- W empik go
Obrazki z Wrocławia - ebook
Obrazki z Wrocławia - ebook
Książka, której tematem jest Wrocław, widziany w alternatywny sposób. Są to zestawione ze sobą fragmenty wypowiedzi fikcyjnych mieszkańców Wrocławia. Różne, również mniej popularne, miejsca i obiekty w tym mieście, sfotografowane przez autorkę, stają się dla bohaterów książki punktem wyjścia do ujawnienia swoich refleksji, spostrzeżeń, wspomnień. Są to monologi spontaniczne, przedziwne, różniące się znacznie od siebie. To inspiracja do odkrycia Wrocławia na nowo.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8155-925-6 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I znalazłem się w środku tego wiru i poczułem, jak kręci mną całkowicie, jak bezładnie daję pchać siebie samego dalej, jak coś świdruje mnie od środka. To znaczy chciałem się tam znaleźć i chciałem się tak poczuć, gdybym tylko mógł. Gdybym mógł oderwać się od tego piekielnego jestestwa, od — ograniczającego moją duszę — ciała. Cóż, było to jednak jedynie wyobrażenie, wizualizacja, ulotna fantazja, wywołana widokiem przypadkowego dymu nad miastem, a może nie przypadkowego, ale takiego, który kopcił tu od zawsze, a ja nigdy go nie zauważyłem — ślepota, taka moja przypadłość, która teraz się ujawniła. No to siedzę na ławce przy Moście Uniwersyteckim, przy rzece Odrze, i wgapiam się w to szarawe niebo, w te smugi, w te kłęby, w te kołtuny. Wgapiam się w to i nagle myślę o całym swoim życiu, że to może być jakaś paralela. I tak, jak nigdy nie myślałem o całym swoim życiu, tak teraz po raz pierwszy o nim myślę. Że upływa tak szybko jak ten dym szybko leci. Górnolotne spostrzeżenie, ba. Moje życie nie jest chyba ani dobre, ani złe. Zrobiłem w nim to, co zrobili inni i to, co sam chciałem zrobić. Studiowałem, pracowałem, bumelowałem, doszedłem do wszystkiego i jednocześnie do niczego. Mam to, co mówią, że warto mieć, a jednocześnie nie mam nic, bo sam siebie nie czuję, dlatego chciałem wejść w ten dym, aby wreszcie coś móc poczuć, aby w końcu się w tym życiu zaczęło dziać coś prawdziwego, a nie sztucznego, wywołanego przez system szkolny czy pracowniczy. Lubię bezstronność, bezosobowość, obiektywność tego dymu, nie lubię tego, że nie mogę zrealizować wszystkich swoich marzeń. Cierpię, ale to minie.
Ja mówiłam, mówiłam, mówiłam już wszystkim moim znajomym i krewnym, że miasto jest zanieczyszczone. Ja widziałam te kłęby dymu wypływające z kominów. Czy to miejskie ogrzewanie czy fabryka, nie wiem i nie ma to tu znaczenia. Liczy się jedynie efekt. Co oni robią z tym miastem, co oni robią z nami, zniszczą nam zdrowie! Chciałam gdzieś to zgłosić, ale nie wiem gdzie. Nikt mnie nie wysłucha, nikt nie pomoże. Będą dalej robić po swojemu. A środowisko? Nikt nie dba o środowisko, nikt nie dba o powietrze! Jeszcze zobaczą, jak ten dym im się przeciwstawi, jak zacznie wchodzić im w nozdrza, w uszy, w oczy! Nie chcę nic mówić, ale jak widzę dym, przypomina mi się wiadomo co. Piece, palenie, ludzie. I to tak w środku miasta. Czy ja mam zbyt dużą wyobraźnię, zbyt dużą wrażliwość? Stoję na Moście Uniwersyteckim i patrzę na ten dym i myślę o tych ludziach i czuję ten ciężar ich nieszczęścia na sobie, choć to było już tak dawno temu. Gdzieś to musi wisieć w powietrzu, gdzieś to musi się materializować ciągle, jak hologram. Dusze domagają się zadośćuczynienia, dlaczego nikt z tym nic nie robi?
Znajomi wyrwali mnie na miasto. Dzień był słoneczny i pochmurny jednocześnie, jak to możliwe? No wszystko jest możliwe. Szliśmy wzdłuż Odry, zadowoleni z tego, że w końcu wybraliśmy się na spacer, aż dotarliśmy do Mostu Uniwersyteckiego i kilku budynków, w których z tego, co wiem, mieszczą się jakieś restauracje i kawiarnie. Nad nimi przyuważyliśmy kłębiący się dym. Jakaś fabryka lub miejskie centrum ogrzewania pracowało. Wydało nam się to ciekawym elementem tego miasta, wcześniej jakoś nie zwracaliśmy na to uwagi. Dym ładnie się kłębił i stwarzał szare smugi na niebie. Było czuć w tym moc i magię miasta. Innym razem w ogóle nie zwrócilibyśmy na to uwagi, ale tego dnia byliśmy jakoś tak bardziej wyczuleni na wszystko. Pokręciliśmy się potem jeszcze po samym rynku, posiedzieliśmy godzinę w kawiarni Kalaczakra i ponownie poszliśmy na Most Uniwersytecki, aby obejrzeć ten dym. Był naprawdę inspirujący. Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą szkicownika, mógłbym oddać go na papierze, w rysunku, w jakiś szczególny sposób. Zmysłowy był ten dym bardzo i pociągający.
Ten dzień mógłby mieć zupełnie inny przebieg, gdyby nie to, co się w nim wydarzyło. Oblałem egzamin, rzuciła mnie dziewczyna, tramwaj nagle zmienił trasę, nie miałem pieniędzy, aby zrobić zakupy, pies sąsiada nasikał na moją wycieraczkę itd. itp. Miałem wszystkiego już serdecznie dość i po południu postanowiłem udać się na wyciszający spacer. Idąc od Ołbina, gdzie mieszkam, dotarłem do rynku. Nie do końca wiedziałem, w którą stronę się skierować, jaką kawiarnię odwiedzić, gdzie się odnaleźć i wtedy, zaraz nad Mostem Uniwersyteckim, zobaczyłem ten dym. Był niesamowity, kłębił się intensywnie ponad budynkami aż po samo niebo. „Super!” — pomyślałem i od razu zrobiłem kilka zdjęć, na których starałem się wyeksponować właśnie ten dym. „To jest szkodliwe.” — pomyślałem znowu. „Ale i tak piękne!” — dodałem po chwili. Poczułem chwilowy przypływ radości — oto po dniu pełnym życiowych porażek, nagle dotknęło mnie piękno natury zmieszane z industrialnością miasta, niby nic szczególnego, a jednak chociaż na chwilę poprawiło mi to nastrój. Teraz, zawsze, kiedy będę patrzył na te zdjęcia, będę wiedział, że można wyrwać się z zapaści, że wszystko mija i że kalejdoskop życia układa się na nowo — jeszcze nie wiedziałem, jaka będzie moja przyszłość, na razie cieszyłem się kłębami dymu i przez kilka minut byłem ponownie szczęśliwy.
Było nam dość miło siedzieć na jednej z ławek na Skwerze na Ostrowie Tumskim, niedaleko Kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku. W zasadzie to ja chciałam cały czas siedzieć — on zaczął nagle beztrosko chodzić wytyczonymi w trawniku ścieżkami, tworzącymi labirynt. Spodobała mu się ta zabawa do tego stopnia, że nie chciał już ponownie usiąść i nie chciał mnie słuchać, chodził tylko. Mówił, że dzięki temu chodzeniu wytycza nowe ścieżki w swoim życiu, że jest to taka paralela, taka metafora życia. Że posuwając się tymi wąskimi korytarzykami, czuje, jak w środku jego głowy pojawiają się nowe połączenia neuronowe, czuje, że napływają mu do głowy nowe idee, że nie myśli już o życiu w sposób standardowy, a to, o czym myślał dotychczas zostaje przekształcone w nowy wzór myślenia. „Tak, tak, tak!” — zachwyciłam się w końcu. „Masz rację, to działa! Złammy stereotypowe, standardowe myślenie o życiu, to, w czym nas wiele lat tresowali, czego nas uczyli, czym nas zaprogramowali! Myślmy o życiu w inny, własny, awangardowy sposób! Teraz nie wiemy, gdzie to nas zaprowadzi, ale mając zaufanie do przestrzeni, możemy wierzyć, że to właściwa droga.” — stwierdziła.
Chyba nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem — dwa małe żuczki przesuwające się po ścieżce wyznaczonej dla… no właśnie, dla kogo? Tego nie wiedziałem, musiałbym spytać miejskiego architekta, jaki miał zamysły, projektując, na Ostrowie Tumskim, ten, nazwijmy to, spacerownik. Chociaż na tym spacerowniku spacery mogły być raczej krótkie i kręcące człowieka w kółko. W każdym bądź razie moja uwaga skupiona była na tych żuczkach, tak małych, że ledwo dostrzegalnych. Tak jak ostatnio moja uwaga skupiona była na dwóch wróbelkach, oba kąpały się tu w kałuży, trzepały o wodę swoimi małymi skrzydełkami. Jakże było to urocze! A jakie przesłodkie! No, ale tym razem nie było tu ani kałuż ani wróbelków, tylko te żuczki. Po chwili odwróciłem od nich wzrok i zacząłem przesuwać nim po tym trawiastym labiryncie, ale niewiele mi to dało, oprócz chwilowego oczopląsu. Rozparłem się więc na ławce i pomyślałem: „Co za nuda. Co za nudny dzień!” Wokół nie było żadnych ludzi, choć dochodziła godzina dziesiąta rano i przynajmniej wydawało się, że o tej porze ktoś tu powinien się pojawić. Nie wiedziałem, co zrobić z czasem, tak jak i nie wiedziałem do końca, co zrobić ze swoim życiem — prawie każdego dnia przychodziłem tutaj i siadałem naprzeciwko Kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku bez większego planu. Wielokrotnie zastanawiałem się nad tym, czy powinienem mieć ten plan, czy raczej żyć tym, co się w życiu pojawia i robić niewiele. I nie potrafiłem dać jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
Nie podoba mi się to miejsce. Jest to rodzaj niby to skweru, niby to placu, niby to dla dorosłych, niby to dla dzieci, niby to gra, niby to labirynt. Nie podoba mi się to, bo uważam, że jest to tandetne i proste, że mogli w tym miejscu stworzyć prawdziwy park z małymi drzewkami, że mogli tu postawić nawet kilka rzeźb albo fontannę. Nie podoba mi się to, bo widziałam lepiej zaprojektowane skwery, place, parki. W ogóle uważam, że wszystkie te kościoły w obrębie Ostrowa Tumskiego powinni przemalować na biało. To by w znacznie większym stopniu wkomponowywało się w to miejsce, pasowałoby do kolorowych budynków i do zieleni. Siedzę często na tym skwerze tylko dlatego, że zawsze zbyt wcześnie przychodzę na mszę, wtedy kiedy jeszcze poprzednia się nie kończy. Czekam tu, chociaż nie chcę, chociaż to miejsce w ogóle mi się nie podoba. Ja bym na całym tym placu posadziła trawę, kilka takich niskich, grubaśnych krzewów i kilka choinek. Na Boże Narodzenie można by je nawet ozdabiać bombkami, a tak co? Przecież nikt normalny nie będzie chodził w kółko po tym labiryncie! To głupie.
Razem ze znajomymi spotkaliśmy się na Ostrowie Tumskim, tym razem na małym skwerze blisko Kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku. Przyznam, że znam Wrocław dość dobrze, ale jakoś nigdy wcześniej tu nie byłem, nie miałem takiej potrzeby. Znajomi wymyślili, że — korzystając z trawiastego labiryntu — możemy spróbować pograć w taką grę: kto w szybszym tempie kijem golfowym przepchnie piłeczkę przez cały labirynt. Gra była wbrew pozorom dość trudna, piłeczka wciąż uciekała z pola gry na trawę, trzeba było ją popychać bardzo delikatnymi, krótkimi ruchami, wtedy to dawało pewien efekt. Graliśmy tak w pięć osób przeszło dwie godziny i w sumie muszę stwierdzić, że mieliśmy z tego dużo frajdy — mogliśmy dopingować siebie nawzajem, liczyć czas. Ja nie wygrałem, ale może stanie się to następnym razem. Ogólnie oceniłem przydatność tego trawnika w kształcie labiryntu jako wysoką społecznie. Nie wiem, kto to wymyślił, ale jak dla mnie jest to strzał w dziesiątkę.
Miałem mocne wątpliwości co do tego, czy powinienem siedzieć o dwunastej w nocy na tym skwerku koło tego kościoła przy Ostrowie Tumskim, którego to kościoła nazwy nigdy nie mogłem zapamiętać, więc i teraz jej nie podam, ale alkohol, który buzował mi w głowie, wyraźnie naciskał mnie ku temu, abym na chwilę tam przysiadł. Właśnie wracałem z kolejnej imprezy w Art Cafe Kalambur. Impreza jak impreza, poznało się nowych znajomych, zarwało się kilka dziewcząt, które jednak później całkowicie gdzieś pouciekały. Nie miałem siły myśleć, nie miałem siły iść dalej, całkowicie poddany działaniu trzech, różnych trunków, które zmieszałem ze sobą: wina, wódki i piwa. Wcale nie był to celowy zabieg, po prostu co chwilę stawiano mi coś innego. Mam tam kilku stałych znajomych, ale jak przychodzi co do czego — jestem sam. Dziwny to fakt: choć niemożliwie kołowało mi w głowie, równocześnie wydawało mi się, że jestem jakby bardziej świadomy siebie niż zazwyczaj. Zacząłem też zastanawiać się, po co ktoś wykuł w trawie labirynt, który niczemu nie służy, no może jedynie dzieci lubią chodzić jego ścieżkami. Pomyślałem, że sam mógłbym przejść przez ten labirynt, ale zbyt się chwiałem na nogach, a labirynt dziwnie się kołysał, dałem więc sobie spokój. Chciałem odpocząć chwilę, ale bałem się, że zasnę na tej ławce, więc zmobilizowałem się do dalszego ruchu i ruszyłem w kierunku domu.
Plątaliśmy się po rynku, właściwie nie mogąc odnaleźć się w żadnej z ulic, upstrzonych kawiarniami i restauracjami. Wszystkie te lokale gastronomiczne wydawały nam się równie ładne i równie obiecujące dobry posiłek czy popołudniową kawę, ale przy żadnym z nich nie mogliśmy jakoś zagrzać miejsca na dłużej. Ciągnęło nas to, tu to tam. Tu wypiliśmy delikatną latte, tam znów herbatę korzenną, tu zjedliśmy sernik, tam znów szarlotkę. Przesuwając się tak z miejsca na miejsce, przyuważyliśmy nie tylko to, w jaki sposób kamienice odbijają się w sklepowych szybach, ale również zauważyliśmy manekiny, w co poniektórych sklepowych witrynach. Jeden z nich był na wpół nagi — miał na sobie tylko czarną bieliznę. Pomyśleliśmy wówczas, że takie manekiny ładnie ozdabiają miasto, tyle że nie powinny być tak nagie. Uderzyło to nas, uznaliśmy to za jakiś rodzaj prowokacji wymierzonej w seksualną sferę człowieka. Pytaliśmy się nawzajem dlaczego tak, po co tak, czemu to służy, ale nie odnaleźliśmy odpowiedzi na to pytanie.
Co by miało to mnie interesować? Życie zamrożone w plastiku, nieruchome, martwe. Przechodziłem obok pewnego manekina tysiące razy i za każdym razem myślałem to samo: życie ludzkie tyle jest warte, co życie manekinów, choć o życiu tych ostatnich nie wiem prawie nic. Znałem spektakle teatralne, w których wykorzystywano manekiny, w których zastępowały one na scenie prawdziwych ludzi, dając obraz czegoś martwego, sztucznego, przedziwnego. Oglądając te spektakle, nie mogłem się od nich oderwać, a z drugiej strony trochę mnie to przerażało. Ale manekin, tak w środku miasta, do tego na wpół nagi, nie prezentujący sobą nic ponad bieliznę, to bezsensu! Tak, myślę, że wprowadzenie elementu sztucznego w design miasta jest w jakiś sposób bez sensu. Mnie ten manekin w ogóle nie pociąga. Tyle, że jak myślę o nim, to przypominają mi się dawne spektakle, zwłaszcza te w reżyserii Tadeusza Kantora — oto esencja artystycznego wykorzystania manekinów, dystansu do materii, zabawy z materią w inny sposób! A tu, tak w środku miasta? Wywołuje to we mnie skrajne emocje. Tak jakby nie można było zrobić jakieś lepszej, funkcjonalnej, rzeczywiście interesującej wystawy. Nie działa to na mnie, po prostu.
Ach, te wrocławskie sklepy! Ileż ich pełno na rynku! Mogę kupić tu wszystko! Mogę wejść do wielkiego domu handlowego, ale mogę też kupić coś w małym sklepie! I te wystawy! Co jedna to barwniejsza! Tu cygara, tu owoce, a tu buty! Tu gazety, tu pączki, a tu serwetki! Tu obrazy, tu lekarstwa, a tu słodycze! Czego to nie można dostać na tym wrocławskim rynku! A tu nawet manekin, w samej bieliźnie, bo czemuż to innemu mógłby ten manekin służyć, jak nie prezentowaniu różnych części odzieży? Pamiętam, że kiedy byłam młoda, to sama taką bieliznę ubierałam! Gdyby mój mąż żył i mógłby mnie w niej zobaczyć, byłby zachwycony! Kusi mnie ten manekin i za chwilę chyba wejdę do środka, zapytać, ile ten biustonosz kosztuje. A jakie smukłe nóżki on ma, gdyby moje były takie! Miałam takie, ale to było jakieś ponad trzydzieści lat temu! A jak się to niebo na tej szybie odbija i te budynki! Jak to wszystko razem ładnie współgra! Powinni w każdej takiej sklepowej szybie stawiać manekina, ubierać go, sadzać wśród towarów, od razu się jakaś taka więź z nim zawiązuje! Tak jakoś się wydaje człowiekowi jakby to drugi człowiek siedział, choć to lala. Niby to sztuczne, a jakie prawdziwe!
Przechadzaliśmy się rynkiem ze znajomymi i mijaliśmy jedną z wystaw. „Jaki zajebisty manekin!” — wykrzyknęła nagle jedna z osób, nie pamiętam teraz kto. I faktycznie, zwróciliśmy na niego uwagę. Każdy z nas wiedział, jak wygląda manekin, ale ten był inny, na wpół nagi, zmysłowy. Spodobał się damskiej i męskiej części naszego towarzystwa. Ja nagle odpłynąłem. Manekin ewokował we mnie inne skojarzenie. Przypomniałem sobie, jak kilka lat temu oglądałem koncert pewnej dziewczyny, która też była skąpo ubrana. To było przeżycie dla wielu bardziej erotyczne niż wokalne, bardzo udane. Pamiętam, jak potem, po nocach, śniłem o tej dziewczynie, rozmyślałem, w jaki sposób ściągam z niej staniczek, a w jaki spódniczkę i ogólnie byłem mocno rozochocony swoimi wyobrażeniami. Teraz jednak staliśmy przed z manekinem, niemrawym, cichym i plastikowym, przed szybą, w której dodatkowo, widowiskowo wręcz, odbijał się fragment miasta. Postanowiłem uwiecznić ten obraz na czarno-białej fotografii, bo często chodziłem z aparatem. Manekin w czarno-białych barwach będzie bardzo plastyczny.
Przechodziłem po raz kolejny z rzędu tą samą ulicą w rynku, kiedy nagle coś zatrzymało mój wzrok. Był to — ubrany jedynie w czarną bieliznę — manekin. „Dziwne.” — pomyślałem. „Nigdy wcześniej go tu nie widziałem, a przechodziłem tędy tysiące razy.” — stwierdziłem. Manekin — coś sztucznego, a jednocześnie coś bardziej prawdziwego niż sam człowiek, tak to odczuwałem. Postanowiłem zrobić sobie kilka zdjęć tego manekina, tak z ciekawości, jak to wyjdzie i usadowiłem się w kawiarni naprzeciwko niego. „Kobiety, kobiety, kobiety są cudowne!” — pomyślałem, bo wpół nagi, kobiecy manekin właśnie taką myśl we mnie ewokował. „Nigdy nie mogłem się bez nich obejść, szczególnie bez tej ostatniej…” — wymamrotałem do siebie. „Ale mnie zostawiła.” — dodałem półgłosem. Patrząc nadal na manekina, raczej nieobecnym wzrokiem, zacząłem rozmyślać nad swoim życiem. „Dlaczego moja dziewczyna, z którą byłem wiele lat, zdecydowała o rozstaniu? Dlaczego nie dane mi było w końcu ułożyć sobie życia? Patrzyłem na innych i widziałem, że im się to udawało. Nie potrafiłem dociec, na czym polega mój problem. Pech? Zbyt niska atrakcyjność? Nieumiejętność współżycia z drugą osobą?” — zastanawiałem się po cichu i wydawało mi się, że manekin zna odpowiedzi na te moje pytania. Zdawał się mówić: „Jeszcze kogoś spotkasz. Mocniej się postaraj. Na pewno wszystko się uda”. Tego dnia znalazłem nadzieję w manekinie. Nie spodziewałem się tego.
Tak bardzo spodobały mi się niebieskie drzwi, które przyuważyliśmy podczas naszego spaceru wokół rynku, dokładnie na Placu Uniwersyteckim! Wyobrażałam sobie, że te drzwi to jakby wejście do jakiegoś bajkowego świata, ale nie dostrzegłam za nimi nic, co by mogło wskazywać na to, iż dzieje się za nimi coś przedziwnego. Były zamknięte, a w środku budynku widać było tylko fragmenty jakichś pomieszczeń. Powiedziałam wtedy do niego, że byłoby cudownie, gdybyśmy, po powrocie do domu, obejrzeli kilka bajek dla dzieci, których tak dawno nie oglądałam, skoro te niebieskie drzwi nie prowadzą jednak do świata fikcji. Szczególnie miałam ochotę na bajkę „Alicja z krainy Czarów” Lewisa Carrola. Przytaknął mi w zamyśleniu i popchnął mnie w stronę fontanny, udekorowanej takimi maskami-łebkami, z których to masek-łebków w dość dużych ilościach tryskała woda. Pokrążyliśmy wokół tej fontanny i popryskaliśmy się wodą, była przyjemnie zimna. Zrobiliśmy też sobie kilka zdjęć, zarówno przy fontannie, jak i przy drzwiach i poszliśmy dalej.
Chlapałem się i chlapałem i nie mogłem przestać. Woda tryskała i tryskała, a ja podstawiałem rękę i rozbryzgiwałem ją w różnych kierunkach. Zdjąłem sandały i w krótkich spodenkach pozwoliłem sobie wejść do środka fontanny, w nadziei, że nikt mnie stamtąd nie wygoni. Brodziłem nogami i chodziłem w kółko tej fontanny. Zauważyłem, jak co poniektórzy przechodnie patrzyli na mnie ze zdziwieniem. Chlap, chlap, chlap, co za wspaniała zabawa w samym środku miasta! Dlaczego nigdy wcześniej na to nie wpadłem? Rodzaj mini-widowiska, performance, który wystawiałem dla samego siebie, świetnie się przy tym bawiąc. Przypomniało mi się wówczas także, jak byłem dzieckiem i jak, w nieskrępowany sposób, robiłem wszystko, co chciałem, bawiłem się i cieszyłem się życiem. Dopiero z wiekiem, kiedy to byłem poddawany kolejnym obciążeniom, takim jak szkoły, studia, praca, stałem się człowiekiem zamkniętym w sobie, mało spontanicznym i gburowatym. Cieszę się, że udało mi się przełamać coś w sobie, zmienić coś, zrobić coś, czego bym się po samym sobie nie spodziewał.
Cóż za fontanna na tym ryneczku! Jaka piękna, klasyczna, dostojna! Cieszę się, że mieszkam tuż obok rynku, w Śródmieściu, na Placu Bema. Co chwilę odnajduję na Rynku kolejne zabytki i rzeźby, co do których nie spodziewałabym się, że będą tak piękne! Jak wspaniale to szumi! Lubię taki delikatny odgłos fontann! Chyba będę tu częściej przychodzić! Woda jest zimna i czysta, choć na dnie tej fontanny zbiera się brud. Ktoś wrzucił tu kilka monet, więc i może ja tak zrobię — na szczęście! Jaki piękny jest ten Plac Uniwersytecki! To ciekawe, że zainteresowanie turystów prawie w całości skierowane jest na Rynek, a przecież tak piękne są również okoliczne place! Plac Solny, Plac Nowy Targ, Plac Uniwersytecki… Na Placu Solnym najbardziej lubię te stoiska kwiaciarni, ale też galerie malarskie Socato i Arttrakt oraz Kawiarnio-księgarnię Hiszpańską w Zaułku Solnym. Na Placu Nowy Targ lubię leżanki i choinkę podczas Bożego Narodzenia. A na Placu Uniwersyteckim lubię tę fontannę, lubię tutejsze kawiarnie i uniwersyteckie gmachy — są naprawdę ogromne, a w środku też robią wrażenie różnorodnymi inkrustacjami. Bardzo żałuję, że nie postawią takich fontann w każdej dzielnicy miasta. Dzieci miałyby z nich wiele radości.
Znajomi tego dnia zaciągnęli mnie pod fontannę w rynku, jedną z czterech fontann w obrębie rynku, które znam. Bo jedna jest na Placu Uniwersyteckim, druga obok Katedry św. Marii Magdaleny, trzecia na samym Rynku, niedaleko Ratusza, a czwarta na Placu Solnym. Tego dnia postanowiliśmy pobawić się we wrocławskich fontannach i odwiedziliśmy każdą z nich, zaczynając od tej na Placu Solnym, a kończąc na tej na Placu Uniwersyteckim. Postanowiliśmy zagrać w grę pod nazwą „Kto najdłużej będzie mógł pić wodę z fontanny” i przystąpiliśmy do zawodów. Trzy osoby bardzo szybko się poddały, w tym ja, wygrał Paweł. Fajny pomysł z tą fontanną w środku miasta, szkoda tylko, że nie jest większa, że nie można do niej wskoczyć, popluskać się w niej w całości, ochłodzić się w zbyt ciepłe dni. Ten dzień też był dość ciepły, dlatego, po zabawie w fontannie, doszliśmy do przekonania, że chcielibyśmy zjeść lody, co zresztą dość szybko uczyniliśmy, zamawiając je w pobliskiej kawiarni wraz z naszą ulubioną caffe latte. Nie ma to jak sprawiać sobie przyjemność w czasie wakacji!
Słyszałem tylko ciągły szum z tyłu, denerwowało mnie to w zasadzie — może zbyt nerwowy jestem ostatnimi czasy, a może zawsze tak było. Siedziałem więc i czekałem na pewną dziewczynę, kiedy zaś unosiłem głowę, widziałem nad sobą przedziwną maskę, z której ust lała się woda. Czekałem i czekałem, dziewczyna nie nadchodziła, a szum zdawał się jakby powiększać, zwielokrotniać, przybierać na natężeniu. „Smutne jest życie.” — pomyślałem. „To, co chciałem, aby mi wyszło — nie wyszło mi, to, czego nie chciałem, aby się zrealizowało — zrealizowało się i teraz jeszcze kolejna nieudana randka. Dziewczyna zmieniła zdanie, zanim jeszcze mnie poznała. Chyba, że to kwestia nieodnalezienia przez nią podanej przeze mnie lokalizacji. Ale przecież wszyscy wiedzą, gdzie jest fontanna z maskami, że przy Placu Uniwersyteckim!” — przekonywałem sam siebie. Wydawało mi się, że jasno to jej wytłumaczyłem, ale może nie nazbyt jasno. Czekałem na nią, woda spadała do zbiornika, a kolejne jej porcje wylewały się poprzez usta owych masek. „Ciekawe, jak ta fontanna wewnątrz pracuje, ciekawe, jak to wszystko zostało zbudowane, na jakiej zasadzie to działa… Przecież tam musi być jakiś system nabierania tej wody, jakieś turbiny, które ją pchają, jakoś to się musi nakręcać! — zastanawiałem się w międzyczasie. „O, idzie, nadchodzi, widzę ją!” — wykrzyknąłem półgłosem i poczułem, jak serce podskakuje mi z radości jak zaczarowane. Znów miałem szansę na miłość, znów poczułem się na chwilę szczęśliwy. Oby moje szczęście mogło lać się takimi strumieniami jak ta woda z tej fontanny. Fakt, że dotychczas nie zawsze tak było, nie przekreślał przyszłości.
Szaleństwo, a w tym szaleństwie ludzie i my dwoje. Pewnego dnia znaleźliśmy się na Rynku właśnie wówczas, kiedy puszczano bańki mydlane. Piękny był to widok — tak cudownie unosiły się one w powietrzu, krążyły nad nami, aby w chwilę potem zupełnie opaść na chodnik i prysnąć. Chciałam sprawdzić, czy w takiej bańce odbija się miasto, czy widać przez nią róż, pomarańcz i zieleń budynków, czy te budynki są wówczas powiększone i zakrzywione, i coś takiego udało mi się zobaczyć. Pomyśleliśmy, że pobawimy się chwilę niczym dzieci — jacyś ludzie puszczali te bańki, a my biegaliśmy za nimi urzeczeni, próbując je złapać lub delikatnie nakłuć je palcami. I już po bańce! Wyborna to była zabawa! Chcieliśmy, aby trwała ona wiecznie, ale w końcu tym, którzy puszczali te bańki, znudziło się to zajęcie, pozbierali sprzęt i poszli do domu. Pomyślałam, że to fajnie, że istnieją ludzie, którym chce się robić coś przedziwnego, nietypowego, innego. I że istnieją ludzie, którzy — oglądając te bańki — przełamują szarą codzienność własnego życia. Choćby poważni pracownicy wszelkich organizacji i firm, którzy chcą się pobawić na mieście w coś tak bardzo prostego, że niektórym może się to wydawać aż głupie! On i ja bardzo byliśmy zadowoleni z tego dnia, z tej przypadkowo powstałej zabawy. Obudziło to w nas uczucia, których wcześniej nawet nie podejrzewaliśmy.
Postanowiłem, jak to zawsze ja, że dziś będę robił coś dziwnego. Byłem właśnie w Rynku i chciałem tam to coś dziwnego zrobić, na oczach wielu ludzi, lecz nie wiedziałem, co to by miało być. W zasadzie nie chodziło mi o to, aby robić coś dziwnego jedynie po to, aby to zrobić, lecz chciałem wzbudzić w sobie nastrój wesołości i ostatecznie — wybuchnąć w końcu śmiechem, co od jakiegoś czasu nie udawało mi się. Nagle inspiracją stały się dla mnie zwykłe bańki mydlane, które ktoś właśnie tam puszczał. Wirowały one w powietrzu, po czym bezgłośnie rozbijały się o asfalt. Postanowiłem wirować wraz z nimi i zacząłem nagle, idiotycznie, kręcić się wokół własnej osi, powoli, tak, żeby nie doznać zawrotu głowy. I udało mi się. Ściągnąłem na siebie wzrok ludzi, którym wydawało się, że jestem w stanie pomiędzy beztroską radością a psychiczną ułomnością. Bawił mnie ten ich odbiór mojej osoby, a jednocześnie sam się dobrze bawiłem, ale nie dało rady długo tego ciągnąć, bo zaczynało kręcić mi się w głowie. Po tym „teście” dowiedziałem się dwóch rzeczy: po pierwsze, że jestem odważny i że potrafię przełamać własne skrępowanie, po drugie, że ludzie zawsze zainteresują się Tobą, kiedy robisz coś, co wykracza poza społeczną normę.
Puszczają te bańki mydlane na tym rynku i puszczają, a po co oni to robią? Przecież i bez tego Rynek jest barwny, wspaniały, piękny. Wystarczy tylko spojrzeć na te kamienice, każda jest inna. Tu pomarańczowa, tam różowa, gdzie indziej jeszcze zielona. W tej biblioteka, a w tej kawiarnia. I ten Rynek, jest taki ogromny, tak często i gęsto nasycony ludźmi. A po co oni to robią, po co te bańki tu? Przecież ani to ładnie nie wygląda, ani niczemu to nie służy. Przecież tu praktycznie nie ma dzieci. Przecież nikt nie będzie za tym gonił, a przynajmniej nikt normalny. Jedyną zaletą tych baniek jest to, że nie brudzą chodnika, na który padają. Stoją tam jacyś ludzie i oglądają je. A czy to w ogóle jest interesujące? A czy nie jest bardziej interesujące oglądanie samych kamienic oraz ludzi, którzy raczą się sobotnią kawą? A z tymi bańkami to oni tylko robią zamieszanie, i tak niewiele osób to ciekawi, a zajmują oni miejsce na Rynku i czas ludziom. Podobnie jak te widowiska z ogniem albo innego typu, nastawione jedynie na tanią rozrywkę i na zarabianie pieniędzy. A mnie to tam wcale nie interesuje. Ja tam wolę takie miasto zwyczajne, klastyczne, normalne, bez tego rodzaju cudaków!
Znajomi pili kawę w kawiarni Literatka, a ja — spóźniony — doszedłem do nich. W środku kawiarni mocno pachniało kawą, której zapach tak bardzo uwielbiałem. Usiadłem przy nich i po krótkiej wymianie zdań, spojrzałem za okno, a tam bańki mydlane. „Patrzcie! Bańki mydlane!” — wykrzyknąłem i aż klasnąłem w ręce, zachwycony. „Piękne, cudowne, wspaniałe!” — usłyszałem z ich ust, bo oni też byli pod wrażeniem tych baniek. Grupka młodych ludzi wypuszczała dość duże ilości mydlanych baniek, które wzbijały się wprost pod niebo. Dawno nie widziałem baniek, a właściwie, ostatnio, jakieś kilka lat temu je widziałem, jeśli dobrze sobie przypominam. Być może ci ludzie puszczający te bańki przychodzili tu regularnie, ale ja jakoś na nich nie trafiałem. Miałem ochotę pobiec za taką bańką, złapać ją, włożyć rękę do jej środka, choć wiedziałem, że to niemożliwe, ale kawa, dopiero co podana, parowała znad filiżanki i bez sensu było wychodzić na zewnątrz. „Mi się to kojarzy z baśnią, z czymś nierealnym.” — powiedziała jedna z moich znajomych. „A mi z taką szklaną kulą, w której przesypuje się śnieg.” — powiedziała inna z osób. Przytaknąłem ochoczo i uzupełniłem ich wypowiedzi, tym, że pamiętam, jak w dzieciństwie kupowano mi często takie małe maszynki do robienia baniek mydlanych, które gdzieś potem ciągle zawieruszałem. Okazało się, że oni też takie mieli. Rozpoczęła się cała dyskusja odnośnie dzieciństwa, którą ciągnęliśmy przez prawie godzinę. I oto przykład, jak zwykłe bańki mydlane mogą zdeterminować bieg rozmowy na towarzyskim spotkaniu!
„Co za dzień!” — pomyślałem. Również ostatnie z przeżytych dni w ogóle nie wydawały mi się zbyt dobre. Szedłem właśnie rynkiem, bardzo zamyślony, kiedy to nagle coś podpłynęło do mnie i prysnęło mi na twarz. Początkowo nie wiedziałem, o co chodzi, nie umiałem się obronić. Dopiero po chwili zauważyłem, jak cała plejada baniek mydlanych posuwa się wzdłuż nieba. „Przewspaniałe!” — zachwyciłem się wówczas i — zafascynowany — zacząłem śledzić trajektorię ich lotu. Nieopodal stała grupka młodych ludzi. To oni byli punktem zapalnym całego przedsięwzięcia. Dawno nie widziałem tu baniek, choć zdarzało mi się i zawsze byłem nimi zachwycony. Od razu wpadło mi na myśl, że mógłbym kupić takie małe urządzenie do robienia baniek mydlanych i puszczać je mojej nowej dziewczynie. Myślę, że to by się jej spodobało, ale jeszcze bardziej naszym dzieciom. Nie miałem dziecka, ale miałem je w planach, więc urządzenie tak czy owak przydałoby mi się. Zauważyłem, że nastroiły mnie te bańki jakoś tak świątecznie, choć może wiele ze świętami nie miały wspólnego. Gdyby jeszcze tylko można by było włożyć coś do tych baniek, na przykład takie małe kamieniczki wrocławskie, to byłoby wspaniałe! Choć kamienice tak czy owak odbijały się na powierzchni tych baniek. Tymczasem jednak czas naglił. Nie mogłem tak wiecznie stać jak zaczarowany i wpatrywać się w te błyszczące kule. Chcąc nie chcąc, musiałem iść dalej.
Uwielbialiśmy spędzać niedziele w kawiarni Witaminka na wrocławskim rynku, chociaż z witaminami chyba niewiele ona miała wspólnego. Zazwyczaj piliśmy tam czarną kawę z mlekiem albo caffe latte, a do tego zajadaliśmy się ciastkami czekoladowymi lub wiśniowymi, szarlotką lub sernikiem. W niedzielę zazwyczaj było tam sporo ludzi. Żałowaliśmy bardzo, że nie da się z nimi nawiązać żadnego kontaktu, poznać ich bliżej. Każdy przychodził tu jedynie po to, aby napić się czegoś dobrego, zjeść coś pysznego i porozmawiać ze swoim znajomym. Kiedy wchodziliśmy do tej kawiarni, moją uwagę wzbudził napis, umieszczony nad bramą prowadzącą w małą uliczkę, napis, którego dotąd nie zauważyłam, a mianowicie: „Ulica Więzienna”. On zresztą też go wcześniej nie widział. Rozmawialiśmy o tym chwilę, zastanawialiśmy się bowiem, jaką historię może kryć ta ulica i znajdujące się na niej obiekty. Skoro nadano jej taką nazwę, musiało to mieć jakieś swoje źródło. Może na tym terenie przetrzymywano jakichś morderców, rzezimieszków, złodziei — w miejscu, w którym dziś spokojnie spożywamy lody? A może miała ona jeszcze inne znaczenie? Postanowiliśmy poszukać informacji na ten temat w Internecie lub zajrzeć do miejskiego przewodnika. Przy okazji zrodziło nam się tu kilka innych pytań, a mianowicie: po co w ogóle zajmować się zabytkami? Po co poznawać historię danego miejsca, zwiedzać kolejne miasta, skoro prędzej czy później i tak się zapomni, co się widziało, o czym się słyszało lub czytało? Chyba tylko dla chwilowej przyjemności, dla wypicia kolejnej kawy w nowym miejscu, dla zjedzenia czegoś unikalnego z miejscowej kuchni. Informacje, ciągle zbierane, nagromadzały się w umyśle, po czym uciekały z niego całkowicie, jak spostrzegliśmy. Chyba, że ktoś ciągle je powtarzał.
Plątałem się po rynku na wpół bezładnie, właściwie nie za bardzo wiedząc, gdzie się skierować, do momentu, kiedy to mój wzrok przykuł napis znajdujący się nad jednym z wejść w boczną uliczkę, nad otwartą bramą. „Ulica Więzienna” — przeczytałem i od razu zaciekawiło mnie, co może mi zaoferować ulica pod tą nazwą. Niby znałem to miejsce dobrze, bo przecież wiele razy tędy przechodziłem, jednak nigdy jakoś nie zwróciłem uwagi na ten napis, chyba był tu zresztą od niedawna. Idąc tą ulicą, trafiłem jak zwykle na cały rząd restauracji i kawiarni, a także na pub Motyla noga, usytuowany w zaiste więziennym budynku. Wybrałem Ristorante Pizzeria Capri i postanowiłem zjeść tam pizzę serową z mozzarellą, gorgonzolą, parmezanem i goudą. Była przepyszna. Ser ciągnął się w niemożliwy sposób i mało się nim nie zadławiłem, ale była ona warta tego, aby ją zjeść. Pochylony nad notatnikiem, który przezornie zabrałem ze sobą, po jakże to obfitym posiłku, zapisałem kilka myśli, które teraz cytuję: „Życie jest rodzajem wirtualnej gry, w której mamy do wyboru niezliczone ilości wariantów zdarzeń i tylko od nas zależy, co właściwie ze swoim życiem zrobimy. Żyjąc według narzuconych nam przez społeczeństwo schematów, gubimy własną indywidualność. Musimy codziennie uważać na swoje myśli i swoje słowa, bowiem każda myśl i każde wypowiedziane słowo kreuje naszą rzeczywistość. Kto jeszcze tego nie zauważa w swoim życiu i nie rozumie, w jaki sposób się to realizuje, ten może się o tym przekonać w przyszłości, przeprowadzając test na własnym życiu. Zaś odrzucenie powszechnych schematów myślenia, przyniesie człowiekowi prawdziwą wolność”.