Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Obrazy i obrazki Wenecyi. Część 1-2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Obrazy i obrazki Wenecyi. Część 1-2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 280 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

We wstę­pie do Ma­ri­no Fa­lie­ro, wspa­nia­lej tra­ge­dji, peł­nej głę­bo­kich my­śli, lord By­ron, wiel­ki wiel­bi­ciel i znaw­ca We­ne­cji, po­wie­dział, „że ob­raz tego mia­sta jest po­dob­ny do snu, a hi­stor­ja jego do ro­man­su”. (Her aspect is like a dre­am, and her hi­sto­ry is like a ro­man­ce). Że dru­ga część tego By­ro­no­we­go orze­cze­nia jest praw­dzi­wa, o tem kro­ni­ki tego dziw­ne­go gro­du świad­czą wy­mow­nie. Uro­dzo­na w trwo­dze przed bar­ba­rzyń­ców na­jaz­dem, któ­rzy w V. wie­ku na­szej ery z zie­mią zrów­naw­szy kwit­ną­cą Akwi­leę, gdzie prze­szli po­zo­sta­wi­li po so­bie ru­iny, usa­do­wio­na nie na wy­spach, ale na ru­cho­mych bło­tach Ad­r­ja­ty­ku, t… j… po­sta­wio­na w wa­run­kach, w któ­rych zda­wa­ło się, że eg­zy­sto­wać je­dy­nie może nie­wiel­ka osa­da ry­bac­ka, w krót­kim prze­cią­gu cza­su, We­ne­cja wy­ra­sta na wspa­nia­łe mia­sto, da­ją­ce na­zwę jed­ne­mu z naj­po­tęż­niej­szych państw w śred­nich wie­kach. Pod­da­na zra­zu pod zwierzch­nic­two bi­zan­tyń­skie, nie­za­dłu­go otrzą­sa się z przy­mu­so­we­go pro­tek­to­ra­tu, robi pod­bo­je w Istr­ji i Dal­ma­cji, wy­sta­wia bo­ga­tą ma­ry­nar­kę, roz­wi­ja roz­le­gły han­del, i w koń­cu już dzie­więć­set­ne­go roku, sta­je się pa­nią ca­łe­go Ad­r­ja­ty­ku. Ale i to mo­rze, choć ob­szer­ne i ob­sia­dłe bo­ga­ty­mi lu­da­mi, sta­je się wkrót­ce za ma­łem dla jej am­bi­cji. Ko­rzy­sta­jąc zręcz­nie z ru­chu wy­wo­ła­ne – go woj­na­mi krzy­żo­we­mi, w po­cząt­kach XIII. w. zdo­by­wa Kon­stan­ty­no­pol i na ar­chi­pe­la­gu grec­kim za­ty­ka sztan­dar ozdo­bio­ny lwem skrzy­dla­tym. Nie­sły­cha­ne jej po­wo­dze­nie, obu­dzą za­wiść w ge­nu­eń­czy­kach. Fra­gnąc więc zdep­tać tych, któ­rzy ry­wa­li­zo­wać z nią ośmie­li­li się, wy­po­wia­da im wal­kę na śmierć i ży­cie, i po 130-let­nich krwa­wych za­pa­sach, po­wa­la z try­um­fem o zie­mię. Za­pa­no­waw­szy nad swo­imi wro­ga­mi, nie gnu­śnie­je prze­cież w po­ko­ju. Nie po­prze­sta­jąc na roz­wi­ja­niu han­dlu, pro­te­gu­je na­uki i sztu­ki, wzno­si na pa­lach ko­lo­sal­ne i wspa­nia­łe gma­chy, ozda­bia ich ścia­ny ar­cy­dzie­ła­mi ma­lar­stwa, przy­gar­nia ar­ty­stów i uczo­nych, i sta­je się roz­sad­ni­cą cy­wi­li­za­cyj­na ca­łem Po­łu­dniu i Wscho­dzie. Świet­ność tego oso­bli­we­go mia­sta i pań­stwa bu­dzi po­dziw w ca­łym ów­cze­snym świe­cie, ze­wsząd ścią­ga­ją do We­ne­cji cu­dzo­ziem­cy, pra­gną­cy po­znać źró­dło jej po­tę­gi, i po­wró­ciw­szy do oj­czy­stych kra­jów, roz­no­szą w nich kult dla gro­du, któ­ry niby sy­re­na-dzie­wi­ca, po­ło­wę tyl­ko lu­bież­ne­go swo­je­go cia­ła uka­zu­je świa­tu, ale tą po­ło­wą to mu gro­zi i po­słu­szeń­stwo so­bie na­ka­zu­je, to go niby nie­wol­ni­ka cią­gnie i po­wa­la w swo­je ob­ję­cia. Ta świet­ność, ta po­tę­ga We­ne­cji trwa­ją wie­ki całe, nie pod­ko­pu­je ich ani za­bór Ca­ro­gro­du przez Tur­ków, ani po­wsta­nie na za­cho­dzie i pół­no­cy Eu­ro­py scen­tra­li­zo­wa­nych państw, cią­gle mło­da, cią­gle ki­pią­ca ży­ciem, dyk­tu­je świa­tu pra­wa na­wet wte­dy, gdy silą wo­jen­na resz­ty Eu­ro­py, o wie­le prze­wyż­szy­ła jej moc. I do­pie­ro gdy w koń­cu XV. wie­ku, skut­kiem od­kry­cia dro­gi mor­skiej do In­dji wschod­nich, mo­rze Śród­ziem­ne, gdzie się tak wszech­wład­nie roz­po­ście­ra­ła, prze­sta­je być ogni­skiem roz­le­głych han­dlo­wych sto­sun­ków ca­łe­go świa­ta, za­ćmie­wa się to ja­sne słoń­ce i zwol­na po­czy­na po­chy­lać się ku za­cho­do­wi. Ale za­cho­dzi jak­że wspa­nia­le, jak­że ma­je­sta­tycz­nie za­mie­ra! Za­gro­żo­na na za­cho­dzie i na wscho­dzie, We­ne­cja prze­staw­szy być kró­lo­wą han­dlu, nie może sama jed­na wy­trzy­mać na­po­ru wro­gów śmier­tel­nych, lecz jesz­cze w XVIII. w. że­la­zna jej ręka cią­ży na Dal­ma­cji i wy­spach Joń­skich, jesz­cze po wy­dar­ciu jej przez Tur­ków Mo­rei, jest groź­ną i nie­bez­piecz­ną prze­ciw­nicz­ką. A kie­dy na­ko­niec ko­le­ją rze­czy ludz­kich pada, gdy na trzy za­le­d­wie lata przed po­cząt­kiem na­sze­go stu­le­cia, słoń­ce jej osta­tecz­nie za­cho­dzi, kto jest przy­czy­ną jej zgo­nu? Ta ba­jecz­na, praw­dzi­wie ro­man­tycz­na po­tę­ga, nie uchy­la jesz­cze i wte­dy czo­ła przed huf­ca­mi przy­pad­ko­we­go zwy­cięz­cy, lecz ko­rzy się przed po­etycz­ną gwiaz­dą, jak Mic­kie­wicz się wy­ra­ził: „Boga woj­ny”, przed któ­rą wkrót­ce uko­rzył się świat cały. Do­go­ry­wa­ją­ce­go gla­dja­to­ra, do­bił osta­tecz­nie ba­jecz­ny i ro­man­tycz­ny Ty­tan, któ­re­go nad­ludz­ka ma­czu­ga wstrzą­snę­ła po­sa­da­mi tylu tro­nów. Czy te, w krót­ko­ści przy­to­czo­ne tu dzie­je tego gro­du, nie są istot­nie po­dob­ne do ro­man­su? Czy przy­wo­dząc je na pa­mięć, nie zda­je się chwi­la­mi, że to nie hi­stor­ja, ale fan­ta­zja, uro­dzo­na nie w co­dzien­nej pro­zie sza­rej rze­czy­wi­sto­ści, lecz w buj­nej wy­obraź­ni po­ety, nie­okieł­zna­nej wę­dzi­dłem twar­dych ży­cio­wych wa­run­ków? To mia­sto, po­wsta­łe nie na lą­dzie i nie na mo­rzu, lecz na la­gu­nach, t… j… na ży­wio­le, któ­ry prze­staw­szy być wodą, nie za­czął być jesz­cze zie­mią, ta, że się ści­ślej wy­ra­zi­my, nędz­na osa­da ry­bac­ka, za­bu­do­wa­na rę­ka­mi tych, któ­rzy, ucho­dząc z ży­ciem przed na­jaz­dem, przy­by­li tu zbie­dze­ni i str­wo­że­ni, i nie ma­jąc pod ręką ani drze­wa, ani że­la­za, ani ka­mie­nia, po­gta­no­wi­li prze­cież po­zo­stać, to zu­chwal­stwo z ja­kiem ulą­kł­szy się ży­wych na­jezd­ni­ków, ogo­ło­ce­ni ze wszyst­kie­go, wy­zwa­li na ostre, mar­twe, ale prze­cież nie­mniej od ży­wych groź­ne i nie­bez­piecz­ne siły przy­ro­dy, ta ener­gja, z jaką wal­kę z si­ła­mi temi pro­wa­dzi­li, ta przed­się­bio­re­zość wo­jen­na i han­dlo­wa, któ­ra ich wkrót­ce uczy­ni­ła pa­na­mi na po­łu­dniu i wscho­dzie Eu­ro­py, wresz­cie ten kult dla na­uki i sztu­ki, któ­ry się w ich dzie­jach niby nić zło­ta na lnia­nej tka­ni­nie prze­wi­ja, czyż to wszyst­ko nie jest po­ry­wa­ją­cem, ale i ro­man­tycz­nem za­ra­zem? A po­szcze­gól­ne epi­zo­dy ich hi­stor­ji? Czyż fan­ta­stycz­ny po­czą­tek sa­me­go mia­sta, jego wzrost i jego świet­ność, nie po­dat­niej­szy to te­mat dla po­ety, niż dla hi­sto­ry­ka, czy nie sto­sow­niej­szem jest dla nich miej­sce w ba­śni zro­dzo­nej w buj­nej wy­obraź­ni, niż na za­py­lo­nych kro­ni­kach dzie­jo­wych? A śle­py, bli­sko stu­let­ni Dan­do­lo, zdo­by­wa­ją­cy na cze­le krzy­żow­ców bi­zan­tyń­ski Ca­ro­gród, a za­im­pro­wi­zo­wa­ne na pla­cu świę­te­go Mar­ka spo­tka­nie Fry­de­ry­ka Bar­ba­ros­sy z gło­wą ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go, pod­czas któ­re­go dum­ny pa­pież, nie­mniej jak on sam dum­ne­mu Ce­za­ro­wi po­ło­żyw­szy nogę na gło­wie, z ma­je­sta­tem wy­rzekł, że mo­carz Nie­miec ko­rzy się i w proch upa­da nie tyl­ko przed św. Pio­trem, ale i przed nim, a je­dy­ny wresz­cie w swo­im ro­dza­ju w dzie­jach, spi­sek zgrzy­bia­łe­go Doży, któ­ry msz­cząc się za ho­nor mło­dej i pięk­nej swej żony, nie za­wa­hał się po­dać ręki tłu­mo­wi, by po­łą­czo­ne­mi si­ła­mi wstrzą­snąć w po­sa­dach po­li­tycz­ne­mi in­sty­tu­cja­mi kró­lo­wej Ad­r­ja­ty­ku? Tak jest, lord By­ron miał ra­cje, wy­pad­ki, ja­kie wy­da­rzy­ły się w ko­lei wie­ków, o We­ne­cjo! w two­im gro­dzie, to wy­pad­ki fan­ta­stycz­ne i w ludz­kieh dzie­jach nie­zwy­czaj­ne, opis try­um­fów, ja­kie­mi na­peł­ni­łaś świat cały, to w każ­dym umy­śle znak za­py­ta­nia, czy­li przez omył­kę z nad­ziem­skiej le­gen­dy, nie prze­do­stał się on do ksiąg dzie­jo­wych, two­ja cza­ro­dziej­ska hi­stor­ja jest istot­nie po­dob­ną do ro­man­su…

A twój ob­raz?

Wy­jeż­dża się stat­kiem pa­ro­wym z Trje­stu, coś oko­ło pół­no­cy. Mia­sto już za­bie­ra się do spo­czyn­ku, ale por­to­wi, jak po­wia­da po­eta, snu nie ma. Wpraw­dzie nie wrze w nim i nie kipi jak w cią­gu dnia, wpraw­dzie znacz­na część ro­bót od paru go­dzin jest w za­wie­sze­niu, ale ży­cie nie za­mar­ło tu jesz­cze do­szczęt­nie. W róż­nych kie­run­kach snu­ją się nad mo­rzem lu­dzie, niby cie­nie bie­ga­ją po po­mo­stach i po­kła­dach okrę­tów, koń­czą czyn­no­ści, po­roz­po­czy­na­ne w ubie­głym dniu, lub też przy­go­to­wu­ją się do roz­po­czę­cia czyn­no­ści dnia na­stęp­ne­go. Jak w cią­gu cza­su, gdy słoń­ce oświe­ca­ło ja­sno wid­no­krąg, i po za­cho­dzie na­szej gwiaz­dy dzien­nej ro­bo­ty w por­cie trwa­ją, tyl­ko tem­po ich jest zwol­nio­ne, puls tego ol­brzy­mie­go warsz­ta­tu nie prze­sta­je bić, tyl­ko ude­rze­nie jego jest słab­sze. Wśród tych cie­ni, któ­re tu w róż­nych kie­run­kach się snu­ją, i ty, jak cień prze­my­kasz się po wy­brze­żu, od­szu­ku­jesz sta­tek pa­ro­wy, ma­ją­cy cię po­wieźć do We­ne­cji, i usa­do­wiw­szy się na nim, ocze­ku­jesz chwi­li od­jaz­du. Upra­gnio­na chwi­la nad­cho­dzi, głos dzwon­ka roz­le­ga się w po­wie­trzu, liny skrzy­pią, sztucz­ny po­most od­cią­ga­ją na brzeg, ru­szasz. Zra­zu po­wo­li, jak gdy­by pró­bu­bu­jąc sił swo­ich, śru­bo­wiec od­da­la się od mia­sta, bo­jąc się zmiaż­dżyć całe dzie­siąt­ki ło­dzi, trzy­ma­ją­cych go niby w ob­lę­że­niu, jak tro­skli­wa o ca­łość swych dzie­ci mat­ka wy­my­ka się ostroż­nie z po­śród nich, prze­do­sta­je się po za ka­mien­ny chod­nik, wy­cią­gnię­ty rów­no­le­głe z Trje­stem w środ­ku mo­rza, i na­resz­cie nic już, prócz tej sza­fi­ro­wo zie­lo­nej wody, nie sta­wia tamy jego bie­go­wi. Wy­cho­odzę z mo­jej ka­ju­ty, i roz­glą­dam się do­ko­ła. Po obu stro­nach pa­gór­ko­wa­te brze­gi, usia­ne pięk­ne­mi vil­la­mi i po­ro­słe kę­pa­mi gę­ste­mi drzew, za mną am­fi­te­atral­nie pod­no­szą­ce się ku gó­rze mia­sto, w oknach do­mostw któ­re­go do­ga­sa­ją świec ja­skra­we świa­tła, a przedem­ną ta­jem­ni­cza da!, a u jej za­chod­nich krań­ców cza­ro­dziej­ski, ką­pią­cy się w fa­lach mor­skich, gród.

Sto­ję na po­kła­dzie i du­mam, myśl moja prze­no­si mnie w ubie­głe wie­ki, wi­dzę na tych wo­dach całe set – ki wspa­nia­łych ga­ler ozdo­bio­nych lwem skrzy­dla­tym, sły­szę ha­sła, groź­ne echo któ­rych, przej­mo­wa­ło po­stra­chem dwa wy­brze­ża Ad­r­ja­ty­ku. Trjest roz­pły­nął mi się jak w mgle, brze­gów Istr­ji nie doj­rzy już naj­by­strzej­sze oko, je­stem sam, z uno­szą­ce­mi mnie w za­mar­łe świa­ty my­śla­mi, wśród dwóch nie­skoń­czo­no­ści: mil­jo­nem gwiazd usia­ne­go nie­bie­skie­go stro­pu tam w gó­rze, i ta­jem­ni­czych nie­zgłę­bio­nych wód, tu u mo­ich stóp. I z cza­ro­dziej­skiej kra­iny ma­rzeń, do świa­ta smut­nej rze­czy­wi­sto­ści, przy­wo­łu­je mnie do­pie­ro „bla­de księ­ży­ca oko”. Z poza chmur i cie­niów nocy wyj­rzał on me­lan­cho­lij­nie i nie­śmia­ło, i po­kład, na któ­rym sta­łem, opro­mie­nił świa­tem cmen­ta­mem. Ock­ną­łem się, było już do­brze po pierw­szej w nocy; z wy­jąt­kiem dwóch, trzech lu­dzi na stat­ku, wszy­scy współ­to­wa­rzy­sze mo­jej po­dró­ży w naj­lep­sze spa­li; ro­zum ra­dził pójść na­resz­cie za ich przy­kła­dem. Po­sta­no­wi­łem po­słu­chać tej rady.

Ale jak tu spać, gdy się je­dzie do We­ne­cji, gdy ma się ją wcze­snym ran­kiem zo­ba­czyć? Jest go­dzi­na do­brze po pierw­szej, coś oko­ło szó­stej czy wpół do siód­mej mamy uj­rzeć jej cza­ro­dziej­skie kształ­ty, jak tu więc spać, jak tu zejść z ob­ser­wa­cyj­ne­go sta­no­wi­ska? A wschód słoń­ca na mo­rzu, a te pięk­ne szma­rag­do­we wy­spy, chro­nią­ce kró­lo­wę Ad­r­ja­ty­ku, od na­po­ru len­nych jej – praw­da, nie­mniej prze­cież zu­chwa­łych i gro­żą­cych jej znisz­cze­niem fal? Prze­cież spać trze­ba! Więc się śpi. Ale jak? Prze­wra­ca się z boku na bok, sły­szy się każ­de skrzyp­nię­cie śru­by, każ­dy plusk wody o okrę­to­we okno, każ­de żyw­sze ode­zwa­nie się ka­pi­ta­na. Fi­zycz­ne znu­że­nie po­wie­ki skle­ja, lecz roz­sa­dza­ją­ca gło­wę myśl roz­twie­ra je sze­ro­ko, sto razy w cią­gu jed­nej go­dzi­ny zda­je się, że się spóź­ni na ob­ser­wa­cyj­ne sta­no­wi­sko, sto razy ża­łu­je się, że się z nie­go ze­szło. Na­resz­cie po­wia­da się so­bie, że taki sen jest chy­ba pa­ro­dją snu, że wię­cej on nuży, niż po­krze­pia, zry­wa się więc z za­im­pro­wi­zo­wa­ne­go łóż­ka na rów­ne nogi, i wy­bie­ga sio na po­kład.

Ze­ga­rek wska­zu­je do­pie­ro trze­cią rano. Jest jesz­cze zmrok, anioł nocy trzy­ma jesz­cze zie­mię i wodę w uści­skach. Ale nie dłu­gie już jego pa­no­wa­nie. We wschod­niej stro­nie mo­rza uka­zu­je się ogni­sta prę­ga na wo­dzie, zra­zu zlek­ka, po­tem co­raz sil­niej ozła­ca ru­cho­me fale Ad­r­ja­ty­ku, to się wsty­dli­wie cho­wa w ich głę­biach, to wy­do­sta­je na po­wierzch­nię, po­tę­gu­jąc co chwi­la ja­skra­wość swe­go za­bar­wie­nia, na­ko­niec zni­ka, ustę­pu­jąc miej­sca wspa­nia­łej sło­necz­nej tar­czy. Czy­sta, nie przy­ćmio­na naj­lżej­szą chmur­ką, wy­chy­la się ona zno­wu, z ta­jem­ni­cze­go świa­ta cie­niów, go­re­ją­cą łuną oświe­ca, jak sze­ro­ki i dłu­gi ho­ry­zont, i uśmiech­nąw­szy się mi­ło­śnie do lu­dzi, na kil­ka­na­ście znów go­dzin, obej­mu­je nad wszyst­kiem co żyje, bło­go­sła­wio­ne swo­je pa­no­wa­nie.

Ra­zem ze słoń­cem, ja­kaś bło­gość wstę­pu­je do mo­jej du­szy, cho­dzę we­so­ło po po­kła­dzie, roz­glą­dam się na wszyst­kie stro­ny. Nie my­ślę już o tych we­nec­kich ga­le­rach, któ­re tu przed dłu­gim sznu­rem wie­ków roz­no­si­ły po­strach i… chleb po­wsze­dni, ale pa­trzę z wy­sił­kiem w stro­nę za­cho­du, by pierw­szy uj­rzeć Ad­r­ja­ty­ku pa­nią. Coś ma­ja­cze­je mi wda­li, coś sta­łe­go uka­zu­je się oczom moim. Wy­tę­żam wzrok, aby to coś zde­fi­nio­wać, i zwol­na za­ry­so­wu­ją się mi się kon­tu­ry wysp. Te wy­spy, to na­tu­ral­ne tamy, rzu­co­ne przez Opa­trzość w po­przek Ad­r­ja­ty­ku, by jego per­łę za­cho­wać od znisz­cze­nia, to nie­zdo­by­te ba­ry­ka­dy, o któ­re roz­bi­ja­ją się dzi­kie za­pę­dy mo­rza, ma­ją­ce na celu jej uni­ce­stwie­nie. Gdy­by nie one, la­gu­ny we­nec­kie, któ­re oży­wi­li przed wie­ka­mi lu­dzie, by­ły­by przy­tuł­kiem je­dy­nie dla mew, gdy­by nie one, świat był­by uboż­szym o je­den cud, po­ezja o cały sze­reg ar­cy­dzieł, hi­stor­ja o jed­ną epo­pe­ję. Nie­chaj więc ko­mie po­chwa­lo­ną bę­dzie Opatrz­ność…

Ale oto i wy­spy zni­ka­ją nam z przed oczów. Pa­row­co­wi spiesz­no bar­dzo do celu jego po­dró­ży, więc nie za­trzy­mu­je się przy nich ani chwi­li. A szko­da, bo mia­ło­by się czas przy­go­to­wać do nie­zwy­kłych wra­żeń, otrzą­snąć z tych, ja­kie prze­peł­nia­ją jesz­cze na­szą du­szę. Nie moż­na. Sta­tek, słu­żą­cy re­al­nym ce­lom ży­cia, z fan­ta­zją i po­ezją nie ma nic wspól­ne­go, więc pę­dzi z siłą nie słab­ną­cą ani na chwi­lę, a kie­dy sta­je, mamy przed sobą jak na dło­ni mor­skie mia­sto. Ile razy na­wie­dza­łem We­ne­cję, a na­wie­dza­łem ją nie­jed­no­krot­nie, za­wsze za­da­wa­łem so­bie py­ta­nie, jak okre­ślić wra­że­nie, ja­kie­go się na jej wi­dok do­zna­je. Jak okre­ślić? Góry przej­mu­ją nas groź­nym po­dzi­wem, ob­szar mo­rza wtła­cza do na­szej du­szy ob­raz cze­goś nie­skoń­czo­ne­go, ale We­ne­cja, ale domy wy­cho­dzą­ce wprost z wody? To mia­sto, niby łódź lek­ka, rzu­co­na na po­wierzch­nię Ad­r­ja­ty­ku, te gma­chy, niby Świ­te­zian­ki wy­do­by­wa­ją­ce się ze spie­nio­nych fal i uno­szą­ce się po nad temi fa­la­mi, to jaw­ne, na ja­snym dnia urą­ga­nie wszel­kim pra­wom fi­zy­ki, wszyst­ko to skła­da się na wra­że­nie, zde­fi­nio­wa­nie któ­re­go jest do­praw­dy rze­czą wca­le nie ła­twą. Wpa­tru­jesz się z po­kła­du stat­ku w to, co roz­ta­cza się przed ocza­mi twe­mi i wła­snym oczom nie wie­rzysz, wi­dzisz coś, cze­go po­jąć nie mo­żesz, co po­pro­stu na żart za­kra­wa. I zda­je ci się, że je­steś w te­atrze, na cza­ro­dziej­skiem wi­do­wi­sku, że zręcz­ny sztuk­mistrz roz­po­starł przed tobą wspa­nia­łe de­ko­ra­cje, że te lu­stra ja­snych wód, te krę­te nit­ki ka­na­łów, te odra­pa­ne, ką­pią­ce się w wo­dzie pa­ła­ce, i te czar­ne, niby ka­ra­wa­ny prze­my­ka­ją­ce się po­mię­dzy nimi gon­do­le, to nie rze­czy­wi­stość, to ma­lo­wi­dła rzu­co­ne kunsz­tow­ną ręką ar­ty­sty na te­atral­ne płót­no, do złu­dze­nia rze­czy­wi­stość na­śla­du­ją­ce. Do utwier­dze­nia cię w tem mnie­ma­niu przy­czy­nia się i gro­bo­wy spo­kój, jaki do­ko­ła cie­bie pa­nu­je. Masz przed sobą roz­le­głe mia­sto, a przed­sta­wia ci się ono jak cmen­tarz, ża­den tur­kot nie do­la­tu­je two­ich uszów, ża­den krzyk nie roz­dzie­ra po­wie­trza. Wszyst­ko zda­je się w tem mie­ście drze­mać w le­tar­gu słod­kim, wszyst­ko żyć ja­kiemś ży­ciem nie z tego świa­ta, snu bło­gie bó­stwa, wszech­wład­nie pa­nu­ją tu po nad temi wo­da­mi, anioł za­po­mnie­nia i wy­po­czyn­ku stoi tu na stra­ży każ­de­go domu. I wy­da­je ci się z ko­lei zno­wu, że i ty ule­gasz po­wszech­ne­mu pra­wu, ja­kie­mu tu wszy­scy ule­ga­ją, że śnisz na ró­żach, wol­ny od zmar­twień i trosk ziem­skich, i w śnie twym zło­tym uka­zu­je ci się fan­ta­stycz­ny gród, jaki nig­dy w świe­cie nie ist­niał, jaki nig­dy­by ist­nieć nie mógł. I w tym śnie, go­dzisz się z tem dziw­nem mia­stem, i w tym śnie do­pie­ro nie wi­dzisz w niem nic nie­zwy­kłe­go, nie rażą cię te pa­ła­ce, wy­ra­sta­ją­ce z ciem­nej ot­chła­ni, i to po­gwał­ce­nie praw cięż­ko­ści, któ­rym ule­ga we wszech­świe­cie wszyst­ko. A śniąc tak, śniąc bło­go i roz­kosz­nie, pro­sisz tyl­ko o jed­no nie­ba, by ten sen słod­ki trwał wie­ki cale, by się nie ukoń­czył nig­dy, ob­ra­zy bo­wiem, ja­kie on roz­ta­cza, piesz­czą cię lu­bież­nie po­tę­gą ta­kich po­nęt, że przej­ście z cza­ro­dziej­skie­go ich świa­ta w świat czar­nej po­wsze­dnio­ści i pro­zy, rów­na­ło­by się sro­giej ka­rze, za ja­kieś cięż­kie, cho­ciaż nie­po­peł­nio­ne winy…

Nie in­a­czej, je­den tyl­ko By­ron okre­ślił do­brze wra­że­nie, ja­kiem We­ne­cja du­szę i zmy­sły przej­mu­je…

Hi­stor­ja jej po­dob­na jest do ro­man­su.

A ob­raz?

Do snu…II.

Pa­tro­nem We­ne­cji jest św. Ma­rek Ewan­ge­li­sta. Uczo­ny w Pi­śmie i mę­czen­nik, za praw­dy bo­wiem chry­stja­ni­zmu za­mor­do­wa­ny w Egip­cie w pierw­szym wie­ku na­szej ery, coś oko­ło 820 roku, zo­sta­je Anio­łem Stró­żem La­gun ad­r­ja­tyc­kich, nie prze­sta­jąc od­tąd ani na chwi­lę roz­ta­czać nad nie­mi opie­ki swo­jej. Na sztan­da­rach daw­nej Re­spu­bli­ki wy­szy­wa­ny zło­tem, wraz z nie­od­łącz­nym od nie­go lwem skrzy­dla­tem, po sze­ro­kie­go świa­ta wo­dach, przez wie­ki całe pro­wa­dzi we­ne­cjan od zwy­cięz­twa do zwy­cięz­twa, a wia­ra w to, że on był pu­kle­rzem, od­bi­ja­ją­cym od nich wszyst­kie nie­przy­ja­ciel­skie spi­sy i gro­ty, była tak na La­gu­nach sil­ną, że nic nig­dy nie było w sta­nie jej osła­bić. W nie­ca­łe dzie­sięć lał po spro­wa­dze­niu jego re­li­kwi do „mor­skie­go mia­sta”, na naj­więk­szym pla­cu We­ne­cji po­wsta­je wspa­nia­ła, czci tego świę­te­go po­świę­co­na Ba­zy­li­ka, a sztu­ka i po­ezja, w uno­szą­cych się w po­wie­trzu nad ca­łym Ad­r­ja­ty­kiem le­gen­dach, opo­wie­ściom cu­dów zrzą­dzo­nych przez nie­go po­świę­co­nych, czer­pie te­ma­ta do ar­cy­dzieł, bo­ha­te­rem któ­rych jest on.

Może nam do­zwo­lo­nem bę­dzie, z wie­lu wy­brać, i przy­to­czyć tu wiel­ce cha­rak­te­ry­stycz­ną le­gen­dę jed­ną.

Na wy­sep­ce San Gior­gio Mag­gio­re, żył przed wie­ka­mi bied­ny ry­bak, z pra­cy rąk utrzy­mu­ją­cy całą ro­dzi­nę. No­ca­mi ło­wił ryby w Ad­r­ja – tyku, a dniem krą­żył mie­dzy wy­sep­ką a Pia­zet­tą, za pół sol­da prze­wo­żąc lu­dzi z jed­ne­go brze­gu ka­na­łu na dru­gi. Pew­ne­go mgli­ste­go wie­czo­ru, wsie­dli do jego gon­do­li trzej po­dróż­ni i ka­za­li wieźć się na Lido. Ry­bak usłu­chał, lecz za­le­d­wie prze­do­stał się na szer­sze mo­rze, spo­strzegł, że nie­czy­ste du­chy na dro­dze jego po­usta­wia­ły nie­prze­by­te za­po­ry. Łód­ka, jak gdy­by wstrzy­ma­na sil­ną ręką, pły­nąć wca­le nie chcia­ła, a gdy pchnię­ta po­tęż­nem po­ru­sze­niem wio­sła, po­su­nę­ła się nie­co na­przód, na swo­jej dro­dze spo­tka­ła ja­kieś apo­ka­lip­tycz­ne po­sta­cie, wy­cho­dzą­ce z mo­rza i pły­ną­ce w stro­nę, łód­ce wprost prze­ciw­ną. Po­sta­cie te dą­ży­ły ku We­ne­cji i gro­zi­ły znisz­cze­niem mia­stu. Prze­stra­szo­ny ry­bak we­zwał nie­ba na po­moc, bo czuł, że siły ludz­kie na nic w wal­ce z po­two­ra­mi nie zda­dzą się, ale nie­bo za­snu­te czar – nemi chmu­ra­mi, zda­wa­ło się nie spo­strze­gać na­wet tego, co się dzia­ło na mo­rzu. Wte­dy naj­star­szy z po­mię­dzy trzech pły­ną­cych, pod­niósł ręce ku gó­rze, a dwaj dru­dzy, wy­jąw­szy mie­cze z po­chew, roz­po­czę­li za­żar­ty bój z po­two­ra­mi. Bój uwień­czo­ny zo­stał zwy­cięz­twem, po­two­ry po­szły na dno wody, We­ne­cja oca­la­ła. Wkrót­ce po­tem nie­zna­jo­mi po­dróż­ni wy­sie­dli na brze­gu, a gdy ry­bak, przy­jąw­szy za­pła­tę za prze­wóz, za­bie­rał się do od­jaz­du, naj­star­szy z nich ode­zwał się do nie­go w te sło­wa:

– Jam jest św. Ma­rek, a dwaj moi to­wa­rzy­sze, to świę­ci Je­rzy i Teo­dor. Mia­łeś noc cięż­ką i by­łeś świad­kiem za­żar­tej wal­ki, któ­ra oca­li­ła od zgu­by ro­dzin­ne two­je mia­sto. Jako na­gro­dę za trud i przy­po­mnie­nie wiel­kiej chwi­li, weź ten pier­ścień i za­nieś go Doży. Wy­na­gro­dzi cię za to hoj­nie.

Le­gen­da koń­czy się tem, że ry­bak pier­ścień z wdzięcz­no­ścią z rąk świę­te­go Mar­ka przy­jął, za­niósł go Doży, w za­mian za co za­sy­pa­ny zo­stał istot­nie zło­tem, pier­ścień bo­wiem był wła­sno­ścią skar­bu pań­stwa, i cu­dow­nym tyl­ko spo­so­bem, z pod za­mknię­cia mógł się do­stać do jego rąk.

Le­gen­dę tę przy­ta­cza­my w ca­ło­ści, gdyż jest wiel­ce cha­rak­te­ry­stycz­ną. Z po­śród mnó­stwa in­nych, nie od dziś za­klę­tych na tych wo­dach, a sła­wią­cych moc i mi­łość ku We­ne­cji tego świę­te­go, ona bo jed­na świad­czy wy­mow­nie o tem, że w po­ję­ciu miesz­kań­ców La­gun Ad­r­ja­ty­ku, świę­ty Ma­rek po­ko­nał wro­gów, któ­rzy gro­zi­li nie już umiej­sze­niem po­li­tycz­nej po­tę­gi tego mia­sta, ale do­szczęt­nem jego uni­ce­stwie­niem. Bez nie­go We­ne­cja nie ist­nia­ła­by, czar­ne du­chy pie­kieł zmio­tły­by ją jak lek­ką pia­nę z po – wierzch­ni mórz, przez wdzięcz­ność za­tem, od po­grą­żo­nych w mgle prze­szło­ści wie­ków, we wszyst­kich krań­cach tego mia­sta, ze wszyst­kich pier­si, wy­do­by­wa się na cześć jego gło­śny dzięk­czyn­ny hymn.

Je­że­li jed­nak na­iw­na wia­ra tłu­mów, po­stać nie­bie­skie­go swe­go opie­ku­na po­ety­zo­wa­ła w cu­dow­ny i fan­ta­zyj­ny spo­sób, to i sztu­ka, w wie­rze pro­stacz­ków czer­pa­ła ma­ter­jał, do uka­za­nia go świa­tu, i % wy­żyn, na któ­rych się uno­sił, spro­wa­dza­ła nie­jed­no­krot­nie na zie­mię, by zmy­sło­wo oczom ludz­kim upla­stycz­nić. W Ba­zy­li­ce św. Mar­ka mamy trzy mo­zaj­ki, przed­sta­wia­ją­ce epi­zo­dy z jego ży­cia, tu za­zna­cza­my, że le­gen­dę, któ­rą opo­wie­dzie­li­śmy wy­żej, Pa­ris Bor­do­ne uwiecz­nił pięk­nym ob­ra­zem. Ob­raz znaj­du­je się w We­ne­cji, a przed­sta­wia chwi­lę, gdy prze­woź­nik z pier­ście­niem w ręku, zbli­ża się do sie­dzą­ce­go na tro­nie Doży. Ma­lu­ją­ce się na twa­rzach ze­bra­nych: lę­kli­wość przy­cho­dzą­ce­go po na­gro­dę bie­da­ka, zdu­mie­nie dum­ne­go Pa­trj­cy­atu i wia­ra w cud zgro­ma­dzo­nych na pla­cu mas, wszyst­ko to łącz­nie z ko­lo­ry­tem, sta­wia bez­spor­nie ten ob­raz, w rzę­dzie wy­bit­niej­szych dzieł sztu­ki.

Wy­bit­niej­szych – bo naj­wy­bit­niej­szem bę­dzie chy­ba płót­no Tin­to­re­ta. Je­st­to tak­że „Cud Św. Mar­ka”, cud nie­mniej od opo­wie­dzia­ne­go zdu­mie­wa­ją­cy, choć po­zba­wio­ny tego, co po­przed­ni, dla We­ne­cji zna­cze­nia, Ska­za­no na tor­tu­ry ja­kie­goś nie­wol­ni­ka, na wi­do­wi­sko zbie­gło się mnó­stwo ludu, rzu­co­no w wię­zach nie­szczę­śli­we­go na zie­mię, i z dzi­kiem za­do­wo­le­niem ocze­ki­wa­no ski­nie­nia, da­ją­ce­go sy­gnał do uczty dla bez­dusz­nych „lu­dzi sza­ka­li”. Już już, groź­ny znak miał być dany, już opraw­ca, za­wi­nąw­szy rę­ka­wy, za­bie­rał się do krwa­we­go dzie­ła, obec­ni sku­pi­li się oko­ło kata, w pier­siach ofia­ry dech za­marł, gdy w tem nie­spo­dzie­wa­nie, z szyb­ko­ścią strza­ły, z nie­ba na zie­mię, spły­nę­ła po­stać św. Mar­ka, opro­mie­nio­na go­re­ją­cym nim­bem. W jed­nej chwi­li po­wro­zy na rę­kach nie­wol­ni­ka pę­ka­ją, tłum prze­ra­żo­ny cofa się w bok, a z ust wszyst­kich wy­ry­wa się okrzyk czci i po­dzi­wu. Ob­raz wspa­nia­ły, naj­więk­sze ar­cy­dzie­ło Tin­to­re­ta, jed­no z naj­więk­szych ca­łej szko­ły we­nec­kiej. Pa­trząc nań, nie wia­do­mo co po­dzi­wiać, czy ko­lo­ryt, czy ry­sy­nek po­sta­ci, czy cha­rak­te­ry­sty­kę twa­rzy, szcze­gó­ły ob­ra­zu bo­wiem ry­wa­li­zu­ją w za­iste nie­bez­piecz­ny spo­sób. Po­dzi­wiaj­my za­tem to, co już nie­za­prze­cze­nie na naj­pow­szech­niej­szy po­dziw za­słu­gu­je: wia­rę mi­strza, wia­rę nie­za­mą­co­ną go­ry­czą po­wąt­pie­wa­nia. Ona bo jed­na dzie­ła po­dob­ne two­rzy, ona je jed­na tyl­ko tło­ma­czy i ona jed­na je uspra­wie­dli­wia. Wiek ne­ga­cji, nig­dy ich po­jąć nie bę­dzie w sta­nie.

Ta cu­dow­na wia­ra w świę­te­go Mar­ka, nie tę tyl­ko cu­dow­ną rzecz utwo­rzy­ła. W pa­ła­cu Pit­ti, nad brze­ga­mi roz­kosz­ne­go Arno, spo­ty­ka­my się z ob­ra­zem Bar­to­lo­mea, któ­ry na­zwa­no „sta­tuą grec­ką, przy­oble­czo­ną w barw­ne sza­ty ma­lar­stwa”, Do­na­tel­lo po­zo­sta­wił tam­że po so­bie po­sąg z mar­mu­ru, od któ­re­go Mi­chał Anioł ni­cze­go wię­cej po­dob­no nie żą­dał, jak tyl­ko tego, aby doń prze­mó­wi­ły a Ve­ro­nez, znaj­du­ją­ce­go się dziś w Wer­sa­lu „św. Mar­ka wień­czą­ce­go cno­ty teo­lo­gicz­ne” ubrał w bar­wy, ja­kie na płót­nie za­kląć po­tra­fił jeno jego cza­ro­dziej­ski pen­dzel. A Al­bert Dürer, wsta­wia­ją­cy w pa­tro­na La­gun w sze­re­gi słyn­nej ser­ji swo­ich apo­sto­łów, a Pe­nez, ma­lu­ją­cy go z kwia­ta­mi, roz­war­tą książ­ką i lwem, a Ca­ra­va­gio, Bo­ni­fa­zio, An­dreo Man­te­gna i Ri­bal­ta, ci wszy­scy swoi i obcy, bio­rą­cy go za przed­miot do mniej lub wię­cej zna­nych, ale za­wsze nie­po­spo­li­tych dzieł, czyż oni wszy­scy nie mó­wią gło­sem po­wszech­nie zro­zu­mia­łym, kim był ten świę­ty i jak go w ca­łej We­ne­cji czczo­no, czyż oni wszy­scy nie prze­ko­ny­wu­ją o tem, że miej­sce jego w rzę­dzie Anio­łów Stró­żów Państw róż­nych, jest wy­jąt­ko­wem i je­dy­nem w swo­im ro­dza­ju, tak jak je­dy­nym i wy­jąt­ko­wym jest i ży­wot tej dziw­nej Re­spu­bli­ki, któ­rej on był ge­niu­szem i po­kle­rzem. Jak bluszcz oko­ło ruin, i sztu­ka, ten kwiat twór­czo­ści ludz­kiej, rada opla­ta się do­ko­ła na­tchnio­nych bo­ha­te­rów, bło­go­sła­wio­ny ży­wot któ­rych, ma ta­jem­ni­czą moc wstrzą­sa­nia je­ste­stwem czło­wie­czem.

Je­że­li ma­lar­stwo i rzeź­ba, nie­jed­no­krot­nie bra­ły świę­te­go Mar­ka za przed­miot do swo­ich utwo­rów, naj­wspa­nial­szem dzie­łem, naj­pow­szech­niej ze wszyst­kich zna­nem, naj­bar­dziej na po­dziw ca­łych po­ko­leń za­sła­gu­ją­cem, jest Ba­zy­li­ka czci jego po­świę­co­na. Jak to już wy­żej za­zna­czy­li­śmy, w roku 820 na­szej ery, św. Ma­rek zo­stał pa­tro­nem La­gun we­nec­kich. W tym roku spro­wa­dzo­no z Egip­tu, gdzie za apol­stoł­stwo wia­ry chrze­ści­jań­skiej dał gło­wę, jego cia­ło, w kil­ka lat już po­tem po­sta­no­wio­no po­świę­cić mu Ba­zy­li­kę. Na naj­więk­szym pla­cu We­ne­cji stał sta­ry ko­ściół, chy­lą­cy się upad­ku; Par­te­zi­pa­cio, Doża tego mia­sta, ka­zał go znieść i w jego miej­sce po­sta­wić ob­sze­miej­szy, ochrzciw­szy ta­ko­wy mia­nem świę­te­go, któ­re­go cuda z dniem każ­dym, po­więk­sza­ły jego cześć na La­gu­nach. Ko­ściół ten w IX wie­ku sta­nął w sty­lu ro­mań­skim, ale gdy w roku 976 wy­bu­chła re­wo­lu­cja prze­ciw­ko Doży Can­dia­no, roz­wście­czo­ny lud pod­ło­żył ogień w wie­lu stro­nach mia­sta i ra­zem z pa­ła­cem i mnó­stwem więk­szych i mniej­szych bu­dow­li, ko­ściół św. Mar­ka stał się pa­stwą pło­mie­ni. Na­stęp­ca tego Doży, któ­ry w za­wie­ru­sze re­wo­lu­cyj­nej po­niósł śmierć, bo­go­boj­ny Pie­tro Ur­se­olo, od­bu­do­wy­wa wspa­nia­lej znisz­czo­ną Ba­zy­li­kę, lecz do­pie­ro w kil­ka­dzie­siąt lat po­tem, Do­mi­nik Con­ta­ri­ni, roz­sze­rza ją i na­da­je jej nie­mal dzi­siej­sze kształ­ty. Były to cza­sy, kie­dy We­ne­cja uzna­ła za zbyt cia­sny d!a sie­bie Ad­r­ja­tyk, kie­dy zwró­ciw­szy wzrok w stro­nę wscho­du, na jego wo­dach po­sta­no­wi­ła utrwa­lić swo­ją wła­dzę. Wy­pra­wy do Syr­ji, wzię­cie Tyru i Kor­fu, za­tknię­cie wresz­cie sztan­da­ru re­spu­bli­ki na od­wiecz­nych mu­rach Kon­stan­ty­no­po­la z pio­ru­nu­ją­cą szyb­ko­ścią po­stę­pu­ją po so­bie, a co za­te­mi­dzie, na­wią­zu­ją się sto­sun­ki bli­skie z ludź­mi wscho­du i cy­wi­li­za­cją tych od­le­głych stron. I lu­dzie ci, za­cie­ka­wie­ni mor­skiem mia­stem, któ­re dało im nie­jed­no­krot­nie uczuć moc swo­ją, i Cy­wi­li­za­cja ta, zdu­mio­na po­tę­gą, ja­kiej po­dob­nej dzie­je nie uka­zu­ją, idą na za­chód, wstę­pu­ją w pro­gi Pani La­gun, wci­ska­jąc się w jej ży­cie i oby­cza­je, i na po­mni­kach wi­do­mych jej kul­tu­ry od­bi­ja­ją ory­gi­nal­ne swo­je pie­czę­cie. Gdzież te pie­czę­cie wy­ci­snę­ły się naj­sil­niej, gdzież wpływ wscho­du ude­rza w oczy naj­bar­dziej? W gma­chu, któ­rym We­ne­cja szczy­ci­ła się jak naj­wię­cej, któ­ry przy­ozda­bia­ła jak naj­tro­skli­wiej, któ­ry uczy­nić chcia­ła cu­dem świa­ta: w Ba­zy­li­ce św. Mar­ka. Wzra­sta­ją­ca z dniem każ­dym jej po­tę­ga, po­więk­sza­ją­ca się z każ­dym dniem cześć dla tego świę­te­go, uspra­wie­dli­wia­ła aż nad­to to jej chęć.

Ale cy­wi­li­za­cja wscho­du nie prze­nik­nę­ła do bar­ba­rzyń­skie­go mia­sta, ale nie bro­nią tyl­ko ma­new­ro­wać miesz­kań­cy jego umie­li, kie­dy się z nie­mi spo­tka­ła oko w oko. W IX wie­ku upra­wia­no już w We­ne­cji ma­lo­wi­dła na szkle, w XII wy­ko­ny­wa­no mo­zaj­ki w Tor­cel­lo, za­nim po­ło­żo­no ka­mień wę­giel­ny pod Ba­zy­li­kę, zna­no już bu­dow­le na pa­lach, za­nim mury jej pod­nio­sły się do góry, zbu­do­wa­no na La­gu­nach ośm­dzie­siąt ko­ścio­łów. Więc cóż z tego? Więc z tego wszyst­kie­go wy­ni­kło, że gdy, jak to po więk­szej czę­ści w dzie­jach mia­ło miej­sce, w na­stęp­stwie zu­chwa­łych pod­bo­jów, ka­na­ła­mi osu­szo­ny­mi za­le­d­wie z krwi, po­pły­nę­ła na za­chód sztu­ka grec­ko­bi­zan­tyń­ska, spo­tka­ła się tam z cy­wi­li­za­cją ory­gi­nal­ną, by­najm­niej nie za­sta­ła nie­za­ję­te­go pola. Nie po­trze­bu­jąc za­tem two­rzyć z gru­be­go, za­bra­ła się do prze­twa­rza­nia tego, co zna­la­zła na miej­scu, do przy­stra­ja­nia wła­ści­we­mi so­bie mo­ty­wa­mi po­mni­ków, po­czę­tych w in­nej zu­peł­nie my­śli, do że­nie­nia pier­wiast­ków wy­ho­do­wa­nych w od­mien­nych ko­leb­kach, pod pro­mie­nia­mi jed­ne­go, ale prze­cież nie z jed­na­ko­wem na­tę­że­niem przy­grze­wa­ją­ce­go słoń­ca. I niech jak tam chce obu­rza się na to nie­po­spo­li­ty znaw­ca sztu­ki we­nec­kiej Ci­co­gna­ra, niech jak chce prze­czy temu, że Ba­zy­li­kę św. Mar­ka wzniósł nie wy­łącz­nie ge­niusz We­ne­cji, każ­dy, kto sta­nie przed tą świą­ty­nią, każ­dy, kto znaj­dzie się w jej cu­dow­nem wnę­trzu, przy­zna, że nie jest ona sa­mo­rod­nym two­rem, wy­ro­słym na pniu kul­tu­ry za­cho­du, że By­zan­cjum znacz­ną ma część za­słu­gi w tem, iż taką, jaką ją dziś wi­dzi­my i po­dzi­wia­my, jest. I choć po­waż­ni kro­ni­ka­rze twier­dzą, że po znisz­cze­niu przez bar­ba­rzyń­ców Akwi­lei, któ­ra no­si­ła mia­no dru­gie­go

Rzy­mu, wszyst­ko, co oca­la­ło z ruin, prze­wie­zio­ne zo­sta­ło na La­gu­ny, choć szo­wi­niz na­ro­do­wy rad­by w ich świa­dec­twie zna­leźć po­twier­dze­nie wy­wo­dów, że Ba­zy­li­ka jest wy­łącz­nym pro­duk­tem sa­mo­rod­ne­go ge­niu­szu wło­skie­go, ani za­py­lo­ne par­ga­mi­ny pierw­szych, ani aż do śmiesz­no­ści na­cią­ga­ne dru­gich ro­zu­mo­wa­nia nic nie po­mo­gą, i świę­ty Ma­rek po wsze cza­sy uwa­ża­ny bę­dzie za ar­cy­twór ar­chi­tek­tu­ry, jed­no­czą­cej w so­bie dwa pier­wiast­ki: go­tyc­kie­go za­cho­du z bi­zan­tyń­skim wscho­dem. Nie zmniej­sza to ani na jotę jego pięk­no­ści, a o ileż ory­gi­nal­ność po­tę­gu­je?

Bo ta Ba­zy­li­ka jest nie­tyl­ko cza­ro­dziej­sko pięk­ną, ona jest na wskroś ory­gi­nal­ną, je­dy­ną w swo­im ro­dza­ju. Już gdy z ulicz­ki, idą­cej z pla­cy­ku Moj­że­sza, z poza ar­kad rów­no­le­gle wy­cią­gnię­te­go z nią pa­ła­cu, prze­do­sta­nie­my się na wiel­ki plac, któ­ry przy­ozda­bia i skie­ru­je­my w jej stro­nę nasz wzrok, do­zna­je­my wra­że­nia cze­goś istot­nie nie­zwy­kłe­go. Ko­ściół, nie ko­ściół, pa­łac, nie pa­łac, a może przy­by­tek sztu­kom pięk­nym po­świę­co­ny? oto py­ta­nia, ja­kie na­su­wa­ją nam się w my­śli, na­wet wte­dy, gdy wie­my o tem do­sko­na­le, że tam od wie­ków roz­le­ga się chwa­ła Pana nad Pany. Ale cha­rak­ter, z ja­kim nie spo­ty­ka­my się w ko­ścio­łach na za­cho­dzie, ale żywe ma­lo­wi­dła, ja­kie już z da­le­ka krzy­czą­ec­mi bar­wy prze­ma­wia­ją do na­szej du­szy, ale wdzięcz­ne łuki i lek­kie jak gdy­by z cu­kru ko­lum­ny, w związ­ku z dłu­gim gan­kiem i temi ol­brzy­mie­mi ru­ma­ka­mi, któ­re wprost z ni­szy zda­ją się biedz ku nam, ale te ko­pu­ły, ja­kie­mi ar­chi­tek­tu­ra rada dziś po­kry­wa bu­dow­le, we wnę­trzu któ­rych kult sztu­ki upra­wia­nym jest wszech­wład­nie – wszyst­ko to ra­zem skła­da się na to, że bu­dy­nek ten, z pew­nej od­le­gło­ści ob­ser­wo­wa­ny, daje ob­raz cze­goś ta­kie­go, z cze­go na ra­zie umysł ludz­ki do­kład­nej sam so­bie spra­wy zdać nie jest w sta­nie. I do­pie­ro, gdy po przez całe sze­re­gi go­łę­bi uno­szą­cych się nad pla­cem św. Mar­ka, prze­do­sta­nie­my się bli­żej do tego gma­chu, wła­ści­we prze­zna­cze­nie któ­re­go było zra­zu praw­dzi­wą za­gad­ką, gdy do­pie­ro sta­nąw­szy na schod­kach jed­ne­go z trzech ol­brzy­mich masz­tów, na któ­rych po­wie­wa­ją dziś fla­gi zjed­no­czo­nej Ital­ji, śmia­ło spoj­rzy­my przed sie­bie, spo­strze­że­my, że to jest świą­ty­nia, że to dom Boży, tyl­ko z tymi, ja­kie wi­dzie­li­śmy do­tąd, nie ma­ją­cy nic wspól­ne­go.

Nic, – bo przedew­szyst­kiem nie jest to gi­nach o jed­nym, ści­śle da­ją­cym się okre­ślić sty­lu, ja­kie­go pięt­no no­szą na so­bie wszyst­kie wy­bit­niej­sze ko­ścio­ły ka­to­lic­kie. Wzo­ro­wa­ny na świą­ty­ni ś. Zo­fji w Kon­stan­ty­no­po­lu, ko­ściół św. Mar­ka nie po­sia­da prze­cież tego, co w pierw­szej bu­dzi od wie­ków po­wszech­ny za­chwyt, ol­brzy­miej ko­pu­ły, uno­szą­cej się nad całą nie­le­d­wie bu­dow­lą, z lek­ko­ścią szklan­ne­go na­kry­cia. Ten, a ra­czej ci, któ­rzy w cią­gu kil­ku stu­le­ci ostat­ni ten ko­ściół sta­wia­li i prze­bu­do­wy­wa­li, nie byli w sta­nie na­śla­do­wać na La­gu­nach ar­cy­two­ru sta­ro­grec­kiej ar­chi­tek­tu­ry z nad Bos­fo­ru, roz­ka­wał­ko­wa­li więc kon­stan­ty­no­po­li­tań­ską ko­pu­łę, na pięć od­dziel­nych czę­ści, i niby nie­wiel­kie­mi czap­ka­mi na­kry­li nie­mi swój gmach. Stwo­rzyw­szy prze­cież coś w ro­dza­ju Ba­zy­li­ki wschod­niej, nie chcie­li jed­nak, by im na za­cho­dzie wschód wy­łącz­nie przy­po­mi­na­ła, wy­cią­gnę­li więc tuż obok tych bi­zan­tyń­skich ko­puł, go­tyc­kiej wie­ży­ce, po­za­ta­cza­li na fron­cie zręcz­nie cały sze­reg łu­ków i kół, a jak­by im te – go wszyst­kie­go było za mało, rzu­ci­li na dół świą­ty­ni po­dwój­ny rząd do­ryc­kich ko­lumn, a w ni­szach utwo­rzo­nych pod ze­wnętrz­ne­mi łuka mi i we­wnętrz­nem skle­pie­niem, roz­ło­ży­li cały cykl ob­ra­zów, wy­krop­ko­wa­nych ko­lo­ro­wa­ny­mi ka­my­ka­mi. Utwo­rzy­li więc tym spo­so­bem ca­łość dzi­wacz­ną i ja­skra­wą, lśnią­cą od mie­nią­cych się barw, mar­mu­rów, bron­zów, ca­łość urą­ga­ją­cą pra­wi­dłom bu­dow­la­nym, na wi­dok któ­rej ar­chi­tekt z pro­fe­sji wzru­szy nie­raz ra­mio­na­mi, ale któ­ra prze­cież jest ar­cy­dzie­łem w swo­im ro­dza­ju, świą­ty­nią, ja­kiej po­dob­nej cały za­chód po­ka­zać nie może. Sto­jąc przed tą Ba­zy­li­ką i przy­glą­da­jąc się jej uważ­nie, do­świad­cza się pew­ne­go nie­po­ko­ju, wszyst­kie bo­wiem nie­mal szcze­gó­ły jej fa­sa­dy rażą smak, przy­wy­kłych do har­mo­nij­nych kształ­tów, świą­tyń za­cho­du. Te ko­pu­ły bi­zan­tyń­skie, przy tych wie­ży­cach i Ju­kach go­tyc­kich, za­kra­wa­ją na za­baw­kę, te ko­lum­ny bez ładu i sy­me­tr­ji, po­rzu­co­ne jed­ne nad dru­gie­mi, po­pro­stu szy­dzą z ele­men­ta­rza ar­chi­tek­tu­ry, a te ja­skra­we fre­ski w tych ni­szach, i te czte­ry ko­nie nad wcho­do­we­mi wro­ta­mi, z trud­no­ścią tyl­ko z prze­zna­cze­niem bu­dow­li dają się go­dzić. Ale gdy prze­zwy­cię­żyw­szy pierw­sze wra­że­nie, obej­mie się oczy­ma ca­łość, gdy się na drob­nost­ki prze­sta­nie roz­pra­szać uwa­gę, i w sku­pie­niu uchwy­ci się ogół, przy­zna się w du­chu, że je­st­to bu­dow­la praw­dzi­wie po­mni­ko­wa, schy­li się gło­wę przed gen­ju­szem lu­dzi, któ­rzy ją na tym pla­cu dźwi­gnę­li.

I nie bę­dzie się wte­dy mia­ło żalu de bu­dow­ni­czych Ba­zy­li­ki św. Mar­ka, że wzo­ru­jąc się na ko­ście­le świę­tej Zo­fji, od­stą­pi­li od swo­je­go mo­de­lu, że two­rząc coś w ro­dza­ju bi­zan­tyń­skiej świą­ty­ni, wpro­wa­dzi­li do niej tyle go­tyc­kich, nie tłó­ma­czą­cych się mo­ty­wów, że co wię­cej, w usta­wie­niu ko­lumn ze­wnętrz­nych, pra­wi­dła ar­chi­tek­tu­ry po­de­pta­li no­ga­mi, gdyż czuć się bę­dzie, że dzię­ki tym wła­śnie dzi­wac­twom, La­gu­ny we­nec­kie przy­ozdo­bio­ne zo­sta­ły dro­go­cen­ną per­łą bu­dow­nic­twa, z któ­rą wie­lu może się nie go­dzić, któ­rą wie­lu może kry­ty­ko­wać, ale któ­rą prze­cież, jako okaz sztu­ki na­śla­du­ją­cej Bi­zan­cjum i go­tyk, a mimo to we­nec­kiej, po­dzi­wiać mu­szą wszy­scy.

Bo tak rze­czy­wi­ście jest. Ba­zy­li­ka św. Mar­ka, choć po­my­śla­na we­dle pla­nów nie swoj­skich, to okaz sztu­ki we­nec­kiej, to dzie­ło no­szą­ce na so­bie pięt­no we­nec­kie­go tchnie­nia. To łą­cze­nie naj­sprzecz­niej­szych pier­wiast­ków, to ze­sta­wie­nie z sobą mo­ty­wów urą­ga­ją­cych jed­ne dru­gim, to przy­mu­so­we że­nie­nie pla­nów uro­dzo­nych w róż­nych wie­kach, i to roz­myśl­ne nie­mal gwał­ce­nie pra­wi­deł bu­dow­nic­twa, to ce­cha cha­rak­te­ry­zu­ją­ca w ar­chi­tek­tu­rze tych przed­się­bier­czych kup­ców, któ­rzy pod­nió­sł­szy La­gu­ny do szczy­tu po­li­tycz­nej po­tę­gi, za­pra­gnę­li je przy­ozdo­bić, któ­rzy śla­dem mło­dej ko­bie­ty, zdo­byw­szy so­bie kosz­tow­ne sza­ty, za­pra­gnę­li zo­stać pięk­ny­mi. Więc je przy­ozdo­bi­li, więc pięk­ny­mi rze­czy­wi­ście zo­sta­li, ale te ich ozdo­by, ale to ich pięk­no, choć przy­po­mi­na­ją to i owo na świe­cie, choć za­ry­wa­ją z tego i owe­go, prze­cież są w grun­cie rze­czy we­nec­kie­mi, prze­cież do­pa­so­wu­ją się wy­śmie­ni­cie do grun­tu, na któ­ry zo­sta­ły prze­nie­sio­ne. I nie ubli­ża im to wca­le, że szcze­gó­ły ich bu­dow­li, zda­je się, że wprost prze­nie­sio­ne­mi zo­sta­ły nad Ad­r­ja­tyk z po nad Bos­fo­ru lub z pod ger­mań­skie­go nie­ba, bo wple­cio­ne­mi zo­sta­ły w ca­łość, któ­ra we­nec­ką jest, któ­ra gdzie­in – dziej nie mia­ła­by ra­cji bytu, któ­ra na La­gu­nach tyl­ko ma od­po­wied­ni grunt pod sobą. Nie ubli­ża, tak jak nie ubli­ża wca­le ge­niu­szo­wi Szek­spi­ra, że po­my­sły do swo­ich ar­cy­two­rów czer­pał ze sta­re­go kro­ni­ka­rza.

Kie­dy na­sy­ciw­szy nasz wzrok ze­wnętrz­nym wi­do­kiem Ba­zy­li­ki, wstą­pi­my do jej wnę­trza, to i tam na­po­ty­ka­my ce­chy ude­rza­ją­ce we fron­to­nie tej świą­ty­ni. Szcze­gó­ły dzi­wacz­ne, nie­raz po­twor­ne, mnó­stwo tu i ów­dzie wschod­nich mo­ty­wów, mnó­stwo przy­po­mnień róż­nych ar­chi­tek­to­nicz­nych po­my­słów, ale ca­łość jak rzad­ko wspa­nia­ła, nie­po­spo­li­cie ory­gi­nal­na i… we­nec­ka. Co przedew­szyst­kiem ude­rza w tem wnę­trzu? To, na co już sto­jąc przed fa­sa­dą Ba­zy­li­ki zwra­ca­li­śmy uwa­gę: bo­gac­two i wschod­ni prze­pych. Całe skle­pie­nie, ścia­ny, a na­wet i po­sadz­ka, wy­ło­żo­ne są róż­no­ko­lo­ro – wemi mo­zaj­ka­mi, na każ­dym kro­ku rzeź­by, mar­mu­ry i por­fi­ry, na każ­dym dro­go­cen­ne bron­zy i zło­to. Te mo­zaj­ki z ar­ty­zmem nie mają wie­le wspól­ne­go, te rzeź­by są do­praw­dy nie­raz na­iw­nie po­my­śla­ne, świę­ci pań­scy rażą nie­pro­por­cy­onal­no­scią swo­ich kształ­tów, ko­lo­ry na nie­któ­rych ka­mie­niach wo­ła­ją o po­mstę do do­bre­go sma­ku. Ale ode­rwij wzrok od szcze­gó­łów, obej­mij nim ogół, za­po­mnij o tem, co cię ra­zi­ło tu i ów­dzie przed chwi­lą, a przy­znasz, że har­mo­nij­niej­szej i smacz­niej­szej ca­ło­ści, trud­no do­praw­dy by­ło­by gdzie­in­dziej szu­kać. Na­de­wszyst­ko też, wspa­nia­le wy­glą­da wnę­trze Ba­zy­li­ki wie­czo­rem pod za­chód słoń­ca. Świa­tło, któ­re nie­do­łęż­ne szcze­gó­ły wy­pro­wa­dza­ło tak nie­po­trzeb­nie na wi­dok, zga­sło, przez wy­so­kie jej okna prze­le­wa się już tyl­ko mgli­ste jego wid­mo, pół­mrok ob­jął w ko­ście­le nad wszyst­kiem wła­dzę. Wszyst­ko co drob­ne, zgi­nę­ło gdzieś w cie­niu, wszyst­ko dru­go­rzęd­ne przy­sło­nio­ne zo­sta­ło jak­by gazą, a na plan głów­ny wy­stą­pi­ło to, co jest tam ko­lo­sal­ne­go: ko­lum­ny i ar­ka­dy z boku, ko­pu­ły i łuki u szczy­tu. Z ustą­pie­niem świa­tła, ustą­pił tak­że i ten nie­po­kój, jaki do du­szy na­szej wno­si­ły krzy­czą­ce bar­wy nie­zdar­nych ma­lar­skich po­my­słów, z jego za­ni­kiem za­mar­ły wra­że­nia, wy­wo­ła­ne dzi­wacz­ne­mi fi­gu­ra­mi, po­zo­sta­ła at­mos­fe­ra słod­kiej har­mon­ji, peł­ne za­do­wo­le­nie z pra­wi­dło­wych lin­ji, wdzięcz­nie za­amu­ją­cych się po nad na­sze­mi gło­wa­mi.

Pa­mię­tam, znaj­do­wa­łem się raz w tej cza­ro­dziej­skiej Ba­zy­li­ce, do­brze już po za­cho­dzie słoń­ca. W ko­ście­le pa­no­wał zu­peł­ny zmrok, z któ­rym wal­czy­ła tu i ów­dzie w ką­tach, ża­rzą­ca się ja­skra­wo świe­ca. Wszyst­kie fi­gu­ry po­grą­żo­ne były jak­by we mgle, mo­zaj­ki nie roz­po­zna­ło­by naj­by­strzej­sze na­wet oko, w miej­sce rzeźb na ścia­nach, uka­zy­wa­ły się oczom sza­re pla­my. Kil­ko­ro lu­dzi roz­sy­pa­nych było we wnę­trzu świą­ty­ni, ja­kaś roz­mo­dlo­na mło­da ko­bie­ta klę­cza­ła z po­chy­lo­ną gło­wą przed wiel­kim oł­ta­rzem, w stal­lach ka­no­ni­ków prze­rzu­ca­ło bre­wia­rze paru księ­ży. Było po­nu­ro i ci­cho, tak po­nu­ro, że zda­wa­ło się, iż je­steś w ka­ta­kum­bach, tak ci­cho, że sły­sza­łeś nie­le­d­wie ude­rze­nie wła­sne­go ser­ca. Ro­zej­rza­łem się do­ko­ła, pod­nio­słem wzrok do góry, i prócz fi­la­rów i mu­rów czar­nych, nie do­strze­głem nic. Ale te mury i te fi­la­ry zło­ży­ły się na taki ma­je­stat pięk­na, dały mi ob­raz ta­kiej do­sko­na­ło­ści, że do­praw­dy rzad­ko któ­ra świą­ty­nia na coś po­dob­ne­go zdo­być się może, chy­ba tyl­ko te go­ty­ki pół­no­cy Eu­ro­py, któ­re mają, nie przez ten chy­ba świat daną im moc, elek­try­zo­wa­nia czło­wie­ka. Tyl­ko, że go­ty­ki mó­wią do nas zu­peł­nie in­nym, niż ta Ba­zy­li­ka gło­sem, tyl­ko, że w znę­ka­nej i łak­ną­cej po­cie­chy du­szy, bu­dzą nie­raz od­mien­ne my­śli.

Ten dziw­ny roz­dź­więk mię­dzy ma­je­sta­tem ca­ło­ści a nie­zda­mo­ścią ar­chi­tek­to­nicz­nych i ar­ty­stycz­nych czę­ści Ba­zy­li­ki, czy­ni z niej praw­dzi­wą nie­mal dla umy­słu ludz­kie­go za­gad­kę. Ja­kim spo­so­bem – py­tasz sam sie­bie – ja­kim spo­so­bem, dziw­na ta świą­ty­nia tak po­wszech­ny wy­wo­łu­je za­chwyt, sko­ro tyle w niej ze­wnątrz i we­wnątrz jest nie­zdar­ne­go i dzie­cię­co-na­iw­ne­go, sko­ro tyle w niej nie wy­trzy­mu­je ele­men­tar­nej kry­ty­ki. Św. Zo­fja w Kon­stan­ty­no­po­lu, ka­te­dry go­tyc­kie Ko­lon­ji i Sztras­bur­ga, to ar­chi­tek­to­nicz­nie do­sko­na­łe dzie­ła, wspa­nia­le po­my­śla­ne, i w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach wy­piesz­czo­ne. Ale św. Ma­rek, z jego krót­kie­mi ko­lum­na­mi, z jego roz­lo­żo­ne­mi ko­pu­ła­mi, tuż przy strze­la­ją­cych do nie­ba wie­życz­kach, z jego pstro­ka­te­mi, pry­mi­tyw­ne­mi po więk­szej czę­ści mo­zaj­ka­mi… A prze­cież choć ustę­pu­je on św. Zo­fji, nie mniej­szy po­dziw od niej w ca­łym świe­cie obu­dza, choć da­le­ko mu do do­sko­na­ło­ści dwóch go­ty­ków nad­reń­skich, jako po­mnik ar­chi­tek­tu­ry, kto wie, czy od nich nie jest wię­cej in­te­re­su­ją­cym? Dla­cze­go? bo jest on po pierw­sze, po­mni­kiem ory­gi­nal­nym, je­dy­nym w swo­im ro­dza­ju bu­dow­ła­nym pro­duk­tem dziw­nej kul­tu­ry, któ­ra ze­tknąw­szy się z dwo­ma krań­ca­mi świa­ta, z każ­de­go znio­sła jego zna­mien­ne ce­chy, prze­ro­biw­szy je na miej­scu po swo­je­mu, a po­wtó­re, co może jest waż­niej­sze, bo jest otwar­tą księ­gą hi­stor­ji pań­stwa, co bę­dąc za­le­d­wie ma­leń­kim punk­ci­kiem na kar­cie wszech­świa­ta, znacz­ną prze­cież część jego za­gar­nę­ło pod swo­je pa­no­wa­nie.

Tak jest, Ba­zy­li­ka św. Mar­ka w We­ne­cji, to przy­by­tek, w któ­rym w ko­lei wie­ków, dum­ni pa­try­cju­sze i lud Re­spu­bli­ki, złe i do­bre chwi­le dzie­jo­we świę­ci­li ra­zem w kor­nej Panu po­dzię­ce, lub w sku­pie­niu du­cha i łzach! Tu w za­ra­niu tej mor­skiej Po­ten­cji, w tłum­nym uro­czy­stym po­cho­dzie wno­szą re­li­kwie przy­szłe­go pa­tro­na mia­sta, tu Bar­ba­ros­sa bije czo­łem przed na­stęp­cą Pio­tra św. i ślu­bu­je mu wiecz­ną ule­głość, ta skła­da­ją dzię­ki Przed­wiecz­ne­mu za za­tknię­cie sztan­da­ru z lwem skrzy­dla­tym na ar­chi­pe­la­gu wysp grec­kich i na mu­rach Kon­stan­ty­no­po­la. A kie­dy po krwa­wych z Ge­nuą za­pa­sach po­wa­lo­no ją na zie­mię, kie­dy mo­nar­cho­wie państw ościen­nych wjeż­dża­li w mury przej­mu­ją­ce­go ich po­dzi­wem mia­sta, by zy­skać so­bie jego życz­li­wość i przy­jaźń, ta gro­ma­dzą się nie­zli­czo­ne tłu­my dum­ne­go i za­do­wo­lo­ne­go Indu, mo­rze świa­tła za­pa­la się na chwa­lę Boga. Z koń­cem XV wie­ku za­czy­na się upa­dek We­ne­cji, na ze­ga­rze jej ży­wo­ta wy­dzwa­nia­ją po­nu­re go­dzi­ny, przed krwa­wym sztan­da­rem Ma­ho­me­ta po­chy­la­ją się cho­rą­gwie per­ły Ad­r­ja­ty­ku. Ba­zy­li­ka św. Mar­ka znów jest świad­kiem kor­nych mo­dłów, pod jej skle­pie­nia biją bła­gal­ne proś­by o mi­ło­sier­dzie dla jej zwy­cięz­kie­go do­tąd orę­ża. Gdy zaś na­resz­cie nie­ubła­ga­ną ko­le­ją rze­czy ludz­kich, wo­bec wscho­dzą­ce­go krwa­wo słoń­ca Fran­cji, za­ćmie­wa się jej gwiaz­da, kie­dy za­my­ka się już na za­wsze księ­ga dzie­jów po­tęż­ne­go pań­stwa, o mury Ba­zy­li­ki obi­ja­ją się tłu­mio­ne łka­nia, prze­peł­nia­ją­ce ją po­są­gi Świę­tych Pań­skich przy­glą­da­ją się w mil­cze­niu chrze­ści­jań­skiej re­zy­gna­cji, go­dzą­ce­go się ze swo­im lo­sem ludu. Jed­nem sło­wem, w złem i w do­brem We­ne­cji, w świe­tla­nych i łza­wych jej chwi­lach, Ba­zy­li­ka ś\v. Mar­ka bie­rze jak naj­żyw­szy udział, cie­szy się jej szczę­ściem i po­wo­dze­niem, smu­ci po­hań­bie­niem i nie­do­lą. I w in­nych pań­stwach, w świa­ty­niach chwa­le Boga od­da­nych, przed oł­ta­rza­mi ma­ni­fe­sto­wa­ły się uczu­cia, bę­dą­ce od­bi­ciem roz­kwi­tu ich lub upad­ku, i in­nych dzie­je, są do pew­ne­go stop­nia dzie­ja­mi sa­me­go na­ro­du. Ale kie­dy inne pań­stwa, na wie­le dziel­nic w ko­lei wie­ków po­roz­dzie­la­ne, w nie­jed­nem miej­scu, w nie­jed­nym ko­ście­le świę­ci­ły dni swe­go we­se­la lub ża­ło­by, We­ne­cja cała ze­środ­ko­wa­ła się w jed­nym punk­cie, ży­cie jej pul­so­wa­ło na jed­nym pla­cu, mo­dły do Boga wzno­si­ły się w jed­nej świą­ty­ni. A świą­ty­nią tą był św. Ma­rek. Cóż więc dziw­ne­go, że świą­ty­nia ta po­sia­da ta­kie hi­sto­rycz­ne zna­cze­nie, ja­kie­go być może żad­na inna nie ma, cóż szcze­gól­ne­go, że sto­jąc przed nią lub mo­dląc się w jej wnę­trzu, do­świad­cza się uczuć, ja­kie­mi żad­na inna, prócz ka­te­dry św. Pio­tra w Rzy­mie nie przej­mu­je.

I kto to wie, czy nie pod wpły­wem wła­śnie ta­kich du­cho­wych uczuć, ma­je­stat jej wstrzą­sa ca­łem na­szem je­ste­stwem, kto wie, czy nie dzię­ki im wła­śnie, pa­trząc na nią, za­po­mi­na się o ar­chi­tek­to­nicz­nych jej nie­do­stat­kach, w po­ko­rze du­cha wiel­bi się ca­łość.

Na ogól­ne wra­że­nie na my­ślą­ce­go czło­wie­ka, skła­da­ją się tak do­brze zmy­sło­we, jak i du­cho­we czyn­ni­ki. Rad­bym wie­dzieć, w któ­rem prócz Rzy­mu miej­scu na kuli ziem­skiej, te dru­gie, do du­szy oga­nia­ją­cej sze­ro­kie wid­no­krę­gi po­tęż­niej prze­ma­wia­ją?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: