- W empik go
Obrazy z życia i podróży. Tom 1 - ebook
Obrazy z życia i podróży. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 272 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Według mnie, niema nic naturalniejszego nad chęć poznania i wysiedzenia historij miejsc, które nas dzisiaj, pod jakimkolwiek względem zajmują. Jest to, jak kiedy ukochanego przyjaciela staramy się dowiedzieć przeszłości, żeby go znać pełniej, lepiej, żeby się w niego, niejako wcielić. Gdyby każdy znajomych sobie okolic, starał się po – znać szczegółowie choćby niebardzo odległą przeszłość, ale tę której szczątki tkwią w niej jeszcze, gdyby każdy spisywał dzieje takie; złożyłaby się wprędce zajmująca bardzo historja wewnętrznego życia kraju. Niepotrzebaby nic omijać, nic z niej usuwać, wszystko bez wyboru, co tylko pod najrozmaitszemi względy zająć może, mieścić w ten wielki skład, z którego później nieraz surowszy nawet dziejów pisarz czerpaćby musiał. Tylko że jedni spożywają życie swoje, nie patrząc na to, co je poprzedziło, bez zastanowienia, jaki między niemi a ich poprzednikami moralny zachodzi związek i następstwo; całkiem dniem dzisiejszym zajęci, nie poznają, że dziś bez wczoraj jest bardzo krótkie, krótsze niż dziś bez jutra, bo wczoraj jest naszą własnością niezaprzeczoną i nikt go nam nie wydrze; a jutro? Któż to wie? Pozwólcie mi więc z przyzwoitą powagą, prawić wam dzieje miasteczka, którego może dotąd i z imienia nieznaliście, o którego istnieniu nie wiecie; nic się nie dziwujcie jego i mojej pomieszanej tu historij; według mnie nawet historja starych butów mogłaby być nauczającą i użyteczną, cóż dopiero miasteczka i człowieka? Taki jest mój sposób myślenia w tym względzie, a że każdy swojego systematu koniecznym być musi exekutorem bądź co bądź, i ja także bez litości nad wami, bez strachu o siebie, zaczynam swoje.
Ach! w tej to Białej, przebyłem ja najlepsze z moich lat dziecinnych, w niej się moja dusza otworzyła na świat, tu poczułem raz pierwszy chętkę do pisania i raz pierwszy wziąłem pióro w rękę. Widzicie teraz dla czego tak kocham Białę i szanuję jej wspomnienie. Wy, którym moje nieustanne pisanie, może się już nieraz sprzykrzyło (choć go nie czytacie) nie wiele zapewne będziecie wdzięczni miasteczku; ale ja, ja je kochani, ja je szanuję. Mimowolnie w starości czuje każdy przywiązanie jakieś czułe do pierwszej kochanki, (bodaj ta była służącą jego matki) tak ja do tego miejsca, w którem poznałem raz pierwszy roskosz wylania duszy na papier, czuję dotąd, coś nakształt tego przywiązania. Plebanja Bialska (pod względem powierzchowności) była oryginałem mojej plebanij w Panu Walerym; patrząc na nią ukradkiem z okna sali szkolnej, opisywałem ją na okładkach sexternu jeografij. Cały Wielki świat małego miasteczka, osnuty już prawda poźniej daleko, w kilka lat, ale na tle wspomnień o Białej.
Biała jest to miasteczko na Podlasiu, położone na trakcie Warszawskim, z Brześcia Litewskiego, przez Międzyrzecz i Sielce idącym; niegdyś była punktem granicznym między Polską a Litwą, a bodaj czy jej na wpół linja graniczna nie rozcinała. Leży ona w pośród równin, lasów i błot, ma ruiny zamku Radziwiłłów, kilka klasztorów, kilka kamienic, (których teraz, gdy to piszem znacznie przybyło) wszystko co zwykle składa stare, miasteczko, niegdyś rezydencjonalne możnej rodziny, potem wyglądające jak futerał od czegoś, pełen pająków i pajęczyny, gdy ożywiający je dwór i dziedzice możni znikną.
Pięknie się jeszcze za moich czasów (1825, 1827) świecił w Białej, zamek niegdyś obronny, otoczony wałem, na którym rosły stare lipy, naszych przechadzek wieczornych i śpiewów wesołych świadki i słuchacze. Patrzaliśmy w wyschłe fossy; dumaliśmy o zamczysku na któren jedno wejrzenie, dziś mi maluje całą jego przeszłość i dawniej jego mury z podaniami domyślonemi, podsłuchanemi, wydumanemi, zaprzątały głowę chciwą dziejów i wzruszeń, ciekawą powieści i łaknącą ich jak powszedniego chleba.
Ten zamek niegdyś obronny, te wały zarosłe lipami, a wśród nich, w ich wianku późniejszego juz życia, pałace, officyny, kaplice, groty, malują i przypominają i wieki najazdów wojen, niepokojów, i wieki przemocy arystokracij tak nieszczęściem silnej w ostatnich czasach, która drąc się z sobą i ze ślachtą, dumnie brząkała o szablę, w niej tylko widząc kodex prawa dla siebie – aż póki i szabla i ręka co nią potrząsała, nie upadły w proch nazawsze.
Cieniste, stare lipy wałów, ileżeście to dziecinnego życia scen widziały, ileśmy to pod waszemi gałęźmi bajek sobie napletli patrząc w te fossy, w których gdzieniegdzie stęchła i zielona woda, odzywała się do nas głosem tysiąca żab, ostatnich dziedziców zamkowej okolicy, najgłośniej podobno, a pewnie tu najdłużej panujących.
Wchodu do zamku strzegła pięćdziesiąt dwu łokciowa wieża (wiem o tem z jeometrij praktycznej) i brama ciemna, w której wiwatowe stare armaty jeszcze leżały bez nóg, sparaliżowane i umarłe, zapchane, śmieciem i piaskiem. Z tej wieży dzwonił jeszcze ostatni, co przeżył wszystkich w zamku – stary zegar, ale dzwonił nie dawnym panom swoim, nie weselu i dostatkom – dzwonił nad głową kajdaniarzy w wieży zamkniętych, dzwonił godziny nędzy, upodlenia, występku, rospaczy. Mój Boże, myślałem nieraz o tem, gdy godzinę uderzał zimno, równo, jednostajnie, tak jak za dawnych czasów bywało; myślałem jak się pod nim ten czas, który on mierzył tali równo – odmienił. Dawniej wesela, uczty, biesiady, albo pacierze, pobożnej starej xiężnej; dziś godziny więźniem, godziny stworzeń głupieli, spodlonych, występnych. – A wszystko jednakowo!
Szczęk łańcuchów tych ludzi, był dla mnie, pomnę, najstraszniejszym dźwiękiem – obawiałem się ich tak bardzo, nieśmiałem spojrzeć na nich, gdy przechodzili ulicą i uciekałem gdym zbliżających się usłyszał.
Zamczyska dziedziniec pusty, zarosły był zielem, zamek pusty także, straszliwie pusty, bo wyjąwszy boczną oflicynę, w której mieszkał ktoś jeszcze, wydając się tam jak jaskółka pod dachem; reszta murów była mieszkaniem duchów, bajek, sów i wróbli. Sale stały, ogromne, smutne, puste, zawalone potłuczonemi szkłami okien; ledwie dawnego życia ślady pisały się po murach w otłuczonych gipsach, w których się lęgły wróble, w malowanych naddrzwiach. Osobliwością zamku, były dwa żebra wielkoluda (w istocie kości wieloryba o których niżej będzie) i kociół duży, w którym jak niosło podanie, Radziwiłł któryś kąpał się w winie, a tym winem potem zapewne, ślachtę sejmikową poił. Pańskie brudy, tak jeszcze spodlonym smakowały!
Był tam i tradycjonalny zwierciedlany niegdyś pokój, w którym (wedle tych którzy wszystko do ostatecznych konsekwncji posuwają) miała być też i podłoga zwierciadlana. Zakrawałoby to jednak na facecją z czasów Ludwika XV, której u nas trudno dać wiarę. Na najwyższem piętrze zamku (ile zapamiętam) w murze był niewielki luft, który przez całą jego wysokość, aż do podziemnych schodził sklepień i kończył się studnią. Rzucaliśmy tam kamienic i nastawiali ucha, jak długo obijając się o ściany, padały coraz ciszej, coraz głębiej, aż plusnęły w wodę. Były tam i ślady małego teatrzyku nagórnem piętrze. W ogrodzie objętym wałami (przestrzeń którą one otaczały była wielka) zarosłym zdziczałemi drzewy, chwasty i kapustą dzisiejszych mieszkańców zamku, była grota z muszli i gipsatur, z której tylko to pamiętam, żem w niej pierwszy raz widział krzyż S. Stanisława trzymany przez aniołów; musiało to być na wieczną pamiątkę kawalerstwa któregoś z ostatnich Radziwiłłów, – wróble natem wiele skorzystały, bo zdaje się że dla nich, nic w świecie niema wygodniejszego na gniazda, nad połamane gypsatury, przyczepione do murów, i lubo im świergotać na zwaliskach. Była tam też wśród kapuścianych grządek fontanna bez wody, ka – plica bez nabożeństwa i słupy bez parkanu, tak jak zamek bez panów i bez duszy.
Jedna część zamczyska za moich się czasów obaliła w nocy, z ogromnym łoskotem – początek putrefakcij tego trupa, którego godziny i lata wydziobią i pożrą jak krucy i sępy.
Czemuż niemogę znaleść książeczki, w której dzieckiem jeszcze, trawiony gorączką literatury i sztuki, opisałem był sobie i wyrysowałem po dziecinnemu stare Bialskie zamczysko; byłaby to dla mnie miła pamiątka.
Mieszkałem u Rektora Prcissa niedaleko zamku, naprzeciw Farnego kościoła, w domu pompatycznie zwanym Akademją (była to dawniej Kolonja naukowa). Naprzeciw okien stał murowany słup, dawniej granica Litwy i Polski. W tym to domu na strychu, pierwszy raz rozmiłowałem się w starych xiążkach – i Jakimże wypadkiem, tam leżących!!
Uczeni owego czasu professorowie, (wyjmuję z ich liczby Adama Bartoszewicza, który pewnie o tem niewiedział) otrzymawszy do bibljoteki dar wielu xiążek starych, wybrali nowsze i lepiej oprawne, a resztę kazali wyrzucić na strych. Chodziłem tam postrzegłszy to i jakem się bawił przeglądając stare holesztychy, usiłując zrozumieć, co tam było napisano w niepojętych jeszcze dla mnie językach. Już wówczas jakiś węzeł sympatij łączył mnie z xięgami, czułem na ich widok, to co czuje młodzieniec, gdy ujrzy przeznaczoną mu od wieka – kochankę. Zdało mi się, żem gdzieś widział to wszystko, żem znał, przypominał sobie, zdało mi się że gdzieś, kiedyś te xiążki czytałem, że nie były mi obce, nie były dla mnie nowe, czułem że nic pierwszą już, kochani je miłością. Goethe byłby powiedział zLejbnitzem, że duchowna moja monada, ślachetniejsza część mnie, wyszła świeżo z jakiegoś bibliofila, mnie się to zdaje i zdało prostem tylko przeczuciem przyszłości, które brało na się postać wspomnienia.
Naprzeciw naszej Akademij stał jakem powiedział kościół farny, nie stary jeszcze, ale czarny i posępny, bo brudny, wśród smętarza obmurowanego, otoczonego lipami, na którym jeden tylko kamień grobowy, w tyle za kościołem leżał. Czytaliśmy go jeszcze z mchu odzierając, pamiętam że tam były wiersze polskie, że kamień pokrywał doktora czy aptekarza. W kościele żadnych pamiątek. Ileż to tu odbyło się wesołych festów! biegaliśmy na roraty z papierowemi latarniami, drżąc od zimna i chuchając w skośniałe palce śpiewaliśmy Gorzkie hale po Niedzielnych wpoście nieszporach; tuśmy stroili ołtarze na Boże Ciało, to święto tak wesołe, w które trudno się było modlić inaczej jak duszą, bo wszyscy tak strojni, bo dzień tak piękny, tak wesoły, tak zielony i kwiecisty! Ileż tu znowu widzieliśmy ślubów i wesel! Pamiętam jedno – Szła para do ślubu, a z kościoła szarym mrokiem nieśli trupa na mogiłki. Spotkało się wesele z pogrzebem wpół smętarza i poszło swoją drogą wesele, swoją drogą pogrzeb, łzy w jedną, nadzieja w drugą stronę. Szeptali wszyscy o złej przepowiedni – mąż wkrótce potem umarł. I jak było nie uwierzyć w tajemniczą przestrogę losu!?
Od Fary szła droga szeroka, na lewo rzucając zamek, do klasztoru PP. Miłosierdzia, któren mi jest pamiętny nie jednym smacznym, u Panny Starszej podwieczorkiem. – Idąc tedy na przechadzki, przyglądaliśmy się ciekawie sierotkom wesołym, swawolącym z rozwianemi włosami, w białych sukienkach, po ogrodzie klasztoru. – W drugą stronę od Fary wiodła ulica do rynku, w prawo mniejsza, na której wielu mieszkało studentów, ku Reformatom i przedmieściu Woli. Tu był szpital kościelny, na któ ren patrzałem nieraz z okien Akademij, ciekawie śledząc wypadki życia ubogich, którego nie pojmowałem spełna, wyobrażając je sobie poetyczną mięszaniną nędzy i dziw ów. Tam dalej ku Woli, częstośmy po nad zarosłym trzcinami stawem, chodzili na przechadzki. W lew o stał smutny, posępny jak życie mnisze klasztor i kościół Reformatów. Idąc rynkiem w miasto, ku końcowi jego ukazywała się dziwaczna struktura kościoła xięży Bazyljanów, którego architektem był sławny asceta Xiądz Szczurowski fundator nowego jakiegoś żeńskiego Zakonu, upadłego podobno. Jest jogo drukowana Missja Bialska; a mimo tych wszystkich dzieł niewątpliwa, że miał coś nakształt spokojne – go pomięszania. Dowodzi tego po części i architektura kościoła z mnóstwem galeryjek, galeryj, wschodów, wschodków, nisz, korytarzy i t… d. Nad wielkim ołtarzem złożone ciało Błogosławionego Jozafata Kuncewicza.
W rynku miasta była apteka, kramy drewniane, poczta, traktjcr i t… d.
Mieszkałem u Rektora, w starej owej Akademij, o której wspomniałem. Dzień nasz schodził na nauce, zabawkach w ogrodzie, trzpiotaniu się, a nareście ukradkowych czytaniach xiążek juz pożyczanych, już to tysiącznemi sposoby łapanych na drodze. W rekreacje chodziliśmy na spacery na wały zamkowe, do ogrodu Akademickiego, do Pohulanki na warszawskiej drodze, rysowaliśmy lub tysiące czynili doświadczeń fizyczno-chemicznych, do których Gabrjelek dopomagał nam dostarczając potrzebnych ingrediencij. Chemja Sniadeckiego służyła za przewodnika. Nieraz Bóg wie, jakiego stuku i zapachu narobiliśmy naśladując Wezuwjusz w garnuszeczku. A co tam były za ciekawe experiencje z fizyki Xiędza Nolleta, z machiną elektryczną i elektroforem własnej naszej fabryki; ileśmy luster napsuli do natarcia poduszek, ile opiłków żelaznych i laku. Jeszcze dziś pomnę, naszą radość, gdy udało się nam, zrobić Arbor Diannae choć Chemją tylko z xiązkiśmy znali. – Tak to nas wszystko bawiło, zajmowało, cieszyło!
Ze wspomnień Białej, nic mi mocniej w pamięci nie zostało, nad częste miasteczka pożary. Raz pomnę, miasto zaczęło się palić w nocy, zbudził nas głucho odzywający się dzwon Reformatów, porwaliśmy się z łóżek i patrzeć wybiegli. Płomienie świeciły w rynku, czerwony dym podnosił się na czarnem niebie i czerwono malowała się w oddali, oświecona łuną, facjata prosta kościoła Reformatów, z której dzwonek, ciągle powolnie bił na trwogę. Ludzie biegali, krzyczeli, płakali, inni stali ziewając i patrząc, inni wstawać z łóżek lenili się, dowiedziawszy że pożar daleko, a wiatr w przeciwną stronę. Trwa tak pożar do rana, a z rana zaczęło się miasteczko palić w dwóch i trzech miejscach. Wiatr zapewne głównie poroznosił, lecz głucha wieść rozeszła się u ludu, ze więźniowie z trumny zamkowej, dobywszy się, podpalają i będą rabować, Cóż to był za przestrach na nas dzieci! Drugie niemniej przykre i pamiętne wrażenie zrobiła na mnie śmierć biednej kobiety, która niewiem za co osadzona w więzieniu, okuta w kajdany, z rospaczy wlazła na topolę nad stawem, i z niej w wodę skoczywszy utopiła się. Prowadzono ją cicho, zakrytą, nawozie; widziałem tylko z pod lichego kilimka wystające nogi; lecz historja została mi w pamięci.
Zapytacie mnie, dla czego to wszystko spisuję?– Darujcie mi, rozgadałem się niechcący, człowiek gdy zacznie o młodości swej latach mówić to mu słowa i łzy płyną długo, długo, że je powstrzymać trudno; – lecz oto już zaraz i poważniejsza historja nastąpi, chwilkę tylko jeszcze poczekajcie.
Radziwiłłowie, którzy tu mieli zamek rezydencjonalny, pamiętni są jeszcze w podaniach i powieściach gminu, które z ust do ust podawane, przetwarzane, na cudaki porosły. Mówiono, ze wiochach będących wewnątrz wałów, otaczających zamek, znajdowano kości okutych w kajdany ludzi, w wielkiej liczbie, dowody uciemiężenia, przemocy i ucisku, o które trudno posądzać Radziwiłłów – Lecz może to tureccy jeńcy – może, występni, a może, może zresztą i jacy niepotrzebni xiążętom zawadzający na sejmikach, nudni sąsiedzi dopominający się kawałka pola wyszczerbionego przez Jaśnie Oświeconych, – panowie bracia – ślachta. Jeden jakoby z tutejszych dziedziców (mówi podanie miejscowe) więził za coś ślachcica trzydzieści lat w lochach, aż ślachcicowi długa broda porosła i posiwiała nędzą i niewolą, wybielała od łez, które na nią spadały, bo wspominał zagrodę swoją i żonę i dzieci, a wyrwać się nie mógł, a umrzeć nie potrafił!
Nareście przypomniał sobie pan i kazał go wypuścić, a do siebie przywołać. Kazano ślachcicowi brodę przez uszanowanie dla Xięcia ogolić – nie pozwolił na to, chciał ją mieć, jako pamiątkę cierpień i z nią stanął przed panem, stary z młodego, zgrzybiały i drżący przed czasem. Trzydzieści lat pańskiego życia, nie tyle zużyły pana, ile trzydzieści lat więzienia zmęczyły ślachcica. Spój – rzał na niego obrażony pan, któremu donieśli, zausznicy że brody niechciał ogolić, przystąpił, wziął brodę w rękę, potrząsł nią i rzekł – Krótka jeszcze broda i krótka kara, nie będziesz się miał z czem pochwalić.
I kazał go znowu wtrącić do podziemia. Tak mówi Bialskie podanie, które tylko spisuję.
Inny, czy ten sam, bo w powieściach gminu, niema imion, nazwisk, tytułów, spotkawszy w drodze żyda, kazał mu wieść na drzewo i kukać, a gdy ten spełnił rozkaz, strzelił do niego i zabił jak ptaszka. Coś podobnego powiadają o starej Babie i Staroście Kaniowskim.
Drugi raz spotkawszy dziegciarza, zapłacił mu za beczkę smoły sowicie i kazał ją wylać na ziemię. Gdy pan odjechał, biedny wyrobnik, jął powoli rozlaną znów zbierać, ale dojrzawszy tego Xiąże, wrócił i za chciwość, okuciem w tęż samę beczkę ukarał.
Powiadają, że w lecie do blizkiego pałacyku, którego już, nazwiska nie pomnę, rezydencij letniej, gdy się któremuś zachciało sannej, drogę solą wysypywano, aby mógł swej fantazij dogodzić. Szaleństwo godne Neronowych czasów, godne śmiechu, jeśli prawdziwe. Lecz któż policzy te gadki? Tylko jedna jeszcze.
W Nieświeżu Panie Kochanku, utrzymywał, jak wiadomo, wojsko i artyllerją. Jednej nocy, budzi się po jakimś przestraszającym śnie zapewne, zwołuje ludzi, krzyczy na dworskich. Zbiegają się kto żyw.
– Wojsko na koń, do broni! Artyllerją za miasto, konia, panie kochanku, konia mi podać prędzej!