- W empik go
Obrazy z życia i podróży. Tom 2 - ebook
Obrazy z życia i podróży. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 264 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przez
J. I. Kraszewskiego.
Nulla dies sine linea.
Tom II.
Z dwiema rycinami.
Wydanie Adama Zawadzkiego
Wilno
Nakład i druk Józefa Zawadzkiego.
1842.
Pozwolono drukować pod warunkiem złożenia po wydrukowaniu exemplarzy prawem przepisanych w Komitecie Cenzury.
Wilno. 1842 roku 15 Lipca.
Cenzor, Radźca Kollegialny i Kawaler
Jan Waszkiewicz.I.WSPOMNIENIA WILNA.
I. SPOJRZENIE NA MIASTO I MIESZKAŃCÓW 1830 – 1835.
Niegdyś miało Wilno fizjognomją swoją własną, oryginalną, charakterystyczną, odrębną, której dziś bardzobyśmy w niem dostrzedz radzi; cóż, gdy teraz jak większa część miast i miasteczek którym szczególne położenie jeograficzne, udzielne stosunki handlowe, napływ cudzoziemców nie nadają fizjonomij właściwej, podobne one do wielu a wielu innych, i niczem się szczególnem nie odznacza. Nowożytne upiększenia miast, budowle, gmachy, drogi, mosty i t… p… wszędzie są prawie jednakowe u nas, mieszkańcy różnych stanów powierzchownością do siebie się zbliżają i jedną bezfarbną całość stanowią, starożytności tylko nieco wyszczególniają miasta, Wilno zaś z mnóstwa pamiątek starożytnych, niewiele bardzo zachowało nienaruszonych i nieprzeistoczonych, już to z koniecznej potrzeby, już to z niepojęcia wartości pamiątek. Wojny, pożary i sama niszcząca powolnie, niewidomie siła czasu skruszyła pomniki, po których wspomnienie głuche (na krótko) i miejsce (niepewne najczęściej) pozostało. Na resztę niedobitków przyszli ci ludzie bez smaku i uczucia starożytności, którym się zdaje, że najlepiej się przysłużą pamiątkóm dawnym, gdy je odmalują na nowo i przerobią tak, żeby się wydawały nowe. I na gruzach wzbudzających wspomnienia, stanęły gmachy w żółtych sukienkach, na miejscu szczytów gotyckich, frontony greckie; gotyckie budowy pobielono, stare nagrobki wyzłocono na nowo, wyrestaurowano – Ale to historją nie naszych tylko pamiątek – jest to już naśladowanie z francuzkiego – dajmy temu pokój. Że wszystkich prawie stron od wjazdu nieosobliwie Wilno się wydaje, a od Lidzkiego gościńca najniekorzystniej, bo go się domyślając, niewidzim aż w bramy miejskie wjedziemy.
Jedziesz, jedziesz, powiadają ci, że miasto jest już blisko, wleczesz się po piaskach, chudemi szkapami z Jedlińskiej stacij wziętemi za wielkim targiem z pisarzem, co ich mimo podorożnej dać niechciał, czujesz już miasto, po jego mefitycznej atmosferze, poznajesz je po dziadach ubogich siedzących nad drogą i śpiewających gdy się podróżny ukazuje, dalszy ciąg wczoraj zaczętych godzinek; – poznajesz po spotkanych powozach widocznie miejskich, czujesz miasto tuż przed sobą; podnosisz się na siedzeniu zniecierpliwiony – nic niewidać: a gdy upadłeś znowu kwaśny i zły, postrzegasz rogatki przed sobą, oglądasz się, jeszcze niema miasta – Już przecie wjechałeś do niego i niewiesz kiedyś wjechał, jakim cudem cię otoczyło nagle.
Od Pohulanki i Trok zjeżdżając z góry przynajmniej całość tych ściśnionych w dole między górami murów spostrzedz możesz i policzyć wieże kościelne wyglądające (przepraszam za porównanie) jak palce z podartej rękawiczki. Nad miastem panują góry trzykrzyska, zamkowa i bekieszowa, ono opasane niemi, ściska się nad rzekami w dole zamknięte. Wieża S. Jańska, ten kolos przez Jezuitów wystawiony, Augustjańska, szczyty kościołka S. Anny i wiele innych wybiegających w górę strzał kościelnych, ukazuje się po nad piętrzącemi dachami. Z góry poglądając na ten ścisk domów bez żadnego pobudowanych wdzięku, ledwie dójrzysz ciasnych ulic, przeciskających się jak strumyki pomiędzy skałami. Możnaż uwierzyć patrząc na to, że w XVI. już wieku, była tu mowa, były urządzenia o prowadzeniu ulic pod sznur.
Mówiłem już że w fizjognomij Wilna niema nic oryginalnego. Domy stare nawet niemają charakteru i oryginalności; domy nowe ładne są, ale także bez charakteru, takich domów pełno wszędzie, gdzie tylko Bóg po – karał uczonym architektem i wzorami sztychowanemi budowli, równie stosownych dla Stockolmu, Paryża, Londynu i Wilna; bo w żadnem z tych miast, nie oburzających kształty swemi, ale nic zastanawiających tez stosownością swoją do potrzeb miejsca, klimatu, obyczajów. Ulice Wilna po większej części nieregularne są, ciasne i ciemne, zaułki ciasniejsze i ciemniejsze jeszcze. Pragnącym oryginalności koniecznie, zalecamy żydowskie wązkie zaułki, tu charakteru nie brak.
Kościołów nowych tak jak niema, za to stare są wybornie poodnawiane, tak że do starych i do nowych nie podobne; cechują je tylko(wyjmuję dwa Bernardyńskie) wieże, ciężkie, niesmacznie ozdobione, widocznie XVII i XVIII wieku. Na niektórych z nich kwitną wmurowanych wazonach, blaszane kwiaty, zasadzone sto lat temu; wyobraźcie sobie, jak to zdobi! Widzisz z góry wielki kościół S. Jański, gmach bez kształtów widocznych, z wieżą panującą po dziś dzień, jak tu niegdyś panowali Jezuici, i przylepionym gankiem odmiennego smaku i stylu. Katedra piękna, ale zimno piękna, bo jej główna cecha pięćsetletnia starożytność, znikła całkiem w odnowieniu pod czystą i prostą sukienką dorycką Gucewicza. Jest to jakiś pantheon, nic Katedra Jagiełłowa, nie Witoldowy grób – ledwie kopuły kaplicy i odpowiednia jej druga, napominają, ze to Kościół i że Zygmunt III. pobożną swą rękę, przyłożył do niego. Ale tem smutniej widzieć ślad po Zygmuncie gdy go niema po Jagielle i Witoldzie.
Powiadają wszyscy, że to stary także Ratusz, a przynajmniej na starego stojący gruzach, ale pytam kto się domyśli jego wieżycy z zegarem, jego pręgierzy i piłata, jego gotyckich kształtów, z tego frontonu klassycznego? I tak czas, pożary, brak artystycznych pojęć, zaparły drogę wspomnieniom, przeistoczyły wszystko. Kawał tylko muru na Turzej górze, relikwja XV wieku, Kościołek S. Anny, Bernardyński, stara cerkiewka S Mikołaja, podobna do pudełka, oto wszystkie prawie budowy, dawne czasy na myśl przywodzące. Jeśli ci się podoba potem, zbudowli rzucić okiem na mieszkańców, niepostrzeżesz w nich nic, czegobyś gdzieindziej już w podobnej amalgamie niewidział. Brudne sklepiki żydowskie i żydzi dość brudni, szynk w każdym prawie domu na dole, ze swoją właściwą czeredą pijaków, kramiki z drzemiącemi w nich żydowicami, o kilku pólkach spleśniałych towarów, o krzykliwym posługaczu, co gwałtem do nich nęci, w najniewinniejszej myśli przechodzących spokojnie ludzi.
Ubiory jak wszędzie i ludzie jak wszędzie; – kilku starców w kapotach szarych i czapkach z barankami, z laskami na rzemyku u ręki wiszącemi, lalka pan w różowych kapeluszach, kilku młodzieży mniej więcej umundurowanej z nosami do góry, kilku pokornych xięży dążących do klasztorów, żołnierze idący na wartę wymierzonym krokiem, kolporterowie ze słoikami, laskami, parasolami, miotełkami; bukiniści z obszarpanemi xiążkami pod pachą, dziewczęta niosące wodę od S. Jana w dzbanuszkach; z wielkiemi kolczykami u uszów, z piosnką na ustach, w fartuszkach. Wśród nich pieszo idący urzędnik podsiwiały na usługach kraju w wytartym futerku lub wyblakłym płaszczu, Jejmość za którą służący w liberij na poprzednika swego robionej niesie xiążkę lub pieska, powoz sześciokonny z krzykliwym zwoszczykiem przesuwają się. – Ale fizjonomja zmienia się co chwila, jak twarz człowieka, z odmianą pory, czasu, godzin dnia, okoliczności szczególnych i miejsca obserwacij.
Na ulicy Niemieckiej, gdzie od XVII. wieku siedzą sami żydzi, ze sklepami sukien, wexlarniami it… p… pełno żydów, pierwiastek izraelski przemaga (styl nowej szkoły) – pełno ludzi zajętych, spieszących, kończących dla pośpiechu interess na ulicy; – drążki stoją u drzwi, słychać targi i głośne zapraszanie gizelów. Jestto królestwo bród i pantoflów, czuć je po właściwym nieopisanym zapachu. Gorzej jeszcze na szklannym zaułku obsadzonym samemi żydami od czasów Władysława IV. kiedy im to miejsce specjalnie wyznaczono dla tego zapewne, że dobrze wprzód, sami je bez pozwolenia zajęli. Tu na prawo trącasz łokciem o sklep, w lewo o kram się ocierasz, żydzi mało cię nie rozedrą, a chwilowej przynajmniej głuchoty pewnym być możesz od nieznośnego ich piskliwego wrzasku zapraszającego cię do sklepu. Tu spotkasz pełno osób, co nie dobrych ale tanich szukają towarów i uważają targowanie się z żydami, za lekarstwo wzmacniające żołądek.
Posłuchaj tylko jak pięknie, jak słodko żydzi zapraszają, na wszystkie strony.
– Jegomość! Jegomość! proszę do mnie, do Gitli, Jegomość, do Rubinowej – Proszę Jegomości. A czego Jegomość potrzebuje.
– Okularów?
– Jest, jest, proszę, proszę – Zaproszony wchodzi. – Czego Jegomości potrzeba? – Okularów?
– Wus! Może Jegomość potrzebuje tytuniu, cynamonu, migdałów, cukru, kawy?
– Potrzebuję okularów.
Tu potrzeba widzieć, z jaką wzgardą dla tego który śmie żądać okularów a nie potrzebuje ani cukru, ani migdałów, ani cynamonu; kupiec odpowiada odwracając się –
– Tege niema.
Na Końskim Targu szuja żydów snuje się po błocie wśród powózek połamanych do najęcia dla niej stojących, wozów siana, koni na przedaż, sklepików z powrozami, garnkami i t… p… i wyroby kraj owemi! Tu słychać gwar największy, gdy dwa, że się tak chemicznym językiem wyrażę, pierwiastki powinowate sobie się zetkną – chłop biedny i żyd niepoczciwy. Nieraz jedną furę siana oblega pięciu faktorów i na współzawodnictwie konsumentów (protestuję się zawczasu przeciw mogącemu się z tych słów wyrodzić mniemaniu, jakoby żydzi wileńscy, sianem się karmili)-traci biedny chłopek najczęściej.
Przejdźmy na Antokol – Tu cicho, niema gwaru, czasem tylko w piękny dzień pogodny, w Maju, Czerwcu, w pogodnej jesieni, spotkasz kilka drążek śpieszących do Tivoli, kilka koczów toczących się do Sapieżyńskicgo ogrodu, kilka starych małżeństw i starych panien na powolną wyszłych przechadzkę; żydów tu prawie nie postrzeżesz, mówię, prawie, bo i tu napotkać ich można, a całe roje snują się w szabas wystroiwszy, używając wczasu i wygrzewając na słońcu, od którego widoku nic się nie płaci.
Kolo Zielonego mostu pusto – Tędy chłopi na targ jadą licznie, ale targi trwają nic długo i znowu cicho. Więcej tu podobno mieszczan niż żydów, populacja cicha, domy pozamykane, niesłychać głosu izraelskich dzieci, ani turkotu drążek, które się tędy rzadko przesuwają.
Nigdzie znowu niema więcej ruchu, jak na Dominikańskiej i Trockiej ulicy z Niemiecką. Tu najgęściej podobno na trotuarach kobiet i mężczyzn, najwięcej drążek i pojazdów, które ztąd aż ku Ostrej Bramie cyrkulują nieustannie do późnej nocy. Ku Popławom i na przedmieściu Ostrem ruch się znowu zmniejsza. Ztąd najwięcej prawda przybywa podróżnych, ale ich zaraz na wstępie, połykają zawsze głodne zajezdne domy żydowskie, gdzie przybyli z prowincij pośpiesznie się lokują, przekonani o niebezpiecznej drozyżnie wewnątrz miasta panującej, przypłacając najczęściej sławioną tanność przedmieścia okradzeniem lub odarciem niemiłosiernem na odjezdnem.
Nareście fizionomja miasta zależy od pory dnia.
Bardzo rano, kiedy dzwonią po kościołach na jutrznią, na pierwszą mszą ranną o mroku; ledwie się przesunie po ulicy złodziej, zaspana kobieta, budnik, stróż porządku i dobrych obyczajów, latarniarz z drabinką na plecach, śpieszący na pomoc gasnącym rewerberom. Potem postrzegasz mleczarki z blaszanemi naczyniami na ręku, słyszysz stukanie do niektórych bram, pokazują się światełka u pracowitych rzemieślników, czasem przerwie cichość turkot powolnie wlokącego się wozu. Kolejno otwierają się bramy i furtki, wychodzą słudzy i służące po wodę, ich rozmowy i śmiechy, rozlegają się po pustych jeszcze ulicach. Przekupki ciągną się na łokcie, za niemi śpieszą kupujący, gdzieniegdzie otwiera się pól kramu, jak jedno oko rozespanego; ale cicho jeszcze. Dopiero ze dniem drążki zjeżdżające się na swoje zwykłe stanowiska rozpoczynają ruch, za niemi wysypują się żydzi, studenci, kanceliści. Kawiarnie i cukiernic otwierają się, chłopcy mokrego jeszcze roznoszą kur – jera. Tak się ruch dnia rozpoczyna. Ku południowi kiedy z kancelarij, szkół i zewsząd śpieszą na obiad, ruch ten pomnaża się na chwilę, a gdy każdy poszedł już jeść i trawić" miasto na chwilę widzialnie staje się pustem i odpoczywa. Jest to dowód, jak w Wilnie serjo uważają, tę chwilę dla żołądka stanowczą,
Po obiedzie, a mianowicie ku wieczorowi, wszyscy którzy mogą wyjść na przechadzkę lub wyjechać, ruszają ku Antokolowi, ku Pohulance, na Poplawy, więcej tu teraz niż rano ukazuje się powozów, piesi są wyraźnie strojniejsi. Z zapaleniem latarni jeśli jest teatr, maskarada, bal; drążki warczą bezustannie po bruku, jeśli to nie pora zabaw, cichość panuje rzadko przerywana kół turkotem. Ulica Dominikańska staje się zupełnie pustą; najwięcej jeszcze ruchu koło S. Jana i w sąsiednich większych ulicach.
O ósmej i dziewiątej wielki świat (który w proporcją małego, jest sam maleńkim tylko światem) jedzie na wieczory proszone; jego karety i kocze powolnym systematycznym turkotem wcale różnym od szalonego, trzpiotowatego warczenia zwinnej drążki, przerywają sen o północy i później jeszcze, kiedy już tylko wielcy bardzo panowie i wielcy bardzo gracze do domów wracają, a wielce tylko biedni i pracowici bardzo, dosiadają przy świecach. Naówczas to natrętne stukanie do bram, wśród powszechnej ciszy jest nieznośne. Ale jak chcąc przypatruj się miastu, gdy go z innemi porównasz, nic znajdziesz w niem najmniejszego podobieństwa do najmniejszej stolicy, chociaż nią było kiedyś. Dość ludne (1830 – 1855) w stosunku do swej obszerności, jednak jakby było pustem bawi się z największym smakiem plotkami, szpieguje; i ogaduje jak mała mieścina, wstaje, dość rano, śpi w nocy po parafjańsku, niczna się wcale na modach (dowodem tego, że nikt strojów w Wilnie nie sprawia prócz tych co się na nich nie znają) – i w prostocie ducha rozumie że jest małym Paryżem. Co to za szczęście mieć choć taką opinją – o sobie. Tu, jak naprowincij, wszyscy ludzie się znają, jeśli nie osobiście, przynajmniej wiedzą kto są; każdy zna historją każdego; i czasem nawet nic wiedząc nazwiska, sku – tikiem ciągłego spotykania się, dowiaduje się historij obyczajów i nałogów; wie gdzie Pana N. w żółtym surducie spotka, gdzie i o której ten a ten w okularach idzie, wie po co i t… p. Każdy nowo przyjezdny tak odbija na tej swojskiej massie, że go wszyscy, aż do chłopca ulicznego, aż do dziewczyny z kawiarni, poznają odrazu. Wszystkie powozy są policzone, konie znajome – pociemku je poznawają mieszkańcy, zupełnie tak jak na… wsi i tak jak na wsi, wiadomo wszystkim kto kogo kocha, kogo nie lubi, gdzie bywa, co robi, wiele ma pieniędzy, od kogo je pożycza. I tak jak na wsi jeśli postrzeżesz twarz bladą, oczy wpadłe, wszyscy ci powiedzą dla czego ten ktoś ma twarz bladą i oczy wpadłe. I tak jak na wsi siedzisz tu pod przezroczystą zasłoną na oczach ludzkich, a brama się twoja nie otworzy, ani usta twoje, żeby o tem jutro echo się nie rozeszło po mieście daleko. Wyrachowano przecie wiele tysięcy mil przebiega światło w przeciągu sekundy; ale któż obliczy bieg plotki, prędszej od światła. Światło przynajmniej dojść musi, aby je ujrzano; plotkę często odgadną nim dojdzie, przeczują, tak o niej wcześnie przemyślają,
Ale zkąd to wszystko pochodzi? – Powiemy szczerze jak się nam zdaje – z próżnowania, z braku zajęcia, a zajęcia potrzeby. Kiedy mało czytają, niewiele piszą, nie zajmują się muzyką, malarstwem, naukami i zmuszeni czemś się zająć i coś trawić dla umysłowego (tak to się zowie) życia; – zajmują się – plotkami.
Jeśli niczego więcej, to przynajmniej wielka szkoda czasu.
II. KOŚCIOŁY, UROCZYSTOŚCI.
Zacznijmy wspomnienia nasze od Kościołów i obieżmy znaczniejsze przynajmniej. Kościół Katedralny ma to za sobą że stoi na wielkim placu, który go całkiem obejrzeć dozwala. Architektura jego grecka, klassyczna, prosta i wdzięczna; ale że go czyni podobniejszym do pantheonu, niż do katolickiego starożytnego Kościoła i nie godzi się z dawną wieżą tuż obok stojącą, nikt temu nie zaprzeczy. Architekt, któremu wysokiego talentu nic ujmujemy, zapomniał zupełnie ze odnawiając Katedrę trzeba było w niej koniecznie ślad kilkusetletniej starożytności zachować, stanowiącej jej właściwy charakter, malującej dotykalnie jej historją. Tak jak jest, Jest to bardzo piękny Kościół nie przeczę, ale Kościół jakby wczoraj fundowany, na którego fronton patrząc, prędzej na myśl przyjdzie Grecja, Paryż:, Włochy, niż Jagiełło i Litwa. Możebym wolał niepiękny Kościół, a wielo – cznie stary, widocznie nasz własny, na którym czepiały wieki ozdoby róznokształtne znacząc swoję przejście, wolałbym okopciałego muru kawał, budowę nie prawidłową a Jagiellońską, jak wolę pieśń naiwną ludu, od wymuskanej piosenki uczonego poety. Katedra tamta mówiłaby nam o przeszłości, gdy ten piękny Dorycki Pantheon, niczem do nas nie przemawia. Lecz nic należy zupełnie obwiniać Gucewicza, architekta pełnego talentu, któremu tylko brakło uczucia właściwości sztuki, uczucia względnej, pamiątkowej piękności; Kaplica S. Kazimierza za Zygmunta III. poczęta, za Władysława IV. skończona, stanowiła tu dla niego skazówkę stylu w jakim resztę budowy miał odnowić. Nie chcąc tej najświeższej pamiątki niszczyć, a pragnąc ją harmonijnie wcielić, dotworzył całość w tym smaku. Przytem, może już restauracja charakterystyczna budowy, była niepodobną, bo ulegając kilku pożarom, odnowieniom, przylepieniom Kaplic, Katedra czasów Gucewicza, wystawiała budowę – bez charakteru, zlepek części nie stanowiących jedności.
Ale jakkolwiek bądź, my zostając przy swojem, ubolewając, że Katedralny Kościół nasz litewski, główny; tak ma oblicze nowe, jakby pięćset lat nie ubiegło, od założenia jego na gruzach pogańskiej świątyni.
Wnętrze Kościoła jest wspaniałe; świeżo zajęto się ozdobieniem go jak najlepszym smakiem i zdaniem znawców, (bo myśmy sami tego nie widzieli) dopełniono wewnątrz tego, co powierzchowność obiecywała. Żal ze i wewnątrz pamiątek starożytnych, nagrobków mało. Witoldowy ów przez Bonę postawiony gdy pierwszy nagrobek bohatera, chorągiew z jego wizerunkiem zniszczał, także dziś nie istnieje. – Kaplica S. Kazimierza ozdobami swemi smak XVII wieku przypomina; tu godne uwagi malowidła alfresco, powszechnie cenione wysoko; wyobrażające sceny z żywota Królewica – obraz trój ręczny i wiele bogatych ozdób,
Nabożeństwa niedzielne sprowadzają do Katedralnego Kościoła, na kazania mianowicie, wielki świat nabożny, który się podziela między Katedrę i Dominikański Kościół.
Ten ostatni, tytułu S. Ducha, sławny pięknym organem, na którym Renner grywał bywało ślicznie (szkoda że najczęściej urywki z Koncertów i wcale nie kościelną muzykę). jest ciemny, smętny i dość brudny. Ozdoby jego XVII i XVIII wieku, złocenia quondam, poczerniałe, mury obdrapane, sklepienia zakopcone, nadają mu fizjonomją posępną. Kościół ten zwykłą architektom ostatnich czasów metodą, tak jest postawiony, zeby niczem prócz ilości ołtarzy i ozdób nie zastanawiał, nie wysoki, nic niski, nie wielki, nic mały; – oko biegając mimowolnie za szczegółami, nie może pojąć całości. Pamiątką tu są dwa dawne portrety; Króla Alexandra Jagiellończyka i Kapellana jego Korczaka, co Probostwo S. Duskie, sprowadzonym Kaznodziejskiego Zakonu Mnichom odstąpił. U Bernardynów i S. Anny najwięcej nabożnych bywa na prymarij i rannej wotywie. Znacie wszyscy przynajmniej z rysunku prześliczny Kościołek S. Anny, jedyną ozdobę Wilna, którą na klęczkach podziwiać potrzeba. Ale wejdźcie do środka – znika urok – Kościołek pobielony, nagi, jasny, mały jak latarnia. P. Narbutt dowodzi że imie architekta odkrył i datę pewną kiedy zbudowano Kościołek, wierzmy temu, choćby dla przyjemności chwalenia mistrza. W Kościołku tym zawsze i dotąd jeszcze zbierają się Niemcy, bywają dla nich Niemieckie Kazania. Słuchając ich, żywo przypominamy sobie, predykanta Wiklefa, co z tej Kazalnicy, siał pierwsze nasienie reformy.