Obserwator - ebook
Obserwator - ebook
Samson obserwuje życie zupełnie sobie obcych kobiet. Identyfikuje się z nimi i chce wiedzieć o nich wszystko. Może dlatego, że jego własne życie składało się dotychczas tylko z niepowodzeń i odrzucenia? Wie też doskonale, co dzieje się u jego sąsiadów, w dodatku sporządza dokładne notatki na ten temat. Samson to singiel, samotnik i dziwak – bezrobotny i nieszczęśliwy. Szary, zwykły człowiek, który nie rzuca się w oczy. Nawet po rozmowie z nim trudno go zapamiętać. Z dala, ale pełen oddania, kocha piękną Gillian Ward. Potajemnie bierze udział w jej perfekcyjnym życiu. A jej życie to przystojny mąż, urocza córeczka, dobrze prosperująca firma. Przynajmniej pozornie, bo Samson nagle odkrywa, że to tylko fasada. Że w życiu tej kobiety nic nie jest takie, jak mu się wydawało. W tym samym czasie seria okrutnych morderstw wstrząsa Londynem. Ofiary to samotne, starsze kobiety. Zamordowane w okrutny, wyjątkowo brutalny sposób. Policja szuka psychopaty. Mężczyzny, który nienawidzi kobiet.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7508-655-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Pytał sam siebie, czy jego żona już coś zauważyła... Czasami patrzyła na niego tak dziwnie. Nieufnie. Badawczo. Nic nie mówiła, ale to nie znaczyło, że go nie obserwowała i nie rozmyślała.
Pobrali się w kwietniu, teraz był już wrzesień, a oni ciągle jeszcze byli w takiej fazie, w której drugą osobę traktuje się z niesłychaną ostrożnością, nie zdradzając przy tym własnych dziwactw. A mimo to już teraz było dla niego jasne, że ona prędzej czy później okaże się zwykłą zrzędą. Choć nie była typem kobiety, która kłóci się głośno, rzuca talerzami czy też nawet grozi wyrzuceniem męża z domu. Była kobietą, która lamentowała cicho, lecz nieubłaganie, rujnując przy tym skutecznie nerwy mężczyźnie.
Ale teraz ciągle jeszcze panowała nad sobą. Próbowała mu dogadzać. Przygotowywała dokładnie takie potrawy, jakie lubił, we właściwym czasie wstawiała do lodówki piwo, prasowała jego spodnie i koszule, razem z nim oglądała w telewizji programy sportowe, choć właściwie wolała filmy o miłości.
A przy tym stale go obserwowała, przynajmniej on czuł, że tak właśnie jest.
Wyszła za niego, bo nie mogła być bez mężczyzny, bo musiała się czuć chroniona, otoczona opieką i troską. A on ożenił się z nią, bo był o krok od stoczenia się na dno. Żadnej stałej pracy, mało pieniędzy. Zaczął za dużo pić. Od czasu do czasu był jeszcze w stanie zdobyć jakąś dorywczą pracę, dzięki której mógł opłacić czynsz za swoje ponure, brzydkie mieszkanie. Ale powoli tracił apetyt na życie i nie widział już dla siebie żadnej perspektywy.
I wtedy zjawiła się Lucy, a wraz z nią mały warsztat rowerowy, który odziedziczyła po swoim zmarłym mężu. Uchwycił się tej możliwości.
Zawsze umiał wypatrzyć swoją szansę i był dumny z tego, że nie jest kimś, kto długo i niepotrzebnie się waha.
Był więc już żonaty. Miał dach nad głową. Miał pracę.
Wszystko w jego życiu znowu zaczęło funkcjonować.
I akurat teraz — właśnie to. Te dziwne uczucia, wręcz obsesja, niemożność myślenia o czymkolwiek i kimkolwiek innym niż ona.
Choć tak naprawdę wiedział o tym już wcześniej.
Bo ona — to przecież nie była Lucy.
Była blondynką. Nie miała tak źle ufarbowanych włosów jak Lucy, u której tu i ówdzie pojawiały się siwe pasma, lecz była naturalną blondynką. Jej rozpuszczone włosy sięgały aż do talii i błyszczały w słońcu jak złocisty jedwab. Miała też niebieskozielone oczy, których kolor zmieniał się zależnie od tego, jak jasno było na dworze, także od koloru noszonego przez nią ubrania i od barwy otoczenia, na tle którego się poruszała. Czasami były tak niebieskie jak niezapominajki, to znów zielone jak głębokie jezioro. I właśnie ta intensywna gra kolorów jej oczu zawsze go fascynowała. Czegoś podobnego nie było mu dotychczas dane widzieć u nikogo.
Lubił też jej ręce. Bardzo drobne i szczupłe, o długich, smukłych palcach.
Lubił jej nogi. Były tak delikatne, niemal kruche. Wszystko w niej było właśnie takie, zupełnie jak wyrzeźbione z pięknego, jasnego drewna przez kogoś, kto miał wiele czasu, aby móc zadać sobie taki trud. Nie było w niej niczego, co byłoby nieforemne, niezgrabne czy też prostackie. Była skończoną, pełną wdzięku doskonałością.
Pot występował mu na czoło, kiedy tylko o niej myślał. Kiedy ją widział, nie był w stanie oderwać od niej wzroku i Lucy prawdopodobnie także to zauważyła. Zawsze starał się być w bramie domu, kiedy ona szła ulicą w dół. Przeważnie właśnie wtedy wypróbowywał na chodniku czyjś akurat naprawiony rower, aby tylko mieć jakiś pretekst i móc się tam kręcić. Kochał jej ruchy. Jej długie, płynne kroki. Nigdy nie dreptała, tylko po prostu powoli kroczyła. We wszystkim, co robiła, było tyle siły. Czy to biegła, czy mówiła, czy też się śmiała: tak, we wszystkim, co robiła, była jakaś nieposkromiona siła. I energia.
Piękność i uroda. Był w niej taki nadmiar urody i doskonałości, że on sam chwilami nie ważył się nawet w to wierzyć.
Czy to, co odczuwał, to była miłość? To musiała być miłość, nie tylko pożądanie, podniecenie i wszystko, co się z tym wiązało, a co mogło jednak zrodzić się dlatego, że ją kochał. Miłość była początkiem, podstawą jego narastającej tęsknoty. Takiej tęsknoty, której nigdy nie odczuwał w stosunku do Lucy. Przecież Lucy była tylko czymś w rodzaju kompromisowego rozwiązania, z którego nie mógł zrezygnować, bo bez niej ciągle groził mu po prostu socjalny upadek. Lucy stanowiła coś w rodzaju gorzkiej konieczności, której należało ulec, czasami wymagało tego życie. Już dawno się nauczył, że sprzeciwianie się życiowym koniecznościom zwykle do niczego nie prowadziło. A jednak — był w nim jakiś wszechogarniający opór. Opór i ta niszcząca wszystko beznadzieja. Bo jaką miał szansę? Nie był atrakcyjnym mężczyzną, co do tego nie miał już żadnych złudzeń. Kiedyś może i tak, ale dzisiaj... Brzuch zawdzięczał swojemu upodobaniu do piwa i tłustego, ciężkiego jedzenia. Rysy jego lekko obrzmiałej twarzy były już obwisłe. Miał czterdzieści osiem lat, ale wyglądał tak, jakby miał dziesięć lat więcej, zwłaszcza wtedy, kiedy wieczorem zbyt wiele wypił. I niestety nie potrafił przestać. Musiałby zacząć uprawiać sport, jeść więcej warzyw, pić wodę i herbatę, ale na miłość boską, jeśli ktoś przez trzydzieści lat żył inaczej, to wcale nie tak łatwo zrezygnować z dawnych przyzwyczajeń. Pytał sam siebie, czy ten złocistowłosy elf, ta piękna wróżka mogłaby go mimo wszystko pokochać. Mimo dużego brzucha i worków pod oczami, i mimo tego, że przy najmniejszym wysiłku stękał i się pocił. Bo przecież miał pewne wewnętrzne wartości i może właśnie jej potrafiłby je przekazać. Już dawno temu zrozumiał, że nie mógłby o niej zapomnieć, przestać o niej myśleć. Mimo Lucy i jej zazdrości, i mimo ryzyka, na które się narażał.
Był czterdziestoośmioletnim workiem tłuszczu, a jego ciało i dusza stały w płomieniach.
Problem polegał na tym, że ona, wróżka, istota, za którą umierał z tęsknoty dniami i nocami, była o wiele młodsza. Wiele, wiele młodsza.
Miała dziewięć lat.Część I
Część I
Sobota, 31 października 2009
Sobota, 31 października 2009
Lizie udało się niepostrzeżenie opuścić uroczystość akurat wtedy, kiedy syn jubilata zamierzał właśnie wygłosić mowę. Uderzył kilkakrotnie widelcem w kieliszek, zadźwięczało szkło i po dłuższej chwili około stu zaproszonych gości zrozumiało wreszcie, co to oznacza. Rozbrzmiewające w sali głośne rozmowy i śmiechy cichły powoli, a wszystkie spojrzenia skierowały się na nieco zdenerwowanego mężczyznę, który w tym momencie niczego chyba nie żałował tak, jak swojej decyzji o wygłoszeniu laudacji z okazji siedemdziesiątych piątych urodzin ojca.
Kilku panów dowcipkowało nieco złośliwie, bo mówca na przemian czerwienił się i bladł, a już na samym początku przejęzyczył się tak bardzo, że musiał zaczynać wszystko trzykrotnie. W każdym razie swoim nieco niezręcznym wystąpieniem już na wstępie przyciągnął uwagę wszystkich.
Nie mógł się trafić bardziej korzystny moment.
Liza w ciągu ostatnich piętnastu minut niepostrzeżenie przesuwała się w stronę wyjścia i teraz musiała zrobić tylko kilka kroków, aby wreszcie znaleźć się na zewnątrz. Zamknęła za sobą ciężkie drzwi, oparła się na chwilę o ścianę i odetchnęła z ulgą. „Jaki tu jest spokój — pomyślała. — I jaki przyjemny chłód!”. W sali balowej za sprawą obecności wielu zaproszonych osób panował nieznośny zaduch. Choć Liza miała wrażenie, że nikt z tego powodu nie cierpiał tak jak ona. Przeciwnie, wydawało się, że wszyscy goście bawili się tego wieczoru znakomicie. Piękne suknie, biżuteria, perfumy, stonowane śmiechy, rozmowy. A ona pośrodku tego rozbawionego tłumu czuła się taka wyobcowana, jak gdyby ją i wszystkich innych dzieliła jakaś niewidoczna ściana. Uśmiechała się mechanicznie, odpowiadała, jeśli ją o coś pytano, kiwała głową lub nią potrząsała, zaprzeczając, piła szampana, ale przez cały czas czuła się jak ogłuszona. Miała wręcz uczucie, że nie jest zdolna do żadnego samodzielnego działania i funkcjonuje jak zawieszona na sznurkach marionetka, którą wprawia w ruch ktoś inny. I właściwie było tak już od wielu lat: nie żyła w zgodzie z własną wolą. Jeśli to, co robiła, można było w ogóle nazwać życiem.
Obok niej przeszła młoda pracownica eleganckiego hotelu Kensington, w którym odbywało się urodzinowe przyjęcie. Kobieta zatrzymała się na chwilę, patrząc niezdecydowanie na Lizę i zastanawiając się zapewne, czy tamta nie potrzebuje pomocy. Liza przypuszczała, że musiała sprawiać wrażenie wykończonej, jeśli wyglądała tak, jak się czuła. Wyprostowała się i spróbowała się uśmiechnąć.
— Wszystko w porządku? — spytała pracownica.
Liza skinęła głową.
— Tak. Tylko tam w środku jest dosyć gorąco — odparła spokojnie, wskazując ruchem głowy zamknięte drzwi. Młoda kobieta raz jeszcze spojrzała na nią ze współczuciem i poszła dalej. Liza postanowiła znaleźć toaletę i poprawić makijaż. Pomyślała, że zapewne wygląda nie najlepiej, skoro zwróciła uwagę przechodzącej.
W eleganckim, wyłożonym marmurem pomieszczeniu światło było przytłumione, a z ukrytych głośników dobiegała cicha, relaksacyjna muzyka. Poczuła obawę, że także tutaj kogoś spotka, ale przekonała się, że jest zupełnie sama. Wydawało się, że w kabinach toaletowych też nie ma nikogo. Ale było jasne, że taki stan nie może trwać długo, skoro niedaleko odbywa się urodzinowy bankiet na stu gości, którzy zatrzymali się przecież na nocleg w tym hotelu. W każdej chwili ktoś mógł wejść. Oparła się o jedną z luksusowych umywalek i spojrzała w lustro. Jak często przy takiej okazji, miała wrażenie, że nie zna kobiety, którą zobaczyła przed sobą. I byłoby tak nawet wtedy, gdyby nie była tak zestresowana i zmęczona jak teraz. Jej jasnoblond włosy, upięte misternie z tyłu głowy, zwisały w licznych pasmach wokół twarzy, a pomadka do ust została zapewne na kieliszku do szampana — wargi miała blade i bezbarwne.
Pociła się — miała błyszczący nos i rozmazany makijaż.
Czuła to. Przypuszczała. Dlatego od dwudziestu minut niczego nie pragnęła tak bardzo, jak tego, żeby wreszcie opuścić tamto okropne, duszne, zatłoczone pomieszczenie. I teraz musiała się jak najszybciej doprowadzić do właściwej formy i spróbować jakoś przetrwać ten wieczór. W końcu nie będzie trwać wiecznie. Powitanie kieliszkiem szampana było już praktycznie zakończone, następnym punktem programu miało być otwarcie bufetu. Dzięki Bogu było to lepsze niż serwowane do stołu posiłki składające się z pięciu dań, co zwykle ciągnęło się godzinami, a każdy, kto tymczasem próbował zniknąć, był natychmiast zauważany, przynajmniej przez osoby siedzące obok. Przy otwartym bufecie było więcej możliwości szybkiego, dyskretnego opuszczenia sali.
Odstawiła torebkę na marmurową płytę, przez chwilę nerwowo majstrowała przy zamku, w końcu udało jej się wydobyć puderniczkę i tubkę z podkładem. Gdyby tylko nie drżały jej tak ręce! Musiała się skupić, żeby nie poplamić sukni — tylko tego by brakowało w ten koszmarny wieczór. Kiedy próbowała otworzyć puderniczkę, co nie udało jej się od razu, nagle zaczęła płakać. To zaczęło się całkiem niepozornie: z jej oczu po prostu popłynęły łzy i nie była już w stanie nic zrobić. Z przerażeniem podniosła głowę i zobaczyła w lustrze przed sobą obcą twarz, która zamieniała się w dodatku w twarz zapłakaną. To dopełniło dramatu. Jak miała wrócić do sali z czerwonymi, zapuchniętymi oczami?
Niemal w panice wyszarpnęła ze srebrnego pojemnika na ścianie plik miękkich chusteczek kosmetycznych i próbowała zatamować łzy. Ale wydawało się, że skutek był odwrotny: potok łez stał się jeszcze bardziej gwałtowny. Jej oczy były zalane łzami. „Muszę do domu, do domu — myślała w panice. — To nie ma sensu, muszę stąd uciec!”
I jakby tego było mało, usłyszała za sobą szmer otwieranych drzwi. Rozległo się stukanie obcasów na podłodze. Patrząc przez łzy w lustro, Liza dostrzegła za sobą sylwetkę kobiety, która właśnie zmierzała w stronę toalety. Liza przycisnęła do twarzy całą garść chusteczek i próbowała udawać, że po prostu wyciera nos.
„Pośpiesz się — myślała o obcej kobiecie — zniknij stąd!”.
Kroki nagle ucichły, kobieta się zatrzymała. Przez krótką chwilę w pomieszczeniu panowała absolutna cisza. Potem tamta się odwróciła, podeszła do Lizy i delikatnie położyła rękę na jej drgających od płaczu plecach. Liza podniosła głowę i zobaczyła przed sobą w lustrze zatroskaną twarz. Tuż obok swojej, zapłakanej. I pytające oczy tamtej kobiety. Liza jej nie znała, ale sądząc po ubiorze, musiała to być jedna z osób zaproszonych na przyjęcie urodzinowe.
— Czy mogę pani jakoś pomóc? — spytała tamta ostrożnie, po czym dodała: — Nie chciałabym być natrętna, ale...
Pełna sympatii troska brzmiąca wyraźnie w jej spokojnym głosie była czymś więcej, niż Liza mogła znieść. Opuściła ręce z chusteczkami, odsłaniając twarz.
A potem po prostu przestała walczyć z wszechogarniającym bólem i nie próbowała już zatrzymać łez.