- W empik go
Obrazy i obrazki Wenecyi. Część 1-2 - ebook
Obrazy i obrazki Wenecyi. Część 1-2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 280 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
We wstępie do Marino Faliero, wspanialej tragedji, pełnej głębokich myśli, lord Byron, wielki wielbiciel i znawca Wenecji, powiedział, „że obraz tego miasta jest podobny do snu, a historja jego do romansu”. (Her aspect is like a dream, and her history is like a romance). Że druga część tego Byronowego orzeczenia jest prawdziwa, o tem kroniki tego dziwnego grodu świadczą wymownie. Urodzona w trwodze przed barbarzyńców najazdem, którzy w V. wieku naszej ery z ziemią zrównawszy kwitnącą Akwileę, gdzie przeszli pozostawili po sobie ruiny, usadowiona nie na wyspach, ale na ruchomych błotach Adrjatyku, t… j… postawiona w warunkach, w których zdawało się, że egzystować jedynie może niewielka osada rybacka, w krótkim przeciągu czasu, Wenecja wyrasta na wspaniałe miasto, dające nazwę jednemu z najpotężniejszych państw w średnich wiekach. Poddana zrazu pod zwierzchnictwo bizantyńskie, niezadługo otrząsa się z przymusowego protektoratu, robi podboje w Istrji i Dalmacji, wystawia bogatą marynarkę, rozwija rozległy handel, i w końcu już dziewięćsetnego roku, staje się panią całego Adrjatyku. Ale i to morze, choć obszerne i obsiadłe bogatymi ludami, staje się wkrótce za małem dla jej ambicji. Korzystając zręcznie z ruchu wywołane – go wojnami krzyżowemi, w początkach XIII. w. zdobywa Konstantynopol i na archipelagu greckim zatyka sztandar ozdobiony lwem skrzydlatym. Niesłychane jej powodzenie, obudzą zawiść w genueńczykach. Fragnąc więc zdeptać tych, którzy rywalizować z nią ośmielili się, wypowiada im walkę na śmierć i życie, i po 130-letnich krwawych zapasach, powala z tryumfem o ziemię. Zapanowawszy nad swoimi wrogami, nie gnuśnieje przecież w pokoju. Nie poprzestając na rozwijaniu handlu, proteguje nauki i sztuki, wznosi na palach kolosalne i wspaniałe gmachy, ozdabia ich ściany arcydziełami malarstwa, przygarnia artystów i uczonych, i staje się rozsadnicą cywilizacyjna całem Południu i Wschodzie. Świetność tego osobliwego miasta i państwa budzi podziw w całym ówczesnym świecie, zewsząd ściągają do Wenecji cudzoziemcy, pragnący poznać źródło jej potęgi, i powróciwszy do ojczystych krajów, roznoszą w nich kult dla grodu, który niby syrena-dziewica, połowę tylko lubieżnego swojego ciała ukazuje światu, ale tą połową to mu grozi i posłuszeństwo sobie nakazuje, to go niby niewolnika ciągnie i powala w swoje objęcia. Ta świetność, ta potęga Wenecji trwają wieki całe, nie podkopuje ich ani zabór Carogrodu przez Turków, ani powstanie na zachodzie i północy Europy scentralizowanych państw, ciągle młoda, ciągle kipiąca życiem, dyktuje światu prawa nawet wtedy, gdy silą wojenna reszty Europy, o wiele przewyższyła jej moc. I dopiero gdy w końcu XV. wieku, skutkiem odkrycia drogi morskiej do Indji wschodnich, morze Śródziemne, gdzie się tak wszechwładnie rozpościerała, przestaje być ogniskiem rozległych handlowych stosunków całego świata, zaćmiewa się to jasne słońce i zwolna poczyna pochylać się ku zachodowi. Ale zachodzi jakże wspaniale, jakże majestatycznie zamiera! Zagrożona na zachodzie i na wschodzie, Wenecja przestawszy być królową handlu, nie może sama jedna wytrzymać naporu wrogów śmiertelnych, lecz jeszcze w XVIII. w. żelazna jej ręka ciąży na Dalmacji i wyspach Jońskich, jeszcze po wydarciu jej przez Turków Morei, jest groźną i niebezpieczną przeciwniczką. A kiedy nakoniec koleją rzeczy ludzkich pada, gdy na trzy zaledwie lata przed początkiem naszego stulecia, słońce jej ostatecznie zachodzi, kto jest przyczyną jej zgonu? Ta bajeczna, prawdziwie romantyczna potęga, nie uchyla jeszcze i wtedy czoła przed hufcami przypadkowego zwycięzcy, lecz korzy się przed poetyczną gwiazdą, jak Mickiewicz się wyraził: „Boga wojny”, przed którą wkrótce ukorzył się świat cały. Dogorywającego gladjatora, dobił ostatecznie bajeczny i romantyczny Tytan, którego nadludzka maczuga wstrząsnęła posadami tylu tronów. Czy te, w krótkości przytoczone tu dzieje tego grodu, nie są istotnie podobne do romansu? Czy przywodząc je na pamięć, nie zdaje się chwilami, że to nie historja, ale fantazja, urodzona nie w codziennej prozie szarej rzeczywistości, lecz w bujnej wyobraźni poety, nieokiełznanej wędzidłem twardych życiowych warunków? To miasto, powstałe nie na lądzie i nie na morzu, lecz na lagunach, t… j… na żywiole, który przestawszy być wodą, nie zaczął być jeszcze ziemią, ta, że się ściślej wyrazimy, nędzna osada rybacka, zabudowana rękami tych, którzy, uchodząc z życiem przed najazdem, przybyli tu zbiedzeni i strwożeni, i nie mając pod ręką ani drzewa, ani żelaza, ani kamienia, pogtanowili przecież pozostać, to zuchwalstwo z jakiem uląkłszy się żywych najezdników, ogołoceni ze wszystkiego, wyzwali na ostre, martwe, ale przecież niemniej od żywych groźne i niebezpieczne siły przyrody, ta energja, z jaką walkę z siłami temi prowadzili, ta przedsiębiorezość wojenna i handlowa, która ich wkrótce uczyniła panami na południu i wschodzie Europy, wreszcie ten kult dla nauki i sztuki, który się w ich dziejach niby nić złota na lnianej tkaninie przewija, czyż to wszystko nie jest porywającem, ale i romantycznem zarazem? A poszczególne epizody ich historji? Czyż fantastyczny początek samego miasta, jego wzrost i jego świetność, nie podatniejszy to temat dla poety, niż dla historyka, czy nie stosowniejszem jest dla nich miejsce w baśni zrodzonej w bujnej wyobraźni, niż na zapylonych kronikach dziejowych? A ślepy, blisko stuletni Dandolo, zdobywający na czele krzyżowców bizantyński Carogród, a zaimprowizowane na placu świętego Marka spotkanie Fryderyka Barbarossy z głową kościoła katolickiego, podczas którego dumny papież, niemniej jak on sam dumnemu Cezarowi położywszy nogę na głowie, z majestatem wyrzekł, że mocarz Niemiec korzy się i w proch upada nie tylko przed św. Piotrem, ale i przed nim, a jedyny wreszcie w swoim rodzaju w dziejach, spisek zgrzybiałego Doży, który mszcząc się za honor młodej i pięknej swej żony, nie zawahał się podać ręki tłumowi, by połączonemi siłami wstrząsnąć w posadach politycznemi instytucjami królowej Adrjatyku? Tak jest, lord Byron miał racje, wypadki, jakie wydarzyły się w kolei wieków, o Wenecjo! w twoim grodzie, to wypadki fantastyczne i w ludzkieh dziejach niezwyczajne, opis tryumfów, jakiemi napełniłaś świat cały, to w każdym umyśle znak zapytania, czyli przez omyłkę z nadziemskiej legendy, nie przedostał się on do ksiąg dziejowych, twoja czarodziejska historja jest istotnie podobną do romansu…
A twój obraz?
Wyjeżdża się statkiem parowym z Trjestu, coś około północy. Miasto już zabiera się do spoczynku, ale portowi, jak powiada poeta, snu nie ma. Wprawdzie nie wrze w nim i nie kipi jak w ciągu dnia, wprawdzie znaczna część robót od paru godzin jest w zawieszeniu, ale życie nie zamarło tu jeszcze doszczętnie. W różnych kierunkach snują się nad morzem ludzie, niby cienie biegają po pomostach i pokładach okrętów, kończą czynności, porozpoczynane w ubiegłym dniu, lub też przygotowują się do rozpoczęcia czynności dnia następnego. Jak w ciągu czasu, gdy słońce oświecało jasno widnokrąg, i po zachodzie naszej gwiazdy dziennej roboty w porcie trwają, tylko tempo ich jest zwolnione, puls tego olbrzymiego warsztatu nie przestaje bić, tylko uderzenie jego jest słabsze. Wśród tych cieni, które tu w różnych kierunkach się snują, i ty, jak cień przemykasz się po wybrzeżu, odszukujesz statek parowy, mający cię powieźć do Wenecji, i usadowiwszy się na nim, oczekujesz chwili odjazdu. Upragniona chwila nadchodzi, głos dzwonka rozlega się w powietrzu, liny skrzypią, sztuczny pomost odciągają na brzeg, ruszasz. Zrazu powoli, jak gdyby próbubując sił swoich, śrubowiec oddala się od miasta, bojąc się zmiażdżyć całe dziesiątki łodzi, trzymających go niby w oblężeniu, jak troskliwa o całość swych dzieci matka wymyka się ostrożnie z pośród nich, przedostaje się po za kamienny chodnik, wyciągnięty równoległe z Trjestem w środku morza, i nareszcie nic już, prócz tej szafirowo zielonej wody, nie stawia tamy jego biegowi. Wychoodzę z mojej kajuty, i rozglądam się dokoła. Po obu stronach pagórkowate brzegi, usiane pięknemi villami i porosłe kępami gęstemi drzew, za mną amfiteatralnie podnoszące się ku górze miasto, w oknach domostw którego dogasają świec jaskrawe światła, a przedemną tajemnicza da!, a u jej zachodnich krańców czarodziejski, kąpiący się w falach morskich, gród.
Stoję na pokładzie i dumam, myśl moja przenosi mnie w ubiegłe wieki, widzę na tych wodach całe set – ki wspaniałych galer ozdobionych lwem skrzydlatym, słyszę hasła, groźne echo których, przejmowało postrachem dwa wybrzeża Adrjatyku. Trjest rozpłynął mi się jak w mgle, brzegów Istrji nie dojrzy już najbystrzejsze oko, jestem sam, z unoszącemi mnie w zamarłe światy myślami, wśród dwóch nieskończoności: miljonem gwiazd usianego niebieskiego stropu tam w górze, i tajemniczych niezgłębionych wód, tu u moich stóp. I z czarodziejskiej krainy marzeń, do świata smutnej rzeczywistości, przywołuje mnie dopiero „blade księżyca oko”. Z poza chmur i cieniów nocy wyjrzał on melancholijnie i nieśmiało, i pokład, na którym stałem, opromienił światem cmentamem. Ocknąłem się, było już dobrze po pierwszej w nocy; z wyjątkiem dwóch, trzech ludzi na statku, wszyscy współtowarzysze mojej podróży w najlepsze spali; rozum radził pójść nareszcie za ich przykładem. Postanowiłem posłuchać tej rady.
Ale jak tu spać, gdy się jedzie do Wenecji, gdy ma się ją wczesnym rankiem zobaczyć? Jest godzina dobrze po pierwszej, coś około szóstej czy wpół do siódmej mamy ujrzeć jej czarodziejskie kształty, jak tu więc spać, jak tu zejść z obserwacyjnego stanowiska? A wschód słońca na morzu, a te piękne szmaragdowe wyspy, chroniące królowę Adrjatyku, od naporu lennych jej – prawda, niemniej przecież zuchwałych i grożących jej zniszczeniem fal? Przecież spać trzeba! Więc się śpi. Ale jak? Przewraca się z boku na bok, słyszy się każde skrzypnięcie śruby, każdy plusk wody o okrętowe okno, każde żywsze odezwanie się kapitana. Fizyczne znużenie powieki skleja, lecz rozsadzająca głowę myśl roztwiera je szeroko, sto razy w ciągu jednej godziny zdaje się, że się spóźni na obserwacyjne stanowisko, sto razy żałuje się, że się z niego zeszło. Nareszcie powiada się sobie, że taki sen jest chyba parodją snu, że więcej on nuży, niż pokrzepia, zrywa się więc z zaimprowizowanego łóżka na równe nogi, i wybiega sio na pokład.
Zegarek wskazuje dopiero trzecią rano. Jest jeszcze zmrok, anioł nocy trzyma jeszcze ziemię i wodę w uściskach. Ale nie długie już jego panowanie. We wschodniej stronie morza ukazuje się ognista pręga na wodzie, zrazu zlekka, potem coraz silniej ozłaca ruchome fale Adrjatyku, to się wstydliwie chowa w ich głębiach, to wydostaje na powierzchnię, potęgując co chwila jaskrawość swego zabarwienia, nakoniec znika, ustępując miejsca wspaniałej słonecznej tarczy. Czysta, nie przyćmiona najlżejszą chmurką, wychyla się ona znowu, z tajemniczego świata cieniów, gorejącą łuną oświeca, jak szeroki i długi horyzont, i uśmiechnąwszy się miłośnie do ludzi, na kilkanaście znów godzin, obejmuje nad wszystkiem co żyje, błogosławione swoje panowanie.
Razem ze słońcem, jakaś błogość wstępuje do mojej duszy, chodzę wesoło po pokładzie, rozglądam się na wszystkie strony. Nie myślę już o tych weneckich galerach, które tu przed długim sznurem wieków roznosiły postrach i… chleb powszedni, ale patrzę z wysiłkiem w stronę zachodu, by pierwszy ujrzeć Adrjatyku panią. Coś majaczeje mi wdali, coś stałego ukazuje się oczom moim. Wytężam wzrok, aby to coś zdefiniować, i zwolna zarysowują się mi się kontury wysp. Te wyspy, to naturalne tamy, rzucone przez Opatrzość w poprzek Adrjatyku, by jego perłę zachować od zniszczenia, to niezdobyte barykady, o które rozbijają się dzikie zapędy morza, mające na celu jej unicestwienie. Gdyby nie one, laguny weneckie, które ożywili przed wiekami ludzie, byłyby przytułkiem jedynie dla mew, gdyby nie one, świat byłby uboższym o jeden cud, poezja o cały szereg arcydzieł, historja o jedną epopeję. Niechaj więc komie pochwaloną będzie Opatrzność…
Ale oto i wyspy znikają nam z przed oczów. Parowcowi spieszno bardzo do celu jego podróży, więc nie zatrzymuje się przy nich ani chwili. A szkoda, bo miałoby się czas przygotować do niezwykłych wrażeń, otrząsnąć z tych, jakie przepełniają jeszcze naszą duszę. Nie można. Statek, służący realnym celom życia, z fantazją i poezją nie ma nic wspólnego, więc pędzi z siłą nie słabnącą ani na chwilę, a kiedy staje, mamy przed sobą jak na dłoni morskie miasto. Ile razy nawiedzałem Wenecję, a nawiedzałem ją niejednokrotnie, zawsze zadawałem sobie pytanie, jak określić wrażenie, jakiego się na jej widok doznaje. Jak określić? Góry przejmują nas groźnym podziwem, obszar morza wtłacza do naszej duszy obraz czegoś nieskończonego, ale Wenecja, ale domy wychodzące wprost z wody? To miasto, niby łódź lekka, rzucona na powierzchnię Adrjatyku, te gmachy, niby Świtezianki wydobywające się ze spienionych fal i unoszące się po nad temi falami, to jawne, na jasnym dnia urąganie wszelkim prawom fizyki, wszystko to składa się na wrażenie, zdefiniowanie którego jest doprawdy rzeczą wcale nie łatwą. Wpatrujesz się z pokładu statku w to, co roztacza się przed oczami twemi i własnym oczom nie wierzysz, widzisz coś, czego pojąć nie możesz, co poprostu na żart zakrawa. I zdaje ci się, że jesteś w teatrze, na czarodziejskiem widowisku, że zręczny sztukmistrz rozpostarł przed tobą wspaniałe dekoracje, że te lustra jasnych wód, te kręte nitki kanałów, te odrapane, kąpiące się w wodzie pałace, i te czarne, niby karawany przemykające się pomiędzy nimi gondole, to nie rzeczywistość, to malowidła rzucone kunsztowną ręką artysty na teatralne płótno, do złudzenia rzeczywistość naśladujące. Do utwierdzenia cię w tem mniemaniu przyczynia się i grobowy spokój, jaki dokoła ciebie panuje. Masz przed sobą rozległe miasto, a przedstawia ci się ono jak cmentarz, żaden turkot nie dolatuje twoich uszów, żaden krzyk nie rozdziera powietrza. Wszystko zdaje się w tem mieście drzemać w letargu słodkim, wszystko żyć jakiemś życiem nie z tego świata, snu błogie bóstwa, wszechwładnie panują tu po nad temi wodami, anioł zapomnienia i wypoczynku stoi tu na straży każdego domu. I wydaje ci się z kolei znowu, że i ty ulegasz powszechnemu prawu, jakiemu tu wszyscy ulegają, że śnisz na różach, wolny od zmartwień i trosk ziemskich, i w śnie twym złotym ukazuje ci się fantastyczny gród, jaki nigdy w świecie nie istniał, jaki nigdyby istnieć nie mógł. I w tym śnie, godzisz się z tem dziwnem miastem, i w tym śnie dopiero nie widzisz w niem nic niezwykłego, nie rażą cię te pałace, wyrastające z ciemnej otchłani, i to pogwałcenie praw ciężkości, którym ulega we wszechświecie wszystko. A śniąc tak, śniąc błogo i rozkosznie, prosisz tylko o jedno nieba, by ten sen słodki trwał wieki cale, by się nie ukończył nigdy, obrazy bowiem, jakie on roztacza, pieszczą cię lubieżnie potęgą takich ponęt, że przejście z czarodziejskiego ich świata w świat czarnej powszedniości i prozy, równałoby się srogiej karze, za jakieś ciężkie, chociaż niepopełnione winy…
Nie inaczej, jeden tylko Byron określił dobrze wrażenie, jakiem Wenecja duszę i zmysły przejmuje…
Historja jej podobna jest do romansu.
A obraz?
Do snu…II.
Patronem Wenecji jest św. Marek Ewangelista. Uczony w Piśmie i męczennik, za prawdy bowiem chrystjanizmu zamordowany w Egipcie w pierwszym wieku naszej ery, coś około 820 roku, zostaje Aniołem Stróżem Lagun adrjatyckich, nie przestając odtąd ani na chwilę roztaczać nad niemi opieki swojej. Na sztandarach dawnej Respubliki wyszywany złotem, wraz z nieodłącznym od niego lwem skrzydlatem, po szerokiego świata wodach, przez wieki całe prowadzi wenecjan od zwycięztwa do zwycięztwa, a wiara w to, że on był puklerzem, odbijającym od nich wszystkie nieprzyjacielskie spisy i groty, była tak na Lagunach silną, że nic nigdy nie było w stanie jej osłabić. W niecałe dziesięć lał po sprowadzeniu jego relikwi do „morskiego miasta”, na największym placu Wenecji powstaje wspaniała, czci tego świętego poświęcona Bazylika, a sztuka i poezja, w unoszących się w powietrzu nad całym Adrjatykiem legendach, opowieściom cudów zrządzonych przez niego poświęconych, czerpie temata do arcydzieł, bohaterem których jest on.
Może nam dozwolonem będzie, z wielu wybrać, i przytoczyć tu wielce charakterystyczną legendę jedną.
Na wysepce San Giorgio Maggiore, żył przed wiekami biedny rybak, z pracy rąk utrzymujący całą rodzinę. Nocami łowił ryby w Adrja – tyku, a dniem krążył miedzy wysepką a Piazettą, za pół solda przewożąc ludzi z jednego brzegu kanału na drugi. Pewnego mglistego wieczoru, wsiedli do jego gondoli trzej podróżni i kazali wieźć się na Lido. Rybak usłuchał, lecz zaledwie przedostał się na szersze morze, spostrzegł, że nieczyste duchy na drodze jego poustawiały nieprzebyte zapory. Łódka, jak gdyby wstrzymana silną ręką, płynąć wcale nie chciała, a gdy pchnięta potężnem poruszeniem wiosła, posunęła się nieco naprzód, na swojej drodze spotkała jakieś apokaliptyczne postacie, wychodzące z morza i płynące w stronę, łódce wprost przeciwną. Postacie te dążyły ku Wenecji i groziły zniszczeniem miastu. Przestraszony rybak wezwał nieba na pomoc, bo czuł, że siły ludzkie na nic w walce z potworami nie zdadzą się, ale niebo zasnute czar – nemi chmurami, zdawało się nie spostrzegać nawet tego, co się działo na morzu. Wtedy najstarszy z pomiędzy trzech płynących, podniósł ręce ku górze, a dwaj drudzy, wyjąwszy miecze z pochew, rozpoczęli zażarty bój z potworami. Bój uwieńczony został zwycięztwem, potwory poszły na dno wody, Wenecja ocalała. Wkrótce potem nieznajomi podróżni wysiedli na brzegu, a gdy rybak, przyjąwszy zapłatę za przewóz, zabierał się do odjazdu, najstarszy z nich odezwał się do niego w te słowa:
– Jam jest św. Marek, a dwaj moi towarzysze, to święci Jerzy i Teodor. Miałeś noc ciężką i byłeś świadkiem zażartej walki, która ocaliła od zguby rodzinne twoje miasto. Jako nagrodę za trud i przypomnienie wielkiej chwili, weź ten pierścień i zanieś go Doży. Wynagrodzi cię za to hojnie.
Legenda kończy się tem, że rybak pierścień z wdzięcznością z rąk świętego Marka przyjął, zaniósł go Doży, w zamian za co zasypany został istotnie złotem, pierścień bowiem był własnością skarbu państwa, i cudownym tylko sposobem, z pod zamknięcia mógł się dostać do jego rąk.
Legendę tę przytaczamy w całości, gdyż jest wielce charakterystyczną. Z pośród mnóstwa innych, nie od dziś zaklętych na tych wodach, a sławiących moc i miłość ku Wenecji tego świętego, ona bo jedna świadczy wymownie o tem, że w pojęciu mieszkańców Lagun Adrjatyku, święty Marek pokonał wrogów, którzy grozili nie już umiejszeniem politycznej potęgi tego miasta, ale doszczętnem jego unicestwieniem. Bez niego Wenecja nie istniałaby, czarne duchy piekieł zmiotłyby ją jak lekką pianę z po – wierzchni mórz, przez wdzięczność zatem, od pogrążonych w mgle przeszłości wieków, we wszystkich krańcach tego miasta, ze wszystkich piersi, wydobywa się na cześć jego głośny dziękczynny hymn.
Jeżeli jednak naiwna wiara tłumów, postać niebieskiego swego opiekuna poetyzowała w cudowny i fantazyjny sposób, to i sztuka, w wierze prostaczków czerpała materjał, do ukazania go światu, i % wyżyn, na których się unosił, sprowadzała niejednokrotnie na ziemię, by zmysłowo oczom ludzkim uplastycznić. W Bazylice św. Marka mamy trzy mozajki, przedstawiające epizody z jego życia, tu zaznaczamy, że legendę, którą opowiedzieliśmy wyżej, Paris Bordone uwiecznił pięknym obrazem. Obraz znajduje się w Wenecji, a przedstawia chwilę, gdy przewoźnik z pierścieniem w ręku, zbliża się do siedzącego na tronie Doży. Malujące się na twarzach zebranych: lękliwość przychodzącego po nagrodę biedaka, zdumienie dumnego Patrjcyatu i wiara w cud zgromadzonych na placu mas, wszystko to łącznie z kolorytem, stawia bezspornie ten obraz, w rzędzie wybitniejszych dzieł sztuki.
Wybitniejszych – bo najwybitniejszem będzie chyba płótno Tintoreta. Jestto także „Cud Św. Marka”, cud niemniej od opowiedzianego zdumiewający, choć pozbawiony tego, co poprzedni, dla Wenecji znaczenia, Skazano na tortury jakiegoś niewolnika, na widowisko zbiegło się mnóstwo ludu, rzucono w więzach nieszczęśliwego na ziemię, i z dzikiem zadowoleniem oczekiwano skinienia, dającego sygnał do uczty dla bezdusznych „ludzi szakali”. Już już, groźny znak miał być dany, już oprawca, zawinąwszy rękawy, zabierał się do krwawego dzieła, obecni skupili się około kata, w piersiach ofiary dech zamarł, gdy w tem niespodziewanie, z szybkością strzały, z nieba na ziemię, spłynęła postać św. Marka, opromieniona gorejącym nimbem. W jednej chwili powrozy na rękach niewolnika pękają, tłum przerażony cofa się w bok, a z ust wszystkich wyrywa się okrzyk czci i podziwu. Obraz wspaniały, największe arcydzieło Tintoreta, jedno z największych całej szkoły weneckiej. Patrząc nań, nie wiadomo co podziwiać, czy koloryt, czy rysynek postaci, czy charakterystykę twarzy, szczegóły obrazu bowiem rywalizują w zaiste niebezpieczny sposób. Podziwiajmy zatem to, co już niezaprzeczenie na najpowszechniejszy podziw zasługuje: wiarę mistrza, wiarę niezamąconą goryczą powątpiewania. Ona bo jedna dzieła podobne tworzy, ona je jedna tylko tłomaczy i ona jedna je usprawiedliwia. Wiek negacji, nigdy ich pojąć nie będzie w stanie.
Ta cudowna wiara w świętego Marka, nie tę tylko cudowną rzecz utworzyła. W pałacu Pitti, nad brzegami rozkosznego Arno, spotykamy się z obrazem Bartolomea, który nazwano „statuą grecką, przyobleczoną w barwne szaty malarstwa”, Donatello pozostawił tamże po sobie posąg z marmuru, od którego Michał Anioł niczego więcej podobno nie żądał, jak tylko tego, aby doń przemówiły a Veronez, znajdującego się dziś w Wersalu „św. Marka wieńczącego cnoty teologiczne” ubrał w barwy, jakie na płótnie zakląć potrafił jeno jego czarodziejski pendzel. A Albert Dürer, wstawiający w patrona Lagun w szeregi słynnej serji swoich apostołów, a Penez, malujący go z kwiatami, rozwartą książką i lwem, a Caravagio, Bonifazio, Andreo Mantegna i Ribalta, ci wszyscy swoi i obcy, biorący go za przedmiot do mniej lub więcej znanych, ale zawsze niepospolitych dzieł, czyż oni wszyscy nie mówią głosem powszechnie zrozumiałym, kim był ten święty i jak go w całej Wenecji czczono, czyż oni wszyscy nie przekonywują o tem, że miejsce jego w rzędzie Aniołów Stróżów Państw różnych, jest wyjątkowem i jedynem w swoim rodzaju, tak jak jedynym i wyjątkowym jest i żywot tej dziwnej Respubliki, której on był geniuszem i poklerzem. Jak bluszcz około ruin, i sztuka, ten kwiat twórczości ludzkiej, rada oplata się dokoła natchnionych bohaterów, błogosławiony żywot których, ma tajemniczą moc wstrząsania jestestwem człowieczem.
Jeżeli malarstwo i rzeźba, niejednokrotnie brały świętego Marka za przedmiot do swoich utworów, najwspanialszem dziełem, najpowszechniej ze wszystkich znanem, najbardziej na podziw całych pokoleń zasłagującem, jest Bazylika czci jego poświęcona. Jak to już wyżej zaznaczyliśmy, w roku 820 naszej ery, św. Marek został patronem Lagun weneckich. W tym roku sprowadzono z Egiptu, gdzie za apolstołstwo wiary chrześcijańskiej dał głowę, jego ciało, w kilka lat już potem postanowiono poświęcić mu Bazylikę. Na największym placu Wenecji stał stary kościół, chylący się upadku; Partezipacio, Doża tego miasta, kazał go znieść i w jego miejsce postawić obszemiejszy, ochrzciwszy takowy mianem świętego, którego cuda z dniem każdym, powiększały jego cześć na Lagunach. Kościół ten w IX wieku stanął w stylu romańskim, ale gdy w roku 976 wybuchła rewolucja przeciwko Doży Candiano, rozwścieczony lud podłożył ogień w wielu stronach miasta i razem z pałacem i mnóstwem większych i mniejszych budowli, kościół św. Marka stał się pastwą płomieni. Następca tego Doży, który w zawierusze rewolucyjnej poniósł śmierć, bogobojny Pietro Urseolo, odbudowywa wspanialej zniszczoną Bazylikę, lecz dopiero w kilkadziesiąt lat potem, Dominik Contarini, rozszerza ją i nadaje jej niemal dzisiejsze kształty. Były to czasy, kiedy Wenecja uznała za zbyt ciasny d!a siebie Adrjatyk, kiedy zwróciwszy wzrok w stronę wschodu, na jego wodach postanowiła utrwalić swoją władzę. Wyprawy do Syrji, wzięcie Tyru i Korfu, zatknięcie wreszcie sztandaru respubliki na odwiecznych murach Konstantynopola z piorunującą szybkością postępują po sobie, a co zatemidzie, nawiązują się stosunki bliskie z ludźmi wschodu i cywilizacją tych odległych stron. I ludzie ci, zaciekawieni morskiem miastem, które dało im niejednokrotnie uczuć moc swoją, i Cywilizacja ta, zdumiona potęgą, jakiej podobnej dzieje nie ukazują, idą na zachód, wstępują w progi Pani Lagun, wciskając się w jej życie i obyczaje, i na pomnikach widomych jej kultury odbijają oryginalne swoje pieczęcie. Gdzież te pieczęcie wycisnęły się najsilniej, gdzież wpływ wschodu uderza w oczy najbardziej? W gmachu, którym Wenecja szczyciła się jak najwięcej, który przyozdabiała jak najtroskliwiej, który uczynić chciała cudem świata: w Bazylice św. Marka. Wzrastająca z dniem każdym jej potęga, powiększająca się z każdym dniem cześć dla tego świętego, usprawiedliwiała aż nadto to jej chęć.
Ale cywilizacja wschodu nie przeniknęła do barbarzyńskiego miasta, ale nie bronią tylko manewrować mieszkańcy jego umieli, kiedy się z niemi spotkała oko w oko. W IX wieku uprawiano już w Wenecji malowidła na szkle, w XII wykonywano mozajki w Torcello, zanim położono kamień węgielny pod Bazylikę, znano już budowle na palach, zanim mury jej podniosły się do góry, zbudowano na Lagunach ośmdziesiąt kościołów. Więc cóż z tego? Więc z tego wszystkiego wynikło, że gdy, jak to po większej części w dziejach miało miejsce, w następstwie zuchwałych podbojów, kanałami osuszonymi zaledwie z krwi, popłynęła na zachód sztuka greckobizantyńska, spotkała się tam z cywilizacją oryginalną, bynajmniej nie zastała niezajętego pola. Nie potrzebując zatem tworzyć z grubego, zabrała się do przetwarzania tego, co znalazła na miejscu, do przystrajania właściwemi sobie motywami pomników, poczętych w innej zupełnie myśli, do żenienia pierwiastków wyhodowanych w odmiennych kolebkach, pod promieniami jednego, ale przecież nie z jednakowem natężeniem przygrzewającego słońca. I niech jak tam chce oburza się na to niepospolity znawca sztuki weneckiej Cicognara, niech jak chce przeczy temu, że Bazylikę św. Marka wzniósł nie wyłącznie geniusz Wenecji, każdy, kto stanie przed tą świątynią, każdy, kto znajdzie się w jej cudownem wnętrzu, przyzna, że nie jest ona samorodnym tworem, wyrosłym na pniu kultury zachodu, że Byzancjum znaczną ma część zasługi w tem, iż taką, jaką ją dziś widzimy i podziwiamy, jest. I choć poważni kronikarze twierdzą, że po zniszczeniu przez barbarzyńców Akwilei, która nosiła miano drugiego
Rzymu, wszystko, co ocalało z ruin, przewiezione zostało na Laguny, choć szowiniz narodowy radby w ich świadectwie znaleźć potwierdzenie wywodów, że Bazylika jest wyłącznym produktem samorodnego geniuszu włoskiego, ani zapylone pargaminy pierwszych, ani aż do śmieszności naciągane drugich rozumowania nic nie pomogą, i święty Marek po wsze czasy uważany będzie za arcytwór architektury, jednoczącej w sobie dwa pierwiastki: gotyckiego zachodu z bizantyńskim wschodem. Nie zmniejsza to ani na jotę jego piękności, a o ileż oryginalność potęguje?
Bo ta Bazylika jest nietylko czarodziejsko piękną, ona jest na wskroś oryginalną, jedyną w swoim rodzaju. Już gdy z uliczki, idącej z placyku Mojżesza, z poza arkad równolegle wyciągniętego z nią pałacu, przedostaniemy się na wielki plac, który przyozdabia i skierujemy w jej stronę nasz wzrok, doznajemy wrażenia czegoś istotnie niezwykłego. Kościół, nie kościół, pałac, nie pałac, a może przybytek sztukom pięknym poświęcony? oto pytania, jakie nasuwają nam się w myśli, nawet wtedy, gdy wiemy o tem doskonale, że tam od wieków rozlega się chwała Pana nad Pany. Ale charakter, z jakim nie spotykamy się w kościołach na zachodzie, ale żywe malowidła, jakie już z daleka krzycząecmi barwy przemawiają do naszej duszy, ale wdzięczne łuki i lekkie jak gdyby z cukru kolumny, w związku z długim gankiem i temi olbrzymiemi rumakami, które wprost z niszy zdają się biedz ku nam, ale te kopuły, jakiemi architektura rada dziś pokrywa budowle, we wnętrzu których kult sztuki uprawianym jest wszechwładnie – wszystko to razem składa się na to, że budynek ten, z pewnej odległości obserwowany, daje obraz czegoś takiego, z czego na razie umysł ludzki dokładnej sam sobie sprawy zdać nie jest w stanie. I dopiero, gdy po przez całe szeregi gołębi unoszących się nad placem św. Marka, przedostaniemy się bliżej do tego gmachu, właściwe przeznaczenie którego było zrazu prawdziwą zagadką, gdy dopiero stanąwszy na schodkach jednego z trzech olbrzymich masztów, na których powiewają dziś flagi zjednoczonej Italji, śmiało spojrzymy przed siebie, spostrzeżemy, że to jest świątynia, że to dom Boży, tylko z tymi, jakie widzieliśmy dotąd, nie mający nic wspólnego.
Nic, – bo przedewszystkiem nie jest to ginach o jednym, ściśle dającym się określić stylu, jakiego piętno noszą na sobie wszystkie wybitniejsze kościoły katolickie. Wzorowany na świątyni ś. Zofji w Konstantynopolu, kościół św. Marka nie posiada przecież tego, co w pierwszej budzi od wieków powszechny zachwyt, olbrzymiej kopuły, unoszącej się nad całą nieledwie budowlą, z lekkością szklannego nakrycia. Ten, a raczej ci, którzy w ciągu kilku stuleci ostatni ten kościół stawiali i przebudowywali, nie byli w stanie naśladować na Lagunach arcytworu starogreckiej architektury z nad Bosforu, rozkawałkowali więc konstantynopolitańską kopułę, na pięć oddzielnych części, i niby niewielkiemi czapkami nakryli niemi swój gmach. Stworzywszy przecież coś w rodzaju Bazyliki wschodniej, nie chcieli jednak, by im na zachodzie wschód wyłącznie przypominała, wyciągnęli więc tuż obok tych bizantyńskich kopuł, gotyckiej wieżyce, pozataczali na froncie zręcznie cały szereg łuków i kół, a jakby im te – go wszystkiego było za mało, rzucili na dół świątyni podwójny rząd doryckich kolumn, a w niszach utworzonych pod zewnętrznemi łuka mi i wewnętrznem sklepieniem, rozłożyli cały cykl obrazów, wykropkowanych kolorowanymi kamykami. Utworzyli więc tym sposobem całość dziwaczną i jaskrawą, lśniącą od mieniących się barw, marmurów, bronzów, całość urągającą prawidłom budowlanym, na widok której architekt z profesji wzruszy nieraz ramionami, ale która przecież jest arcydziełem w swoim rodzaju, świątynią, jakiej podobnej cały zachód pokazać nie może. Stojąc przed tą Bazyliką i przyglądając się jej uważnie, doświadcza się pewnego niepokoju, wszystkie bowiem niemal szczegóły jej fasady rażą smak, przywykłych do harmonijnych kształtów, świątyń zachodu. Te kopuły bizantyńskie, przy tych wieżycach i Jukach gotyckich, zakrawają na zabawkę, te kolumny bez ładu i symetrji, porzucone jedne nad drugiemi, poprostu szydzą z elementarza architektury, a te jaskrawe freski w tych niszach, i te cztery konie nad wchodowemi wrotami, z trudnością tylko z przeznaczeniem budowli dają się godzić. Ale gdy przezwyciężywszy pierwsze wrażenie, obejmie się oczyma całość, gdy się na drobnostki przestanie rozpraszać uwagę, i w skupieniu uchwyci się ogół, przyzna się w duchu, że jestto budowla prawdziwie pomnikowa, schyli się głowę przed genjuszem ludzi, którzy ją na tym placu dźwignęli.
I nie będzie się wtedy miało żalu de budowniczych Bazyliki św. Marka, że wzorując się na kościele świętej Zofji, odstąpili od swojego modelu, że tworząc coś w rodzaju bizantyńskiej świątyni, wprowadzili do niej tyle gotyckich, nie tłómaczących się motywów, że co więcej, w ustawieniu kolumn zewnętrznych, prawidła architektury podeptali nogami, gdyż czuć się będzie, że dzięki tym właśnie dziwactwom, Laguny weneckie przyozdobione zostały drogocenną perłą budownictwa, z którą wielu może się nie godzić, którą wielu może krytykować, ale którą przecież, jako okaz sztuki naśladującej Bizancjum i gotyk, a mimo to weneckiej, podziwiać muszą wszyscy.
Bo tak rzeczywiście jest. Bazylika św. Marka, choć pomyślana wedle planów nie swojskich, to okaz sztuki weneckiej, to dzieło noszące na sobie piętno weneckiego tchnienia. To łączenie najsprzeczniejszych pierwiastków, to zestawienie z sobą motywów urągających jedne drugim, to przymusowe żenienie planów urodzonych w różnych wiekach, i to rozmyślne niemal gwałcenie prawideł budownictwa, to cecha charakteryzująca w architekturze tych przedsiębierczych kupców, którzy podniósłszy Laguny do szczytu politycznej potęgi, zapragnęli je przyozdobić, którzy śladem młodej kobiety, zdobywszy sobie kosztowne szaty, zapragnęli zostać pięknymi. Więc je przyozdobili, więc pięknymi rzeczywiście zostali, ale te ich ozdoby, ale to ich piękno, choć przypominają to i owo na świecie, choć zarywają z tego i owego, przecież są w gruncie rzeczy weneckiemi, przecież dopasowują się wyśmienicie do gruntu, na który zostały przeniesione. I nie ubliża im to wcale, że szczegóły ich budowli, zdaje się, że wprost przeniesionemi zostały nad Adrjatyk z po nad Bosforu lub z pod germańskiego nieba, bo wplecionemi zostały w całość, która wenecką jest, która gdziein – dziej nie miałaby racji bytu, która na Lagunach tylko ma odpowiedni grunt pod sobą. Nie ubliża, tak jak nie ubliża wcale geniuszowi Szekspira, że pomysły do swoich arcytworów czerpał ze starego kronikarza.
Kiedy nasyciwszy nasz wzrok zewnętrznym widokiem Bazyliki, wstąpimy do jej wnętrza, to i tam napotykamy cechy uderzające we frontonie tej świątyni. Szczegóły dziwaczne, nieraz potworne, mnóstwo tu i ówdzie wschodnich motywów, mnóstwo przypomnień różnych architektonicznych pomysłów, ale całość jak rzadko wspaniała, niepospolicie oryginalna i… wenecka. Co przedewszystkiem uderza w tem wnętrzu? To, na co już stojąc przed fasadą Bazyliki zwracaliśmy uwagę: bogactwo i wschodni przepych. Całe sklepienie, ściany, a nawet i posadzka, wyłożone są różnokoloro – wemi mozajkami, na każdym kroku rzeźby, marmury i porfiry, na każdym drogocenne bronzy i złoto. Te mozajki z artyzmem nie mają wiele wspólnego, te rzeźby są doprawdy nieraz naiwnie pomyślane, święci pańscy rażą nieproporcyonalnoscią swoich kształtów, kolory na niektórych kamieniach wołają o pomstę do dobrego smaku. Ale oderwij wzrok od szczegółów, obejmij nim ogół, zapomnij o tem, co cię raziło tu i ówdzie przed chwilą, a przyznasz, że harmonijniejszej i smaczniejszej całości, trudno doprawdy byłoby gdzieindziej szukać. Nadewszystko też, wspaniale wygląda wnętrze Bazyliki wieczorem pod zachód słońca. Światło, które niedołężne szczegóły wyprowadzało tak niepotrzebnie na widok, zgasło, przez wysokie jej okna przelewa się już tylko mgliste jego widmo, półmrok objął w kościele nad wszystkiem władzę. Wszystko co drobne, zginęło gdzieś w cieniu, wszystko drugorzędne przysłonione zostało jakby gazą, a na plan główny wystąpiło to, co jest tam kolosalnego: kolumny i arkady z boku, kopuły i łuki u szczytu. Z ustąpieniem światła, ustąpił także i ten niepokój, jaki do duszy naszej wnosiły krzyczące barwy niezdarnych malarskich pomysłów, z jego zanikiem zamarły wrażenia, wywołane dziwacznemi figurami, pozostała atmosfera słodkiej harmonji, pełne zadowolenie z prawidłowych linji, wdzięcznie zaamujących się po nad naszemi głowami.
Pamiętam, znajdowałem się raz w tej czarodziejskiej Bazylice, dobrze już po zachodzie słońca. W kościele panował zupełny zmrok, z którym walczyła tu i ówdzie w kątach, żarząca się jaskrawo świeca. Wszystkie figury pogrążone były jakby we mgle, mozajki nie rozpoznałoby najbystrzejsze nawet oko, w miejsce rzeźb na ścianach, ukazywały się oczom szare plamy. Kilkoro ludzi rozsypanych było we wnętrzu świątyni, jakaś rozmodlona młoda kobieta klęczała z pochyloną głową przed wielkim ołtarzem, w stallach kanoników przerzucało brewiarze paru księży. Było ponuro i cicho, tak ponuro, że zdawało się, iż jesteś w katakumbach, tak cicho, że słyszałeś nieledwie uderzenie własnego serca. Rozejrzałem się dokoła, podniosłem wzrok do góry, i prócz filarów i murów czarnych, nie dostrzegłem nic. Ale te mury i te filary złożyły się na taki majestat piękna, dały mi obraz takiej doskonałości, że doprawdy rzadko która świątynia na coś podobnego zdobyć się może, chyba tylko te gotyki północy Europy, które mają, nie przez ten chyba świat daną im moc, elektryzowania człowieka. Tylko, że gotyki mówią do nas zupełnie innym, niż ta Bazylika głosem, tylko, że w znękanej i łaknącej pociechy duszy, budzą nieraz odmienne myśli.
Ten dziwny rozdźwięk między majestatem całości a niezdamością architektonicznych i artystycznych części Bazyliki, czyni z niej prawdziwą niemal dla umysłu ludzkiego zagadkę. Jakim sposobem – pytasz sam siebie – jakim sposobem, dziwna ta świątynia tak powszechny wywołuje zachwyt, skoro tyle w niej zewnątrz i wewnątrz jest niezdarnego i dziecięco-naiwnego, skoro tyle w niej nie wytrzymuje elementarnej krytyki. Św. Zofja w Konstantynopolu, katedry gotyckie Kolonji i Sztrasburga, to architektonicznie doskonałe dzieła, wspaniale pomyślane, i w najdrobniejszych szczegółach wypieszczone. Ale św. Marek, z jego krótkiemi kolumnami, z jego rozlożonemi kopułami, tuż przy strzelających do nieba wieżyczkach, z jego pstrokatemi, prymitywnemi po większej części mozajkami… A przecież choć ustępuje on św. Zofji, nie mniejszy podziw od niej w całym świecie obudza, choć daleko mu do doskonałości dwóch gotyków nadreńskich, jako pomnik architektury, kto wie, czy od nich nie jest więcej interesującym? Dlaczego? bo jest on po pierwsze, pomnikiem oryginalnym, jedynym w swoim rodzaju budowłanym produktem dziwnej kultury, która zetknąwszy się z dwoma krańcami świata, z każdego zniosła jego znamienne cechy, przerobiwszy je na miejscu po swojemu, a powtóre, co może jest ważniejsze, bo jest otwartą księgą historji państwa, co będąc zaledwie maleńkim punkcikiem na karcie wszechświata, znaczną przecież część jego zagarnęło pod swoje panowanie.
Tak jest, Bazylika św. Marka w Wenecji, to przybytek, w którym w kolei wieków, dumni patrycjusze i lud Respubliki, złe i dobre chwile dziejowe święcili razem w kornej Panu podzięce, lub w skupieniu ducha i łzach! Tu w zaraniu tej morskiej Potencji, w tłumnym uroczystym pochodzie wnoszą relikwie przyszłego patrona miasta, tu Barbarossa bije czołem przed następcą Piotra św. i ślubuje mu wieczną uległość, ta składają dzięki Przedwiecznemu za zatknięcie sztandaru z lwem skrzydlatym na archipelagu wysp greckich i na murach Konstantynopola. A kiedy po krwawych z Genuą zapasach powalono ją na ziemię, kiedy monarchowie państw ościennych wjeżdżali w mury przejmującego ich podziwem miasta, by zyskać sobie jego życzliwość i przyjaźń, ta gromadzą się niezliczone tłumy dumnego i zadowolonego Indu, morze światła zapala się na chwalę Boga. Z końcem XV wieku zaczyna się upadek Wenecji, na zegarze jej żywota wydzwaniają ponure godziny, przed krwawym sztandarem Mahometa pochylają się chorągwie perły Adrjatyku. Bazylika św. Marka znów jest świadkiem kornych modłów, pod jej sklepienia biją błagalne prośby o miłosierdzie dla jej zwycięzkiego dotąd oręża. Gdy zaś nareszcie nieubłaganą koleją rzeczy ludzkich, wobec wschodzącego krwawo słońca Francji, zaćmiewa się jej gwiazda, kiedy zamyka się już na zawsze księga dziejów potężnego państwa, o mury Bazyliki obijają się tłumione łkania, przepełniające ją posągi Świętych Pańskich przyglądają się w milczeniu chrześcijańskiej rezygnacji, godzącego się ze swoim losem ludu. Jednem słowem, w złem i w dobrem Wenecji, w świetlanych i łzawych jej chwilach, Bazylika ś\v. Marka bierze jak najżywszy udział, cieszy się jej szczęściem i powodzeniem, smuci pohańbieniem i niedolą. I w innych państwach, w światyniach chwale Boga oddanych, przed ołtarzami manifestowały się uczucia, będące odbiciem rozkwitu ich lub upadku, i innych dzieje, są do pewnego stopnia dziejami samego narodu. Ale kiedy inne państwa, na wiele dzielnic w kolei wieków porozdzielane, w niejednem miejscu, w niejednym kościele święciły dni swego wesela lub żałoby, Wenecja cała ześrodkowała się w jednym punkcie, życie jej pulsowało na jednym placu, modły do Boga wznosiły się w jednej świątyni. A świątynią tą był św. Marek. Cóż więc dziwnego, że świątynia ta posiada takie historyczne znaczenie, jakiego być może żadna inna nie ma, cóż szczególnego, że stojąc przed nią lub modląc się w jej wnętrzu, doświadcza się uczuć, jakiemi żadna inna, prócz katedry św. Piotra w Rzymie nie przejmuje.
I kto to wie, czy nie pod wpływem właśnie takich duchowych uczuć, majestat jej wstrząsa całem naszem jestestwem, kto wie, czy nie dzięki im właśnie, patrząc na nią, zapomina się o architektonicznych jej niedostatkach, w pokorze ducha wielbi się całość.
Na ogólne wrażenie na myślącego człowieka, składają się tak dobrze zmysłowe, jak i duchowe czynniki. Radbym wiedzieć, w którem prócz Rzymu miejscu na kuli ziemskiej, te drugie, do duszy oganiającej szerokie widnokręgi potężniej przemawiają?…