- W empik go
Ocalała z chińskiego gułagu - ebook
Ocalała z chińskiego gułagu - ebook
Przez trzy lata znosiła setki godzin przesłuchań, tortur, głód, policyjną przemoc, zimno, szczury, noce pod oślepiającym neonem celi, kafkowskie mechanizmy niszczenia. Nazywa się Gulbahar Haitiwaji i jest pierwszą ujgurską kobietą, która przeżyła chiński obóz reedukacyjny i odważyła się o tym opowiedzieć.
Te obozy są dla Chin tym, czym gułag był dla ZSRR. Od 2017 roku deportowano tam ponad milion Ujgurów. Świat grzmi o ludobójstwie, a Komunistyczna Partia Chin neguje iż są to obozy koncentracyjne i legitymizuje ich istnienie mówiąc o „walce z islamskim terroryzmem, infiltracją i separatyzmem”.
Ujgurowie to tureckojęzyczna muzułmańska grupa etniczna zamieszkująca Xinjiang. Region bardzo pożądany przez Komunistyczną Partię Chin, ponieważ znajduje się na „Nowym Jedwabnym Szlaku”, którego odtworzenie jest flagowym projektem politycznym prezydenta Xi Jinpinga.
Świadectwo Gulbahar jest przerażające: opowiada, czego doświadczyła w trzewiach chińskiego systemu obozów koncentracyjnych i jak została uratowana.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9772-8 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Dzięki kształceniu zawodowemu¹ uczniowie mieli okazję przemyśleć swoje błędy, a także zrozumieć istotę i zgubne skutki terroryzmu oraz ekstremizmu. Wzrosły ich świadomość narodowa, świadomość obywatelska oraz poczucie praworządności i dołączyli do wspólnoty narodu chińskiego. Potrafią lepiej odróżniać dobro od zła i oprzeć się ekstremistycznemu myśleniu. Z ufnością patrzą w przyszłość”².
„Nikt nie może powstrzymać Sinciangu na drodze do stabilizacji, rozwoju i dobrobytu”³.
PRZEDMOWA
Gulbahar przeżyła obóz. Przetrwała setki godzin przesłuchań, tortury, niedożywienie, przemoc policyjną, pranie mózgu. Na podstawie zdjęcia jej córki z demonstracji diaspory ujgurskiej w Paryżu Chiny skazały ją na siedem lat pobytu w obozie reedukacyjnym w wyniku dziewięciominutowego procesu, który odbył się po roku przetrzymywania jej w areszcie, bez udziału sędziego i adwokata. Gulbahar sama zasiadła na ławie oskarżonych naprzeciwko trzech policjantów. Przez długi czas sądziła, że zostanie stracona, potem zaś była pewna, że umrze w gułagu w Sinciangu. Nikt, ani Francja, gdzie od dziesięciu lat przebywała na emigracji, ani jej córki Gulhumar i Gulnigar, ani mąż Kerim, wszyscy troje posiadający we Francji status uchodźców politycznych, nie mógł przyjść jej z pomocą. Sądziła, że pułapka, w którą zwabiły ją Chiny, zamyka się na zawsze.
W głębi duszy Gulbahar przeżywała rozterki: czy powinna opowiedzieć swoją historię z odsłoniętą twarzą, czy raczej zachować anonimowość, by chronić bliskich? Podczas naszych rozmów w jej mieszkaniu w Boulogne była ostrożna, wydawała się pogodzona z koniecznością zatajenia swojej prawdziwej tożsamości.
Gulbahar urodziła się w rodzinie Ujgurów mieszkających od pokoleń w Sinciangu. Podobnie jak ona, jej przodkowie dorastali w tej obfitującej w ropę naftową krainie pustyń i oaz, od wieków przeżywającej wstrząsy geopolityczne, w wyniku których – nie licząc kilku krótkich momentów niepodległości – Sinciang przez długie okresy znajdował się pod panowaniem Chin. Objęcie władzy przez komunistów doprowadziło w 1955 roku do wcielenia Sinciangu⁴ do Chińskiej Republiki Ludowej jako Regionu Autonomicznego Sinciang-Ujgur. Sinciang znaczy w języku chińskim „nowa granica”. Od tamtej pory to gigantyczne terytorium (trzykrotnie większe od Francji) jest systematycznie kolonizowane przez Chińczyków Han, dominującą w kraju grupę etniczną. Wraz z rozwojem rafinerii chińskie koparki budowały miasta, do których falą lampionów, chorągiewek i flag wdzierała się czerwień komunizmu, a Ujgurzy zaczęli doświadczać – od drobnych ingerencji po prawdziwą dyskryminację – zapowiedzi tego, co dziś nie jest niczym innym jak ludobójstwem. W maju 2006 roku zmęczona brakiem perspektyw Gulbahar wraz z rodziną wyemigrowała do Francji.
Ponieważ Ujgurzy są sunnitami, korzeni ich kultury należy raczej szukać w Turcji niż w Chinach. W dodatku zostali stosunkowo późno wcieleni do Chin, separatystyczny (mniejszościowy) odłam tej grupy etnicznej domaga się niepodległości pod błękitną flagą Turkiestanu Wschodniego. Zamieszki w Urumczi, w których w 2009 roku zginęło kilkuset Chińczyków Han i Ujgurów, spowodowały represje o niespotykanej wcześniej sile. Władze wyposażyły region w potężny arsenał środków nadzoru i monitoringu: armie kamer rozpoznających twarze, oddziały policji na każdym rogu ulicy, a od 2017 roku – obozy reedukacyjne. Jednocześnie region ten stał się najpilniej kontrolowanym miejscem na świecie i jednym z głównych punktów Nowego Jedwabnego Szlaku Xi Jinpinga. Sinciang – brama do Azji Środkowej, graniczy z ośmioma krajami. Stał się on strategicznym elementem gigantycznego projektu infrastrukturalnego, który ma połączyć Chiny z Europą. Nie jest to przypadek. Amnesty International i Human Rights Watch szacują, że jak dotąd w obozach przebywa bądź przebywało ponad milion Ujgurów. Chiny jednak uparcie określają te obozy mianem szkół, w których nauczyciele mają za zadanie „wykorzenić islamski terroryzm” z umysłów Ujgurów.
Gulbahar nigdy nie wykazała najmniejszego zainteresowania polityką swojego kraju. W jej głosie nie ma pogardy, za to można wyczuć nutę dumy: kiedy opowiada o swojej religii, mówi o islamie pokoju, o islamie umiarkowanym. Nie jest więc ani bojowniczką o niepodległość, ani islamską terrorystką. A mimo to wysłano ją do obozu. Na tym polega hipokryzja i przewrotność chińskiego systemu obozów koncentracyjnych, którego twórcy dążą nie do ukarania garstki ujgurskich ekstremistów, ale do unicestwienia całej grupy etnicznej, w tym jej członków mieszkających za granicą, jak Gulbahar.
Pewnego ranka w listopadzie 2016 roku Gulbahar odebrała tajemniczy telefon z Sinciangu. Pracownik firmy, w której kiedyś była zatrudniona, prosił, by przyjechała. „Powinna pani załatwić formalności, dokumenty w związku z wcześniejszą emeryturą”, powiedział. Gulbahar nie zachowała wystarczającej czujności. Kilka dni później wylądowała w Urumczi i zaczęła się gehenna: władze skonfiskowały jej paszport, zamknęły ją w areszcie, a po miesiącach, które spędziła w celi bez wyroku sądu, wysłały ją do obozu.
W tamtejszych obozach reedukacja ma charakter systemowy, a jej celem jest zniszczenie wszystkich ofiar przy użyciu tej samej metody. Najpierw pozbawia się człowieka indywidualności. Odbiera mu się nazwisko, ubranie i włosy. Dzięki temu nic nie odróżnia go od innych. Potem przejmuje się władzę nad jego ciałem, każąc mu funkcjonować w piekielnym rytmie: jedenaście godzin dziennie w klasach bez okien, gdzie nauczyciele każą w kółko głosić chwałę partii komunistycznej. Jeśli przerwiesz, zostajesz ukarany. Więc powtarzasz tak długo, aż przestajesz cokolwiek czuć, przestajesz myśleć. Tracisz poczucie czasu. Najpierw upływających godzin, później dni.
W salonie w Boulogne, w towarzystwie swojej córki Gulhumar i moim, Gulbahar przeżywała na nowo tamte chwile pustki. Koncentrowała się, lekko marszcząc brwi, z poważną twarzą. Co czuła, gdy strażnicy przez dwadzieścia dni trzymali ją przykutą do łóżka? „Nic”, odparła, patrząc na nas z niepokojem, jak ktoś, kto zdaje sobie sprawę z dziwności swojej odpowiedzi. Kiedy w lodowatą grudniową noc kazali jej wsiąść do ciężarówki, nie mówiąc, dokąd ją wiozą, Gulbahar myślała, że zostanie rozstrzelana na pokrytej śniegiem pustyni. Co wtedy czuła? Też nic. „Wtedy byłam już martwa w środku”. A kiedy oznajmiono jej, że jest wolna? „Dalej leżałam na pryczy odwrócona plecami do strażnika”.
W miarę postępu „reedukacji” zanikały w niej ludzkie uczucia. Nasze zażyłe rozmowy pomagały jej je odzyskać. Córka, której Gulbahar w głównej mierze zawdzięcza swoje uwolnienie i która tłumaczyła nasze rozmowy, patrzyła ze wzruszeniem, jak matka odtwarza poszczególne sceny dramatu. Gulbahar naśladowała gruby, surowy głos komendanta policji i oskarżycielski ton fałszywego sędziego, który ją skazał. Kiedy brakowało jej słów, wstawała z kanapy, by zademonstrować niezdarny chód osoby o kostkach skutych łańcuchem lub sztywny żołnierski krok z defilad wojskowych. Chodziła po salonie wyprostowana, z rękami wzdłuż ciała. Obracała się do nas i śmiała w zaraźliwy sposób. „To śmieszne, prawda?” Też się śmiałyśmy. Kpiąc z siebie i z tych, których tam spotkała, obnażała całe szaleństwo obozowego systemu.
Kiedy Gulbahar opowiedziała mi o wymuszonym przez policję przyznaniu się do winy, wybuchnęła niekontrolowanym śmiechem. Tak, często drwiny i śmiech, który im towarzyszył, uwalniały ją od traumy.
Ale nie można się ot tak wyleczyć z reedukacji. Oprócz nieodwracalnych konsekwencji zdrowotnych Gulbahar jest nadal udręczoną kobietą. Przeraża ją myśl, że Chiny, chociaż ją uwolniły po burzliwych negocjacjach z Quai d’Orsay⁵, zapukają do drzwi jej matki, sióstr, braci i przyjaciół, którzy pozostali w Sinciangu. Głośne potępienie działań Komunistycznej Partii Chin sprawi, że przemoc policji uderzy niczym piorun w tych, których Gulbahar kocha. Tak jak ona będą przesłuchiwani, więzieni, torturowani i wywiezieni. Tak jak ona będą nazywani kryminalistami i terrorystami. Tak jak ona będą gnili w obozach, tracąc godność, a wraz z nią radosne wspomnienia, po prostu wspomnienia, a potem, pomału, chęć do życia. Nie, wszystko, tylko nie to.
Pewnego ranka we wrześniu 2020 roku, siedząc na białej sofie w mieszkaniu w Boulogne, Gulbahar pogrążyła się w lekturze pierwszych stron książki. Minął zaledwie rok od jej uwolnienia, lądowania na lotnisku Roissy, wzruszającego spotkania z Kerimem, Gulhumar i Gulnigar. W trakcie czytania wróciła dawna myśl, by ujawnić w książce swoją prawdziwą tożsamość. „Jeszcze nie mówi tego głośno, ale myśli o tym”, napisała do mnie jej córka. Kilka dni później Gulbahar podjęła decyzję. „To moja historia, chcę wziąć za nią odpowiedzialność aż do końca. To mój obowiązek jako Ujgurki”, oznajmiła. Chciała, by na okładce znalazło się jej prawdziwe nazwisko. Ryzyko, które podejmuje, jest ogromne. Trzeba być tego świadomym, czytając jej świadectwo.
Podczas gdy Chiny nie tylko nie mają zamiaru ograniczać działalności obozów koncentracyjnych w Sinciangu, lecz także nadal wywożą do nich Ujgurów, sterylizują kobiety z tej grupy etnicznej, a ani ONZ, ani żadna delegacja międzynarodowa nie mogła jak dotąd się tam udać, by poznać skalę ludobójstwa, Gulbahar, pierwsza ocalała uwolniona przez Francję, zabiera w tej książce głos w imieniu prześladowanych. W tym miejscu pragnę jej i jej córce Gulhumar za to podziękować.
Rozenn MorgatROZDZIAŁ 1
Paryż, 28 sierpnia 2016
Wesele wyprawiane w duszny i upalny sierpniowy wieczór było wspaniałe. W świetle reflektorów toczyły się ożywione rozmowy. Śmiech mieszał się ze szczękiem sztućców w burzliwej symfonii nakładającej się na dźwięki lutni. Goście tłoczyli się wokół stołów nakrytych purpurowymi serwetami, zastawionych bukietami róż i hortensji, przy sałatkach z różnokolorowego makaronu, dużych parujących tażinach i koszykach z samosami, czyli pierożkami z mielonym mięsem i cebulą.
Ujgurskie wesela są o tyle wyjątkowe, że nie przestaje się na nich tańczyć ani jeść. Niczego nie może zabraknąć. Muzyka przez całą noc towarzyszy rozmowom. Wstaje się od stołu, by się poruszać, a potem siada się z powrotem, by wsunąć miskę polo⁶ lub wypić filiżankę herbaty. Jeszcze nigdy moje dania nie wzbudzały takiego zachwytu gości. Wszyscy wyglądali niezmiernie elegancko, w ciemnych garniturach i połyskujących sukniach. Chińczycy Han mawiają, że najpiękniejszymi kobietami na świecie są Ujgurki. Kiedy śmiały się tego wieczoru, ich zęby błyszczały w ciemności pod wysokimi kośćmi policzkowymi, duże oczy podkreślone tuszem wydawały się jeszcze większe. Jedna z nich jaśniała bardziej od innych: Gulhumar, panna młoda, moja córka. Trzeba było ją widzieć w obcisłej białej sukni z satyny i tiulu. Rządek delikatnych pereł w talii podkreślał jej harmonijne kształty. Gęste czarne włosy upięte na karku odsłaniały okrągłe ramiona; wymyślny top doskonale uwydatniał dekolt i przylegał do pleców. Ach, ta suknia to był twardy orzech do zgryzienia! Wciąż widzę nadąsaną minę Gulhumar w lustrze w przymierzalni, gdy stoi z pięściami opartymi na biodrach. Falbanki i cekiny nigdy nie były w jej stylu.
Jako dziecko marzyła, by być chłopcem. To był jej dramat, obsesja, fantazja. Starała się robić wszystko, co mogło ją do tego przybliżyć. Nic nie było w stanie jej powstrzymać – ani sukienki, ani skórzane pantofelki, ani wstążki we włosach.
Przyjęcie należało do niezwykle udanych. Jeszcze długo potem goście wspominali, że wesele Gulhumar było cudowne. W Holandii, w Norwegii, w Szwecji – wszędzie tam, gdzie wygnani Ujgurzy znaleźli schronienie, chwalono urodę panny młodej. Serdeczność ich pochwał sprawiła, że wraz z moim mężem Kerimem niemal zapomnieliśmy o wielkich nieobecnych na tej uroczystości: naszych rodzinach, które pozostały w Sinciangu.
Sinciang stanowi punkt wyjścia tej historii, historii naszej rodziny Haitiwajich, ale także mojej historii. Mam na imię Gulbahar. Urodziłam się w Kuldży, w Sinciangu, 24 grudnia 1966 roku.
Zanim trafiliśmy do Francji, mieszkaliśmy w tej miodem i mlekiem płynącej krainie, z której dziś prawie nic nie zostało. Nasi rodacy od kilkudziesięciu lat są tam represjonowani przez Chiny. My, Ujgurzy, jesteśmy prześladowani, zamykani, poddawani reedukacji.
Ale zacznijmy od początku: Sinciang leży tysiące kilometrów od Francji, na krańcach Azji Środkowej. Obydwoje z Kerimem dorastaliśmy w tym raju, trzykrotnie większym od Francji, w którym podziwiać można góry i oazy. Ten przepiękny region położony jest na zachodzie Chin, a otacza go osiem państw: Mongolia, Rosja, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Pakistan i Indie. Obfituje w owoce cytrusowe, złoto, diamenty, ale także inne bogactwa: gaz, uran, a przede wszystkim ropę naftową. Mówię o nim „nasz kraj”, ale to określenie nie jest do końca ścisłe. Obszar, w który na zachodzie wcinają się niepodległe republiki, zaznał tylko krótkich momentów niepodległości przerywanych długimi okresami chińskiego panowania: za czasów cesarstwa, a potem po objęciu władzy przez komunistów w 1949 roku, którzy nadali mu nazwę „Sinciang”, co po mandaryńsku oznacza „nowa granica”⁷. Bunty separatystów, którzy marzyli o niepodległej Republice Turkiestanu Wschodniego, niczego nie zmieniły; komuniści zalali nasze szutrowe drogi betonem i otworzyli brzuch ziemi, aby wydobyć śpiące tam ropę i gaz.
Od tamtej pory my, Ujgurzy, jesteśmy niczym kamień w bucie Państwa Środka. Sinciang stanowi strategiczny korytarz, zbyt bogaty, by Chiny mogły sobie pozwolić na jego utratę. Zainwestowały za wiele w Nowy Jedwabny Szlak⁸, wielki projekt polityczno-gospodarczy, który ma połączyć Chiny i Europę, przecinając Azję Środkową, a jego kluczową osią jest nasz region. Bez niego zabrakłoby istotnego elementu polityki prezydenta Xi Jinpinga. On potrzebuje Sinciangu. Spokojnego i przyjaznego dla handlu Sinciangu, oczyszczonego z grup separatystycznych i napięć między społecznościami… Krótko mówiąc, chce Sinciangu bez Ujgurów.
W szkołach w całym kraju uczniowie recytują, że pięćdziesiąt sześć grup etnicznych – w tym Ujgurzy – stanowi fundament kulturowego oddziaływania Chin na świecie. W naszych dowodach osobistych widnieje, że jesteśmy obywatelami Chińskiej Republiki Ludowej, ale w sercu pozostajemy Ujgurami. Ludzie modlą się do Boga w meczetach, a nie w buddyjskich świątyniach. Najbardziej religijni muzułmanie noszą brody, a ich żony okrywają się chustami. W domach, szkołach i na ulicach Sinciangu słychać szorstkie, chrapliwe brzmienie języka ujgurskiego – dialektu wywodzącego się z tureckiego – a nie mandaryński. Naszym podstawowym pożywieniem jest nie ryż, jak u Chińczyków Han na Wschodzie, ale naan, okrągły i płaski chleb, który spotyka się w Azji Środkowej. Jednak, w obecnym kontekście bardziej niż kiedykolwiek, różnice kulturowe przeszkadzają, a dawne bunty – niepokoją. Dlatego właśnie w 2006 roku uciekliśmy do Francji. Zaraz potem w Sinciangu rozpoczęły się bezprecedensowe represje.
Kiedy przyjechaliśmy do Francji, mało kto słyszał tu o Sinciangu, nie mówiąc już o trwającym tam konflikcie etnicznym i kulturowym. Kiedy opowiadaliśmy o dyskryminacji, więzieniach, niemożliwości spokojnego zaplanowania przyszłości w naszym kraju, ludzie patrzyli na nas z niedowierzaniem. Nasze wyjaśnienia budziły na ogół obojętność, a w najlepszym razie uprzejmą ciekawość. „To trochę podobnie jak z Tybetańczykami, prawda?”, słyszeliśmy często. Trochę tak, to prawda. Dla ludzi z Zachodu represje, które nas spotykały, są czymś egzotycznym. To chińska wersja walki Dawida z Goliatem, z tą różnicą, że w tym przypadku Dawid wciąż nie pokonał Goliata. Walczy z nim od pokoleń, bezskutecznie. Prawdę mówiąc, nie potrafię określić, kiedy zaczęły się pierwsze niepokoje. Były tam już, czaiły się w cieniu, kiedy dorastałam w wiosce na północy. Może istniały od zawsze?
Dla nas z Kerimem wszystko zaczęło się jednak całkiem nieźle. Był czas, nie tak znowu odległy, kiedy problemy polityczne Sinciangu ledwie nas dotykały. Coś do nas docierało, ale byliśmy zbyt zajęci entuzjastycznym budowaniem naszego życia. Były to lata dziewięćdziesiąte. Sinciang przyciągał ludzi z Chin i innych krajów, którzy chcieli zbić majątek. Jego stolica, Urumczi, była pełna świeżych absolwentów inżynierii, chińskich rodzin Han, które sprowadziły się ze wschodu, Kazachów, którzy przyjechali, by uprawiać tu poletka. W centrum miasta wyrosły biurowce i galerie handlowe wyższe od meczetów. Firmy naftowe zatrudniały masowo Ujgurów, podobnie jak Chińczyków Han. Na Wielkim Bazarze kłębił się wielobarwny tłum. Obok kobiet w chustach można tu było spotkać całkiem inne – w niebieskich dżinsach i bluzach z kapturem. Matki z dziećmi siedzące bokiem z tyłu małych skuterów kurczowo trzymały się brodatych ojców w tradycyjnych czapkach doppa zdobionych ujgurskimi haftami. Pośród dźwięku klaksonów siedzący w kucki na krawężniku sprzedawcy oferowali całą masę produktów elektronicznych, plastikowych zabawek i sztucznej biżuterii, którą Chińczycy ze wschodu uwielbiają, podczas gdy w sklepiku obok stały wielkie plastikowe pojemniki wypełnione drewnianymi przyborami kuchennymi, henną czy chlebkami naan.
Poznaliśmy się z Kerimem na tamtejszym uniwersytecie nafty. Urumczi ma ten szczególny urok, że mieszkają tu ludzie o różnym pochodzeniu, kulturze i tradycji. Prawie połowę ludności stanowią Chińczycy Han. Druga połowa dzieli się na niezliczone mniejsze grupy etniczne: Ujgurów⁹, Kirgizów, Kazachów, Tadżyków, Mongołów… Kerim pochodzi z Altayu, miasta położonego na dalekiej północy, u podnóża gór, które wyznaczają granicę z Kazachstanem, Rosją i Mongolią. Tamtejsi mieszkańcy o smagłej cerze uchodzą za prostych górali; posługują się dialektem wywodzącym się z kazachskiego, a nie tureckiego, jak tradycyjny język ujgurski. Nie od razu dostrzegłam szorstki urok tego wysokiego, masywnego chłopaka. Ja pochodziłam z Kuldży, miasteczka także leżącego na północy, ale aby dostać się tam z Altayu, trzeba było pokonać samochodem lub autobusem kilkaset kilometrów pustkowia. Dzieliła nas przepaść.
Z Kuldży pamiętam naszą sąsiadkę. Malutką, krępą kobietę, która mieszkała z mężem, też malutkim i krępym. Nie znałam powodów, dla których tam żyli, wiedzieliśmy tylko, że są Chińczykami Han. Ta mała kobieta nosiła jednak tradycyjne ujgurskie stroje. Gotowała samosy nadziewane baraniną i piekła jagnięce szaszłyki, których zapach roznosił się po naszej uliczce. W tamtych czasach nie miało znaczenia, czy ktoś jest Chińczykiem Han, czy Ujgurem. W każdym razie nie u nas. Mieliśmy tak dobre relacje z sąsiadką, że zapraszaliśmy ją wraz mężem na posiłek z okazji Id. Szanowała naszą kulturę. Była to też jej kultura.
Potem zamieszkaliśmy w Karamayu, drugim dużym mieście na północy, którego nazwa w języku ujgurskim oznacza „ciemny olej naftowy”. To miasto z betonu zbudowano w szalonym tempie dla setek rodzin robotników, którzy przyjeżdżali do pracy na pobliskich terenach roponośnych. Mawiano, że Karamay to eldorado.
Zaraz po studiach lokalna firma naftowa zaoferowała nam tam pracę inżynierów. To był łut szczęścia. Wtedy Karamay fascynował, ponieważ należał do tych nowych miast w Sinciangu, gdzie nie brakowało pracy. Kiedy przyjechaliśmy w 1988 roku, ciągnęły się tam tylko puste, proste aleje bez żadnych sklepów, restauracji czy placów targowych. W szachownicy zbudowanej na wzór amerykańskich miast nie było nic poza placami budowy na każdym skrzyżowaniu z hukiem młotów pneumatycznych, dźwigami i koparkami. Budziliśmy się i zasypialiśmy w okropnej kakofonii. Miasto bez przerwy chrzęściło, trzeszczało i dudniło. W kilka tygodni z ziemi wyrastały wieżowce, by mogły w nich zamieszkać nowe rodziny pracowników z całego Sinciangu. Podczas gdy Karamay się zapełniał, robotnicy nadal ryli w ziemi, by wyżłobić koryto sztucznej rzeki i posadzić gęste rzędy drzew. Mieszkaliśmy w samym sercu tego gwarnego mrowiska w małym dwupokojowym mieszkaniu udostępnionym nam przez firmę, która znajdowała się tuż obok. Spędziliśmy tam ponad dwadzieścia lat, a roboty wciąż trwały, jakby Karamay stale rozrastał się nad ziemią wypełnioną czarnym złotem.
Panowały tam spartańskie warunki życia. Zimą można było umrzeć z zimna. W styczniu temperatura niebezpiecznie zbliżała się do minus trzydziestu stopni. Po ulicach hulał silny wiatr, szczypiąc w twarz. Wiosną dokuczał upał. W majowe wieczory gęsty żar bił z nowych, nagrzanych słońcem płyt chodnikowych. Podczas gdy rodziny wracały na kolację do chłodnych mieszkań, my jeździliśmy w tym upale na rowerze Kerima. On z przodu, ja na bagażniku, obejmując go w pasie.
Wszystko trzeba tu było zbudować od początku. Nowe miasto przypominało nasze wspólne życie. Bezchmurna przyszłość rozwijała się pod naszymi stopami jak jeden z pełnych pyłu bulwarów Karamayu. Pobraliśmy się w zaciszu naszego mieszkania, z garstką przyjaciół i imamem, który dał nam ślub. Potem urodziły się dziewczynki i przyszłość naprawdę wydawała się jeszcze bardziej świetlana.
Dochody pozwalały nam tylko przeżyć od pierwszego do pierwszego, ale mieliśmy niewielkie potrzeby. Był to czas prostych przyjemności. Nasi przyjaciele, z których część sprowadziła się z Urumczi tak jak my, a część poznaliśmy w firmie, również żyli skromnie. Wszyscy dużo pracowaliśmy. Tygodnie mijały jeden za drugim i niczym się od siebie nie różniły. Aby się rozerwać po pracy, wprowadziliśmy pewien zwyczaj: na początku każdego roku urządzaliśmy losowanie. Ktoś wypisywał imiona nas wszystkich na karteczkach, a następnie wrzucał je do dużej miski. Każdy z wylosowanych musiał w rozpoczynającym się roku zorganizować jedno wspólne wyjście dla całej grupy. Kolacja w restauracji, sauna, wieczór u kogoś w domu… To było dla nas jak powiew świeżego powietrza. Karamay się rozwijał, rozrywek było coraz więcej. Jakże miło spędzaliśmy czas, zajadając się szaszłykami z grilla lub gdy w damskim gronie, śmiejąc się, leżałyśmy w kłębach pary w hammamie! Jeżeli w danym roku komuś z naszej paczki brakowało pieniędzy, składaliśmy się, aby mu pomóc. Wszyscy opuściliśmy rodzinne strony, by pracować w tym nowym mieście na środku pustyni. Ponieważ żyliśmy z dala od rodzin, stworzyliśmy sobie tutaj nową.
Ali, Nilopar, Muhammad, Dilnur, Aynur… Zastanawiam się, co się z nimi dzieje. Nikt spośród nich nie wyjechał z Karamayu. Z tego co ostatnio słyszałam, niektórzy nadal pracują w firmie, inni uczą w szkole podstawowej lub na uniwersytecie. Dziś kontaktujemy się ze sobą coraz rzadziej, jakby nasi przyjaciele obawiali się, że ktoś ich szpieguje. Tęsknię za nimi. Żaden Ujgur w Sinciangu nie umknie oku chińskiego Wielkiego Brata. Nie chciałabym, żeby moje pytania wpędziły ich w kłopoty.
Myślę, że Kerim od dawna wiedział, że będziemy musieli opuścić Sinciang. Pomysł ten powstał w jego głowie, zanim nas zatrudniono w Karamayu. Zrodził się jeszcze w Urumczi, gdy obydwoje szukaliśmy pracy tuż po ukończeniu studiów. Był rok 1988. Przeglądaliśmy ogłoszenia w gazetach. Wiele z nich zawierało wypisaną drobnym drukiem klauzulę: „Ujgurów nie przyjmujemy”. Ta myśl nigdy go nie opuściła. Wzbierająca fala dyskryminacji podążyła za nami do Karamayu. Rosła coraz bardziej, ale wtedy wszyscy woleliśmy zamknąć na to oczy. Oprócz Kerima. Kerim nie mógł tego przełknąć. Kiedy ja nie chciałam zwracać uwagi na dziwne drobiazgi, on zaczął mieć na ich punkcie obsesję.
W firmie najpierw wyniknęła sprawa hong bao¹⁰. Są to małe czerwone koperty, do których na chiński Nowy Rok wkłada się pieniądze i obdarowuje nimi bliskich. Zgodnie z tradycją również pracodawca wręcza takie prezenty swoim pracownikom. Dyrektor naszej firmy zawsze o tym pamiętał. Ale któregoś roku pracownicy Han dostali w kopertach więcej pieniędzy niż pracownicy ujgurscy. W rodzinach ujgurskich nie przywiązywaliśmy do tego wagi, w końcu może była to tylko plotka. Wkrótce jednak wszystkich ujgurskich pracowników przeniesiono na obrzeża miasta. Garstka spośród nas głośno zaprotestowała. Ja się nie odważyłam. Spakowałam rzeczy do pudełka, a moje biurko w siedzibie firmy zajął Chińczyk Han. Kilka miesięcy później Kerim postanowił ubiegać się o stanowisko kierownicze w ramach rekrutacji wewnętrznej. Miał wszystkie wymagane cechy i staż pracy. Nie było żadnego powodu, dla którego nie miałby zostać wybrany. A jednak stanowisko przypadło komuś innemu. Zgadnijcie komu? Pracownikowi Han, który nie miał nawet dyplomu inżyniera! Zbiegi okoliczności się mnożyły. Nasze córki dorastały. Kerim był coraz bardziej rozdrażniony.
Mimo że się broniłam, nie przyjmując faktów do wiadomości, bo tak było wygodniej, zdawałam sobie sprawę, że nasze widoki na przyszłość są coraz bardziej marne. Rozczarowania w firmie naftowej w końcu zmęczyły Kerima. W 2002 roku wyjechał z Sinciangu szukać pracy za granicą. Najpierw do Kazachstanu, z którego po roku wrócił z odrobiną sceptycyzmu. Potem do Norwegii. A następnie do Francji, gdzie złożył wniosek o azyl. Zamieszkał tam, a my z dziewczynkami miałyśmy do niego dołączyć, gdy Kerim otrzyma status uchodźcy i znajdzie pracę. Wszyscy nasi przyjaciele uważali, że to szaleństwo zaczynać od zera. Tym bardziej że tutaj życie zdawało się do nas uśmiechać. Z biegiem lat coraz lepiej zarabialiśmy. Mieliśmy przestronne mieszkanie w centrum miasta, które zapewniła nam firma, gdy urodziła się Gulhumar. Dziewczynki dobrze się uczyły w ujgurskich szkołach. Jeździliśmy pięknym samochodem. Krótko mówiąc, należeliśmy teraz jakby do elity i podzielałam zdanie przyjaciół. Co więcej, nigdy nie wyjeżdżałam poza granice prowincji. Przerażała mnie myśl, że nagle wyląduję jak na spadochronie gdzieś w ogromnym i nieskończonym świecie.
Ilu trzeba upokorzeń, nierówności, niesprawiedliwości, by uderzyć pięścią w stół i krzyknąć: „Dość”? W Chinach jest takie przysłowie, że wszystko może cię spotkać w każdej chwili. W Sinciangu posterunki na drogach, kontrole policyjne, przesłuchania, zastraszanie i groźby są tak częste, że już prawie nie zwracamy na nie uwagi. Żyjemy w zawieszeniu, w stanie półwolności, która w każdej chwili może nam zostać odebrana. Zaproszenie na herbatę do dzielnicowej komendy policji jest częścią codziennego życia. Opowiadamy policjantom, jak minął dzień, podajemy nazwiska przyjaciół i znajomych, rozmawiamy o pracy. Taka jest cena relatywnego spokoju.
Im bardziej bezwzględna jest inwigilacja, tym bardziej staje się ona normalnym elementem życia. Każdy Ujgur ma kogoś – brata, przyjaciela, kuzyna, siostrzeńca – kto miał kłopoty z policją albo zniknął na kilka miesięcy. Tak, wszystko może się zdarzyć. Każdy obywatel jest potencjalnym dysydentem. A w każdej ujgurskiej rodzinie drzemią wieki niezależności kulturowej, która czyni nas dysydentami już w momencie, gdy przychodzimy na świat. Konflikt rozpoczął się na długo przed nadejściem komunistów. Po co więc się buntować z powodu jakichś tam kolejnych przejawów dyskryminacji?
Francuzom trudno to zrozumieć. Moja córka Gulhumar używa trafnego przykładu, aby zilustrować to, o czym mówię: Francja składa się z wielu miast, wsi, przysiółków pełnych domów, sklepów i kawiarni, które też są pełne ludzi. Ludzie są wszędzie. W Sinciangu dwa duże miasta na północy, Urumczi i Karamay, oddziela od siebie czterysta kilometrów gołej ziemi. Poza tymi metropoliami, zbudowanymi w pobliżu oaz i pól naftowych, jak okiem sięgnąć panują samotność i cisza. Wysuszona ziemia nie sprzyja życiu. Pustynną linię horyzontu przełamują tylko haczykowate rzędy górskich szczytów. Dla miejscowych służb specjalnych nie ma nic prostszego, niż zorganizować zniknięcie dysydenta, a następnie zakopać jego ciało na odludziu. Być Ujgurem w Chinach oznacza również żyć ze świadomością, że można w każdej chwili zniknąć na wielkiej pustyni Takla Makan.
Dlatego też zawsze trzymałam się z daleka od polityki. Jako dziecko w Kuldży nigdy nie słyszałam, by moi rodzice narzekali czy skarżyli się na rząd. Pracowali jako robotnicy w destylarni, dbając o to, by mimo ich marnych zarobków nam, ich ośmiorgu dzieciom, niczego nie brakowało. Sądzę, że bardziej przejmowali się tym, byśmy mieli za co żyć, niż dyskryminacją, która już wtedy dotykała Ujgurów. Byliśmy skromną rodziną i mieszkaliśmy z dala od dużych miast, gdzie grupy etniczne mieszały się ze sobą.
Dorosłam i stałam się nieśmiałą, pilną młodą kobietą. Na uniwersytecie w Urumczi celowo trzymałam się z dala od dyskusji politycznych. Nie rozumiałam tych spraw, a zapalczywość ich uczestników mnie przerażała. A jednak powietrze w stolicy było nią przesycone. Dopiero gdy poznałam Kerima, otworzył się przede mną nowy świat. Polityka była jego żywiołem. Mógł o niej mówić godzinami. Oczy mu błyszczały, gdy rozmowa przeradzała się w dyskusję. Wokół nas studenci z całego kraju przywozili tyle nowych idei. Ołowiana pokrywa, pod którą tkwiliśmy od czasów rewolucji kulturalnej, zaczynała się kruszyć. Nie doszło jeszcze do wydarzeń w Pekinie w 1989 roku, kiedy to setki tysięcy studentów tygodniami okupowały plac Tian’anmen, domagając się od rządu demokratycznych reform, ale nasz ruch studencki był właśnie taki.
Z miłości i może trochę z ciekawości chodziłam z Kerimem w grudniu 1985 roku na demonstracje w Urumczi¹¹. Domagaliśmy się większej równości społecznej dla mniejszości etnicznych, zniesienia polityki jednego dziecka i przyznania przez partię komunistyczną szerszej autonomii w zarządzaniu naszą prowincją. Ruch ten, podobnie jak wszystkie inne, został zdławiony w zarodku, na szczęście bez rozlewu krwi. Policja zajęła się uciszeniem przywódców, a my, masy, wróciliśmy na uniwersytet, choć niczego nie wywalczyliśmy. Jednak ogień, który już płonął w sercu Kerima, nigdy nie zgasł.
Pewnego wieczoru w 2000 roku mój mąż wrócił do domu bez słowa. Pogodził się z brakiem awansu, ale potem dojrzał i podjął decyzję. Spojrzałam na niego i zobaczyłam ten sam błysk buntu w jego oczach co dawniej. „Złożyłem wymówienie”, powiedział po prostu, stawiając pudełko z logo firmy w salonie. Zdenerwowałam się na niego. A wtedy on rzucił: „Dość tego”. W głębi duszy wiedziałam, że ma rację.
Tamtego wieczoru, gdy nasza córka Gulhumar ściskała ostatnich gości weselnych, znowu pomyślałam, że Kerim miał rację. Bardziej niż kiedykolwiek. Francja zwróciła nam wolność. W tym samym czasie w Sinciangu Ujgurów zalała kolejna fala terroru, o bezprecedensowej sile.
Ten gorący sierpień, który był dla nas czasem wielkiej radości, tam zwiastował pojawienie się kluczowej postaci w starciu naszej grupy etnicznej z partią komunistyczną. Sekretarzem w prowincji został właśnie mianowany Chen Quanguo, przywódca partii komunistycznej w Tybecie w latach 2011–2016, znany z wprowadzenia tam drastycznych metod inwigilacji. Za jego rządów represje wobec Ujgurów osiągnęły niespotykaną skalę. Tysiącami wysyłano ich do „szkół” budowanych naprędce na pustyni. Tak naprawdę były to obozy reedukacyjne. Robiono tam zatrzymanym pranie mózgu. A nawet gorsze rzeczy. Wychodzili z nich tylko nieliczni. Złamani.
Ale w tamtym momencie, kiedy parkiet lśnił nadal w miękkim pomarańczowym świetle, ostatnie przyjaciółki poprawiały szale na złocistych ramionach, a z sąsiedniego podwórka dobiegał warkot silników samochodowych, nie słyszałam jeszcze o potwornościach, które działy się w Sinciangu. Nie miałam pojęcia, że kilka miesięcy później wciągnie mnie wir tej historii. Była tylko Gulhumar, jej biała suknia i szczęście, które przepełniało mi serce.