Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Obrazki szare: powiastki i nowelle Klemensa Junoszy. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obrazki szare: powiastki i nowelle Klemensa Junoszy. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 385 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà, 27 Íîÿáðÿ 1889 ãîäà.

PO BU­RZY.

Ci­cho, spo­koj­nie to­czy swo­je fale Wi­sła sze­ro­ka, nad jej brze­giem wierz­by szem­rzą smut­nie… Co­raz to wiatr chłod­ny dmuch­nie sil­niej i wte­dy z gięt­kich ga­łą­zek po­żół­kłe, wy­schłe list­ki spa­da­ją. I jed­ne kła­dą się u stóp ma­cie­rzy­stej drze­wi­ny, niby w gro­bie ogól­nym, inne zaś, po­rwa­ne tchnie­niem wia­tru, uno­szą się przez chwi­lę w po­wie­trzu i pa­da­ją na to­czą­ce się fale.

Do­kąd że was los za­nie­sie bied­ne list­ki? Czy woda wy­rzu­ci was przy pierw­szym za­krę­cie na brzeg pia­sczy­sty, czy też po­nie­sie na fa­lach da­le­ko, bet, aż na mo­rza bez­brzeż­ne…

Na po­lach smut­no, w la­sach smut­no. Przy­szła je­sień sza­ra, po­sęp­na i ze stra­chu przed nią po­mar­ły róż­no­barw­ne mo­ty­le, po­czer­nia­ły kwia­ty, po­ucie­ka­ły w da­le­kie kra­je ptasz­ki śpie­wa­ją­ce. Nad po­la­mi nie dzwo­nią już skow­ron­ki, nie uwi­ja­ją siłj ja­skół­ki–po łą­kach nic kro­czy bo­cian po­waż­ny. Je­sień!

Poła po­czer­nia­łe, łąki po­czer­nia­łe, lasy jak­by uśpio­ne. Nic roz­brzmie­wa­ją piosn­ki pta­sząt, nie sły­chać ludz­kich pie­śni–tyl­ko na drze­wach przy­droż­nych wro­ny kra­czą ża­łob­nie.

Sza­re i cięż­kie chma­ry za­sło­ni­ły ja­sną twarz sło­necz­ną, desz­czyk mży drob­niut­ki, jak mgła. Niby to deszcz i niby nie deszcz, bo, kro­pel­ki jego tak małe, że okiem ich doj­rzeć trud­no, niby mgła a nie mgła, bo dro­gi już do­brze roz­mo­czy­ła… ot zwy­czaj­ny ka­pu­śnia­czek je­sien­ny. Trzy dni pada a jesz­cze ze sześć pew­nie pa­dać bę­dzie, to już na­tu­ra jego taka, że jak się za­weź­mie, to bę­dzie przez dzie­więć dni i dzie­więć nocy ca­łe­mu świa­tu pso­tę czy­nił, a już naj­bar­dziej tym, któ­rym dro­ga da­le­ka w taki czas utra­pio­ny wy­pad­nie.

I na czło­wie­ka wte­dy bie­da i na by­dląt­ko bie­da, bo ka­pu­śnia­czek do ko­ści przej­mu­je, a dro­ga cięż­ka, ośli­zgła, że i po­śpie­szyć nie spo­sób. Jed­nak kto musi, to musi… Na dro­dze, jak okiem doj­rzeć, pu­sto – tyl­ko chłop je­den na pie­cho­to wę­dru­je. Za­wi­nął poły od suk­ma­ny, za pas je za­tknął i te­le­pie się po gli­nia­stej ścież­ce po nad ro­wem, pod­pie­ra­jąc się gru­bym ki­jem sę­ka­tym.

Pod suk­ma­ną ma ko­żuch, a i suk­ma­na tęga, z sa­mo­dzia­łu gru­be­go, co moc­ny jak rze­mień–ale co to zna­czy? Taki desz­czyk to i przez sa­mo­dział prze­nik­nie, a w oczy kole niby ty­sią­ca­mi igieł.. Do domu jesz­cze ka­wał dro­gi okrut­ny, mało nic trzy mile dro­gi, we­dle chłop­skie­go ra­chun­ku, wia­do­mo zaś jaki to ra­chu­nek chłop­ski – za­wsze z do­kład­kiem.

I cięż­ko chło­pu iść, przy­krzy mu się i za­gad­nąć do kogo nie ma – a jesz­cze, jak na bie­dę, wor­ka ze sobą nie wziął, żeby gło­wę przy­kryć i wiatr go szczy­pie po uszach ka­ducz­nie…

Idzie, to pa­cie­rze od­ma­wia, to po po­lach pa­trzy. Psze­ni­ca, żyto zie­le­nie­je tro­chę i na­wet po­ka­zuj na nie­zgor­szy uro­dzaj, po łą­kach sto­gi sto­ją wiel­kie, czar­ne, chłop je li­czy, dla za­bi­cia cza­su, ale oto już po­li­czył sto­gi, już je mi­nął, nie ma co ra­cho­wać – więc duma so­bie idąc.

Dziw­no mu że dużo pola odło­giem leży–ale po­my­ślaw­szy tro­chę, po­wia­da do sie­bie pół­gło­sem:

– Ju­ści niby to dziw, a po­praw­dzie, nic dziw, kto ma orać kie­dy i lu­dzi tro­chę przy­bra­kło i pie­nię­dzy jesz­cze bar­dziej. Odzie go­spo­dar­stwo duże, gdzie­for­tu­ny przó­dy były, ta­koś pust­ka i znisz­cze­nie. Do­pust Boga mi­ło­sier­ne­go! i tyło.

Wzdry­gnął może od zim­na, a może od przy­po­mnie­nia smut­ne­go, przy­sta­nął na ścież­ce i z ca­łej siły ręce za­bi­jać za­czął, żeby się roz­grzać co­kol­wiek. Po­tem obej­rzał się po za sie­bie, w na­dziei, że może furt­kę jaka do­strze­że na dro­dze.

Chłop­skie jego ucho do­sły­sza­ło ja­kiś głos z od­da­le­nia.

Wy­raź­nie je­dzie któś, ho po­krzy­ku­je na ko­nie, i nic kto inny je­dzie tyl­ko chłop go­spo­darz, bo woła po go­spo­dar­sku nie jak pań­ski stan­gret, ani nie jak żyd.

Sta­nął zmo­czo­ny chło­pi­sko i oczy wy­trzesz­czy! – i po chwi­li do­strzegł zbli­ża­ją­cy się wóz w parę koni za­przę­żo­ny. Umy­ślił so­bie cze­kać, je­że­li swo­jak to się z nim za­bie­rze, je­że­li obcy, to choć pój­dzie z nim ra­zem kolo fury, bo za­wszeć to w kom­pa­ni czło­wie­ko­wi we­se­lej.

Ko­ni­ki szły po­wo­li, po roz­mię­kłej gli­nie wół się to­czył z trud­no­ścią, bo się gli­na tłu­sta ob­le­pia­ła na ko­łach–na­wo­zie któś, wy­raź­nie tak­że chłop, ska­lo­ny sie­dział, z gło­wą wor­kiem przy­kry­tą, żo go i po­znać było trud­no.

Gdy już bliz­ko nad­je­chał, ozwał się ten z woza.

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny! – a wy co tu ro­bi­cie Mi­cha­le?

– Na wie­ki wie­ków – a to wy Fran­cisz­ko! Wi­taj­cie… a to dziw, że ja od­ra­zu wa­szych koni nie po­zna­łem!

– Ale dziw! na taką sło­tę to ro­dzo­na mat­ka by­dlę­cia nie po­zna.

– Ju­ści praw­da, po­szer­sze­nia­ło bie­dac­two cal­kiem.

– Sia­daj­cie Mi­cha­le, po­je­dziem, za­wdy raź­niej ja­koś przy ku­pie, zkąd że wy tak oto na pie­cho­tę idzie­cie?…

– Ot–od­rzekł Mi­chał, gra­mo­ląc się po­wo­li na turę, cho­dzi­łem do po­wia­tu z po­dat­kiem.

– A nie mo­gli­ście to je­chać?

– Szko­do­wa­łem by­dlę­cia, mój Fran­cisz­ku, ale wi­dzę, że wy z du­żej dro­gi je­dzie­cie, bo i szka­pi­ny tęgo ob­chu­dzo­ne i wóz jak pod cię­żar.

– Ot jeź­dzi­ło się za Wi­słę sześć mil.

– Pa­trz­cie, a ja w dru­giej wsi sie­dzą­cy, nie wie­dzia­łem nic.

– Ja to do dro­gi zwy­czaj­ny, mój Mi­cha­le, dość się na­włó­czy­łem po świe­cie, By­łem ci ja w Lu­bli­nie i w Ra­do­miu i w Kiel­cach, raz to na­wet i do sa­me­go Kra­ko­wa jeź­dzi­łem.

Wia­do­mo, że dru­gie­go ta­kie­go wę­drow­ni­ka szu­kać, ale kto was te­raz na taki psi czas wy­pę­dził?

Fran­ci­szek wes­tchnął cięż­ko.

– Praw­dzi­wie rze­kli­ście Mi­cha­le, żem po­je­chał jak wy­pę­dzo­ny, ale mu­sia­łem.

– We­dług za­rob­ku niby?

– Udzie zaś, mój Mi­cha­le, we­dług bie­dy ludz­kiej, moi zło­ci,we­dług fra­sun­ku, sie­roc­twa cięż­kie­go, co i opo­wie­dzieć na­wet trud­no.

Do­pust Boży po­wia­da­ni wam, spra­wie­dli­wie do­pust Boży.

– I my­ślę i my­ślę i zmiar­ko­wać so­bie nie mogo, do cze­go wy to po­wia­da­cie.

– Ale­ście na­sze­go dzie­dzi­ca zna­li?

– Oto! co nie mia­łem znać, albo to się raz w wa­szej wsi by­wa­ło?

– Ano, sko­ro­ście zna­li, to mu­si­cie wie­dzieć, że on sam już we świę­tej zie­mi spo­czy­wa; sy­nek jego Bóg wić gdzie się ob­ra­ca i tyl­ko sama pani z pa­nien­ka­mi we dwo­rze zo­sta­ią, a te­raz oto i jej i tym sie­rot­kom na zły ko­niec przy­szło.

– O!

– A ju­ści, fol­wark się ob­nisz­czył, ko­mor­nik! przy­je­cha­li, co jeno było we dwo­rze po­sprze­da­wa­li, a te­raz oto i cala for­tu­nę żyd na li­cy­ta­cyi ku­pił; trze­ba było pójść na bruk im sie­ro­tom. Oj Mi­cha­le, Mi­cha­le, bywa i chło­pu kiep­sko na świe­cie, jak mu Bóg mi­ło­sier­ny zły los da, ale jak na pań­stwo bie­da przyj­dzie, to jesz­cze im go­rzej niż naj­bied­niej­szym chło­pom.

– To jest praw­da–ode­zwał się Mi­chał–bo czy tak czy siak, choć­by się, na to mó­wią­cy, chło­pu na naj­gor­szy ko­niec ob­ró­ci­ło, choć­by mu i rolę i cha­łu­pę i do­by­tek sprze­da­li, toć mu dwie zdro­we ręce osta­ną i nie­mi się bę­dzie przed bie­dą oga­niał. Wia­do­mo, moi zło­ci, bo już ta­kie z mocy Bo­skiej za­ło­że­nie jest, żeby w chło­pie twar­dość była jak w krze­mie­niu, i bez to w nim grzbiet twar­dy i gna­ty twar­de i pięść twar­da.

– Już­ci to tak, spra­wie­dli­wie po­wia­da­cie, ale prze­cie chłop, choć twar­dzi­zna sama, cza­sem na ser­cu mięk­kość ma taką, że się omal nie roz­pła­cze jak baba… a po­wia­dam wam, moi zło­ci, że oni ca­łym do­me­no, a ca­łym ro­dem rzec moż­na do­bre byli.

– Niby pań­stwo.

– A jeno. Nikt u nas w Rud­ce krzy­dy od nich nie za­znał, nikt im krzy­wy nie był. Żyli so­bie, oni przy nas, a my przy nich w ci­cho­ści, spo­ko­je, jak to po­wia­da­ją bez wody za­mą­ce­nia. I tak było siła lat, a te­raz oto… Pan Bóg taką zgu­bę do­pu­ścił.

– Moc Bo­ska!

– Wia­do­mo, ale za­wdy czło­wie­ko­wi żal, za­wdy smut­no, bo choć niby ona twar­dość w nas je, ale musi tyl­ko po wierz­chu, albo w gna­tach, a du­sza za­wdy du­szą…

Za­du­ma­li się chło­pi, może nad nie­do­lą ludz­ką, może nad bu­rzą, co nie­daw­no ci­che wio­ski na­wie­dzi­ła, a może wresz­cie nad kom­bi­na­cyą twar­do­ści gna­tów i mięk­ko­ścią ser­ca w chłop­skiej pier­si.

Mi­chał czap­kę na oczy na­su­nął. Fran­ci­szek co­raz ba­tem śmi­gnął nad koń­mi, ale te po­śpie­szać z po­wo­du cięż­kiej dro­gi nie mo­gły i wóz to­czył się po­wo­li jak przed­tem.

Pierw­szy prze­rwał mil­cze­nie Fran­ci­szek.

– Dziw­no – rzekł – że wy tam w Ża­bień­cu, choć o mie­dzę pra­wie od Rud­ki je­ste­ście, nie wie­cie nic, co się u nas dzie­je.

– Pod la­sem sie­dzi­my, na ubo­czu.

– Ale za­wdy po są­siedz­ku.

– Praw­da, ale mamy tez swo­je­go za­trud­nie­nia dość i mało kie­dy na świat wy­glą­da­my, je o tem, że Rud­ka sprze­da­na, pierw­sze sły­szę.

– Oj sprze­da­na i nie wia­do­mo kto w niej te­raz bę­dzie, może li­cho ja­kie.

– A cóż, jaki bę­dzie, to bę­dzie, toć tera go­spo­da­rze mogą so­bie żyć z dwo­rem, albo bez dwo­ru, jak do go­spo­da­rza.

– Niby to tak, a prze­cie za­wdy mi­lej z do­bry­mi ludź­mi, co się ich od ma­leń­ko­ści zna, ani­że­li z obie­ży­świa­tem ja­kim do czy­nie­nia mieć, ho i to so­bie uważ­cie Mi­cha­le, że to tyl­ko o mie­dzę, że i tak i siak wy­pad­nie… Ot, co to ga­dać, szko­da ich i tyło! Pani przy­sła­ła po mnie i po­wia­da; tak i tak, mój Fran­cisz­ku ko­cha­ny, po­że­gna­my się już na za­wsze… fol­wark sprze­da­ny, my wy­no­si­my się do mia­sta… Za­przę­gaj­cie, po­wia­da, swo­je ko­ni­ki i od­wieź­cie nas za Wi­słę ku Lu­bli­no­wi, bo my już swo­ich koni nie mamy… I po­czę­ła pła­kać, a ja sto­ję, czap­kę w gar­ści ob­ra­cam i sam nie wiem co mam rzec, bo mi ję­zyk w gę­bie po­pro­stu koł­kiem sta­nął i wła­śnie jak­by mnie kto za grzdy­kę ści­snął… Swo­ich koni, po­wia­da, Fran­cisz­ku nie mamy, tedy za­wieź­cie nas. I praw­dzi­wie, żeby po staj­ni i z la­tar­nią szu­kać toby ogo­na ka­wał­ka nie zna­lazł, wszyst­ko wy­pro­wa­dzo­ne, wy­prze­da­ne, znisz­czo­ne, jeno że wia­ter po bu­dyn­kach cho­dzi i wró­ble la­ta­ją… Niech Bóg bro­ni!

– Los!

– Oj, los. los! mój Mi­cha­le – mó­wił da­lej Fran­ci­szek – ale cze­kaj­cie… Tedy jak pani rze­kła, żeby je­chać, my­ślę so­bie, trud­na rada, ju­ści trze­ba, i oto za­przą­głem swo­je szka­pi­ny i po­je­cha­łem, a praw­dzi­wie po­wia­dam wam, i po spra­wie­dli­wo­ści świę­tej, że że­bym na­wet, nie przy­kła­da­jąc, nie­bosz­czy­ka na cmen­tarz wy­wo­ził, to jesz­cze bym tyle mar­kot­no­ści nie miał, jak z one­mi bied­ne­mi ko­bie­ta­mi ja­dą­cy… Bo jak one so­bie radę da­dzą na świe­cie? same jed­ne, w mie­ście, mie­dzy taką mocą na­ro­du. Sama pani chu­der­la­wa, sła­bi­zna, jeno cią­gle dy­cha i, nie daj Boże w złą go­dzi­nę wy­mó­wić, ale na księ­żą obo­rę pa­trzy! Pa­nien­ka star­sza tak­że nie si­łacz­ka, de­li­kat­na, cien­ka, zda­je się, że wiatr ją zdmuch­nie – a młod­sza to pro­sto po­wie­dziaw­szy, dziec­ko, do­pie­ro jej się na dwu­na­sty rok ob­ró­ci­ło. I z czem tu wo­jo­wać mój Mi­cha­le.

– Pew­no, że im nie bę­dzie na tym świe­cie lek­ko…

– Ja­ke­śmy już parę mil od­je­cha­li, jak się owe nie­bo­żę­ta tro­chę utu­li­ły w swo­im wiel­kim la­men­cie.

tedy rze­kłem do pani, żeby mi po­wie­dzia­ła ja­kie swo­je za­my­śle­nie i gdzie sio ob­ró­ci? A, mój Fran­cisz­ku, po, wia­da, Bóg nad sie­ro­ta­mi… do mia­sta po­je­dzie­my – ro­bo­ta­się jaka zdy­bie. Tedy ja zno­wu rze­kłem, że do ro­bot­ny zdro­wia trza–a ona po­wia­da, Bóg da. Ano, po­wia­dam, ju­ści praw­da, że da, jak bę­dzie wida Jego – ale, po­wia­dam, że na mój głu­pi ro­zum, to po­dob­nićj by­ło­by pani z pa­nien­ka­mi na wsi po­zo­stać. Tu po niem­cu ko­lo­nia jest nie­du­ża, moż­na­by w aren­dę za małe pie­nią­dze wziąć, pa­rob­ka so­bie przy na­jąć i źyć sia­ko tako. Tak po­wie­dzia­łem po szcze­ro­ści ser­ca, a pani mówi: wy się na­tem nie zna­cie, mój Fran­cisz­ku. Może ja się nie znam, po­wia­dam, ale za­wdy to wiem, że jak jest zie­mi ka­wa­łek, to i chleb jest i kar­to­fel i mle­ka ka­pecz­ka i okra­sa, przy­najm­niej choć bied­nie, to co nie­co w gębę moż­na wło­żyć – a w mie­ście, na onych twar­dych ka­mie­niach źyć cięż­ko. Mia­łem ja krew­nia­ka co do mia­sta po­szedł, to on mi po­wia­da! jaki tam smak. Tym­cza­sem pani po­wie­dzia­ła, że tak już ma być, że so­bie taki los ob­ra­ła i na­tem sku­tek. Ga­da­li­śmy o nie­bosz­czy­ku panu star­szym, co ży­cie stra­cił nie­daw­no i o pa­ni­czu, co zno­wu jak ka­mień w wodę prze­padł, i o tym ka­wa­le­rze, co do star­szej pa­nien­ki niby w za­lo­ty za­jeż­dżał… One po­pła­ki­wa­ły, mnie tez mar­kot­no było… i tak na owem przy­po­mi­na­niu dro­ga nam ze­szła.

– Dalc­ko­ście je za­wieź­li?

– Za Pu­ła­wy dwie mile ku Lu­bli­no­wi, do ja­kie­goś dwo­ru, gdzie krew­nia­ków swo­ich mają i tam­te zno­wu krew­nia­ki mają je ode­słać da­lej. Ot, rze­mien­nym dy­sz­lem, jak zwy­czaj­nie w błęd­no­ści. Jak jeno tam za­je­cha­li­śmy, pani znów za­czę­ła la­men­to­wać, a ja już na to nie mia­łem mocy pa­trzeć, i po­że­gnaw­szy one bie­dac­twa, zara wy­je­cha­łem z dzie­dziń­ca. I tak oto wlo­kę się po tej dro­dze cięż­kiej, na onym desz­czu, i roz­my­ślam siak i tak i ku­czy mi się i mar­kot­no mi i żal, że się mało nie skrę­cę – aż… oto was uj­rza­łem Mi­cha­le…

– Za­wdy w kom­pa­nii przy­jem­niej.

– Pew­nie, pew­nie i jak się czło­wiek wy­ga­da, to mu i na du­szy krzyn­kę lżej i tak mu się wy­da­je, jak­by na to mó­wią­cy, komu po­ło­wę żalu od­dał.

Dłu­go gwa­rzy­li jesz­cze ci dwaj chło­pi, a gwa­rzyć mie­li o czem, bo przed­mio­tów do roz­mo­wy nie bra­kło. Tu pole nie­ora­ne, tam fol­wark spa­lo­ny, tu znów las po obu stro­nach wy­cię­ty… Każ­de pra­wie drze­wo, każ­dy krzyż przy­droż­ny, był świad­kiem róż­nych wy­pad­ków, któ­re gło­bo­ko w pa­mię­ci wie­śnia­ków utkwi­ły. Gwa­rzy­li tedy chło­pi­ska, ję­ka­mi i wes­tchnie­nia­mi prze­ry­wa­jąc ga­wę­dę; w kom­pa­nii było im ja­koś raź­niej i dro­ga prę­dzej scho­dzi­ła. A ka­pu­śnia­czek ciął w same oczy bez prze­rwy, bo na dzie­więć dni i dzie­więć nocy się za­brał… w od­da­li szu­mia­ła sze­ro­ka Wi­sła co­raz gniew­niej i groź­niej, po­nu­re mro­ki nocy je­sien­nej ogar­nia­ły świat, za­cie­ra­jąc kon­tu­ry wzgórz, la­sów, drzew i cha­lup chłop­skich – co­raz sta­wa­ły się gęst­sze, co­raz ciem­niej­sze, aż po­kry­ły wszyst­ko pra­wie czar­nym, ża­łob­nym ca­łu­nem.

Wiatr ze­rwał się nie­wia­do­mo zkąd i za­czął szar­pać smu­kłe to­po­le nad­wi­ślań­skie i przy­sa­dzi­ste wierz­by nad wodą, rwał z nich list­ki i na skrzy­dłach swych lot­nych niósł je w prze­strzeń nie­prze­nik­nio­ną okiem, czar­ną, nie­skoń­czo­ną… Bied­ne list­ki!

I.

Za onych cza­sów (a bę­dzie temu lat dwa­dzie­ścia z górą) kraj nie był po­kry­ty tak jak dziś sie­cią dróg że­la­znych i lu­dzie od­by­wa­li po­dró­że koń­mi. Kto nie miał wła­sne­go ekwi­pa­żu, pusz­czał się w dro­gę eks­tra­pocz­tą, dy­li­żan­sem pocz­to­wym, albo też lo­ko­wał się jak mógł w wiel­kiej bry­ce ży­dow­skiej, po­kry­tej płót­nem.

Na prze­by­cie dro­gi z Lu­bli­na do War­sza­wy po­trze­ba było, przy naj­lep­szej dro­dze, dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin cza­su, a jak przy­szły śnie­ży­ce wiel­kie albo roz­to­py wio­sen­ne, to nie­raz i pół­to­rej doby ze­szło za­nim omni­bus pocz­to­wy, wy­pra­wio­ny z Lu­bli­na, wto­czył się na dzie­dzi­niec Sta­rej pocz­ty od stro­ny Nowo Se­na­tor­skiej uli­cy.

Je­sien­ny wie­czór był, brzyd­ki, sza­ry, wietrz­ny. Na uli­cy, przed gma­chem pocz­to­wym w Lu­bli­nie przy czer­wo­na­wem świe­tle naf­to­wych la­tar­ni wi­dać było ol­brzy­mi dy­li­żans, za­przę­żo­ny w pięć ro­słych, wy­chu­dłych koni. Do dy­li­żan­su przy­sta­wio­na była dra­bi­na, po któ­rej po­słu­ga­cze sta­jen­ni wno­si­li ku­fry i wa­liz­ki po­dróż­nych, aby je na wierz­chu we­hi­ku­łu ulo­ko­wać.

Pa­sa­że­ro­wie ze­bra­ni byli w tak zwa­nym „po­ko­ju dla po­dróż­nych” i ocze­ki­wa­li sy­gna­łu do od­jaz­du.

Gdy na ze­ga­rze pocz­to­wym ude­rzy­ła go­dzi­na szó­sta, krę­py pocz­ty­lion le­d­wie mo­gą­cy się ru­szać w ko­żu­chu cięż­kim i w płasz­czu, wgra­mo­lił się na wy­so­ki ko­zioł omni­bu­su i przy­ło­żyw­szy trąb­kę do ust, za­czął z niej wy­do­by­wać chra­pli­we dźwię­ki sy­gna­łu.

Za­raz tćż ru­szy­li się pa­sa­że­ro­wie. Dwaj ży­dzi, oty­li kup­cy od zbo­ża, ubra­ni w ogrom­ne szo­py, ma­ją­cy peł­no tlu­mo­ków i tlu-mocz­ków, wci­snę­li się w sam kąt, aby naj­wy­god­niej­sze miej­sce za­jąć, za nie­mi we­szła ja­kaś dama, cier­pią­ca na ból zę­bów i ja­kiś je­go­mość, wie­śniak wi­docz­nie – i o ile przy świe­tle la­tar­ki moż­na było doj­rzeć, nie­mło­dy.

Na sa­mym koń­cu, gdy już wszy­scy za­ję­li swo­je miej­sca, gdy po­roz­sia­da­li się wy­god­nie, aby módz ko­rzy­stać z do­bro­dziej­stwa snu w nocy, wsu­nę­ła się do omni­bu­su oso­ba mło­da, szczu­pła, wy­smu­kła, o bla­dej twa­rzycz­ce i du­żych czar­nych oczach.

Jak­by zmie­sza­na, za­że­no­wa­na to­wa­rzy­stwem osób ob­cych, nie­zna­nych, usia­dła tuż przy sa­mych drzwicz­kach, sta­ra­jąc się za­jąć jak naj­mniej miej­sca i nie zwra­cać na sie­bie uwa­gi.

Obok niej sie­dzia­ła dama z pod­wią­za­ną twa­rzą, na­prze­ciw zaś ów pan nie­mło­dy, z po­zo­ru wy­glą­da­ją­cy na wie­śnia­ka.

Czer­wo­na­wo świa­tło la­tar­ki roz­ja­śnia­ło nie­co ciem­ność pa­nu­ją­cą w dy­li­żan­sie.

Pocz­ty­lion za­trą­bił dru­gi sy­gnał, śmi­gnął bi­czem i chu­de ko­ni­ska po­cią­gnę­ły za sobą wy­so­ki, na­ptę-trzo­uy tłó­mo­ka­mi dy­li­żans. Cięż­kie kola za­dud­ni­ły po bru­ku, la­tar­nie miej­skie co­raz rza­dziej mi­ga­ły przed ocza­mi po­dróż­nych, aż wresz­cie zu­ik­nę­ly zu­peł­nie.

Ży­dzi roz­ma­wia­li z sobą o in­te­re­sach, lecz po nie­ja­kiej chwi­li za­snę­li, cier­pią­ca pani za­kry­ła so­bie twarz chust­ką, tyl­ko ów szlach­cic spo­glą­dał na mło­dą oso­bę, jak­by z za­mia­rem za­wią­za­nia roz­mo­wy.

Dziew­czy­na jed­nak uni­ka­ła jego spoj­rzeń, wsu­nę­ła się w sam ką­cik omni­bu­su i uda­wa­ła, że drze­mie. Tak prze­je­cha­li pierw­szą sta­cyę. Za­przę­gnię­to inne ko­nie i omni­bus po­to­czył się da­lej.

Na­raz po­dróż­ni wy­da­li gło­śuy okrzyk. Ży­dzi ze­rwa­li się ze swo­ich miejsc, szlach­cic sie­dzą­cy z brze­gu, otwo­rzył drzwicz­ki i w jed­nej chwi­li wy­sko­czy!…

– Niech pani wy­sia­da! – za­wo­łał do swo­jej są­siad­ki – sto­imy nad sa­mym ro­wem i omni­bus prze­wró­ci się lada chwi­la.

Mło­da oso­ba wy­sko­czy­ła po­śpiesz­nie i wy­sko­czy­ła w samą porę, bo w tej chwi­li po­ez­ty­liou, chcąc na­pra­wić sy­ru­acyc, ru­szył koń­mi, cię­żar tło­mo­ków prze­wa­żył i ogrom­ny dy­li­żans prze­wró­cił się do rown.

Krzy­ków było bez koń­ca.

Kon­duk­tor klął pocz­ty­łio­na, pocz­ty­lion klął ko­nie i ciem­ność, ży­dzi gro­zi­li skar­gą, a cier­pią­ca na zęby dama ję­cza­ła w nie­bo­gło­sy.

– Cóż ro­bić?… – za­py­tał szlach­cic. – Sami ta­kie­go cię­ża­ru nie pod­nie­sie­my, trze­ba do wsi po lu­dzi po­siać.

– Wieś da­le­ko – ode­zwał się kon­duk­tor – bli­żej bę­dzie do sta­cyi. Ja za­raz po­szlę pocz­ty­łio­na kon­no, a pań­stwo mu­szą tu tro­chę za­cze­kać.

– Ja­kie cze­kać? co to jest cze­kać? –- wo­ła­li ży­dzi. – Ład­ny in­te­res cze­kać na środ­ku szo­sy, gdzie broń Boże nie­szczę­ście może być!

Wiel­ka rzecz! – ode­zwał się szlach­cic.– Nic nam się nie sta­nie, a zresz­tą mu­si­my po­cze­kać. Na szczę­ście deszcz ustał.

– My nie chce­my cze­kać! Kto ma czas niech cze­ka, my nic mamy czas!

– W ta­kim ra­zie nic cze­kaj­cie pa­no­wie – od­rzekł obo­jęt­nie.

– Na.. a ja­kim spo­so­bem po­je­dzie­my?

– To już wa­sza rzecz!

Kon­duk­tor za­pa­lił zga­szo­ną la­tar­nię, cier­pią­ca pani wy­do­by­ła się ze środ­ka lan­da­ry.

Świa­tło la­ta­mi pa­dło na twarz mło­dej oso­by. Wte­dy ów si­wie­ją­cy szlach­cic przy­stą­pił do niej i rze­ki:

– Wy­bacz paui moją śmia­łość, ale ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo skła­nia mnie do nie­dy­skre­cyi. Czy pani nie je­steś cór­ką nie­bosz­czy­ka pana Ko­ma­na z Rud­ki?

– Znal pan mego ojca?–za­py­ta­ła z ży­wu­ścią.

– By­łem jego przy­ja­cie­lem ser­decz­nym i pa­nią znam rów­nież, ale przy­pusz­czam, że nie pa­mię­ta mnie paui.

– Istot­nie, nie przy­po­mi­nam so­bie

– Nic dziw­ne­go, kie­dy po raz ostat­ni od­wie­dzi­łem pani ro­dzi­ców, pani by­łaś dzie­się­cio­let­nią… Zo­sią. Wszak do­brze pa­mię­tam?

– Do­sko­na­le!–od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem.

– I mia­łaś pani sio­strzycz­kę, wów­czas jesz­cze bar­dzo ma­leń­ką, Hel­cią ją na­zy­wa­no.

– I po la­tach tylu jesz­cze pa­mię­ta pan imio­na ta­kich dzie­cia­ków?

– Jak pani wi­dzi, To nie tak daw­no, bę­dzie temu lat… ośm. Nie­bosz­czyk taki z was był dum­ny, tyle rui o was na­opo­wia­dał, tak się wami cie­szył.

– Do­bry, po­czci­wy oj­czu­lek? Cze­muż go już nie ma?

– Ha, nie­szczę­ście! W każ­dej ro­dzi­nie sit szczer­by, każ­dy pra­wie opła­ku­je ko­goś, ale prze­pra­szam, po­wa­żam się roz­ma­wiać z pa­nią, a nie po­wie­dzia­łem kto je­stem. Otoż przed­sta­wiam się: Jó­zef Ka­miń­ski z Za­bło­cia, na Pod­la­sia.

– Ach! tyle razy o panu sły­sza­łam. A mama pani?

– Bied na mama? Cier­pią­ca od cza­su tych przejść okrop­nych, zu­aj­du­je się te­raz z młod­szą sio­strą u krew­nych… cza­so­wo na­tu­ral­nie.

– Jak­to cza­so­wo?

Prze­cież nie może być im za­wsze cię­ża­rem, tem­bar­dziej, że te­raz wszyst­kim tak cięż­ko. Gdzie spój rzyć źle, gdzie się ob­ró­cić klę­ski, nie­do­sta­tek, ża­ło­ba…

– Do­praw­dy, chciał­bym jesz­cze o coś spy­tać, ale już nie mam śmia­ło­ści…

– Dla­cze­go?

– Z każ­de­go sło­wa pani wie­je taki smu­tek, że boje się, czy za­py­ta­niem nie roz­ża­lę pani bar­dziej jcBz­cze, a przy­tem… przy­tem oba­wiam się, czy nie­dy­skre­cya czło­wie­ka ob­ce­go…

– Od­po­wiem panu szcze­rze. Ho­zża­lić się już bar­dziej nie moge, bo w nie­szczę­ściach, któ­re prze­szłam, ser­ce moje stward­nia­ło jak ka­mień. Wy­pła­ka­łam wszyst­kie Izy i te­raz spo­glą­dam w przy­szłość suchc­mi ocza­mi – a co się ty­czy nie­dy­skre­cyi pań­skiej, to rzecz inna…

Oba­wiam się, żeby nic była po­czy­ta­na za złe-

– Nie, pa­nie. Mie­nisz się przy­ja­cie­lem mego ojca.

– Ser­decz­nym.

– Na­zwi­sko pań­skie sły­sza­łam ty­lo­krot­nie… więc ty­tuł przy­ja­cie­la ojca na­da­je mu pra­wo do in­te­re­so­wa­nia się lo­sem wdo­wy i dzie­ci. Gdy­by mnie kto za­py­ty­wał z cie­ka­wo­ści pu­stej, od­po­wie­dzia­ła­bym mu mil­cze­niem, ale­ja wie­rzę w to, że py­tasz pan z przy­jaź­ni. Przy­tem je­stem pra­wie pew­na, że łą­czy nas po­wi­no­wac­two nie­szczę­ścia, bo ono ta­kie te­raz po­wszech­ne.

– O tak! pani, łą­czy nas ono. I ja po­nio­słem cięż­ką stra­tę. Sam oca­la­łem, ale w po­ża­rze domu, w po­ża­rze, pod­czas któ­re­go na nie­szczę­ście nie by­łem obec­ny, stra­ci­łem żonę. Dwo­je dzia­tek chłop z na­ra­że­niem wła­su­ego ży­cia pra­wie cu­dem ura­to­wał z pło­mie­ni.

– Boże! Hoże! cóż za strasz­ne przej­ścia! Za­mil­kli obo­je i po­grą­ży­li się w smut­nych du­ma­niach. Wiatr szu­miał ża­ło­śnie i sze­le­ścił ga­łęź rai drzew przy­droż­nych. W cie­niach noc­nych prze­wró­co­ny omni­bus wy­glą­dał niby ciel­sko ja­kie­goś po­two­ra o dzi­wacz­nych kształ­tach. Ży­dzi otu­liw­szy się w fu­tra, usie­dli na ka­mie­niach przy­droż­nych, ocze­ku­jąc su­kur­su, a cier­pią­ca pani ob­wią­za­ła gło wc sza­łem i wsu­nę­ła się do wnę­trza prze­wró­co­nej budy, aby tam zna­leść ochro­nę od wia­tru.

Przy mi­go­tli­weui świe­tle la­tar­ki, Zo­sia spój­rza­ła na to­wa­rzy­sza po­dró­ży, któ­ry ojca jej przy­ja­cie­lem się mie­nił i zda­wa­ło jej się, że do­strze­ga na jego skro­niach si­wi­znę.

Star­cem jej się wy­dal.

Mil­cze­nie ja­kiś czas trwa­ło, on prze­rwał je pierw­szy.

– – Wszak pani mia­ła bra­ta?– za­py­tał.

– Tak, pa­nie, naj­star­szy z nas troj­ga.

– Gdzież jest obec­nie?

– O tem wie chy­ba Bóg je­den – od­rze­kła–bomy nie. Jak wy­szedł z domu przed ro­kiem, już go od tćj pory nikt z nas nie wi­dział.

– I żad­nej wia­do­mo­ści, żad­ne­go li­stu, nic?…

– Ani słó­wecz­ka.

– Boże! Boże… ileż nie­szczęść zno­sić ka­żesz. A któż go­spo­da­ru­je w Rud­ce? –spy­tał po chwi­li.

– Wła­ści­ciel.

– Wła­ści­ciel? prze­cież oj­ciec pani nie żyje.

– To pan nie wie? Rud­ka sprze­da­na nie­daw­no. Żyd ją na­był.

– Sprze­da­li­ście pań­stwo?

– My nie… sprze­dał ją sąd, to­wa­rzy­stwo, wie­rzy­cie­le, albo ja wiem ktu. Ja się na­tem nie znam, pa­nie. Wiem, że za­rzu­ca­no nas ja­kie­miś pa­pie­ra­mi, że in­a­nia jeź­dzi­ła do róż­nych ad­wo­ka­tów, sta­ra­ła się o pie­nią­dze… Są­siad je­den po­czci­wy do­po­ma­gał w tych sta­ra­niach, ale wi­docz­nie na nic się to nie zda­ło, ho Rad­kę sprze­da­li, i my mu­sia­ły­śmy się wy­nieść z ro­dzin­ne­go gniaz­da… Oto i cala hi­sto­rya na­szej nie­do­li. Jak pan wi­dzi nie­dłu­ga.

– I nie ura­to­wa­ły­ście nic pa­nie z ca­łe­go ma­jąt­ku?

Po­dob­no nic!

Mama za­pew­ne mó­wi­ła pani…

– Mó­wi­ła, że jej kil­ka­set ru­bli zo­sta­ło i na­dzie­ja spre­da­ży kil­ku pa­miąt­ko­wych klej­no­tów, któ­re uda­ło się oca­lić przed ar­gn­so­we­mi ocza­mi ko­mor­ni­ków.

– I nic nad­to?

– Po­wie­dzia­łam panu…

– Okrop­ne… okrop­ne po­ło­że­nie! Cóż pa­nie za­my­śla­cie ro­bić?

– Mama cią­gle płą­cze, Hel­cia nie zda­je so­bie do­kład­nej spra­wy z po­ło­że­nia…

– A pani?

– A ja, jak pan wi­dzisz, je­stem na dro­dze do War­sza­wy… jadę, szu­kać pra­cy i chle­ba.

– Ma pani przy­najm­niej jaką na­dzie­ję?

– W Boga tyl­ko…

– Czem­że się pani za­mie­rza trud­nić? Ja­kie­mu za­wo­do­wi po­świę­cić?

– Wzię­ła­bym się chęt­nie do każ­dój ro­bo­ty, pra­co­wa­ła­bym w kan­to­rze, w skle­pie – sło­wem wszę­dzie, gdzie­by się moja pra­ca ra­ogla na co przy­dać.

– Trud­no o po­sa­dę W tym ro­dza­ju, zwłasz­cza dla ko­bie­ty.

– Wiem o tem, ale szu­kać będę. Co­praw­da wo­la­ła­bym za­trud­nie­nie fa­cho­we, wo­ła­ła­bym rze­mio­sła, ale nie znam żad­ne­go, a na na­ucze­nie się już za­póź­no.

– Dla cze­go? w wie­ku pani…

– Tak! ale po­nie­waż moja pra­ca ma za­pew­nić byt cho­rej mat­ce i sio­strze młod­szej, to uczyć się już nie pora. Trze­ba szu­kać za­ję­cia in­ne­go. Je­że­li do­sta­nę się do ja­kie­go skle­pu, to do­brze, je­że­li nie, będę mu­sia­ła zo­stać na­uczy­ciel­ką, cho­ciaż ten ro­dzaj pra­cy wy­da­je mi się naj­trud­niej­szym.

Tur­kot nad­jeż­dża­ją­ce­go wozu prze­rwał tę roz­mo­wę. Ocze­ki­wa­na po­moc ze sta­cyi przy­by­ła. Kil­ku lu­dzi za po­mo­caj drą­gów i łe­wa­ru pod­nio­sło prze­wró­co­ną budę, po­zbie­ra­no wa­li­zy i tło­mo­ki, kon­duk­tor umie­ścił nową świe­cę w la­tar­ni, po­dróż­ni za­ję­li miej­sca i dy­li­żans po­to­czył się da­lej.

Przez chwi­lę mó­wio­no tyl­ko o do­zna­nej przy­go­dzie. Kup­cy ostro kry­ty­ko­wa­li urzą­dze­nia pocz­to­we i nic mo­gli zro­zu­mieć ja­kim spo­so­bem, wziąw­szy od pa­sa­że­ra bli­sko pięć ru­bli za bi­let, moż­na ro­bić ta­kie przy­kre nie­spo­dzian­ki. Cier­pią­ca da­nia ru­chem gło­wy da­wa­ła do zro­zu­mie­nia, że po­dzie­la prze­ko­na­nia kup­ców i że je­dy­nie do­kucz­li­wy ból zę­bów wstrzy­mu­je ją od wy­gło­sze­nia kil­ku zdań, do­ty­czą­cych trzeź­wo­ści pocz­ty­lio­na i ory­gi­nal­ne­go spo­so­bu wy­ko­ny­wa­nia obo­wiąz­ków, do sta­no­wi­ska jego przy­wią­za­nych.

Wkrót­ce obu­rze­nie ustą­pi­ło miej­sca sen­no­ści, na­wet ów szlach­cic si­wie­ją­cy, czy siwy, otu­lił sio fu­trem i przy­mknął po­wie­ki; może drze­mał, a może też roz­my­ślał o cięż­kiej sie­ro­cej doli, o świe­żo prze­by­tych cier­pie­niach i nie­szczę­ściach.

Pan­na Zo­fia drze­mać nie mo­gła. Za­wie­le my­śli ci­snę­ło się do jej pięk­nej głów­ki. Po raz pierw­szy w ży­ciu zna­la­zła się sama jed­na wśród ob­cych. Do­tych­czas ota­cza­ła ja mi­łość ro­dzi­ciel­ska, tkli­wość i opie­ka ser­decz­na te­raz zmie­ni­ło się wszyst­ko, te­raz sama stać się musi opie­kun­ką, sama iść w świat sze­ro­ki. Los nie­sie ją nie­wia­do­mo do­kąd, w przy­szłość nie­pew­ną, nie­okre­ślo­ną, a może peł­ną za­wo­dów i go­ry­czy.

Tak wiatr je­sien­ny igra z list­kiem, ode­rwa­nym od ma­cie­rzyń­skie­go drze­wa.

My­śli bied­nej dziew­czy­ny plą­czą sio cha­otycz­nie, ty­sią­ce py­tań ci­śnie się do głów­ki, a ser­ce bije trwóż nie.

Przed nią świat, ale jaki świat! nie ten ci­chy, któ­ry prze­cież nie­daw­no uśmie­chał się do niej, ale ja­kiś inny zu­peł­nie, wiel­ki, zim­ny, obo­jęt­ny a nie­zna­ny…

Czy ze­chce ją przy­jąć, czy da jej ką­cik w swo­jej wiel­kiej pra­cow­ni, czy po­zwo­li jej żyć ols chorćj mat­ki, dla sio­stry?

Wy­chy­la głów­kę przez okno i pa­trzy… do­ko­ła ciem­ność zu­peł­na, ani jed­nej gwiaz­decz­ki na nie­bie, zda­je się, że ów wiel­ki wóz pocz­to­wy sta­cza się w prze­paść nie­zgłę­bio­ną, bez­den­ną.

Na­resz­cie miga ja­kieś świa­teł­ko… jed­no… dro­gie… dzie­sią­te… To za­pew­ne we wsi., we wsi! w chłop­skich cha­tach. Tam ognie pło­ną na ko­mi­nach, lu­dzie na spo­czy­nek się ze­szli, są u sie­bie, w dnmach swo­ich i nie opusz­cza ich ani dziś, ani ju­tro, nie pój­dą sa­mot­ni mię­dzy ob­cych na tu­łacz­kę. Tam, gdzie świa­teł­ka pło­ną, musi być do­brze i ci­cho, a je­że­li nie do­brze, to spo­koj­nie przy­najm­niej… a tam w owym świe­cie sze­ro­kim, nie­zna­nym, peł­nym łu­dzi ob­cych, cóż jest?…

Cof­nę­ła się, żeby nie pa­trzyć w ciem­ność. Opar­ła głów­kę o ścia­nę dy­li­żan­su i przy­mknę­ła oczy. Myśl jej cof­nę­ła się w prze­szłość aż do lat dzie­cin­nych. Upły­nę­ły oue szczę­śli­wie, spo­koj­nie, w piesz­czo­tach ro­dzi­ciel­skich, w za­baw­kach. Po­tem przy­szły lata na­uki, tak­że szczę­śli­we lata. Ubie­gły szyb­ko w gro­nie ró­wie­śnic, we­so­łych, ho­żych dzie­we­czek.

Po­wró­ci­ła do domu już jako do­ra­sta­ją­ca, pra­wie do­ro­sła pa­nien­ka i wnet ser­dusz­ko jej ude­rzy­ło ży­wiej. Po­ko­cha­ła mło­de­go chłop­ca o czar­nych wy mow­nyrh oczach. Był tj ku­zyn jej da­le­ki, zna­li się od dziec­ka, ba­wi­li ra­zem.

To­wa­rzysz za­ba­wy zo­stał na­rze­czo­nym i za­czę­ły sia­dła nićj naj­szczę­śliw­sze chwi­le. Ko­cha­ją­ca i ko­cha­na, uśmie­cha­ła się do ży­cia, do słoń­ca, do kwia­tów, ale to szczę­ście bar­dzo krót­ko trwa­ło. Za­czę­ły się zbie­rać chma­ry czar­ne, po­tem na­sta­ła ci sza zło­wro­ga, a da­lej bu­rza strasz­na, dłu­go­trwa­ła.

I w tej za­wie­ru­sze, w tych dniach cięż­kich, któ­re krwią i po­żo­gą za­pi­sa­ły się w pa­mię­ci, oj­ciec utra­cił ży­cie, brat prze­padł bez sia­du, a ten, któ­ry Da­iał być jej to­wa­rzy­szem do­zgon­nym, rzu­co­ny zo­stał w świat da­le­ki…

Oto i cala prze­szłość dziew­czę­cia. Sama jed­na, z ża­ło­bą w ser­cu i tę­sk­no­tą, idzie w świat, mię­dzy ob­cych łu­dzi, aby z bi­ją­cem ser­cem, z nie­śmia­ło­ścią do ich drzwi ko­ła­tać i pro­sić o za­trud­nie­nie, za­ro­bek.

Strasz­ną i dłu­gą wy­da­je jej się ta noc w dy­li­żan­sie. Do­ko­ła ciem­ność zu­peł­na, co ja­kiś czas dy­li­żans za­trzy­mu­je się, sły­chać tu­pot przy­pro­wa­dza­nych koni, głos pocz­ty­lio­nów, chra­pli­wy od­głos trąb­ki i zno­wu pocz­to­wy wóz to­czy się da­lej.., w ciem­ność. Gdy­by cho­ciaż seu uspo­ko­ił ją choć na chwi­lę, ale nie, sen ucie­ka od nie­szczę­śli­wych i cier­pią­cych.

Na­resz­cie za­czy­na sza­rzeć… Po przez chmu­ry cięż­kie prze­bi­ja co­kol­wiek bla­dy, bar­dzo bla­dy pas świa­tła on wscho­dzie, wy­nu­rza­ją się z ciem­no­ści kon­tu­ry drzew, sto­ją­cych dwo­ma rzę­da­mi przy trak­cie. Wni­ka świa­tła z ciem­no­ścią trwa da­lej, co­raz żyw­sza, za­wzięt­sza. Świa­tło zwy­cię­ża a po­ko­na­na ciem­ność ucie­ka i od­sła­nia smu­kłą wie­życz­kę wiej­skie­go ko­ściół­ka, sze­re­gi chat chłop­skich, krzyż przy­droż­ny.

Z wie­życz­ki do­la­tu­je sła­by od­głos dzwon­ka, łu­dzić bu­dzą się, żu­ra­wie stu­dzien­ne skrzy­pią, by­dło idzie sku­bać reszt­ki po­czer­nia­łej tra­wy na pa­stwi­skach.

Zo­sia otwar­ła przy­mknię­te po­wie­ki, sie­dzą­cy na­prze­ciw niej szlach­cic wi­ta­ją przy­ja­znćm:

– Dzień do­bry!

– Nie spa­lam wca­le–od­rze­kła.

– Dla­cze­go?

– Ba­lam się, otwar­cie to przy­zna­ję. Noc taka strasz­na i ciem­na…

– Szko­da, żem nie wie­dział, że pani nic śpi, roz­ma­wia­li­by­śmy, by­ło­by pani ra­źu­ićj.

– Pan tak­że czu­wał?

– Ja przy­zwy­cza­jo­ny je­stem do noc­nych po­dró­ży, ale sy­piać w dro­dze nie moge. Roz­my­śla­łem o swo­ich wła­snych tro­skach, a tak­że i o pani. Po raz pierw­szy za­pew­ne znaj­du­je się pani w po­dró­ży?

– W ta­kich wa­run­kach po raz pierw­szy…

– Cóż więc dziw­ne­go, że do­zna­wa­ła pani uczu eia pew­nej trwo­gi!… to cał­kiem na­tu­ral­ne, lecz… trze­ba pau­ować nad sobą, do­da­wać so­bie od­wa­gi, a co naj­waż­niej­sze, na­dziei nie tra­cić. Zo­sia wes­tchnę­la.

– Ma pani kogo z bliz­kich w War­sza­wie?–za­py­tał.

– Jest tam jed­na na­sza ku­zyn­ka, sta­rusz­ka, eme­ryt­ka. Nie­daw­no pi­sa­ła do mamy i za­pra­sza­ła mnie bar­dzo go­ścin­nie. Ma na Sta­rem mie­ście dwa po­ko­iki. U niej chwi­lo­wo za­miesz­kam, do­pó­ki so­bie obo­wiąz­ku nic znaj­dę.

– Py­ta­łem dla tego, że ja w War­sza­wie mam sio­strę, któ­ra­by pa­nią z cala ser­decz­no­ścią przy­ję­ła, a może na­wet i do­po­mo­gła w wy­na­le­zie­niu miej­sca. Zna ona wy­bor­nie War­sza­wę, gdyż miesz­ka tam od lat kil­ku­na­stu, przy­tem jest bar­dzo ener­gicz­na i ob­rot­na, więc mo­gła­by być dla pau­li do­sko­na­łą prze­wod­nicz­ką.

– Ser­decz­nie panu dzię­ku­ję, ale pla­nu zmie­nić nie moge. Tak już umó­wi­ły­śmy się z mamą i mu­szę tego się trzy­mać. Cio­cia wie, że ja dziś przy­ja­dę i za­pew­ne ocze­ki­wać mnie bę­dzie na po­czcie.

– Nie na­rzu­cam mo­jej rady, ale są­dzę, że nie za­szko­dzi gdy się pani z moją sio­strą po­zna. Do­bra to bar­dzo i po­czci­wa ko­bie­ta. Zna­jo­mość z nią wy­szła­by pani tem bar­dziej na do­bre, że sio­stra moja sama na sie­bie pra­cu­je.

– Nie­za­męż­na?

– Wdo­wa od lat dzie­się­ciu. Krót­ko żyła i mę­żem, bo coś dwa fara nie­ca­łe. Pi­na­rii zo­sta­wi!ją B dziec­kiem. Chłop­czyk ten do szkół już cho­dzi. Gdy sio­stra owdo­wia­ła, chcia­łem ją wziąść na wieś do sie­bie. Opar­ła się jed­nak sta­now­czo i po­wie­dzia­ła, że za­mie­rza ist­nieć o wła­snych si­łach.

– Były na­wet z tego po­wo­du nie­po­ro­zu­mie­nia mię­dzy nami – cią­gnął da­lej szlach­cic – lecz sio­stra po­sta­wi­ła na swo­jem i nie ża­łu­je dziś tego. Ma nie­za­leż­ny ka­wa­łek chłe­ba, do­cho­dy nie­wiel­kie, lecz wy­star­cza­ją­ce, wy­cho­wu­je syna bar­dzo do­brze, kształ­ci go, cze­góż żą­dać wię­cej?

– Istot­nie! niech mi pan po­wie jaką dro­gą do­szła do tego, jaki so­bie za­wód ob­ra­ła?

– Bar­dzo po­spo­li­ty, pro­szę pani. Na­uczy­ła się kro­ju, szy­cia, a że mia­ła nie­wiel­ki ka­pi­ta­lik, więc za­ło­ży­ła ma­ga­zyn, z po­cząt­ku bar­dzo mały, ale z cza­sem roz­wi­nę­ła go i dziś za­trud­nia, je­że­li się nic mylę, dzie­sięć czy dwa­na­ścio pa­nien. Otoż po­wia­dam, że rada ta­kiej ko­bie­ty prak­tycz­nej i do­świad­czo­nej mo­gła­by się pani bar­dzo przy­dać.

– Naj­zu­peł­niej po­dzie­lam pana zda­nie i nie­za­wod­nie zgło­szę się do sio­stry pań­skiej, je­że­li…

– Je­że­li?

– Oba­wiam się, że oso­ba tak za­trud­nio­na może…

– Za­rę­czam, że przyj­mie pa­nią z otwar­te­mi rę­ka­mi. Sio­stra moja ma bar­dzo do­bre ser­ce, za­cne go cha­rak­te­ru ko­bie­ta. Jak tyl­ko przy­ja­dę ho War­sza­wy, opo­wiem jej o pani i uprze­dzę, że paui ją… od­wie­dzi.

– Dzię­ku­ję ser­decz­nie–od­rze­kła, po­da­jąc mu rękę.

Omni­bus za­trzy­mał się przed sta­cyą.

– Tu – rzekł – po­sto­imy z pół go­dzi­ny, a może na­wet i dłu­żej. Pocz­ta jest wspa­nia­ło­myśl­ną dla swych ofiar, po­zwa­la im roz­pro­sto­wać zmę­czo­ne ko­ści i roz­grzać się her­ba­tą, łfiech pani wy­sią­dzie. Znam wszyst­kie au­ste­rye na tym trak­cie, moge więc być prze­wod­ni­kiem. W tej, do któ­rej wej­dzie­my za­raz, jest na­wet od­dziel­ny po­ko­ik dla dam, gdzie pani bę­dzie mo­gła spo­cząć i po­pra­wić to­a­le­tę… Otoż je­ste­śmy na pro­gu. Niech paui wej­dzie na sale, w te drzwi na pra­wo, a ja każe tym­cza­sem przy­go­to­wać her­ba­tę.

W du­żej izbie wy­kle­jo­ućj żół­tem obi­ciem, był już ruch. Na bu­fe­cie stal ogrom­ny, dy­mią­cy sa­mo­war, z poza któ­re­go wy­chy­la­ła się pulch­na twarz go­spo­dy­ni. Ro­ze­spa­ny chło­pak ocze­ki­wał na roz­ka­zy go­ści.

W stan­cyi znaj­do­wa­ło się kil­ka osób, gdyż lada chwi­la miał na­dejść omni­bus z. War­sza­wy; je­dui spo­dzie­wa­li się zna­leźć w nim miej­sce, dru­dzy ocze­ki­wa­li na ga­ze­ty, na li­sty.

Rudy ży­dek w wy­pło­wia­łym cha­ła­cie, ma się ro­zu­mieć fak­tor, zwi­jał się mię­dzy go­ść­mi w na­dziei za­rob­ku.

Ścia­ny owej sali przy­ozdo­bio­ne były sta­re­mi szty­cha­mi i li­to­gra­fia­mi, po­kry­te­mi ku­rzem, po-ną­trzan­cwi przez mu­chy. Je­den sztych przed­sta­wiał wiel­kie­go Na­po­le­ona, w hi­sto­rycz­nym sza­rym sur­du­cie, z lu­ne­tą po­lo­wą u oka, dru­gi wy­obra­żał śmierć księ­cia Jó­ze­la w nur­tach Klsi­ry, na in­nych były Muzy, Gra­cyę i róż­ne po­sta­cie mi­to­lo­gicz­ne. Nad wy­pło­wia­łą ze sta­ro­ści zie­lo­ną ka­na­pą wi­sia­ło lu­stro duże, w ra­mach nie­gdyś za­pew­ne zło­co­nych, po­kry­te rów­nież war­stwą ku­rzu. Żół­te sto­ły je­sio­no­we, czer­wo­ne­mi ser­we­ta­mi przy­kry­te, do­peł­nia­ły ca­ło­ści ume­blo­wa­nia tego przy­byt­ku, w któ­rym co­dzien­nie kil­ka par­tyj po­dróż­nych za­trzy­my­wa­ło się, dla wy­po­czyn­ku i po­krze­pie­nia sił.

Po kil­ku chwi­lach pan­na Zo­fia, upo­rząd­ko­waw­szy swo­ją to­a­le­tę, wy­szła do owej żół­te­mi obi­cia­mi wy kle­jo­nej stan­cyi i za­ję­ła miej­sce przy od­dziel­nym sto­li­ku obok swe­go to­wa­rzy­sza po­dró­ży.

Dzień już się zro­bił na do­bre, w stan­cyi było ja­sno, więc tćż nasi po­dróż­ni mo­gli się so­bie na­wza­jem do­brze przy­pa­trzyć.

Obo­je czy­ni­li ten prze­gląd w mil­cze­niu. On po­dzi­wiał drob­ne rysy jej twa­rzy, na­ce­cho­wa­ne wy­ra­zem nie­zwy­kłej ła­god­no­ści, ona zaś ze zdu­mie­niem spo­strze­gła, że to­wa­rzysz po­dró­ży, któ­ry jej się sta­rusz­kiem wy­da­wał, wca­le na sta­re­go czło­wie­ka nic wy­glą­dał.

Twarz jego była gład­ka i liie­po­ora­na zmarszcz­ka­mi, oczy czar­ne błysz­czą­ce, wło­sy buj­ne i gen­te nie­gdyś czar­ne jak he­ban, lecz te­raz tak przy­pru szo­ne si­wi­zna, że sir pra­wic bia­łe­mi wy­da­wa­ły. Gdy miał na so­bie iu­tro, któ­re­go duży koł­nierz za­sła­niał mu pół twa­rzy, to istot­nie owe siwe wło­sy, wy­chy­la­ją­ce się z pod czap­ki, nada­wa­ły mu po­zór czło­wie­ka wie­ko­we­go. Świa­tło la­tar­ki w omni­bu­sie do­peł­nia­ło złu­dze­nia.

Pan­na Zo­fia spój­rza­ła na nie­go z nie­do­wie­rza­niem.

Pan mie­ni się przy­ja­cie­lem mego ojca?–spj­ta­ła.

– Istot­nie pani! łą­czył nas sto­su­nek ser­decz­nej przy­jaź­ni.

– Dziw­na rzecz–rze­kła, jak­by w za­my­śle­niu – mój oj­ciec mu­siał być znacz­nie star­szym od pana.

– O całe dzie­sięć lat, może i wię­cej na­wet, przy­tem on się oże­nił bar­dzo mło­do, a ja za­le­d­wie przed sze­ścio­ma laty. Ztąd wy­ni­ka po­zor­nie duża róż­ni­ca wie­ku, bo on bie­dak umarł i zo­sta­wił po so­bie dzie­ci pra­wie do­ro­słe – a ja utra­ciw­szy żonę, zo­sta­łem z dwoj­giem ma­łych dzia­tek.

– Gdzież są te bied­ne sie­rot­ki?

– Są u mnie, na wsi, pod opie­ką dru­giej mo­jej sio­stry. Po­czci­wa ko­bie­ta, ale… mat­ki nikt po­dob­no do­brze nic za­stą­pi.

– Zona pań­ska mło­do umar­ła?

– Zgi­nę­ła w pło­mie­niach… jak mę­czen­ni­ca. Strasz­ne to wspo­mnie­nia–od­rzekł smut­nie-–le­piej o nich nie mó­wić. Więc paui do swo­jej ku­zyn­ki się uda?–do­dał, chcąc zmie­nić przed­miot roz­mo­wy.

– Tak pa­nie, trzy­mać sio będę in­s­fruk­cyj, ja­kie od man­ty do­sta­łam. Za­ja­dę wprost do bab­ci, bo my tę ku­zyn­kę bab­cią na­zy­wa­my i za­raz roz­pocz­nę sta­ra­nia.

Roz­legł się dźwięk trąb­ki pocz­to­wej. Po­dróż­ni ru­szy­li się z miejsc i po kil­ku mi­nu­tach omni­bus po­to­czył się da­lej ku War­sza­wie. Po­dróż w dzień nie wy­da­wa­ła się już Zosi tak przy­krą i strasz­ną. Zaj­mo­wa­ła ją roz­mo­wa po­dróż­nych, zaj­mo­wa­ły wi­do­ki oko­lic i czas ucho­dził szyb­ko, nie­po­strze­że­nie pra­wie.

Już było do­brze sza­ro, kie­dy omni­bus za­czął się to­czyć po nie­rów­nym bru­ku Gro­cho­wa.

W oknach licz­nych dom­ków pło­nę­ły świa­tła, z ko­mi­nów fa­brycz­nych wy­la­ty­wa­ły iskry. Im da­lej, tćm dymy gęst­sze, świa­teł wię­cej. Omni­bus prze­je­chał przez Pra­gę, przez most pon­to­no­wy i po­wo­li wta­czał się pod górę.

Otoż i War­sza­wa, pierw­szy etap wę­drów­ki się­ro­cej!

Zo­sia pa­trzy­ła z trwo­gą na to mia­sto wiel­kie, na łu­dzi bie­gną­cych szyb­ko po śliz­kich, ka­mien­nych chod­ni­kach. Czy wśród tego tłu­mu znaj­dzie się kto, co jej nie­do­le od­czu­je i moż­ność do pra­co­wa­nia na ka­wa­łek chle­ba poda?… A praw­da, prze­cież jest bab­cia!…

Omni­bus wjeż­dża w dzie­dzi­niec pocz­to­wy, gro­ma­da do­roż­ka­rzy ofia­ru­je przy­jezd­nym swe usłu­gi, fak­to­rzy re­ko­men­du­ją ta­nie za­jaz­dy. Gwar i krzyk. Zo­sia nie nmia­ły­by się ru­szyć w tym zgieł­ku, ani rze­czy swo­ich od­na­leść, ale na szczę­ście za­jął się nią to­wa­rzysz po­dró­ży. Rze­czy ode­brał, do do­roż­ki za­nieść ka­zał; był­by na­wet chęt­nie od­wiózł Zo­aię do bab­ki, ale na­rzu­cać się nie śmiał.

Uści­snął jej tyl­ko rękę na po­że­gu­anie i po­wo­dze­nia ży­czył.

Do­roż­ka sta­nę­ła wkrót­ce na Sta­rem mie­śe­ie, Zo­sia ze­sko­czy­ła, wzię­ła swo­ją wa­liz­kę i we­szła do sie­ni waż­kiej, dłu­gie), o nie­rów­nej po­sadz­ce ka­mien­nej. Kop­cą­ca lamp­ka naf­to­wa oświe­tla­ła wnę­trze tego skle­pio­ne­go ko­ry­ta­rza.

Usły­szaw­szy, że któś cho­dzi po sie­ni, stróż wy­su­nął się ze swej kry­jów­ki.

– A do kogo to?–za­py­tał gbu­ro­wa­to.

– Mój czło­wie­ku, ja tu przy­je­cha­łam do mo­jej krew­nej, pani Bur­hardt; czy nie mo­gli­by­ście mi po­wie­dzieć, gdzie ona miesz­ka?

– E…bc! moja pa­nien­ko, ona da­le­ko tera miesz­ka.

– Nie w tym domu? czy się wy­pro­wa­dzi­ła?

– A ju­ści! wy­pro­wa­dzi­ła się na Po­wąz­ki.

– Umar­ła–za­wo­ła­ła z prze­ra­że­niem Zo­sia.

– A dyć zmar­ło jej się temu ty­dzieu. Do­chto­ry przy­cho­dzi­li, ale co to po­mo­że! na śmierć dok­to­ra nic ma.

– Gdzież ja się te­raz po­dzie­ję? do­kąd pój­dę nie­szczę­śli­wa?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: