– Odpowiem panu szczerze. Hozżalić się już bardziej nie moge, bo w nieszczęściach, które przeszłam, serce moje stwardniało jak kamień. Wypłakałam wszystkie Izy i teraz spoglądam w przyszłość suchcmi oczami – a co się tyczy niedyskrecyi pańskiej, to rzecz inna…
Obawiam się, żeby nic była poczytana za złe-
– Nie, panie. Mienisz się przyjacielem mego ojca.
– Serdecznym.
– Nazwisko pańskie słyszałam tylokrotnie… więc tytuł przyjaciela ojca nadaje mu prawo do interesowania się losem wdowy i dzieci. Gdyby mnie kto zapytywał z ciekawości pustej, odpowiedziałabym mu milczeniem, aleja wierzę w to, że pytasz pan z przyjaźni. Przytem jestem prawie pewna, że łączy nas powinowactwo nieszczęścia, bo ono takie teraz powszechne.
– O tak! pani, łączy nas ono. I ja poniosłem ciężką stratę. Sam ocalałem, ale w pożarze domu, w pożarze, podczas którego na nieszczęście nie byłem obecny, straciłem żonę. Dwoje dziatek chłop z narażeniem własuego życia prawie cudem uratował z płomieni.
– Boże! Hoże! cóż za straszne przejścia! Zamilkli oboje i pogrążyli się w smutnych dumaniach. Wiatr szumiał żałośnie i szeleścił gałęź rai drzew przydrożnych. W cieniach nocnych przewrócony omnibus wyglądał niby cielsko jakiegoś potwora o dziwacznych kształtach. Żydzi otuliwszy się w futra, usiedli na kamieniach przydrożnych, oczekując sukursu, a cierpiąca pani obwiązała gło wc szałem i wsunęła się do wnętrza przewróconej budy, aby tam znaleść ochronę od wiatru.
Przy migotliweui świetle latarki, Zosia spójrzała na towarzysza podróży, który ojca jej przyjacielem się mienił i zdawało jej się, że dostrzega na jego skroniach siwiznę.
Starcem jej się wydal.
Milczenie jakiś czas trwało, on przerwał je pierwszy.
– – Wszak pani miała brata?– zapytał.
– Tak, panie, najstarszy z nas trojga.
– Gdzież jest obecnie?
– O tem wie chyba Bóg jeden – odrzekła–bomy nie. Jak wyszedł z domu przed rokiem, już go od tćj pory nikt z nas nie widział.
– I żadnej wiadomości, żadnego listu, nic?…
– Ani słóweczka.
– Boże! Boże… ileż nieszczęść znosić każesz. A któż gospodaruje w Rudce? –spytał po chwili.
– Właściciel.
– Właściciel? przecież ojciec pani nie żyje.
– To pan nie wie? Rudka sprzedana niedawno. Żyd ją nabył.
– Sprzedaliście państwo?
– My nie… sprzedał ją sąd, towarzystwo, wierzyciele, albo ja wiem ktu. Ja się natem nie znam, panie. Wiem, że zarzucano nas jakiemiś papierami, że inania jeździła do różnych adwokatów, starała się o pieniądze… Sąsiad jeden poczciwy dopomagał w tych staraniach, ale widocznie na nic się to nie zdało, ho Radkę sprzedali, i my musiałyśmy się wynieść z rodzinnego gniazda… Oto i cala historya naszej niedoli. Jak pan widzi niedługa.
– I nie uratowałyście nic panie z całego majątku?
Podobno nic!
Mama zapewne mówiła pani…
– Mówiła, że jej kilkaset rubli zostało i nadzieja spredaży kilku pamiątkowych klejnotów, które udało się ocalić przed argnsowemi oczami komorników.
– I nic nadto?
– Powiedziałam panu…
– Okropne… okropne położenie! Cóż panie zamyślacie robić?
– Mama ciągle płącze, Helcia nie zdaje sobie dokładnej sprawy z położenia…
– A pani?
– A ja, jak pan widzisz, jestem na drodze do Warszawy… jadę, szukać pracy i chleba.
– Ma pani przynajmniej jaką nadzieję?
– W Boga tylko…
– Czemże się pani zamierza trudnić? Jakiemu zawodowi poświęcić?
– Wzięłabym się chętnie do każdój roboty, pracowałabym w kantorze, w sklepie – słowem wszędzie, gdzieby się moja praca raogla na co przydać.
– Trudno o posadę W tym rodzaju, zwłaszcza dla kobiety.
– Wiem o tem, ale szukać będę. Coprawda wolałabym zatrudnienie fachowe, wołałabym rzemiosła, ale nie znam żadnego, a na nauczenie się już zapóźno.
– Dla czego? w wieku pani…
– Tak! ale ponieważ moja praca ma zapewnić byt chorej matce i siostrze młodszej, to uczyć się już nie pora. Trzeba szukać zajęcia innego. Jeżeli dostanę się do jakiego sklepu, to dobrze, jeżeli nie, będę musiała zostać nauczycielką, chociaż ten rodzaj pracy wydaje mi się najtrudniejszym.
Turkot nadjeżdżającego wozu przerwał tę rozmowę. Oczekiwana pomoc ze stacyi przybyła. Kilku ludzi za pomocaj drągów i łewaru podniosło przewróconą budę, pozbierano walizy i tłomoki, konduktor umieścił nową świecę w latarni, podróżni zajęli miejsca i dyliżans potoczył się dalej.
Przez chwilę mówiono tylko o doznanej przygodzie. Kupcy ostro krytykowali urządzenia pocztowe i nic mogli zrozumieć jakim sposobem, wziąwszy od pasażera blisko pięć rubli za bilet, można robić takie przykre niespodzianki. Cierpiąca dania ruchem głowy dawała do zrozumienia, że podziela przekonania kupców i że jedynie dokuczliwy ból zębów wstrzymuje ją od wygłoszenia kilku zdań, dotyczących trzeźwości pocztyliona i oryginalnego sposobu wykonywania obowiązków, do stanowiska jego przywiązanych.
Wkrótce oburzenie ustąpiło miejsca senności, nawet ów szlachcic siwiejący, czy siwy, otulił sio futrem i przymknął powieki; może drzemał, a może też rozmyślał o ciężkiej sierocej doli, o świeżo przebytych cierpieniach i nieszczęściach.
Panna Zofia drzemać nie mogła. Zawiele myśli cisnęło się do jej pięknej główki. Po raz pierwszy w życiu znalazła się sama jedna wśród obcych. Dotychczas otaczała ja miłość rodzicielska, tkliwość i opieka serdeczna teraz zmieniło się wszystko, teraz sama stać się musi opiekunką, sama iść w świat szeroki. Los niesie ją niewiadomo dokąd, w przyszłość niepewną, nieokreśloną, a może pełną zawodów i goryczy.
Tak wiatr jesienny igra z listkiem, oderwanym od macierzyńskiego drzewa.
Myśli biednej dziewczyny plączą sio chaotycznie, tysiące pytań ciśnie się do główki, a serce bije trwóż nie.
Przed nią świat, ale jaki świat! nie ten cichy, który przecież niedawno uśmiechał się do niej, ale jakiś inny zupełnie, wielki, zimny, obojętny a nieznany…
Czy zechce ją przyjąć, czy da jej kącik w swojej wielkiej pracowni, czy pozwoli jej żyć ols chorćj matki, dla siostry?
Wychyla główkę przez okno i patrzy… dokoła ciemność zupełna, ani jednej gwiazdeczki na niebie, zdaje się, że ów wielki wóz pocztowy stacza się w przepaść niezgłębioną, bezdenną.
Nareszcie miga jakieś światełko… jedno… drogie… dziesiąte… To zapewne we wsi., we wsi! w chłopskich chatach. Tam ognie płoną na kominach, ludzie na spoczynek się zeszli, są u siebie, w dnmach swoich i nie opuszcza ich ani dziś, ani jutro, nie pójdą samotni między obcych na tułaczkę. Tam, gdzie światełka płoną, musi być dobrze i cicho, a jeżeli nie dobrze, to spokojnie przynajmniej… a tam w owym świecie szerokim, nieznanym, pełnym łudzi obcych, cóż jest?…
Cofnęła się, żeby nie patrzyć w ciemność. Oparła główkę o ścianę dyliżansu i przymknęła oczy. Myśl jej cofnęła się w przeszłość aż do lat dziecinnych. Upłynęły oue szczęśliwie, spokojnie, w pieszczotach rodzicielskich, w zabawkach. Potem przyszły lata nauki, także szczęśliwe lata. Ubiegły szybko w gronie rówieśnic, wesołych, hożych dzieweczek.
Powróciła do domu już jako dorastająca, prawie dorosła panienka i wnet serduszko jej uderzyło żywiej. Pokochała młodego chłopca o czarnych wy mownyrh oczach. Był tj kuzyn jej daleki, znali się od dziecka, bawili razem.
Towarzysz zabawy został narzeczonym i zaczęły siadła nićj najszczęśliwsze chwile. Kochająca i kochana, uśmiechała się do życia, do słońca, do kwiatów, ale to szczęście bardzo krótko trwało. Zaczęły się zbierać chmary czarne, potem nastała ci sza złowroga, a dalej burza straszna, długotrwała.
I w tej zawierusze, w tych dniach ciężkich, które krwią i pożogą zapisały się w pamięci, ojciec utracił życie, brat przepadł bez siadu, a ten, który Daiał być jej towarzyszem dozgonnym, rzucony został w świat daleki…
Oto i cala przeszłość dziewczęcia. Sama jedna, z żałobą w sercu i tęsknotą, idzie w świat, między obcych łudzi, aby z bijącem sercem, z nieśmiałością do ich drzwi kołatać i prosić o zatrudnienie, zarobek.
Straszną i długą wydaje jej się ta noc w dyliżansie. Dokoła ciemność zupełna, co jakiś czas dyliżans zatrzymuje się, słychać tupot przyprowadzanych koni, głos pocztylionów, chrapliwy odgłos trąbki i znowu pocztowy wóz toczy się dalej.., w ciemność. Gdyby chociaż seu uspokoił ją choć na chwilę, ale nie, sen ucieka od nieszczęśliwych i cierpiących.
Nareszcie zaczyna szarzeć… Po przez chmury ciężkie przebija cokolwiek blady, bardzo blady pas światła on wschodzie, wynurzają się z ciemności kontury drzew, stojących dwoma rzędami przy trakcie. Wnika światła z ciemnością trwa dalej, coraz żywsza, zawziętsza. Światło zwycięża a pokonana ciemność ucieka i odsłania smukłą wieżyczkę wiejskiego kościółka, szeregi chat chłopskich, krzyż przydrożny.
Z wieżyczki dolatuje słaby odgłos dzwonka, łudzić budzą się, żurawie studzienne skrzypią, bydło idzie skubać resztki poczerniałej trawy na pastwiskach.
Zosia otwarła przymknięte powieki, siedzący naprzeciw niej szlachcic witają przyjaznćm:
– Dzień dobry!
– Nie spalam wcale–odrzekła.
– Dlaczego?
– Balam się, otwarcie to przyznaję. Noc taka straszna i ciemna…
– Szkoda, żem nie wiedział, że pani nic śpi, rozmawialibyśmy, byłoby pani raźuićj.
– Pan także czuwał?
– Ja przyzwyczajony jestem do nocnych podróży, ale sypiać w drodze nie moge. Rozmyślałem o swoich własnych troskach, a także i o pani. Po raz pierwszy zapewne znajduje się pani w podróży?
– W takich warunkach po raz pierwszy…
– Cóż więc dziwnego, że doznawała pani uczu eia pewnej trwogi!… to całkiem naturalne, lecz… trzeba pauować nad sobą, dodawać sobie odwagi, a co najważniejsze, nadziei nie tracić. Zosia westchnęla.
– Ma pani kogo z blizkich w Warszawie?–zapytał.
– Jest tam jedna nasza kuzynka, staruszka, emerytka. Niedawno pisała do mamy i zapraszała mnie bardzo gościnnie. Ma na Starem mieście dwa pokoiki. U niej chwilowo zamieszkam, dopóki sobie obowiązku nic znajdę.
– Pytałem dla tego, że ja w Warszawie mam siostrę, któraby panią z cala serdecznością przyjęła, a może nawet i dopomogła w wynalezieniu miejsca. Zna ona wybornie Warszawę, gdyż mieszka tam od lat kilkunastu, przytem jest bardzo energiczna i obrotna, więc mogłaby być dla pauli doskonałą przewodniczką.
– Serdecznie panu dziękuję, ale planu zmienić nie moge. Tak już umówiłyśmy się z mamą i muszę tego się trzymać. Ciocia wie, że ja dziś przyjadę i zapewne oczekiwać mnie będzie na poczcie.
– Nie narzucam mojej rady, ale sądzę, że nie zaszkodzi gdy się pani z moją siostrą pozna. Dobra to bardzo i poczciwa kobieta. Znajomość z nią wyszłaby pani tem bardziej na dobre, że siostra moja sama na siebie pracuje.
– Niezamężna?
– Wdowa od lat dziesięciu. Krótko żyła i mężem, bo coś dwa fara niecałe. Pinarii zostawi!ją B dzieckiem. Chłopczyk ten do szkół już chodzi. Gdy siostra owdowiała, chciałem ją wziąść na wieś do siebie. Oparła się jednak stanowczo i powiedziała, że zamierza istnieć o własnych siłach.
– Były nawet z tego powodu nieporozumienia między nami – ciągnął dalej szlachcic – lecz siostra postawiła na swojem i nie żałuje dziś tego. Ma niezależny kawałek chłeba, dochody niewielkie, lecz wystarczające, wychowuje syna bardzo dobrze, kształci go, czegóż żądać więcej?
– Istotnie! niech mi pan powie jaką drogą doszła do tego, jaki sobie zawód obrała?
– Bardzo pospolity, proszę pani. Nauczyła się kroju, szycia, a że miała niewielki kapitalik, więc założyła magazyn, z początku bardzo mały, ale z czasem rozwinęła go i dziś zatrudnia, jeżeli się nic mylę, dziesięć czy dwanaścio panien. Otoż powiadam, że rada takiej kobiety praktycznej i doświadczonej mogłaby się pani bardzo przydać.
– Najzupełniej podzielam pana zdanie i niezawodnie zgłoszę się do siostry pańskiej, jeżeli…
– Jeżeli?
– Obawiam się, że osoba tak zatrudniona może…
– Zaręczam, że przyjmie panią z otwartemi rękami. Siostra moja ma bardzo dobre serce, zacne go charakteru kobieta. Jak tylko przyjadę ho Warszawy, opowiem jej o pani i uprzedzę, że paui ją… odwiedzi.
– Dziękuję serdecznie–odrzekła, podając mu rękę.
Omnibus zatrzymał się przed stacyą.
– Tu – rzekł – postoimy z pół godziny, a może nawet i dłużej. Poczta jest wspaniałomyślną dla swych ofiar, pozwala im rozprostować zmęczone kości i rozgrzać się herbatą, łfiech pani wysiądzie. Znam wszystkie austerye na tym trakcie, moge więc być przewodnikiem. W tej, do której wejdziemy zaraz, jest nawet oddzielny pokoik dla dam, gdzie pani będzie mogła spocząć i poprawić toaletę… Otoż jesteśmy na progu. Niech paui wejdzie na sale, w te drzwi na prawo, a ja każe tymczasem przygotować herbatę.
W dużej izbie wyklejoućj żółtem obiciem, był już ruch. Na bufecie stal ogromny, dymiący samowar, z poza którego wychylała się pulchna twarz gospodyni. Rozespany chłopak oczekiwał na rozkazy gości.
W stancyi znajdowało się kilka osób, gdyż lada chwila miał nadejść omnibus z. Warszawy; jedui spodziewali się znaleźć w nim miejsce, drudzy oczekiwali na gazety, na listy.
Rudy żydek w wypłowiałym chałacie, ma się rozumieć faktor, zwijał się między gośćmi w nadziei zarobku.
Ściany owej sali przyozdobione były staremi sztychami i litografiami, pokrytemi kurzem, po-nątrzancwi przez muchy. Jeden sztych przedstawiał wielkiego Napoleona, w historycznym szarym surducie, z lunetą polową u oka, drugi wyobrażał śmierć księcia Józela w nurtach Klsiry, na innych były Muzy, Gracyę i różne postacie mitologiczne. Nad wypłowiałą ze starości zieloną kanapą wisiało lustro duże, w ramach niegdyś zapewne złoconych, pokryte również warstwą kurzu. Żółte stoły jesionowe, czerwonemi serwetami przykryte, dopełniały całości umeblowania tego przybytku, w którym codziennie kilka partyj podróżnych zatrzymywało się, dla wypoczynku i pokrzepienia sił.
Po kilku chwilach panna Zofia, uporządkowawszy swoją toaletę, wyszła do owej żółtemi obiciami wy klejonej stancyi i zajęła miejsce przy oddzielnym stoliku obok swego towarzysza podróży.
Dzień już się zrobił na dobre, w stancyi było jasno, więc tćż nasi podróżni mogli się sobie nawzajem dobrze przypatrzyć.
Oboje czynili ten przegląd w milczeniu. On podziwiał drobne rysy jej twarzy, nacechowane wyrazem niezwykłej łagodności, ona zaś ze zdumieniem spostrzegła, że towarzysz podróży, który jej się staruszkiem wydawał, wcale na starego człowieka nic wyglądał.
Twarz jego była gładka i liiepoorana zmarszczkami, oczy czarne błyszczące, włosy bujne i gente niegdyś czarne jak heban, lecz teraz tak przypru szone siwizna, że sir prawic białemi wydawały. Gdy miał na sobie iutro, którego duży kołnierz zasłaniał mu pół twarzy, to istotnie owe siwe włosy, wychylające się z pod czapki, nadawały mu pozór człowieka wiekowego. Światło latarki w omnibusie dopełniało złudzenia.
Panna Zofia spójrzała na niego z niedowierzaniem.
Pan mieni się przyjacielem mego ojca?–spjtała.
– Istotnie pani! łączył nas stosunek serdecznej przyjaźni.
– Dziwna rzecz–rzekła, jakby w zamyśleniu – mój ojciec musiał być znacznie starszym od pana.
– O całe dziesięć lat, może i więcej nawet, przytem on się ożenił bardzo młodo, a ja zaledwie przed sześcioma laty. Ztąd wynika pozornie duża różnica wieku, bo on biedak umarł i zostawił po sobie dzieci prawie dorosłe – a ja utraciwszy żonę, zostałem z dwojgiem małych dziatek.
– Gdzież są te biedne sierotki?
– Są u mnie, na wsi, pod opieką drugiej mojej siostry. Poczciwa kobieta, ale… matki nikt podobno dobrze nic zastąpi.
– Zona pańska młodo umarła?
– Zginęła w płomieniach… jak męczennica. Straszne to wspomnienia–odrzekł smutnie-–lepiej o nich nie mówić. Więc paui do swojej kuzynki się uda?–dodał, chcąc zmienić przedmiot rozmowy.
– Tak panie, trzymać sio będę insfrukcyj, jakie od manty dostałam. Zajadę wprost do babci, bo my tę kuzynkę babcią nazywamy i zaraz rozpocznę starania.
Rozległ się dźwięk trąbki pocztowej. Podróżni ruszyli się z miejsc i po kilku minutach omnibus potoczył się dalej ku Warszawie. Podróż w dzień nie wydawała się już Zosi tak przykrą i straszną. Zajmowała ją rozmowa podróżnych, zajmowały widoki okolic i czas uchodził szybko, niepostrzeżenie prawie.
Już było dobrze szaro, kiedy omnibus zaczął się toczyć po nierównym bruku Grochowa.
W oknach licznych domków płonęły światła, z kominów fabrycznych wylatywały iskry. Im dalej, tćm dymy gęstsze, świateł więcej. Omnibus przejechał przez Pragę, przez most pontonowy i powoli wtaczał się pod górę.
Otoż i Warszawa, pierwszy etap wędrówki sięrocej!
Zosia patrzyła z trwogą na to miasto wielkie, na łudzi biegnących szybko po ślizkich, kamiennych chodnikach. Czy wśród tego tłumu znajdzie się kto, co jej niedole odczuje i możność do pracowania na kawałek chleba poda?… A prawda, przecież jest babcia!…
Omnibus wjeżdża w dziedziniec pocztowy, gromada dorożkarzy ofiaruje przyjezdnym swe usługi, faktorzy rekomendują tanie zajazdy. Gwar i krzyk. Zosia nie nmiałyby się ruszyć w tym zgiełku, ani rzeczy swoich odnaleść, ale na szczęście zajął się nią towarzysz podróży. Rzeczy odebrał, do dorożki zanieść kazał; byłby nawet chętnie odwiózł Zoaię do babki, ale narzucać się nie śmiał.
Uścisnął jej tylko rękę na pożeguanie i powodzenia życzył.
Dorożka stanęła wkrótce na Starem mieśeie, Zosia zeskoczyła, wzięła swoją walizkę i weszła do sieni ważkiej, długie), o nierównej posadzce kamiennej. Kopcąca lampka naftowa oświetlała wnętrze tego sklepionego korytarza.
Usłyszawszy, że któś chodzi po sieni, stróż wysunął się ze swej kryjówki.
– A do kogo to?–zapytał gburowato.
– Mój człowieku, ja tu przyjechałam do mojej krewnej, pani Burhardt; czy nie moglibyście mi powiedzieć, gdzie ona mieszka?
– E…bc! moja panienko, ona daleko tera mieszka.
– Nie w tym domu? czy się wyprowadziła?
– A juści! wyprowadziła się na Powązki.
– Umarła–zawołała z przerażeniem Zosia.
– A dyć zmarło jej się temu tydzieu. Dochtory przychodzili, ale co to pomoże! na śmierć doktora nic ma.
– Gdzież ja się teraz podzieję? dokąd pójdę nieszczęśliwa?