- W empik go
Obrazki z życia - ebook
Obrazki z życia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 427 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałem lat 28; byłem zdrów, wesołego usposobienia, z majątkiem niezależnym, i mieszkałem na wsi, wraz z najlepszą – jaką kiedykolwiek świat widział – matką. W tak korzystnych warunkach, byłoby mi życie mlekiem i miodem płynęło, gdyby nie mała, ale dolegająca u tej najlepszej matki przywara, a raczej mania. Chciała koniecznie doczekać się wnuków, a ze byłem u niej jedynakiem, nikt inny krom mnie, nie mógł życzeniu temu zadosyćuczynić. W życzeniu tem nie było wprawdzie nic zadziwiającego, a cóż dopiero zdrożnego – boć, kiedy mnie tak serdecznie matka kochała, byłaby najniezawodniej te samą miłość rozciągnęła i na moją, choćby najliczniejszą, progeniturę; sęk był w tem, że mając głowę ciągle jedną myślą nabitą, myśl ta zbliżała się zwolna do monomanii, która się we wszystkie zajęcia, rozmowy, czynności i zamiary życia naszego wplątywała.
Nie byłem ja osobiście bynajmniej przeciwny małżeństwu; i owszem, pragnąłem tę naszą swobodną egzystencyę obecnością młodej, ładnej, miłej żony – w swoim czasie i dziatek – jeszcze uprzyjemnić; ale tę właśnie żonę, chciałem sobie wyszukać zwolna, przy sposobności – może ją znaleść i bez szukania. Tymczasem, ciągle nawoływania mojej matki, zamiast mnie w zamiarach ożenienia utwierdzić, coraz mnie bardziej od nich oddalały. Niemal codzień, przy drugiem śniadaniu poczciwa mania – gdy się już służący był oddalił, a my zwolna popijali herbatę – zaczynała przegląd wszystkich okolicznych panien na wydaniu. O każdej – co prawda – mówiła w taki sposób, że gdybym ją był wziął nagle za słowo i oświadczył, że będę się starał czy o pannę Joannę z Krzykówki, czy o pannę Anielę z Ząbia, lub pannę Julię z Kosowa, byłaby najniezawodniej z zapalczywością przeciwko temu protestowała, bo choć chciała mnie jak najspieszniej ożenić, nie znajdowała jakoś przytem, aby jakakolwiek panna w naszem sąsiedztwie tak wielkiego zaszczytu godną była. Biedna, droga matka! patrzała na mnie przez powiększające szkło niezgłębionej miłości; lecz szkło to, jedynie zalety powiększało, nigdy zaś wad i narowów, właściwych każdemu człowiekowi, zatem i mnie właściwych. Obracaliśmy się w biednem kole, z którego jedno tylko było wyjście, mianowicie: żebym na kilka tygodni – może i parę miesięcy – wyjechał gdzieś dalej, n… p… w Poznańskie lub na Podole, albo do Krakowa, owej perły, owego brylanta bez skazy, w innej szukać części naszego kraju. Po krótkiej walce, między żalem rozstania się ze mną, a życzeniem uzyskania wreszcie upragnionej synowej – postanowionem zostało dnia jednego, że po zupełnem ukończeniu żniw, gospodarstwo oddam w ręce matki i rządzcy, a sani puszczę się na matrymonialną Odysseę. Jeszcze miałem jakie trzy tygodnie czasu przed sobą, a już kochana matka, starannie przeglądała moją bieliznę, a nie znalazłszy na poddaszu żadnego kufra, dość pokaźnie na taką podróż wyglądającego, w sekrecie przedemną sprowadziła nowy kufer – prawdopodobnie bardzo drogi, skoro się ceny nigdy dowiedzieć nie mogłem – aż z samej Warszawy.
Lecz gwiazda moja, snać nie była wędrującą gwiazdą. W jaki tydzień przed dniem oznaczonym na mój wyjazd z Żarnina, gdym przyszedł po całodziennej pracy w polu zgłodniały do domu na obiad, ledwo Siedliśmy do stołu, matka – której wzruszenie dopiero wówczas zmiarkowałem – rzekła do mnie po francuzku, żeby przez służbę nie być zrozumianą:
– Stefku, mam dla ciebie ważne wiadomości. Być może, że się i bez podróży obejdzie.
– Cóż takiego, mamo? – nie bez pewnego zapytałem żalu, bo jakkolwiek nie lubiłem w ogóle ruszać się z domu, tym razem zamierzona przejażdżka jakoś mi się uśmiechała, com za dobry prognostyk uważał.
– Dziś rano, wracając z kościoła – mówiła dalej matka – spotkałam prezesa; przywitawszy się ze mną, oznajmił mi, że jedzie na kolej po siostrzenicę, która do Olejówki na kilku tygodni przyjeżdża.
– Dobryś! – pomyślałem sobie. – Znów wyrosła z pod ziemi nowa pretendentka! – jest powiedziane, że z domu nie wyjadę.
– No i cóż! nic na to nie mówisz? – już zniecierpliwiona pyta matka.
– Cóż mam mówić, kochana mamo? czekajmy przynajmniej aż panna przyjedzie. Nie wiemy, ani jak ona wygląda, ani jaka jest: czy zła, czy dobra, czy ładna, czy brzydka.
– Może garbata, albo kulawa! – dodała, niby śmiejąc się, ale nieco zirrytowanym śmiechem.
Obiad był skończony, poszliśmy na terasę, gdzie się w pogodne dnie czarną kawę pijało. Usiadłem tuż przy matce i drogie ręce jej ucałowałem po parę razy.
– Niech się mama nie gniewa. Opatrzność wszystko i bez nas urządzi. Jeśli siostrzenica prezesa jest mi przeznaczona na żonę, to rzeczy same tak się złożą, że z domu nie wyjadę; ale nie zmieniajmy raz powziętego zamiaru; niech ja po świecie troche' się rozejrzę, zanim ostatecznie klamka zapadnie, żebyśmy czasem tego nie pożałowali później.
Matka pogłaskała mnie po głowie.
– Zrób, jak chcesz, mój Stefku, przecież to o twoją, a nie o moją idzie przyszłość.
– Alboż to moja przyszłość od matczynej da się rozłączyć?
– W moim wieku, o przyszłości już się nie mówi.
– A to dlaczego, matko droga? chwała Bogu, mama zdrowa, bynajmniej nie w podeszłym wieku, i będziemy jeszcze – da Bóg – długie lata szczęśliwie z sobą żyli. Czy tak?
– Może i tak, dziecko moje – serdecznym odrzekła głosem – es kommt einem Alles, mem muss es mir erleben konnen, a jabym chciała…
– Już wiem, mamo, już wiem – przerwałem śmiejąc się. – Mama chciałaby mieć synowę, a nadewszystko wnuczęta. Wszystko to w swoim czasie będzie, tylko się nie spieszmy, bo "co nagle, to po…"
– Niech i tak będzie, Stefku; wyjeżdżasz od jutra za tydzień, jak było postanowione; wszystko ci na podróż sama przygotuję; wszystko przy sobie zapakować każę, tylko mi jedną jeszcze, przed wyjazdem, zrobić musisz przyjemność.
– Pojechać z mamą do Olejówki! – odrzekłem na to śmiejąc się. – Dobrze, pojedziemy cazern, którego dnia mama zechce, byłem nie potrzebował zaraz, przy pierwszem spotkaniu, pannie się oświadczyć. Czy zgoda?
– Zgoda, Stefku, zgoda! – i kochana matka uściskała mnie serdecznie. Szczęściem zameldował się ekonom, i tym sposobem przerwana zostaią rozmowa, która byłaby mogła inny jeszcze, niefortunny dla mnie wziąć obrót. Postanowiłem zatem z matką do Olejówki pojechać, przedstawić się tam w najświetniejszym humorze, prezesa i nowo przybyłą pannę oczarować, mamę uszczęśliwić ale swoją drogą w oznaczony pierwotnie dzień w zamierzoną puścić się podróż.
* * *
Trzeciego dnia po powyższej rozmowie, wybraliśmy się do Olejówki. Matka, zawsze bardzo starannie około swojej osoby chodząca, ubrana była w ciężką, materyalną suknię czarną – bo tylko czarną nosiła – i czarny koronkowy kapelusz, przy którym białe jej włosy, a dziwnie jeszcze młoda twarz, ślicznie wyglądały. Siadając do powozu, rzekłem do niej żartem, "że jeżeli panna we mnie się nie zakocha, to najniezawodniej w mamie zakocha się prezes", za co dostałem porządnego klapsa. W godzinę potem, zajeżdżaliśmy przed dwór w Olejówce. Pan prezes do sieni wyszedł na nasze spotkanie, matkę kilka razy po staropolsku w rękę cmoknąwszy, poprowadził nas do salonu, gdzie, z powodu nieco wilgotnego powietrza, wesoły palii się ogień. Przy kominie staią panna Irena, wysmukla, o bardzo pięknych rysach brunetka, wyraźnie południowe zdradzająca pochodzenie, matka jej bowiem była Włoszką. Młodszy brat prezesa, pan Izydor, zaciągnąwszy się r. 1867 do znawów papieskich, ranny pod Meutaną, wyleczył się wprawdzie z odniesionych na polu bitwy ran, ale jedynie chyba na to, by nieco później, w samo serce być ugodzonym pięknemi oczami szesnastoletniej córki jednego z pierwszych rzymskich malarzy. Ożenił się z nią, wbrew woli brata – będącego zarazem i jego opiekunem – we Włoszech osiadł i w parę lat później nagle zmarł, pozostawiając młodziutką wdowę i dwuletnią córeczkę. Na wieść o śmierci brata, prezes od razu udał się do Florencji, poznał się z bratową i zaofiarował podjąć się całkowicie wychowania i przyszłości Irenki, byle mu ta oddaną została. Na to oczywiście matka przystać nie chciała, obiecując wszakże solennie prezesowi, że gdy córka dojdzie do lat szesnastu, przyszłe mu ją na parę tygodni do Polski. O byt ich materyalny nie było co się troskać; prócz majątku odziedziczonego po mężu, miała jeszcze młoda wdowa dość znaczną rentę, przez ojca wypłacana.
Było coś dziwnie ujmującego w calem obejściu młodej dziewczyny. Mówiła po polsku płynnie, choć z lekkim, włoskim akcentem, znajomość naszego języka zawdzięczając staremu polskiemu emigrantowi, u którego umierający ojciec Irenki, łaskę tę dla córeczki wybłagał. Jakkolwiek prezes okazywał jej najserdeczniejszy, prawdziwie ojcowski afekt, widocznie czułą się jeszcze obcą w domu stryja-kawalera; to też, ujęta niezrównaną dystynkcyą, oraz życzliwem wejrzeniem mojej matki, od razu do niej, niemal po dziecinnemu, przylgnęła; czyż dodać potrzebuję, że jeśli ona "po dziecinnemu" do mojej matki się zbliżyła, to ta "po macierzyńsku" wabiła ją ku sobie. Attrakcya zatem była wzajemna. Zabawiliśmy ze dwie godziny, przy pożegnaniu zaprosiwszy prezesa i siostrzenicę na obiad do Żarnina na następny dzień.
Jechaliśmy ku domowi tęgim kłusem. Wbrew memu oczekiwaniu, matka milczała; przeczekałem cierpliwie kilka minut, potem rzekłem uśmiechając się wesoło: "Mama się obawia, aby słowami nie rozwiać doznanych wrażeń oraz towarzyszących im nadziei. Czy tak?"
– Może i tak, Stefku – odrzekła półgłosem i znów zamilkła.
– Oho! – pomyślałem sobie, to coś nie na żarty tym razem. Przy herbacie zacząłem mówić o naszej wizycie w Olejówce, o prezesie, nawet o pannie Irenie; wszelkiemi sposobami starałem się wyciągnąć z matki zdanie o tej pięknej dziewczynie, którą myśl jej widocznie zajętą była; otrzymałem ogólnikowe tylko, niemal obojętne odpowiedzi. Dałem więc za wygraną, postanowiwszy niezłomnie już ani słówkiem nie wspomnieć o pannie Irenie, chyba że matka pierwsza sprawę poruszy. Nie poruszała jej wszakże, a my tymczasem – młodzi – widywaliśmy się niemal codzień, i to codzień z większem z mojej strony zajęciem, co nie mogło ujść uwagi ani mojej matki, ani prezesa. Zakochany – w prawdziwem znaczeniu tego wyrazu – nie byłem, ale dziewczyna niewypowiedzianie mi się podobała, może dla tego, że była tak zupełnie inną od wszystkich panien na wydaniu, które się były dotąd przed mojemi oczami przesunęły, może i dlatego, że matka, zamiast żeby mnie – jak to zwykle czyniła – do ożenienia namawiać, ułatwiała nam, co prawda, jak najczęstsze spotkania, to u nas, to w Olejówce, ale o pannie Irenie mówiła ze mną jak najmniej, i jakby o obojętnej osobie. Ze jej jednak obojętną nie była, to z oczu mamy tryskało, gdy tylko śliczna postać dziewczyny na horyzoncie się ukazywała; była nią poprostu oczarowana i nie łatwo jej przychodzić musiało, nie zdradzać się przedemną z wzrastającem tem wrażeniem. Co mnie także w niemały wprawiało kłopot, to że sobie nie mogłem zdać sprawy z uczuć panny Ireny względem mojej osoby. Swobodna, szczera, wesoła, okazywała mi prawdziwą życzliwość; ale czy miłość jakąkolwiek w uczuciu tem odgrywała role, tegobym nie mogł był powiedzieć.
Po dwóch tygodniach takiego arcymiłego, ale koniec końcem niepokojącego dla mnie stosunku, nagły wypadł mi interes i musiałem na dwa dni do Kowna pojechać. Na godzinę przed wyjazdem poszedłem do matki i tam – pomimo danego sobie słowa, że pierwszy o pannie Irenie mówienie zacznę – zapytałem się jej, uśmiechem ukrywając silne wzruszenie, czy nie znalazła wreszcie owej, od tylu lat upragnionej synowej? Na zapytanie, zapytaniem odpowiedziała: "A ty Stefku, czy znalazłeś upragnioną żonę?" I to mówiąc przyciągnęła umie ku sobie; ukląkłem, kolana jej obejmując.
– Czy znalazłem, matko, tego nie wiem, ale co wiem, to, że Irena więcej mi się podoba od wszystkich panien, jakie dotąd zdarzyło mi się spotkać. Jeśli zatem ma ona być synowa według twego serca, a zechce być moją żoną, to niech mama do Olejówki jutro pojedzie i prezesa zapyta, czy o rękę siostrzenicy starać się mogę.
Matka tak była wzruszona, że na żadną odpowiedź zdobyć się nie mogła; tymczasem służący przyszedł oznajmić, że już wielki czas jechać. Ucałowałem więc jeszcze raz jej ręce i z pokoju wybiegiem. Gdy powóz z miejsca ruszył, ujrzałem w oknie ukochaną postać matki, znakiem Krzyża św. wyprawiającą mnie w drogę.
Nieco zawiklany interes, zatrzymał mnie w Kownie o dwa dni dłużej, niżem się tego był spodziewał; z tem większą też niecierpliwością wracałem do domu. Ujrzawszy matkę, stojącą na progu drzwi wchodowych, zapytałem półgłosem:
– Dobre, czy złe wiadomości?
– I dobre i złe – odrzekła.
Termometr od razu opadł na zero; uczułem to z przykrością, ale nie z owym srogim bólem, doznawanym przez ludzi prawdziwie zakochanych, gdy ich zła, lub co najmniej niepewna, dochodzi wiadomość.
– Byłaż to przyjaźń, czyli też kochanie? – spytałem siebie samego, nie bez wewnętrznego frasunku.
Rezultat wizyty mojej matki w Olejówce był następujący: sam prezes, jak najżyczliwiej, jak najserdeczniej propozycyę przyjął, dodając, że uważałby to za prawdziwe szczęście, gdyby Irenka za mnie wyszła. Wszelako różne przedstawiały się ku temu trudności. Przybywszy do Olejówki, Irena przywiozła list od matki, w którym wyraźnie wypisane było, że nie zgodzi się na wydanie córki za Polaka, chyba w jedynym przypadku, gdyby Irenka w Polaku szalenie się zakochała – że i w takim jeszcze razie żąda, aby prezes nie dozwala! nikomu oficyalnie starać się o rękę jej córki, zanim ona, matka, konkurenta osobiście nie pozna, a doczekawszy się powrotu Irenki do Wioch, stanu jej serca nie zbada.
– A jakiż jest tego serca stan? – zapytałem, przerywając opowiadanie matki.
– Otóż właśnie w tem sęk; prezes bowiem, zobowiązany listem bratowej, żadnego wyraźnego zapytania siostrzenicy zadać nie mógł; a z drugiej strony, jakżeż bratowej donieść, czy Irenka zakochana lub nie, jeżeli z nią o tem się nie pomówi? Chwilowo sama Opatrzność trudność tę rozwiązała, Irenka bowiem, powołana przez rodzinę, z którą do Polski z W loch przyjechała, nagle wyjechać musiała do Warszawy, zkąd rodzinie tej do Karlsbadu towarzyszyć będzie.
– Jakto! – zawołałem z przerażeniem – więc Irenki już nie ma w Olejówce?
– Wyjechała rano tego samego dnia, kiedy ja wieczorem do prezesa w misyi jeździłam.
– Tym sposobem i z nią marna się nie widziała?
– Nie widziałam! – odrzekła matka ze smutkiem w glosie.
– Ale nie natem koniec. Irenka z wyraźnej woli matki, nie ma wychodzić za Polaka, chyba że w nim zakocha się szalenie. Tymczasem, z wyraźnej woli ojca – i to zmarłego ojca – Irenka nie ma iść za Włocha.
– A to sprawa, jakby w jakim dramacie skomplikowana. Biedna Irenka! jeszcze jej wypadnie wyjść za Chińczyka! Cóż mama radzi mi robić? Pojechać do Karlsbadu?
– Powiem ci raczej, Stefku, co prezes radzi, żebyś uczynił.
– Cóż takiego"? – zapytałem nie bez wzruszenia.
– Radzi ci, sprawy tej nie odwlekając, pojechać wprost do Wioch, z przyszłą teściową się poznać, zezwolenie jej otrzymać, i dopiero wówczas za Irenką do Karlsbadu pojechać. Tak ci prezes zrobić radzi, jeżeliś w Irence prawdziwie zakochany.
Te ostatnie słowa wymówiła matka głosem dobitnym, w oczy mi się wpatrując. Ja zaś oczy spuściłem, jak skromna, piętnastoletnia panienka; lecz tylko na chwilę, poczem zerwawszy się nagle z miejsca, zawołałem wesoło:
– Mam paszport w kieszeni – ten właśnie, co mi miał służyć na objechanie świata za wynalezieniem żony; jutro wyjadę do Włoch, a za jakie dwa tygodnie – da Pan Bóg, odbierze mama telegram z Karlsbadu, z prośbą o błogosławieństwo, podpisany: Irena-Stefan.
– Oby tak było! oby tak było! – odrzekła matka, przyciskając mnie do łona. W glosie jej wszakże brzmiało pewne powątpiewanie, które mnie srodze trapiło. Czyżby i ona wątpiła – tak jak ja czasem powątpiewałem – o milości mojej dla Irenki?
Bądź co bądź, postanowiłem zaraz nazajutrz do Wioch wyjechać… I wyjechałem, z góry uprzedziwszy matkę, że ją ani słówkiem o niczem nie uwiadomię, dopóki cala ta moja matrymonialna sprawa – czy tak, czy inaczej – ukończoną nie będzie. Listy lub telegramy, miały zawierać jedynie wiadomości o Szczęśliwem przybyciu do głównych miast i o dobrym stanie mego zdrowia.
* * *
Po trzechtygodniowej podróży wróciłem do domu w pierwszych dniach października. Na samym wstępie oświadczył mi służący, że matka, po lekkiem zaziębieniu jeszcze z pokoju nie wychodzi. Nieco zaniepokojony, a niezmiernie żądny ucałowania drogich rąk jej, jednym susem skoczyłem na gore,. Siedziała przy oknie w zwykłem, dużem krześle, z otwartą książką na stoliku przed sobą i robotą w ręku. Jeszcze nie była miała czasu obejrzeć się, kto drzwi odmyka, a już byłem u jej kolan. Ściskała mnie i znów ściskała, nie mogąc się nasycić obecnością moją, tak jak człowiek bardzo spragniony podanej szklanki od ust oderwać nie może. Dopiero po chwili obie ręce na moich ramionach złożywszy:
– No, i cóż Stefku? – zapytała z uśmiechem na ustach a łzą w oku.
Na to pytanie odpowiedziałem, pokazując na palcu moim pierścień z ogromnym turkusem. Matka wówczas pierścień z palca mi zsunęła, zrobiła nad nim krzyżyk, potem złożyła na nim pocałunek, dodając:
– Oby pierścień ten był zapowiedzią błogosławieństwa Bożego i szczęścia dla ciebie, dziecko moję, i dla naszego domu.
Zamilkliśmy oboje na chwilę, by wzrastające stłumić wrażenie. Matka uspokoiła się pierwsza; kazała mi powstać – bo wciąż jeszcze klęczałem – i wskazawszy tuż przy sobie na zwykłe od lat niemal dziecinnych przezemnie zajęte miejsce, rzekła:
– Teraz Stefku opowiedz mi wszystko. Cierpliwość moja do ostatniej kropli wyczerpana; należy mi się za nią sowite wynagrodzenie. Mów; słucham cię nie tylko uszami, ale sercem, duszą całą.
Po kilku chwilach skupienia, z bijącem sercem zacząłem moje opowiadanie.
– Nie wiem, czy droga mama dobrze zapamięta rozmowę naszą po powrocie mamy z Olejówki, w wilię mego wyjazdu do Włoch?
– Czy zapamiętam! toć ja niczem innem nie żyję od trzech tygodni, jeno temi wspomnieniami.
– Zatem mama nie zapomniała także, że udzielając mi dosłowną treść rozmowy z prezesem, następującemi zakończyła ją słowami, silny na nie kładąc nacisk.
– Sama ci je powtórzę, jeśli chcesz, Stefku. Oto powiedziałam ci: jeżeliś w Irence prawdziwie zakochany… Czy tak?
– Tak, matko droga. Na słowa te zaś nacisk kładłaś.
Dla czego? boś w głębi duszy nie była przekonana, abym był rzeczywiście zakochany.
– Tak jest, Stefku. Zdawało mi się, że ci się Irenka podoba, jak każdemu spodobać się musi dziewczyna ładna, intelligentna, dystyngowana, miła, a prócz tego będąca dla ciebie widocznie dobrze usposobioną; ale prawdziwej miłości, prawdziwego, co się zowie zakochania, w tobie nie widziałam. Więcej powiem, nie widziałam tego i u Irenki względem ciebie. Ale to nic nie dowodzi, i jak widzisz – dodała, wskazując na mój pierścionek – nie nie dowiodło. Uczucie miłości różne u różnych przybiera kształty; u jednych spada jak grom z nieba, nieprzewidzianie, nagle, bez przygotowania; u drugich, jak wschodzące słońce, ukazuje się zwolna, różnemi poprzedzone na niebie barwami, zanim światłem i ciepłem ziemię uraduje.
– Ślicznie powiedziałaś, matko moja – odrzekłem, ręce jej całując. – Co zaś do Irenki, świętą miałaś racyę; podobała mi się niewypowiedzianie; widziałem, że i mamie do serca przypada; dlaczegóż więc gdzieś daleko szukać żony, powiedziałem sobie, skoro ta śliczna istota wszystkie przedstawia warunki, odpowiednie naszym życzeniom. Dlatego postanowiłem – po maminej rozmowie z prezesem – nic rozbijać się za dalekiemi mrzonkami, lecz brać to, co mi Opatrzność sama w ręce wciskała, i dlatego także odrazu do Włoch wyjechałem. Podróży mamie dziś opisywać nie będę; odłożymy to na później. Jechałem bez przerwy, nie zatrzymując się nigdzie, prócz raz w Wiedniu dla przenocowania, a drugi raz w Medyolanie. Tak lecąc, już piątego dnia koło południa stanąłem w San Remo. Przebrawszy się i zjadłszy naprędce trochę śniadania – przy którem, dla dodania… sobie fantazyi, wypiłem pół butelki szampana – kazałem się zawieźć do owej Filia Rosmarini,
o której nam Irenka tyle razy wspominaią. Kartę oddałem pokojówce i po chwili oczekiwania, wskazano mi drogę do salonu, pełnego wschodnich plant, woniejących kwiatów i kilku pięknych obrazów, na ścianie wiszących. Nie mogę nie przyznać, że byłem gwałtownie wzruszony, tak dalece, że gdy po kilku minutach – zamiast oczekiwanej przyszłej świekry – weszła do pokoju młoda, jak bóztwo piękna dziewczyna czy mężatka, doznałem pewnej ulgi na myśl, że rozmowa, mająca o przyszłym moim losie nieodwołalnie zadekretować, choć na chwilę odłożoną została. Tymczasem moja bogini, ruchem pełnym wdzięku i prostoty, podała mi rękę, poczem wskazując mi miejsce na niskiej sofce, obok mnie usiadła. Czekałem, by pierwsza przemówiła, podziwiając swobodę jej wobec mego •głębokiego wstrząśnienia.
– Irena nieraz mi w listach swoich o panu wspominała – rzekła owym harmonijnym, ciepłym głosem, południowym kobietom właściwym. – Długo pan ma zamiar bawić we Włoszech?
– To od okoliczności zależeć będzie – odrzekłem, wpatrując się w nią jak w tęczę, bo mówię mamie: w życiu mojem nic tak doskonale pięknego nie widziałem.
– Jeśli pan jesteś po raz pierwszy we Włoszech – dodała – trzeba zacząć od Rzymu: a lout seigneur, tout honneur; moge panu dać listy rekomendacyjne, jest to rzeczą bardzo pożądaną dla cudzoziemców.
– Dziękuję pani stokrotnie – odrzekłem, czując, że coraz głębiej pogrążam się w niewytłómaczony jakiś zamęt, że pomięszanie moje coraz wyraźniej się zdradza. Zwolna ogarniało mnie poczucie, że mnie zmysły odchodzą. Musiała się moja Włoszka czegóś dopatrzeć, bo wstała i okno naoścież otwarła, mówiąc z lekkiem drżeniem w glosie:
– Nadto tu jest kwiatów. Duszno się zrobiło. Chce pan do ogrodu wyjść ze mną?
– Jabym chciał widzieć się z panią domu, z matką panny Ireny.
Na te słowa, Włoszka rozśmiała się na glos i kłaniając mi się z filuternym uśmiechem:
– Pani domu, oraz matka Ireny, stoi przed panem.
– Święty Boże! – zawołała moja matka, ręce załamując. – Ty się w niej kochasz, Stefanie!
– A mama zkąd to wie? – zawołałem, zrywając się z miejsca.
– Zkąd to wiem, Stefku? słyszę to w twoim drżącym od wzruszenia glosie; czytam to w twoich rozżarzonych oczach; widzę to w każdym twoim ruchu, w całej twojej osobie.
I to mówiąc, powstała z miejsca i ująwszy mnie za rękę, przed duże poprowadziła zwierciadło.
– Spojrzyjno tu i sam powiedz, czy to ten sam Stefek, który trzy tygodnie temu Zarniny opuszczał.
Rzuciłem okiem w zwierciadło i ujrzałem w niem, obok bladej, drżącej postaci mojej matki, moją postać, rzeczywiście tak zmienioną, tak zupełnie inną, żem aż się zdumiał. Odprowadziłem matkę na jej zwykłe miejsce, ukląkłem przed nią, i wziąwszy ręce jej w moje, rzekłem do niej wzruszonym głosem:
– Mamo moja najukochańsza; mówiłaś sama przed chwilą, że uczucie miłości, różne u różnych przybiera kształty, u jednych, spada jak grom z nieba, nieprzewidzianie, nagle, bez przygotowania. Otóż, matko droga, grom ten z nieba spadł na mnie w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem Leonię; spadł i serce moje zdruzgotał. Uczułem odrazu, że bez tej kobiety żyć nie potrafię, że mi jest od Boga przeznaczona, że mnie sama ręka Opatrzności wiodła aż nad morze Śródziemne, bo tam czekało na mnie spełnienie mego przeznaczenia. Grom ten, tak gwałtownie we mnie uderzając, żem o mało zmysłów nie postradał, uderzył tak samo i w Leonię. Broniliśmy się oboje; walczyli oboje z niewidomą tą potęgą, potężniejszą od wszelkiej ludzkiej woli, od wszelkiego ludzkiego postanowienia. Zaklinam ciebie więc na klęczkach, mamo droga, nie odmawiaj nam twego zezwolenia, błogosławieństwa twego, bez którego Leonia nigdy żoną moją zostać nie zechce; po – wtórzyła mi to kilkakrotnie przy pożegnaniu. Piękna jest, jak anioł – i to mówiąc wyciągnąłem z kieszeni fotografię, nad którą, nawet chwilowo uprzedzone oczy mojej matki, podziwienia zataić nie zdołały – ale i dobra jest jak anioł. Będziesz w niej miała kochającą, wdzięczną córkę, a mnie zrobisz tak szczęśliwym, tak szczęśliwym, że już chyba w niebie większe nie znajdzie się szczęście!
– Cicho, Stefku, cicho; nie bluźnij.
Skryłem rozgorączkowaną twarz w matczyne, nie mniej rozgorączkowane dłonie; oboje zamilkliśmy na chwilę, poczem, już widocznie nieco ułagodzona matka, zapytała.
– Ale wieleż ona ma lat? musi być o wiele od ciebie starszą, skoro ma szesnastoletnią córkę; to nie jest korzystna w małżeństwie różnica; powinno być odwrotnie. Dużo od rnęża starsza żona, często mężowi się sprzykrzy.
– Oh! mamo, mnie Leonia do grobowej deski się sprzykrzyć nie zdoła! Żebyś ją tylko znała! Zresztą, ma ona lat trzydzieści i trzy – nie miała bowiem nawet szesnastu, gdy za mąż wyszła; ja skończę rok dwudziesty dziewiąty niebawem.
– Dopiero za pięć miesięcy, Stefku. Nie jest to zupełnie niebawem.
Ale mówiąc to, już matka się uśmiechała; żaden promień słońca nigdy mnie nie był tak ogrzał, jak mi uśmiech ten jej w owej chwili ogrzał serce. Nie byłem wszakże jeszcze u końca indagacyi, czułem to dobrze, ale na zbliżające się, nieuniknione zapytania, miałem już w zanadrzu, chwała Bogu, gotową odpowiedź.
– Stefku, a co mi teraz powiesz… o Irence?
– Powiem rzecz bardzo prostą, rzecz, która mamę co do niej zaspokoi zupełnie. Gdyśmy się spostrzegli, Leonia i ja, że niespodziewana, wzajemna nasza miłość, silniejszą jest od wszelkich, choćby najracyonalniejszych postanowień, moja piękna pani, do której zastosować można słowa Szujskiego żelazna duszka w pieszczonem ciele, stanowczo oświadczyła mi, ze jakkolwiek kocha mnie całą duszą i do końca życia kochać będzie, ręki mi nie odda, póki nie przekona się naocznie, że córka jej mną nie jest zajęta, a powtóre, że ty, matko moja najdroższa, łaskawem okiem na nasze połączenie spoglądać zechcesz. Stanęło więc natem, że pojedziemy odrazu: naprzód do Karlsbadu, żeby tam gruntownie stan uczuć Irenki względem mojej osoby wybadać, a w razie szczęśliwego rezultatu onego badania, miała Leonia wraz z Irenką udać się do Drezna, ja zaś do Zarnin, by u nóg twoich, mamo, pokorną prośbę naszą złożyć.
– No i cóż dalej? – pytała z wzrastającem wzruszeniem.
– W Karlsbadzie przekonaliśmy się, że Irenka, choć się ze mną bardzo serdecznie przywitała, nie tylko mną zajętą nie jest, ale że jej w oko wpadł młody, wielce przystojny magnat węgierski, który około niej się kręci. Ta pierwsza misya udała nam się więc najzupełniej i nad wszelkie naszę spodziewanie, skoro Irenka, nie tylko że we mnie zakochaną nie jest, ale afekt jej w inną podążył stronę.
– W stronę Węgier – rzekła matka, śmiejąc się.
– Oh! kiedy się mama śmieje, to już widzę, że i druga misya na nie najgorszej jest drodze. Czy tak, mamo jedyna? – I ręce jej całowałem stokrotnie.
– Moje dziecko drogie – rzekła wreszcie, kładąc rękę na moją głowę. – Czy ty myślisz, że ja czego innego w życiu pragnę, prócz szczęścia twego? wszakże to jedyna moja myśl, jedyny cel moich modlitw. Ja o niczem innem nie marzę, niczego innego nie żądam, jak widzieć ciebie szczęśliwym.
– A zatem?…
– A zatem… poszlij zaraz konnego posłańca do Kowna po paszport dla mnie; ja się tymczasem spakuję, ty interesa gospodarskie uregulujesz i w sam dzień przybycia paszportu, wyjedziemy razem do Drezna.
– Mama mi niebo na ziemi uchyla! – zawołałem, upadając jej do nóg.
Z końcem listopada pobraliśmy się w Dreznie. Prócz mojej matki, Irenki, prezesa i dwóch Włochów, dalekich krewnych Leonii, nie było nikogo. Wszystko odbyło się poważnie, cicho, skromnie. Moja matka, od pierwszej chwili oczarowana Leonia, nie mogła jej dosyć się napatrzeć. Poradziła nam – idąc w tem za milczącym popędem mego serca – abyśmy odrazu do Zurnin pojechali, szczęściem miodowych miesięcy szczęście przyszłości zapewniając tam, gdzieśmy odtąd życie spędzać mieli. Sama zaś, wziąwszy w opiekę Irenkę, w towarzystwie prezesa, rozpromienionego myślą, że odbędzie podróż z damami, co mu się jeszcze w życiu nie zdarzyło, pojechała na sześć tygodni do Wenecyi. Zjawił się tam niebawem i nasz magnat węgierski, co Irence bynajmniej obojętnem nie było.
Niespełna w rok po naszym ślubie, najdroższe marzenie mojej matki spełnionem zostało – i to nawet z nieprzewidzianym dodatkiem – Leonia bowiem, bardzo szczęśliwie powiła jej nie jednego, ale od razu dwóch wnuków.
Trudno było więcej od niej żądać.MARZENIE.
Na stromej, olbrzymiemi jodłami okrytej górze południowych Alp Tyrolskich, jakby między niebem a ziemią zawieszona, wioska Brainz, poszczycić się mogła wyjątkowo pracowitą, uczciwą, do malowniczej miejscowości tej wielce przywiązaną ludnością. Z powodu dość nieprzystępnej drogi, mniej tam widywało się turystów, niż w innych okolicach Tyrolu; ztąd też nie grasowała jeszcze między mieszkańcami Brainz, owa szpetna chciwość w wyławianiu podróżnym grosza, zatruwająca życie – i wypróżniająca kieszeń – tym, co jadąc w dalekie góry, szukają orzeźwiającego powietrza i pogody, ale bardziej może jeszcze łakną spokoju wśród ludności o patryarchalnych obyczajach, a spotykają się niemal zawsze z przewrotnością ludzi, których niedowarzona cywilizacya jedynie w finansowym rozwinęła się kierunku. Bydło, drób, miód z licznych pasiek, oraz umiejętne utrzymywanie sadów, dostarczało żywności niezbyt wybrednym góralom, a uciążliwa droga do najbliższego miasteczka, utrudniała udawanie się na targ, vulgo: na tę – grosz wiejski pochłaniającą przepaść. Zacny miejscowy pleban, nad tradycyjną u Tyrolczyków pobożnością rozciągnąwszy pieczę, żadnym szkodliwym "nowinkom" wstępu nie dozwalał, wiarę owieczek swych w całej swej niewzruszonej utrzymując potędze.
Tak mało mając ze światem styczności, wiejscy domatorowie ci, z niemałem dnia jednego ujrzeli zdziwieniem, wjeżdżający do wsi kocz, czterma wspaniałemi zaprzężony końmi.
Właściciel ekwipażu sam powoził, z wielką ostrożnością stępo pod stroma górę wjeżdżając, podczas gdy służący i góral – widocznie po drodze zwerbowany – podtrzymywali powóz, w którym na miękkich poduszkach siedziało sześcioletnie dziewczątko tak dziwnej piękności, że raz na nie spojrzawszy, już oczu od niej oderwać nie było można. Z pod słomianego, o szerokich skrzydłach kapelusza, spadały na ramiona dziecka istne fale włosów o złocistych blaskach, a duże, czarne oczy spoglądały ciekawie, to na prawo, to na lewo, bez najmniejszej troski o następstwa doświadczonego w drodze wypadku; widocznem było bowiem, że powóz jakiegoś szwanku był doznał. Ale cóż złego stać się mogło? – myślała sobie dzieweczka – skoro ojciec powozi! wszak on wszystkiemu złemu zaradzić zdoła.
– A daleko tam jeszcze do waszej kuźni? – zapytał podróżny, zwracając się do górala.
– Już widać kuźnię, proszę pana. Ot, tu domek na prawo. Stoją przed nim konie do okucia.
Zwolna, ostrożnie, z niemałem wysileniem i woźnicy, i podtrzymujących powóz ludzi, dojechano wreszcie przed kuźnię, ku wielkiej uciesze wiejskich dzieci, w mnogiej liczbie zbiegających się ze wszystkich stron wioski.
O pięknych rysach, i silnej a zgrabnej budowy ciała kowal, niemal z dworską grzecznością kapelusz zdjąwszy, zapytał, czem służyć może.
– Pękła mi oś u koła – z wyraźnym włoskim akcentem odrzekł podróżny. – Proszę mi powiedzieć, ile będzie potrzeba czasu na zreperowanie szkody.
Obejrzawszy koło, kowal odrzekł, że przy największym pośpiechu nie zdoła ukończyć roboty przed czterema godzinami.
– Aż tyle! oj, to bieda. Śliczne to wprawdzie miejsce… – I to mówiąc, rozglądał się podróżny na wszystkie strony po malowniczej okolicy. – Warto tu przyjechać umyślnie, a nie przypadkiem, pobłądziwszy drogi. A jest tu gdzie gospoda, gdzieby konie umieścić na ten czas można?
– A jakże, proszę pana, jest porządna gospoda na tamtym końcu wsi. – I to mówiąc, zwrócił sie kowal do stojącego we drzwiach kuźni pacholęcia. Hans – rzeki do niego – zaprowadzisz pana do gospody i zaraz wrócisz.
Ośmioletnie, ładne pacholę, którego oczy wlepione były jak w cudowny obraz, w postać dzieweczki w powozie siedzącej, wysunął się naprzód, dopomagając w wyprzęganiu koni.
– A ze mną co się stanie, papo? – po włosku zapytała dziewczynka.
– Chcesz pójść ze mną do gospody, Lenoro?
– Nie chcę. Wolę tu zostać; ot tam, w tym ładnym ogródku! – I paluszkiem wskazała na sad przy kuźni, gdzie pełno było drzew i kwiatów.
Kowal, którego nieboszczka żona była rodem z Werony, umiał po włosku; w tym też języku odezwał się do dzieciny:
– Jeżeli Signorina chce tu zostać, to bardzo proszę; będzie tu jej lepiej, chłodniej i spokojniej niż w gospodzie. – I zbliżywszy się do powozu, dzieweczkę wziął na ręce, delikatnie, jak jaką ptaszynę zaniósł do ogródka. Tyle malowało się poczciwości na twarzy kowala, że podróżny bez żadnego wahania córeczkę jego pieczy powierzył, sam " zaś poszedł za końmi w stronę gospody, by o ich wygodzie zarządzić.
Gdy w godzinę potem do kuźni powrócił, zastał w ogrodzie jedynaczkę, smacznie zajadającą poziomki, które jej na kapuścianym liściu, klęcząc przed nią jak przed królewną, podawał mały Hans. Na stoliku stała miska z kwaśnem mlekiem, bochenek chleba i osełka masła.
– Papo! papo! pójdź tu prędko; czeka na ciebie wspaniały podwieczorek. – I ojca uściskawszy, zaczęła go częstować sielankowemi specyałami, bezustaunie, jak skowronek szczebiocąc.
– Prawda, jak tu ładnie, papo? daleko ładniej niż w Wenecyi! Wszystko świeże, wszystko zielone, wszystko pachnie: drzewa, kwiaty, skoszone siano i poziomki! Mnie tu tak dobrze! ja tu chyba zostanę!
– A ja co pocznę bez mojej pieszczoszki? – odrzekł ojciec, z lekkim w glosie odcieniem smutku, a priori na dalekim horyzoncie widząc już rysującą się postać przyszłego zięcia, owego najeźdzcy, który miał kiedyś najdroższy wywieźć z domu skarb, całe jego szczęście.
– Ale i ty tu zostaniesz, papo! wybudujemy sobie domek z balkonem i zielonemi okiennicami; urządzimy ładny ogród; ja będę z Hansem się bawić, a ty będziesz polował na dzikie kozy.
– A są tu gemzy? – zapytał ojciec Lenory, namiętny myśliwy.
– Czasem bywają – odrzekł chłopaczek i – W przeszłym tygodniu właśnie ojciec kozła zabił.
Dowiedziawszy się od kowala, że o tej porze wieczornej najłatwiej natrafić na dzikie kozy, podróżny czemprędzej wydobył z powozu strzelbę, wziął z sobą przewodnika i obiecawszy, że za dwie godziny powróci, puścił się wijącą się za domem kowala ścieżką, pod stromą górę, spiesznie dążąc aż na sam jej szczyt.
* * *
Ukończywszy porządek w szafach, gdzie złożone były akta kościelne, sędziwy pleban z Brainz zabierał się do czytania brewiarza, gdy do drzwi jego zapukano i na wezwanie nie czekając, weszła do izby – nie mniej od proboszcza wiekowa, lecz i jak on krzepka jeszcze – tegoż kucharka.
– Czego chcecie, Lizo?
– Proszę waszej Wielebności, przyszedł tu Hans, syn kowala i przyprowadził z sobą jakieś śliczne paniątko, jeśli nie czasem aniołka, bo mu tylko skrzydeł brakuje. W życiu mojem – a życie to już długie – nic tak pięknego jeszcze nie widziałam. Tak chyba wyglądać musiała Przenajświętsza Panna, gdy u Matki, u sędziwej Świętej Anny bawiła.
– Ale może mi wreszcie powiesz, czego te dzieci chcą – odrzekł proboszcz, widząc, że zanosi się na długą rozmowę zacnej zresztą, ale wielce gadatliwej sługi.
– Chcą się z waszą Wielebnością widzieć.
– To ich przyprowadź.
Gdy po chwili drzwi się otworzyły, zdziwiony proboszcz, in petto przyznać musiał, że w opisie starej Lizy przesady nie było; ujrzał bowiem, jakby z samych niebios przybyłe śliczne stworzenie, za którem stał Hans, syn kowala. Zwracając się do pacholęcia, dzieweczka półgłosem zapytała, wskazując na księdza:
– A umie on po włosku?
– Ksiądz proboszcz wszystkiemi mówi językami. Zbliżyło się wówczas dziewczątko do plebana i ładnie przed nim dygnąwszy, rzekło:
– Mamy prośbę do waszej Wielebności.
– Jakaż to być może prośba, dziateczki? – ozwał się proboszcz, z coraz to wzrastającem zdziwieniem wpatrując się w tę śliczną, dziecięcą postać.
Dzieweczka zwróciwszy się do stojącego na progu Hansa, wzięła go za rękę, przyprowadziła przed krzesło, na którem siedział pleban i tam, gdy oboje uklękli, rzekła z największą prostotą:
– Prosimy, aby nam ksiądz proboszcz dal ślub. My się pokochali, Hans i ja – chcemy być mężem i żoną. Wszak tak, carino mio? – dodała, spoglądając w zachwycone oczy chłopaczka.
– Tak, Signorina mia – odrzekł Hans – dziś i jutro i zawsze, tak na ziemi jak i w niebie, chcę być przy tobie i z tobą.
Dziwna była w dzieciakach tych powaga, dziwna stanowczość. Pleban patrzał na maleńką, klęczącą przed nim parkę i zamiast się rozśmiać, nagle posmutniał.
– Przedewszystkiem wstańcie, dziatki moje. Trzeba nam się rozmówić – i to rzekłszy posadził dziewczynkę na kanapie, kucharce coś do ucha szepnąwszy, Hansowi zaś wskazał ławeczkę, którą tenże umieścił tak, aby siedzieć u nóg dzieweczki.
– Powiedz mi naprzód, jak się nazywasz, signorino? – zapytał ksiądz.
– Nazywam się Lenora.
– A dalej? prócz imienia, musisz przecież mieć i nazwisko.
– Lenora di Lucrizio.
– Masz matkę?
– Nie mam. Jeszcze dzieckiem byłam, jak mama umarła. Pleban mimowolnie się uśmiechnął; już więc maleństwo to za dziecko się nie miało.
– Ale może masz ojca.
– O! mam! i to bardzo dobrego, bardzo kochanego ojca.
– A czemże on jest, twój ojciec?
– Czem jest?… – nieco pytaniem zakłopotana, odrzekła dzieweczka – jest sobie… panem.
– A co robi?
– Co robi?… – tu namyśliła się chwilkę. – Czyta, pisze, konno jeździ, śpiewa, ah! jak ślicznie śpiewa.
– Czy z ojcem tu przyjechałaś?
– Tak jest, z ojcem; zbłądziliśmy w drodze, potem złamało nam się coś u powozu i musieliśmy się tu zatrzymać. Ale dobrze tak się stało, bo tymczasem Hansa poznałam i pokochałam go.
Mówiąc to, dzieweczka głowę pacholęcia objąwszy, białą na niej położyła rączkę, jakby dla poświadczenia, że główkę tę w posiadanie bierze. W dziecinnym, ale zarazem już i po trochu kobiecym, ruchu tym, tyle naiwnego było wdzięku, tyle nieświadomej siebie poezyi, że artysta dużo byłby dal, aby ruch ten, na gorącym uczynku schwyciwszy, na płótno żywcem przenieść. Hans milczał, wciąż w dziecinę wpatrzony; zdawało się, że cala jego dziecinna, ale już gorąca duszyczka, w dużych, czarnych oczach tkwiła. Przypatrując się im, szepnął ksiądz półgłosem:
– Śliczny obraź bo śliczny, ale do przyszłości zastosować się chyba nie da.
Tymczasem weszła Liza, na tacy przeróżne przynosząc łakocie, wśród których stał wazonik z bukietem alpejskich róż.
– Ach! co to za śliczne róże! – zawołała dzieweczka – czy one są dla mnie?
Uradowana kucharka, o mało że nie na kolanach pięknej panience bukiet podała.
– Siadajcie dziateczki – rzekł proboszcz, krzesła do stołu zbliżając – zjedzcie trochę podwieczorku.
– A nasz ślub? – zapytała Lenora. – Możebyśmy naprzód ślub wzięli, a potem, z kościoła wróciwszy, zabrali się… do podwieczorku?
– Nie, dzieci, nie. Okna otwarte, gotowe wlecieć pszczoły i wszystek miód wam zjeść. Siadajcie.Szczebiotaniu rozbawionej dziewczynki przysłuchiwał się pleban z rozrzewnionym uśmiechem, kucharka z zadziwieniem pełnem czci, Haus z czcią, równającą się ekstazie; nawet jeść trudno mu przychodziło.
– A twój ojciec, gdzie się obecnie znajduje, signorino? – zapytał proboszcz.
– Poszedł ze strzelbą w góry, szukać dzikich kóz. Wróci za dwie godziny.
– No to, skoro niedługo tu ojciec będzie, poczekamy na niego ze ślubem waszym; bez jego zezwolenia dać wam go nie mogę.
– Oh! pewno zezwoli! Papa mi nigdy niczego nie odmawia; dlaczegóżby tym razem miał odmówić?Mniej niż dziecina, o uległości ojca jej przekonany ksiądz, rzekł:
– Pójdźcie tymczasem bawić się w ogrodzie. Liza wam pokaże króliki, małe koźlątko, mnóstwo kurcząt, no, i cóż jeszcze? – pytał starej sługi.
Liza tajemniczo palec na ustach położyła.
– Jeszcze coś pokażę, coś ślicznego – rzekła kucharka – ale to wielki sekret. Pójdźmy.
I w samej rzeczy, Liza tak gruntownie, nietylko zabawiła, ale i umęczyła maią signorinę, że gdy ojciec na plebanię po córeczkę zaszedł, następujący przedstawił mu się obraz.
Na kopicy świeżego siana leżała uśpiona dzieweczka, na kolanach trzymając białego królika, podczas gdy synek kowala gałązką kwitnącej akacyi od much ją oganiał. Zbiegły się jakby z umysłu w ten jeden kącik ogrodu wszystkie promienie i promyki zachodzącego słońca, którego blaski ostatnie czepiały się rozwianych włosów dzieciny, jakby nimbem, całą, zgrabną postać jej otaczając. Snu tego z bałwochwalczą sumiennością pilnował chłopaczek, w duszy sobie powtarzając, że ta opromieniona, piękna istota, chyba nie może do tej samej należeć ludzkości, co wiejskie dziewczątka, z któremi zwykł się bawić.
Długo w obraz ten ojciec Lenory się wpatrywał, i po chwili zdziwienia posmutniał; może mu w duszy coś szepnęło, że przyjdzie dzień i chwila, w której przed jego ukochaną jedynaczką klęczeć będzie, nie bose, góralskie pacholę, ale taki, co ją zabierze na zawsze, a ona – w domu tym skarb najdroższy – uradowanem, bo rozkochanem sercem zgodzi się na to rozdzierające dla niego rozstanie.