- W empik go
Obrazy i obrazki Warszawy - ebook
Obrazy i obrazki Warszawy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 369 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CO? I DLA CZEGO?
Zaiste, trudneby to było zadanie, gdyby mi przyszło zdać ścisłą sprawę i rachunek z tego co się w tem dziełku mieści. – Nigdy nie miałam chęci, ani zamiaru zbierania ścisłych statystycznych wiadomości o stolicy naszego kraju; jej historyi nie poważyłabym się dotknąć śmiało, bo ta innego pióra, wielkich wiadomości i przyjaźniejszej pory oczekuje – do świetnego życia Warszawy nigdy czynnie nie należałam i nie należę – cóż więc o niej powiem? co napiszę?
Od dzieciństwa żyjąc w mieście, znam bez wątpienia wiele jego osobliwości, ale któż ich nie zna? Mamy tyle wspomnień o Warszawie, tyle jej opisów porządnych, że wiedząc przynajmniej o Świeckim, Gołębiowskim, Lipińskim i Balińskim, znając cząstkowo udzielane wiadomości Autora Pamiątek Warszawy, wielkiej śmiałości, wielkiego zaufania w swych siłach potrzebaby, do przedsięwzięcia nowego opisu.
Ale ja też opisywać nie myślę; nie powiem wam ile łokci długości i szerokości ma jaki plac lub ulica, ile przy niej domów stoi – ile kaplic i kolumn znajduje się w którym kościele, i do jakiego one porządku architektury należą; – wszystkich takich szczegółów, dat, cyfer, nie wiele tu znajdziecie. – Za to powiem, jakie uwagi powstawały w umyśle moim na widok niektórych gmachów lub zakładów, podzielę się z wami wrażeniem, jakie mnie kiedyś w tej lub owej świątyni ogarnęło, wspomnę co od starych ludzi słyszałam, co w książkach czasem spotkałam, co niedawno dowiedziałam się od mężów znakomitych nauką i badających dzieje Warszawy.
Wiem, że zdanie moje nie w każdego zdanie trafi, że wsunięte tu wiadomości nowe ani rzadkie nie będą, jednak milej je będzie znaleźć gotowe, w właściwem miejscu, niż z mozołem szukać w potrzebie.
Teraz pozostaje mi jeszcze powiedzieć dla czego zbierałam te obrazki, i czemu je dziś na widok powszechny wystawiam? Oto – urodziłam się w Warszawie. – Gwar jej życia najpierw uderzył moje ucho, dzwony wszystkich jej kościołów śpiewały nad moją kołyską, usypiając i budząc mnie na przemiany, z pośród jej murów wzrok mój najprzód w niebo się wznosił, wszystkie wypadki i wspomnienia bytu mojego tak zawsze z Warszawą się łączą, że bez mej woli i wiedzy nawet, wzrosło we mnie uczucie szczególnej życzliwości, dla tego punktu szerokiej ziemi, świadka tylu wielkich wypadków, tylu cnoty przykładów. – Dla tego to, jak dziecko o rodzinnej chacie, jak starzec o dawnych czasach, ja lubię słuchać, mówić o Warszawie. – Dla tego patrząc na zmiany, które w niej jak w każdem dziele ludzkiej ręki nieustannie zachodzą, patrząc na nowe gmachy wznoszące się w miejscu tych, co w gruzy upadły, i zacierające ich ślady, nieraz pomyślałam sobie: że szkodaby choć kilku zarysami nie utrwalić tych kształtów tak ciągle a nieznacznie się zmieniających, tak zwolna nowe przybierających barwy; – pod wpływem każdego nowego wrażenia pobieżnie, dla siebie, rzucałam na papier uwagi o tej lub owej części lubego mi grodu. I Takim to sposobem powstały te obrazki.
Nie jestem tyle próżną, by im jakieś pewne, trwałe stanowisko naznaczać, lecz przekonana, że żadna myśl poczciwa zupełnie bezowocną być nie może, spodziewam się że i ta książka znajdzie swoich czytelników; że ją chętnie weźmie do ręki matka w rodzinnem kółku, dziewica w swojej komnatce, lub brat jej, co pasując się z nawałem różnorodnych nauk, nie miał jeszcze czasu spojrzeć w dzieje swojego kraju, a tem mniej pojedynczych jego części; że młoda ziemianka przeczytawszy te kartki, nie tylko za skład modnych towarów, za przybytek zabaw i wesołości uważać będzie Warszawę.
Słowem; – jeżeli chodząc po Krakowskiem przedmieściu, od sklepu do sklepu, dla nabycia kosztownej fraszki, wspomni ktokolwiek, że na przeciwko jest nędzy schronienie – jeśli kto drugi zamiast rzucić ubogiemu obojętną jałmużnę, umieszczeniem go w jakim zakładzie, zapewni pokój ostatka dni jego, jeśli przechodząc koło starych murów uczci pamięcią ich dawnych mieszkańców – jeśli spotkawszy pięknego czynu wspomnienie pomyśli: że warto po sobie podobną pamięć zostawić – to już nie próżno moje obrazki kreśliłam.
Jeżeli wreszcie dzisiaj trudno im cel wybitny naznaczyć, pomyślmy, że świat i ludzie, idąc zwykłą lat koleją, jednak na jeden i ten sam przedmiot coraz z innego patrzą stanowiska; chociaż więc każdy wie i widzi wszystko co tu opisałam, przyjmijcie te obrazki, jako szkic zdjęty z ulubionej postaci, jako kartkę dziennika, które lubo zwyczajne i obojętne w chwili skreślenia, z każdym dniem nabierają ceny: – a gdy się postać zmieni i uczucia przeminą, stają się nam świadkami bytu i wrażeń, które inaczej przeminęłyby bez śladu.
I.PIELGRZYMKA PO KOŚCIOŁACH.
W każdej ważniejszej chwili życia, pierwsza myśl religijnego człowieka ku Bogu dąży; pierwszy krok dziecięcia z domu rodziców do chrzcielnicy je prowadzi, prawdziwe uczucie szczęścia lub cierpienia ku niebu nas zwraca; – ono najczęściej bywa celem pierwszego polotu wyobraźni, ono bywa kresem głębokich dociekań mędrców rozbijających się o niedocieczona istotę Stwórcy. – Dla tego zaczynając po staremu, zamierzam najprzód wspomnieć niektóre kościoły Warszawy, te przybytki jawnej i uroczystej czci Boga od tak dawna nieprzerwanie Mu składanej, te gmachy w których tylu wieków przeszłość wypisana olbrzymiemi głoskami ołtarzy, filarów i grobowców, rozłącza swe bogactwa przed okiem przechodnia, które najczęściej zaćmione lenistwem ducha, błąka się obojętnie po tych świętych szczątkach.
Kościoły były u nas świadkami wszystkiego, co tylko ważnego, świetnego, pożytecznego stało się w kraju: – każde wielkie przedsięwzięcie polecano publicznie Bogu, za każdą pomyślność dziękowano serdecznie; w czasie klęsk powszechnych, tu wsparcia i pociechy szukano; to tez każdego prawie znakomitszego wypadku ślady znajdziemy w kościelnych murach.
A pominąwszy dawne dzieje i wypadki" czyż dla każdego z nas, kościół nie ma świętego, tajemniczego uroku? – Któż wchodząc pod te wyniosłe sklepienia nie czuje się przejętym pewnem trwożnem poszanowaniem? Kto wśród wzburzenia umysłu nie doznał uciszenia w tych murach ręką Wiary ku czci Miłości wzniesionych? Kto wreszcie przechodząc własnego życia koleje, zapomni, że u stopni ołtarzy, płakał w cierpieniu, w radości, dziękował?
Komukolwiek zaś Warszawa jest miłą, kto się w niej rodził lub przemieszkał długo, ten pewnie w poczciwem sercu zachowa! cześć głęboką dla jej kościołów, jak dla grobów boleści, jak dla błogiego pokoju kolebki.KATEDRALNY KOŚCIÓŁ Ś. JANA (1)
Przy wązkiej Świętojańskiej ulicy, stoi najdawniejsza Warszawy świątynia, otoczona i zasłonięta sąsiedniemi domami, jak w ów czas, kiedy jeszcze ta strona miasta była głównym punktem skupienia ogólnego życia; dla tego – (1) W r. 1250, kiedy Warszawa wsią jeszcze była, istniał tu już kościołek drewniany, po zgorzoniu którego, odbudowany w r. 1201 przez Ziemowita 1. księcia mazowieckiego, w r. 1313 stał się parafialnym, pod tytułem Świętego Jana. W roku 1330 Kommissarze apostolscy sądzili tu sprawę Kazimierza W. z Krzyżakami. Janusz ks. mazow, odnowił i powiększył go do dzisiejszej obszerności, a w roku 1400 kollegijatę z Czerska tu przeniósł.
W 1762 roku, przystawiono staraniem i nakładem Klemensa Branickiego kaplicę po prawej stronie Wielkiego ołtarza, rozpoczętą w połowią XVII wieku, przez Stanisława Małopolskiego. – W roku 1822 starannie odnowiony. – W roku 1843 przerobiony, jak go dotąd widzimy.
może zewnętrzna jej postać nie mogąc w małej przestrzeni sprawić widzowi wielkiego wrażenia, nie przygotowywa go należycie do widoku, jaki za wnijściem wewnątrz spostrzega.
Przez obszerny przysionek wchodzisz pod chór, i tu już stojąc w półcieniu czujesz, jak cię mimowolne poszanowania uczucie ogarnia; wzniosłe sklepienie śmiało wsparte na wysmukłych kolumnach, pociąga wzrok ku sobie; – boczne okna wielkie, kolorowem szkłem gdzieniegdzie ozdobione, rzucają na potrójną nawę kościoła jasne światło, które odejmując mu posępność, gotyckim gmachom właściwą, nie umniejsza przecież powagi i piękności. Okna te cudny sprawują effekt, kiedy w Czwartek lub w Niedzielę, uroczysta processya cały wewnętrzny obwód świątyni obchodzi, a po bogatych szatach kapłanów, po białej niewiast odzieży, po siwych włosach starców, przebiegają różnobarwne promienie, przypominające tęczę – zwiastunkę nadziei i pokoju.
W wielkim ołtarzu, wszystko nosi piętno powagi i uroczystości niewypowiedzianej; – z każdej strony długi chór z dębowego drzewa i pod nim takież stalle kanoników, bogatą rzeźbą ozdobne, tworzą dwie ciemne ściany, od których mocno się odznaczająca purpura prałatów, i białe komże młodszego duchowieństwa, samą sprzecznością barwy, zdają się przypominać wezwanym ku służbie bożej: – "Ty sam bądź jasnym i nieskażonym, a przepych świata za cień tylko uważaj. "
I jakby dla ułatwienia tego nakazu, ołtarz jaśniejący złotem pociąga oko, ale go nie razi, bo troskliwie dobrane szyby dwóch olbrzymich okien, łagodzą blask światła, i tajemniczym prawie urokiem napełniają całą tę cześć świątyni. Patrząc ze środka kościoła, zdaje się tu widzieć ów przybytek, w którym duch Boży ogarniał wybranych; przejmuje nas trwożna nieśmiałość, a przecież łagodne jakieś wzruszenie pociąga mimowolnie do tych szerokich stopni, u których pragniemy ukorzyć serca nasze, do tych obrazów, co mdlejąc, w niepewnem świetle, porywają umysł od ziemi; do tych prostych i poważnych śpiewów sług Pana, to znów do nierównych a przecież zgodnych tonów z chóru pochodzących, i malujących tak wiernie burzliwe czucia i niestały umysł sług świata; – w śpiewie kapłanów słyszysz wyraźnie odbicie pokoju duszy, ufności w Panu, nieustanną a zawsze jednaką modlitwę; – w dźwiękach orkiestry niepewność, uniesienie, czasem ciszę lub wesele chwilowe, częściej burzę, płacz, lub jęki.
Kiedy tak przejęły i niepewny wahasz się między pociągiem i nieśmiałością, rzuć okiem na lewo; – na stopniach kamiennych mnóstwo ukorzonych postaci pochyla w modlitwie czoło; – wyżej ciemna kaplica, napełniona pobożnym ludem.
Jest to znana kaplica Pana Jezusa.
W ołtarzu, posąg ukrzyżowanego Zbawiciela wyrobiony z ciemnego drzewa, takie piętno boleści i miłości nosi w obliczu, że nieprzytaczając wspomnieli niezliczonych cudów, których tu wierzący podług podań i akt kościelnych jawnie doznali, – już samo roztkliwienie najzimniejszego serca na widok tej twarzy, samą pociechę jakiej doznaje cierpiący, wpatrując się w ten wyraz niewysłowionego, nadludzkiego cierpienia, jest jawnym, codziennie powtarzającym się dowodem łaski Stwórcy i Pocieszyciela.
Ile to głosów wzniosło się ztąd w niebo od czasu, kiedy pobożny Baryczka mieszczanin warszawski sprowadził posąg ten z Norymberg!, chwytającej się reformy! Hartowna dusza Maryi z Gonzagów, nieraz tu siły i wsparcia szukała. Przebiegły umysł Maryi-Kazimiry tu się uniżał w pokorze. Marya-Józefa modliła się na tych kamiennych stopniach o cnotę dla dzieci, o szczęście małżonka; a oprócz znacznych rodem i godnością, ileż to od końca XVI wieku aż do naszych czasów, żon, cór, matek, starców zasyłało tu modły do nieba – i jeżeli nie spełnienie prośby, to przynajmniej uspokojenie, złagodzenie boleści, nowa ufność w sprawiedliwość i miłosierdzie Boga odniosły! Nie wiem czy to ogólne jest wrażenie, ale miejsca skropione łzami, miejsca w których odnawiają się nieustannie oznaki wiary i miłości, miejsca smutku i pociechy, budzą we mnie głębokie poszanowanie.
Kaplica Pana Jezusa, codzień pełna jest pobożnych; – w piątki, od świtu aż do południa, trudno się tędy przecisnąć, a msze jedna po drugiej bez przerwy odprawiane bywają.
Po drugiej stronie W. ołtarza jest kaplica poświęcona Najświętszej Maryi Pannie. – Tu wszystko świetniejszej, weselszej barwy, światło dzienne złoci ściany, mały chórek z organami u góry, ławki pod ścianami, wszystko milą, choć może nie tyle co poprzednia kaplica uroczystą ma postać. – Sam ołtarz z postacią boskiej dziewicy, zarówno cierpiących jak szczęśliwych pociąga ku sobie.
Kaplica ta należy do istniejącego od dawna, przy kościele tutejszym Bractwa literackiego, którego założenie odnosi się do roku 1669. – Król Michał i Jan III. potwierdzili je; do protektorów tego zgromadzenia, prawie zawsze należały znakomite osoby, a między niemi, Kardynał Radziejowski, Marja Kazimira, August II. i wielu innych.
Dawniejszemi czasy do Bractwa literackiego należeli głównie obywatele i rzemieślnicy warszawscy, dziś obok nich ujrzysz kupców, artystów, urzędników wyższych i niższych stopni. Obowiązkiem braci jest znajdowanie się w uroczystości w świątyni, jałmużna i modlitwa.
Niewiadomo dla czego to bractwo, literackiem nazwano? Może w czasie, gdzie między średnią klassa warszawian rzadką była oświata, nauka czytania i chóralnego śpiewu, koniecznie każdemu Członkowi tego towarzystwa potrzebna, nadawała mu pewną wyższość nad współbracia, ktora się jeszcze nie podniosła była do tego stopnia umiejętności, i jako człowiekowi zdolnemu zajęcia się książką z pożytkiem, nadawała nazwę literata?
Świątynia ta, najdawniejsza w całem mieście.
……………………………………………………………………………..
Przy wielkim ołtarzu znajduje się grobowiec Stanisława i Janusza, ostatnich książąt mazowieckich, wykuty z czerwonego marmuru, i przedstawiający w braterskiem objęciu, tych dwóch młodzieńców tak silnem przywiązaniem za życia złączonych, i w kwiecie wieku, w jednymże prawie czasie snem śmierci owianych. W kaplicy Pana Jezusa, z czarnego marmuru nagrobek Jana Szembeka z modlitwą przez niego ułożoną. – W ścianach mozajkowe portrety Okęckiego biskupa poznańskiego, i prymasów, Raczyńskiego i Poniatowskiego Michała. – Marmurowe tablice z takiemiż popiersiami, Zagórskiego, Nowodworskiego, tylu szczęśliwemi bitwami i przyjaźnią Fabijana Birkowskiego znakomitego, Czartoryskiego, Zygmunta Kazanowskiego, wszystkich znakomitych wojowników. – Skromna tablica położona uczonemu Albertrandemu, i portretami ozdobny nagrobek Bacciarellego, którego prace tyle kościołów, tyle pałaców ozdobiły.
Oprócz kilku jeszcze grobowców z czerwonego granitu, ujrzysz śliczny, z białego marmuru wystawiony pomnik Stanisława Małachowskiego. – W płaskorzeźbie popiersia rycerzy, kapłanów, urzędników miejskich, a napisy na nich świadczą, że każdy szczycił się swoim stanem i całem życiem usiłował w raz obranym zawodzie na chlubną i poczciwą wzmiankę po śmierci zasłużyć. – Ciekawa rzecz, jakie też dla nas nagrobki pisać będą? – my tak wszyscy wszystkiem być chcemy, tak zdajemy się zapominać zupełnie, że warunkiem pierwszym doskonałości budowy, jest staranne, dokładne obrobienie każdego kamyka, każdej cegiełki, że równie ważną jest praca kopiącego ziemie na posadę, jak i tego, który najwyższe kończy sklepienie!
Z wielkiego chóru po nad głównemi drzwiami umieszczonego, i wielkiemi organami opatrzonego, prześliczny jest widok na cale wnętrze kościoła; w czasie wielkich uroczystości, kiedy cała nawa napełniona jest pobożnymi, kiedy przed Wielkim ołtarzem roztoczona cała wspaniałość naszych obrzędów poważnem uczuciem duszę napełnia, kiedy dźwięk narzędzi muzycznych i dobranych głosów, w nadludzką sferę umysł i serce unosi, wtenczas będącemu na chórze zdaje się, jakby zawieszony między niebem i ziemią, bujał w niezmierzonej przestrzeni i raz w modlitwie z ludźmi braćmi swymi, to znów w melodyi z niebieskiemi chórami się łączył.
Wiele jest dni świątecznych ze szczególną uroczystością, w kościele Świętego Jana obchodzonych, ale mnie, dwie najmocniej zajmują.
Umywanie nóg starcom w Wielki Czwartek… i odpust na Przemienienie Pańskie. Kogóż bo nie wzruszy ten jawny dowód pokory Zbawiciela, którą on uczniom swoim przekazał? Któż się nie upokorzy, widząc pasterza i duchownego ojca tylu wiernych, czyniącego najniższą posługę najuboższym z ubogich? Kto nie przyzna, że ta tylko religja jest boską prawdziwie, w której zwyciężenie pychy nie poniżenia, lecz największej doskonałości jest dowodem.
W dniu Przemienienia Pańskiego i przez cały tydzień potem święcie następujący, nieprzeliczone tłumy modlących się, zalegają świątynię, bo jestże kto, coby przemiany na lepsze nie pragnął?
Strojem i korną postawą odznaczają się włościanie z okolic Warszawy, tłumnie na tę uroczystość ze wszystkich stron przybywający. – Ubiór ich mile w oko wpada; głowę każdej niewiasty wielki czepek osłania, każda dziewucha wzorzystą chustką przykrywa gęste włosy i kraśnemi kwiatami zdobi swe czoło, a świeża bielizna, liczne wstęgi u warkoczy, starannie wyszywane trzewiki, i niezliczone mnóstwo korali, paciorek błyszczących na ich szyjach, świadczą równie o zamożności, jak i o zamiłowaniu porządku tych sąsiadek naszych. Odzież mężczyzn kolorem tylko różni się jedna od drugiej – czy to zielona, granatowa, czy siwa, zawsze jednego kroju sukmana okrywa silne barki, jednakiego kształtu wysoka czapka " z barankiem pod ramieniem spoczywa, a wszyscy przez ciąg całego nabożeństwa na kolanach z schyloną głową, równie a może goręcej niż mieszkańcy miasta w ławkach i krzesłach siedzący, modlą się do Pana niebios o przemienienie wszystkiego, co w ich doli zbyt ciężkiem jest lub było. – Przez tyle lat w tych murach i w tym dniu tak jednogłośnie, o tęż samą łaskę wołają, a choć ogólna prośba często tylko w drobnych i rozproszonych cząstkach wysłuchaną bywa, prośba ta co rok z równym zapałem, z równą wiarą się powtarza. Patrząc na te tysiące głów, to schylonych z pokorą, to z miłością ku niebu wzniesionych, z uwielbieniem podziwiamy te dwa cuda – jeden stałej, niezmiennej ufności, drugi – nieograniczonego miłosierdzia, za które taką wdzięczność mieć należy, choćby ono nie objawiało się inaczej, jak tylko utrzymaniem w sercach wiary i zaufania.KOŚCIÓŁ XX. PIJARÓW.
Przytulony do katedry Świętego Jana, tuż obok niej stoi niepozorny z powierzchowności, jak najskromniejszy wewnątrz kościół Xięży Pijarów, w roku 1618 przez Zygmunta III dla OO. Jezuitów zaczęty, a przez tychże zakonników w r. 1626 dokończony; oddanym został Pijarom, po przeniesieniu ich z ulicy Długiej, z miejsca gdzie dziś jest kościół katedralny N. Trójcy.
Kościół ten, w którym po tyle razy brzmiały poczciwe, szlachetne, pełne religijnego uczucia wyrazy naszego Skargi, świetna wymowa Sarbiewskiego i tylu innych, który po skassowaniu Jezuitów, przez długi czas stał pustką, a później za skład wełny i innych towarów służył, przywrócony do dawnego przeznaczenia znowu odbija głosy ku Niebu dążące, czy to w śpiewie artystów i lubowników muzyki, którzy tu co niedzielę prawie, z prawdziwym talentem najpiękniejsze religijne dzieła wykonywają; czy w cichej modlitwie pobożnych, czy w pełnych zapału wyrazach znakomitego kaznodziei.
Uroczyście tu obchodzonym bywa dzień N. P. Łaskawej, przez Jana Kazimierza za szczególną opiekunkę miasta tutejszego uznanej, a przypadający w pierwszą niedzielę majową.
Do kościoła tego przytyka od Jezuickiej ulicy, dawne kollegijum Jezuickie w r. 1725 przez Ludwika Załuskiego wysławione, a teraz na mieszkanie dla Xięży Pijarów służące. – Dziwnym zbiegiem okoliczności, w miejscu gdzie przez lat tyle żądzą władzy ożywione Zgromadzenie Jezuitów jednym trybem kształciło młode umysły, i za ich pośrednictwem tak wielki wpływ na kraj cały wywierało, przebywa Zgromadzenie. Pijarów. (1)
–- (1) XX. Pijarów sprowadził do Polski Władysław IV. w r. 1635.BERNARDYNI.
Naprzeciw zamku, jedną stroną ku Krakowskiemu-przedmieściu, drugą ku Wiśle zwrócony, wznosi się założony przez Annę księżnę mazowiecką w roku 1454, kościoł Bernardynów, z wieżą włoskiego kształtu, i klasztorem przysłoniętym ozdobną galerją. Kościół ten ma piękną kaplicę świętego Ładysława, i drugą N. P, Maryi, zwaną Loretańską – wielki ołtarz za filarami, którego widać obszerne sklepienie zakonnego chóru zdaje się mimo powagi, jakąś napowietrzną budową. – Wnętrze tego kościoła po mistrzowsku na płótno przeniesione przez p. M. Zaleskiego, widzieliśmy na ostatniej wystawie sztuk pięknych. – Ogrody bernardyńskie rozciągały się dawniej aż do Wisły, a zakonnicy wierni uczynionemu ślubowi ubóstwa i pracy, sami je uprawiali, sami także starali się ozdabiać swój kościół już pędzlem, już dłutem, którem umiejętnie władać umieli.
Lubię w dzień pochmurny modlić się u Bernardynów, bo wtedy kościół ten o poważnych i wyniosłych sklepieniach, najstosowniejszą do kształtu swego przybiera barwę.
Pewnego razu, kiedy już mrok przysłonił białe mury bernardyńskiej celi, i zaledwie już można było rozeznać stojące w niej sprzęty, których świetność dowodziła, że to nie prostego zakonnika było mieszkanie, mąż poważnej postaci, w długiej fjoletowej szacie, z szeroką srebrną brodą, chodził wzdłuż i w poprzek, w milczeniu i głębokiej zadumie. Był to Stanisław Karnkowski, Arcybiskup gnieźnieński i Prymas królestwa; miał o czem myśleć i dumać, bo to było bezkrólewie po śmierci Stefana; czas niezgod i kłótni, kiedy po długich sporach głosy wyborców podzieliły się na dwie strony, dwoma obozami na elekcyjnem błoniu stanęły, i do zaciętej gotowały się walki.
Arcybiskup oddawna jaż z boleścią poglądał na te waśni, oddawna i Zborowscy pragnący na króla Maxymiljana Arcyksiecia austryackiego, i Zamojski trzymający stronę Zygmunta Wazy, starali się przeciągnąć ku sobie przeważne zdanie starca, a za jego śladem i duchowieństwa całego; lecz Karnkowski wierny kapłańskiemu powołaniu, nie mieszając się do niesnasek bratnich, stał między dwoma stronnictwami jak prawdziwy sługa boży, godząc spory, łagodząc niechęci, i oczekując kto obranym zostanie, by go wedle urzędu i obowiązku swego na króla namaścić. – Jednak sercem sprzyjał królewiczowi szwedzkiemu, boć to syn Jagiellonki, a Karnkowscy z ojca do syna, wiernymi byli Jagiełłów rodzinie.
Otóż jak już mówiłam miał o czem myśleć poważny starzec, tem bardziej, że strona Zygmunta słabiała, że chociaż panowie liczne dwory podejmowali, chociaż królowa Anna sama niezamożna, przeznaczyła sto tysięcy złotych na utrzymanie w Warszawie stronników ukochanego siostrzeńca, przecież uboższa szlachta nie mogąc się końca elekcyi doczekać, rozjeżdżała się do domów; – a co najgorsza, to że Zborowscy widząc iż Karnkowskiego przeciągnąć nie mogą, z pogróżkami się odezwali, i zapalony ich stronnik Górka wojewoda poznański, tego jeszcze dnia wykrzyknął:
– Albom nie Górka, albo jutro Arcybiskupa między nami ujrzycie!
Wiadomo że Zborowscy nie łatwo odstępowali od powziętych zamiarów, a Stanisław Karnkowski przechodząc myślą wszystko czego się dopuścili dotąd, coraz głębiej i smutniej się zamyślał, gdy zlekka we drzwi zapukano, i wnet z spuszczonym w tył kapturem, z założonemi rękami, stanął w celi poważny bernardyn.
– Cóż tam ojcze przeorze? spytał Karnkowski nie przerywając przechadzki.
– Źle oto! jeżeli Przewielebność Wasza posłuchać raczy. Przed godziną, ojciec Ambroży chodził po ogrodzie nad samym brzegiem rzeki i odmawiał wieczorne pacierze, gdy niespodzianie usłyszał obce głosy, i zasłonięty drzewem zobaczył dwóch nieznajomych uwijających się nad wodą; – to oglądali brzeg; to patrzyli na klasztor, w końcu wsiedli, w małe czółenko i odpłynęli, mówiąc: "za dobrą godzinę!"
– A minęła już ta godzina ojcze?
– Tylko co! Aleja też usłyszawszy o widzeniu ojca Ambrożego, posłałem trzech braciszków na zwiady, i to mówią mi, że do brzegu pod ogrodem przybił spory statek, zbrojnym ludem osadzony.
– Może jacy źli ludzie myślą najść cichych sług bożych?
– Nie! – Tylko niewiem jak sobie wyeksplikować co braciszkowie słyszeli.
– A mówcież no, mówcie ojcze przeorze! – rzekł zniecierpliwiony trochę Karnkowski.
– Oto, – chcą porwać Waszą Przewielebność! – wymówił przytłumionym głosem bernardyn.
Zamyślił się Karnkowski, groźby Zborowskich przyszły mu na pamięć i zapytał po chwili:
– Nie wiecież ojcze co to byli za jedni?
– Niewiem! Tylko jeden z braciszków słyszał jak cóś mówili o Górce, i o przyrzeczonej nagrodzie, jeżeli mu przed północą Waszą Przewielebność dostawią.
– Niechże się dzieje wola boża! – rzekł Arcybiskup, i założywszy ręce na piersi począł znów chodzić po celi.
– Z pozwoleniem Waszej Przewielebności, – rzekł poważnie zakonnik, – z wolą bożą takie zgorszenie stać się nie może; i w tem przekonaniu takem rzeczy rozporządził, że nasi goście nie prędko się tu dostaną.
– A! broń Boże! nie chcę ja być powodem gwałtów i bitwy.
– Może do niej nie przyjdzie; boć myślę, że skoro napastnicy ujrzą szereg sług bożych gotowych na ich przyjęcie, zaniechają bezbożnego zamiaru.
– Nie! nie! Dziękuję wam za życzliwe chęci, ale nie chcę żadnego oporu; rozkażcie ojcom i braciom powrócić do cel swoich, a staranie o mojem bezpieczeństwie zdajcie na Opatrzność.
Słowa te, łagodnie lecz stanowczo wyrzeczone, zasmuciły bernardyna; wszelako posłuszny zwierzchniej władzy, wyszedł z celi pomału i niechętnie odwoływać wydane rozporządzenia.
Karnkowski tymczasem przywoławszy pokojowego, rozkazał mu jarzące świece w srebrnych świecznikach osadzone pozapalać, celę urządzić, na stole umieścić infułę i szaty biskupie, a przy krześle postawić pastorał; –
skoro się zaś młodzieniec oddalił, starzec klęknął u modlitewnika, i złożywszy ręce pobożną modlitwę zasyłał do Pana Zastępów.
Krótko trwała spokojność i milczenie, drzwi celi otworzyły się nagle, i mąż lat średnich z sutym wąsem, podgoloną głową, i szablą u pasa stanął na progu, a pochyliwszy się dwornie przed starcem, rzekł:
– Darujcie mi najprzewielebniejszy Księże Arcybiskupie, jeżeli wam święte przerywam zatrudnienie; ale co mi polecono wypełnić muszę. Dla dobra kraju, dla własnego bezpieczeństwa, chciej Przewielebność Wasza udać się za mną bez zwłoki.
– Gdzie? – spytał powstając Karnkowski.
– Nie mogę powiedzieć aż u drzwi klasztoru. Arcybiskup zbliżył się do mówiącego, a przypatrzywszy mu się przez chwilę rzekł:
– A gdybym nie chciał?
– Mam zbrojnych ludzi u bramy, odparł zagadniony, – porwiemy Waszą Przewielebność!
– I to wy, panie Pękosławski, podjęliście się takiego polecenia? Inaczej ja o sercu i prawości waszej trzymałem.
– Na tej nikt się nie zawiedzie. Ale czas uchodzi, Księże Arcybiskupie! spieszmy!
– Powiedzcie mi wprzódy – rzek! Karnkowski, kogo żądacie? Prymasa, czy Stanisława z Karnkowa?
– Podobno bardziej drugiego; – odpowiedział Pękosławski.
– Niechże więc te oznaki duchownej godności pozostaną w zakonnej celi, – rzeki Prymas, wskazując na obrzędne szaty swoje, a umoczywszy palce w zawieszonej przy drzwiach kropielnicy, przeżegna! się i wyszedł na kurytarz. – Ztąpiwszy na dół, zdziwił się nie pomału, gdy zamiast ogrodem ku Wiśle, poprowadzono go do drzwi na Krakowskie-przedmieście wychodzących; lam wsadzono go w karetę poczetem zbrojnych otoczoną, i konie skoczyły galopem ku krakowskiej bramie, a stamtąd tyłami na zamkowy dziedziniec wpadły.
Zwiększyło się jeszcze zdziwienie porwanego, kiedy przeszedłszy kilka komnat w ślad za Pękosławskim, wszedł do oświetlonej sali, i zamiast zuchwałych Zborowsczyków, ujrzał wychodzącą na swoje spotkanie królowę Annę Jagiellonkę, w wdowich szatach, lecz z spokojnem i pogodnem obliczem, a za nią wielkiego Zamojskiego, który podając Pękosławskiemu rękę, rzekł:
– Dzięki wam panie Stanisławie! będę ja tę przysługę pamiętał Waszmości. – A obyło się bez bójki?
– Już się za nami brama zamykała, kiedym usłyszał Zborowszczyków, jak się od ogrodu chałaśnie do klasztoru cisnęli, i jak ich ksiądz przeor odmonestował.
Tu dopiero dowiedział się Arcybiskup, że Zamojski wcześnie uwiadomiony o zamachu wymierzonym przez Górkę, zniweczył go, i niemało przykrości sędziwemu starcowi oszczędził.
Wkrótce potem, kiedy Zamojski zwycięztwem pod Byczyną elekcję Zygmunta Wazy zapewnił, poważny kapłan rozradowany z ukończenia niesnasek, w katedralnym kościele w obliczu mnóstwa panów i ludu, otoczony licznem duchowieństwem, donośnym głosem śpiewał Te Deum, a niedaleko, w bernardyńskim klasztorze, zacny przeor i zakonnicy, leż same powtarzali wyrazy,
W wiele lat później, bo w 1657, w czasie wojny szwedzkiej, kościół bernardyński przyległy zamkowi, gdzie Alfred Wittemberg dowódca szwedów zamknął się by? ze swoimi, zmienionym został w szaniec, z którego polacy usiłowali razić przeciwników, i do ustąpienia przymusić, a w czasie ogólnego rabunku, jakiego później dopuszczali się szwedzi, mimo uroczystych przyrzeczeń, wiele także ucierpiał.
Wieża bernardyńska, na której zawieszone były sławne w dawnych czasach, a przez pożar stopione dzwony, kształtna i wysoka, nieraz także w czasie bitw lub wojennych pochodów po drugiej stronie rzeki odbywanych, służyła za widownię warszawianom, bo ztamtąd wzrok daleko za Wisłę puścić można.
O Bernardynach wieleby powiedzieć można.
W bernardyńskich klasztorach osiadała zazwyczaj drobniejsza szlachta, czasem mieszczanie, a często stary wojak nie mający majątku ani rodziny, szukał na stare lata przytułku u tego Zgromadzenia, wysługując mu się w miarę możności.
Jako zakon z jałmużny się utrzymujący, bernardyni jeździli po kweście i żyli w ciągłych ze szlachtą stosunkach; za ofiarę dla klasztoru bernardyn wypłacał się zwykle gawędką, wspomnieniami z świeckiego swego życia, prostym i żywym dowcipem – lubiąc ogrody, znali własności ziół i nieraz napełniwszy zbożem lub innym produktem kwestarską furkę, bernardyn uzdrowienie w zapłatę zostawił. Wielu z nich, jako domowi kapłani przewodniczyli w ćwiczeniach pobożności rodzin całych, i w pierwotnem wychowaniu pacholąt, a zawsze z współczuciem i zajęciem poglądając na powszechne wypadki, bernardyn w każdym szlacheckim dworcu, a czasem i w zamku wyniosłym, miłym i pożądanym był gościem.KOŚCIÓŁ Ś. KRZYŻA.
Wspaniały i obszerny ten kościół stoi w miejscu, gdzie przed trzystu przeszło laty stała już kapliczka pod tem samem godłem. – O ile tylko zasięgnąć można jakichkolwiek wspomnień, ojcowie nasi nie odłączali nigdy modlitwy od miłosierdzia, a przy każdym domu Bożym stawiali także schronienie dla cierpiących braci; i przy tej kaplicy już w roku 1572, istniał szpital dla sześciu ubogich. – Na początku XVII wieku powiększono świątynię dwóma jeszcze kaplicami, a w r, 1626 stała się parafialną.
Marja z Gonzagów, której staraniu winni jesteśmy tyle dobroczynnych zakładów, tyle pobożnych Zgromadzeń, sprowadziwszy z Francji