Ocalona z Auschwitz. Pójdę za Tobą na koniec świata - ebook
Ocalona z Auschwitz. Pójdę za Tobą na koniec świata - ebook
1 września 1941 roku w niemieckim mundurze z pistoletem w kieszeni i na rowerze ucieka z Auschwitz Jan Nowaczek.
Los sprawia, że ratując się przed pościgiem, trafia do mieszkających w pobliżu Franciszki i Wawrzyńca Kuligów. Mimo obawy o własne życie rodzina pomaga zbiegowi. Jakież jest ich zdziwienie, gdy po kilku miesiącach Nowaczek ponownie pojawia się w ich domu w towarzystwie esesmanów, zdradzając osoby które pomogły mu w ucieczce.
W rezultacie do obozu trafia Franciszka w dziewiątym miesiącu ciąży, jej siostra Stefania i kilka innych osób. By ocalić ukochaną żonę, zrozpaczony Wawrzyniec podejmuje najtrudniejszą z decyzji: pójdzie do obozu by, zamienić się z Franciszką na życie.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-815-6 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Rok 1941
Strzepuję białą lnianą poszewkę małej dziecięcej poduszeczki z wyhaftowaną pośrodku czerwoną biedronką, wyrównuję brzegi i powoli przypinam drewnianymi kołeczkami z wydrążonym rowkiem do rozciągniętego między jabłoniami sznura.
Nasz jak zwykle czujny i bojowo nastawiony czarny wiekowy kogut uważnie śledzi każdy ruch, jakby podejrzewał, że moja obecność na podwórku może zwiastować jakieś nieszczęście. Po chwili, nie spuszczając ze mnie oka, z trudem wskakuje na stary, otulony tu i ówdzie zielonym mchem drewniany płot i głośno, skrzekliwie pieje.
Kukuryku! Drze się jak opętany, a ja się zastanawiam, czy usiłuje mnie nastraszyć, czy może właśnie informuje jedenaście gapowatych kur, że mają się mną nie przejmować i spokojnie mogą się zająć wygrzebywaniem robaków z ziemi.
Najchętniej przerobiłabym wrzaskliwe ptaszysko na niedzielny rosół, ale żal mi tego porannego rytuału, kiedy budzi nas przeciągłym pianiem, któremu towarzyszy nerwowe gdakanie podwładnych kogucika. Mimo niewielkiego wzrostu niezły z niego zadzior, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że im coś jest mniejsze, tym głośniejsze i bardziej nieznośne w zaznaczaniu swojej obecności.
O brzasku, gdy tylko otworzyłam chlewik, żeby wypuścić prosiaka, a potem zamknięte na skobel drzwi kurnika, kokoszki z głośnym trajkotaniem wybiegły na podwórko, a za nimi niespiesznie wytoczyło się pięć leniwych, dostojnych kaczek, które każdego poranka wydają się zadziwione tym, że nieopodal jest niewielkie bajorko, gdzie można się wytaplać. Stadko kur rozbiegło się po krzakach i teraz z zapałem rozdrapują grządki obsiane wonnymi, kolorowymi kwiatami. Najchętniej zamknęłabym je w jakiejś dużej klatce, ale nie dość, że takowej nie mam, to w dodatku te ptaszyska w dzisiejszych czasach są na wagę złota, bo obdarowują nas bezcennymi jajkami, które można sprzedać.
Żal mi kwiatów, jak co roku usilnie zabiegam o to, by nasz mały ogródek, a w zasadzie porośnięte zielenią zakamarki niewielkiego podwórza były choć trochę kolorowe. Oczywiście nie mogę sobie pozwolić na sadzonki, ale nauczyłam się jesienią zbierać nasiona, które skrupulatnie suszę, by potem zawinąć w skrawki starych gazet i przechować do ostatnich roztopów, gdy będę mogła je wrzucić w nasączoną wodą ziemię.
W ubiegłym roku odważyłam się nawet zebrać kilka nasion egzotycznych roślin z parku przylegającego do pobliskiego dworu hrabiostwa Tyszkiewiczów, nie wspominając o bohaterstwie, jakim się wykazałam, ścinając gałązkę pąsowej wonnej róży. Wetknęłam ją potem w ziemię obok domu i o dziwo, wypuściła korzenie, by pod koniec lata ucieszyć nas pierwszym i jedynym pąkiem, który rozwinął się w wielopłatkowy, piękny kwiat. Liczę na to, że w tym roku ten niewielki krzaczek, podsypany kurzym obornikiem, rozrośnie się i wspinając się po murze, zakwitnie w pełni.
To takie przyjemne mieć coś ładnego, wyjątkowego, co wcześniej tylko podziwiało się z daleka i nawet nie śniło się o tym, że kiedyś stanie się naszą własnością.
Mieszkamy z Wawrzyńcem, z moją mamą Wiktorią¹, dwiema córkami i synkiem w małym, drewnianym, dwuizbowym domku po rodzicach, który choć nie jest spełnieniem naszych marzeń, to jednak stał się oazą naszego szczęścia i naszym miejscem na ziemi.
Kilka dni temu sprowadziła się do nas ciotka, przyrodnia siostra mamy, Magdalena Kwałek²; dzieli niewielki pokoik z matką i okazała się dla mnie wielkim wsparciem w opiece nad dziećmi. Jest pogodną osobą, która każdemu przychyliłaby nieba, lecz doprowadza mnie do szału tym, że ciągle musi coś robić. Jeśli nie składa kuchennych ściereczek, to dziesiąty raz myje podłogę albo przeciera okienne szyby, utyskując na stada much, które zostawiają na nich ślady. Gdy po zabieganym dniu usiłuję choć na chwilę rozprostować kości w łóżku albo chcę posiedzieć na ławce przed domem, od razu wkłada mi w dłonie jakąś robotę, a to druty czy szydełko, a to bób do łuskania, a to skarpety do cerowania.
– Muszę trochę odpocząć. – Zazwyczaj bezskutecznie próbuję się wymigać, na co ona nieodmiennie odpowiada:
– Odpoczywać to będziesz w trumnie!
– Ale…
– Nie szkoda ci życia na nicnierobienie?
– Przecież całymi dniami tyram jak wół! Ile można?
– A pamiętasz, co w Piśmie Świętym stoi? Że dobry Bóg zsyła nam tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć, nie więcej, nie mniej, więc nie narzekaj, tylko dziękuj Najświętszemu, że masz pracę.
– Dobrze, już dobrze.
Każda rozmowa kończy się tak samo, a ja zupełnie nie pojmuję, skąd w tej kruchej, przygarbionej kobiecie tyle sił i werwy.
Wracam myślami do najbliższych.
Ojciec zmarł dość niespodziewanie tuż przed wybuchem wojny, 18 sierpnia 1939 roku. Mimo że od lat chorował, nie dopuszczaliśmy myśli, że może go kiedyś zabraknąć. Myślę, że miał ogromne szczęście, że nie doczekał wojny. Tak bardzo by się denerwował i zamartwiał, jak przetrwamy okupację, kogo wezmą do wojska albo do niewoli, a biorąc pod uwagę jego przedsiębiorczość, pewnie od razu by się w coś zaangażował i ściągnął na rodzinę niebezpieczeństwo.
Rodzice byli ubodzy i uważnie oglądali każdą złotówkę, zanim położyli ją na sklepowej ladzie. W domu była jeszcze piątka mojego młodszego rodzeństwa: Franciszek, Błażej³, Michał, Władysław i Stefania, więc naprawdę nam się nie przelewało, choć oboje rodzice harowali ponad siły, najmowali się do najcięższych prac u bogatszych gospodarzy lub we dworze Tyszkiewiczów.
Ojciec był zmęczony i zrozpaczony, że mimo wysiłków nie był w stanie polepszyć sytuacji rodziny. W rezultacie za pożyczone pieniądze kupił bilet do Ameryki i w ciemno, nie znając języka, wyruszył na kontynent, który wydawał się oazą dobrobytu i jedyną szansą na dorobienie się.
I rzeczywiście mu się udało!
Gdy wrócił w 1908 roku, rodzice od razu kupili sześć mórg ⁴ ziemi i niewielki domek, w którym obecnie mieszkamy. Po pięciu latach tatko, mając wielką nadzieję na zarobienie kolejnej małej fortuny, która pozwoliłaby rodzinie snuć i realizować marzenia, ponownie wyruszył do Stanów Zjednoczonych, ale ku naszemu rozczarowaniu i zgryzocie wrócił bez majątku, za to bardzo schorowany.
Gdy wieczorem, padając z nóg, przysiadam na stojącej pod kuchennym oknem chybotliwej ławce, którą z kilku starych desek zbił specjalnie dla mnie mój kochany mąż, moje serce przepełnia szczęście. Lubię oprzeć głowę o chropowatą ścianę i przyglądać się podwórku: pomalowanym na brązowo grubym deskom domu, białym framugom okien, pąsowej pelargonii na parapecie. Niepokoi mnie tylko uginający się, nierówny, pokryty szarą dachówką i porośnięty mchem dach stodoły. Ale Wawrek zawsze mnie uspokaja, że po prostu więźba pracuje i nie ma się czym przejmować, a ja powoli daję się przekonać.
Zresztą chyba nie powinnam się zamartwiać takim drobiazgiem, na który i tak nie mam wpływu, skoro mój odpowiedzialny i troskliwy mąż twierdzi, że gdyby miał tylko takie troski, to spałby spokojnie.
Prawdę mówiąc, przydałby się nam jeszcze jeden pokój, a najlepiej dwa. Wtedy wreszcie dzieci mogłyby spać osobno, my mielibyśmy kąt dla siebie, a kuchnia stałaby się kuchnią i jadalnią, a nie tak jak teraz naszą sypialnią i przejściowym pomieszczeniem, w którym dzieciarnia rozrzuca zabawki i hałasuje.
W kuchni-pokoju jest łóżko, dwudrzwiowa szafa z wielką szufladą, stół z dwiema ławami, krzesło i koślawy stołek z balią i dzbankiem. A także coś, co jest mi szczególnie bliskie i co stało się moim królestwem: mały, biały kredens z dwiema przeszklonymi od frontu szafkami nadstawki. Przechowuję w nim skarby: przyprawy, talerze i śliczny kolorowy wazonik z porcelany, tylko trochę wyszczerbiony u podstawy, który kilka miesięcy temu dostałam od samej hrabiny, gdy któregoś dnia pomagałam w kuchni we dworze.
Już nie pamiętam, jak to jest wygodnie wyciągnąć się w łóżku.
Dzieci śpią z nami przykryte tą samą ciepłą puchową pierzyną: dziewczynki w nogach, a Franio między nami. Synek urodził się 11 lutego 1936, rok po tym, jak 9 stycznia 1935 roku na świecie pojawiła się Stefcia, i dwa lata przed narodzinami Marysi, która przyszła na świat w niedzielę 6 listopada 1938 roku. Franio od razu stał się oczkiem w głowie Wawrzyńca, który widzi w nim swojego następcę i dziedzica, choć biedne dziecko po prawdzie wiele po nas nie odziedziczy. Niestety.
W wianie ślubnym dostałam trzy morgi ziemi, które musieliśmy niemal niewolniczo odpracować i z których w pierwszych latach nie wolno nam było czerpać zysków, ale cóż to jest w dzisiejszym świecie… Uboga, monotonna dieta i zamartwianie się, w co ubierzemy dzieci zimą, nie jest szczytem naszych marzeń.
Synek od urodzenia jest słabego zdrowia, w przeciwieństwie do Stefanii i Marysi nie przybierał dobrze na wadze i nie miał apetytu. Inaczej niż u sióstr na jego nóżkach i rączkach nigdy nie pojawiły się niemowlęce obwarzanki, za to jest od dziewczynek znacznie bardziej marudny i nieustannie domaga się uwagi. Może właśnie dlatego tak go rozpieszczamy i pozwalamy mu na o wiele więcej niż jego siostrom. Mam tylko nadzieję, że w późniejszym życiu nie wyjdzie mu to na złe. Musimy go nauczyć radzić sobie z codziennymi troskami, a także przyzwyczaić do ciężkiej pracy. Ale na razie jest zbyt mały, by zawracać sobie tym głowę.
Otrząsam się z ponurych myśli i za wszelką cenę usiłuję przywołać jakieś przyjemne wspomnienie, by oderwać się od najprawdopodobniej zupełnie nieuzasadnionego niepokoju, który towarzyszy mi od miesięcy. Tak jakbym przeczuwała, że mamy ciszę przed jakąś życiową burzą, ale nie potrafię dostrzec zapowiadających jej nadejście ciemnych, gradowych chmur.
Wkładam do ust klamerkę i schylam się po kolejną kuchenną ściereczkę z wystrzępionym rogiem, a moje myśli, nie wiadomo dlaczego, ulatują ponownie w stronę dworu hrabiostwa Tyszkiewiczów⁵. Kiedyś udało mi się podejrzeć przez okno sypialnię państwa. Dwa wielkie wygodne łóżka, obok stoliki nocne, na których prężyły się dwie wysokie lampy naftowe, piękny, migotliwy kryształowy żyrandol, ciepły, wzorzysty puchowy dywan, najpewniej tkany w dalekiej egzotycznej Turcji.
Ciekawe, jakie to uczucie zanurzyć stopy w miękkiej, barwnej wełnie. Myślę, że gdybym miała takie cudeńko, to powiesiłabym je raczej na ścianie, a nie położyła na podłodze, aby się przypadkiem nie zniszczyło i nie wytarło. Zresztą podłoga we dworze wygląda też niezwykle: jest pokryta szczelnie przylegającymi różnej wielkości i koloru wypolerowanymi deseczkami, które układają się w finezyjny wzór. Nie to co u nas, gdzie nierówne klepisko, trudne do zamiecenia miotłą z brzozowych witek, stało się przekleństwem, gdy każdej soboty muszę je dokładnie wyczyścić. A brudzi się okropnie! Może za sprawą mieszkających po sąsiedzku zwierząt, nie mamy też miękkich bamboszy, żeby chodzić w nich po domu.
No cóż… Nie mam parkietów, dywanów, ozdobnych naftowych lamp ani dwóch łóżek, choć jest nas piątka, nie licząc matki i ciotki. Nie mamy też perspektywy na zmianę. Ale oswoiłam się z tym i zaakceptowałam miejsce i rolę, w której obsadziło mnie życie, przyjmuję z pokorą to, co daje los, i cieszę się każdym najmniejszym drobiazgiem. Nie mam odwagi sprzeciwiać się przeznaczeniu, bo to pociągnęłoby za sobą frustrację, złość, zazdrość, czyli wszystko to, co zatruwa człowieka od środka i przygniata do ziemi. Za to nauczyłam się z pogodą ducha znosić rzeczy i sprawy, na które nie mam wpływu, i brać z życia to, co najlepsze. Postanowiłam być szczęśliwa tu i teraz i nie oglądać się na innych. Może kiedyś i do nas uśmiechnie się fortuna, kto wie.
Ale nie ukrywam, że nie jest łatwo. Jedną izbę zajmujemy my, drugą ciotka z mamą, a przyległe pomieszczenia nasze nieliczne zwierzęta, między innymi dwie krowy i dwa konie. Kiedyś mieliśmy świnię i trzy krowy, teraz został nam tylko mały prosiak i dwie uparte krasule, które na szczęście dają sporo mleka, i śliczne kasztanki, ulubienice Wawrzyńca, o które troszczy się z taką czułością, że czasem nawet bywam zazdrosna.
Chwytam białą płócienną koszulkę, w której sypia Marysia, wyżymam ją ponownie w poczerwieniałych dłoniach i tak jak wcześniej ściereczkę strzepuję z głośnym plaśnięciem, po czym równo wieszam na sznurze.
Nie znoszę prać i babrać się w mydlinach, trzeć na wysłużonej tarze kolejnych sztuk odzieży, wygotowywać co brudniejszej, przygotowywać krochmalu z mąki ziemniaczanej i olejku lawendowego. A dzieci jak na złość brudzą się na potęgę. Trzeba grzać wodę, bo mydliny trudno wypłukać, potem całe pranie muszę zataszczyć do ogrodu, rozwiesić i pamiętać, by przed nocą sprzątnąć. Kiedyś zapomniałam je zebrać i rano okazało się, że brakuje ulubionego, zrobionego na drutach przez matkę, ciepłego swetra Wawrzyńca. Przez kilka tygodni uważnie przyglądałam się mijanym na ulicy ludziom z nadzieją, że wypatrzę brązowy pulower, ale na próżno.
Od kilku dni jest potwornie gorąco. Słońce przypala nas z całą gorliwością, sprawiając, że każda praca poza domem wydaje się jeszcze bardziej wyczerpująca. Czuję, jak strużka potu spływa mi po kręgosłupie, i odruchowo poprawiam sukienkę, jakby to mogło w czymś pomóc. Gdy tylko uporam się z bielizną, koniecznie muszę się napić zsiadłego mleka, które w moim przekonaniu najlepiej gasi pragnienie.
Oczywiście srogą zimą będę z rozrzewnieniem wspominać, że mogłam rozwiesić pranie w ogrodzie, i marzyć o upale. Nie lubię suszyć odzieży na sznurku rozwieszonym nad piecem, bo mam wtedy wrażenie, że do domu zakrada się bałagan. Co prawda jest w domu niewielki stryszek, ale wchodzi się tam po stromej drabinie, a z miednicą w ręku to prawdziwa akrobacja, która może się skończyć upadkiem i skręceniem karku. Dlatego gdy tylko mogę, unikam tego jak ognia.
Ale i tak teraz jest lepiej niż tego roku, kiedy wybuchła wojna. Pamiętam, że wtedy wszyscy byliśmy otępiali od upału, zupełnie jakby jakaś siła wyższa chciała nas ostrzec, że niebawem otworzą się podwoje piekła. Nie było czym oddychać, a w sąsiedniej wsi z powodu gorąca wybuchł pożar, który strawił kawał pola.
Nie wiedziałam wtedy, że średnia temperatura tamtego brzemiennego w skutki sierpnia 1939 roku była najwyższa od roku 1846, a więc od dziewięćdziesięciu trzech lat, ale doskonale pamiętam, jak ciepła była woda w Sole i jak bardzo obniżył się poziom wody w naszej studni. Studnię dzielimy z sąsiadami Dźwigońskimi; w zasadzie to oni mają studnię, a my wiadrami nosimy wodę do naszego domu, co zwłaszcza zimą jest koszmarem, a robienie prania w takich warunkach staje się mordęgą.
Oboje z mężem pracujemy u bogatszych gospodarzy, a taka codzienna praca w polu jest bardzo wyczerpująca. W dodatku pod koniec żniw jestem tak opalona, że nie poznaję się w lustrze. Przypominam egzotyczną Mulatkę, którą kiedyś widziałam w jakiejś gazecie.
– Co tak stoisz?
Podskakuję przestraszona i gwałtownie obracam się na pięcie. Nie wiedzieć skąd wyrasta przede mną łobuzersko uśmiechnięty, równie jak ja opalony Wawryś. Zawsze się uśmiecham, gdy widzę jego ogorzałą twarz i blade czoło, które nie ma szans na opaleniznę, bo zwykle skrywa się pod niemal przyklejonym do głowy kaszkietem. Podobnie prezentują się sąsiedzi, gdy wchodzą do kościoła z czapkami w dłoniach. Wyglądają zabawnie, ale żadna z nas nie ma sumienia się z nich śmiać, bo wiemy, jak ciężko pracują, by utrzymać nas i dzieciaki.
– Mówiłam ci tyle razy, żebyś się nie skradał, wystraszyłeś mnie! – Złoszczę się, a serce bije mi jak oszalałe.
Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale od czasu, gdy tuż obok wybudowali ten cały obóz⁶, a po okolicy szwendają się esesmani i ich rodziny, stałam się nerwowa i podejrzliwa. Zresztą mało to się słyszy plotek o uciekinierach, których Niemcy szukają, gnając przed siebie z psami? Nawet Bogu ducha winny staje się podejrzany. A co gorsze, tak sobie myślę, że człowiek nawet nie wie, czy przypadkiem ktoś się nie ukrywa w jego stodole czy obórce, i nieświadomie może się narazić na tragiczne konsekwencje, ze śmiercią włącznie⁷. Nie wiem, ile było tych ucieczek z obozu, ale im więcej ludzie o tym mówią, tym bardziej plotka nabiera mocy i niczym kula śniegowa toczy się po domach. Wszyscy w okolicy obawiamy się takich niespodzianek.
Co nie znaczy, że unikamy niesienia pomocy tym biedakom, ale czym innym jest świadome ukrywanie kogoś, a czym innym odkrycie, że ktoś się cichaczem ukrywa. W obliczu takiej przykrej niespodzianki, która spada na nas niczym jastrząb na niczego niepodejrzewającą mysz, jesteśmy zupełnie bezradni.
Niewiele się zastanawiając, biorę z balii mokrą ściereczkę i ciskam mężowi prosto w twarz. Oczywiście bystry i zwinny Wawrek przewiduje mój ruch i łapie ścierkę w locie, tak że rozpryskujące się wesoło krople wody osiadają na naszych twarzach.
– O, widzę, że się obijasz i nawet prania nie potrafisz dobrze wyżąć – droczy się mój mąż, rzucając ścierkę na stos prania do powieszenia.
– Jak jesteś taki mądry, to następnym razem sam zajmiesz się tym wątpliwej przyjemności obowiązkiem.
– Proszę bardzo! – Wzrusza ramionami i spogląda na mnie chytrze. – A ty w tym czasie zaorzesz pole, potem wyszczotkujesz konie, a na koniec…
– Dobrze, już dobrze. – Biorę się pod boki i patrzę na męża z niepokojem. – Coś się stało, że o tej porze wróciłeś do domu?
– Jakie tam wróciłeś, zaraz znowu idę w pole! – Ponownie od niechcenia wzrusza ramionami. – Tylko pić mi się zachciało.
– A mówiłam, żebyś dzbanek ze sobą zabrał.
– Daj spokój, przecież wiesz, jak łatwo go stłuc.
– Dobrze, rób, jak uważasz – mówię polubownie. – To może przy okazji przygotuję ci coś do jedzenia?
– Nie, nie, nie musisz! – Macha dłonią i obejmuje mnie w pasie, co nieczęsto się zdarza. – Nie jestem głodny. A co tam u dzieciaków?
– Gonią się i szukają krasnoludków.
– Znowu zbudowałaś dla nich domek z gałązek między korzeniami śliwy? – Cmoka mnie w czoło. – Że też chce ci się wymyślać takie bajki.
– A co poradzę, że sprawia mi przyjemność nabieranie ich? A poza tym, gdy tak czekają w ciszy i skupieniu na skrzaty, przynajmniej mam chwilę wytchnienia. Nawet nie masz pojęcia, jakie potrafią być męczące.
– Wiem, wiem, już same ich ciągłe, niemające końca pytania mogą zmęczyć. – Wzdycha głośno i zakłada mi za ucho niesforny kosmyk włosów. – Mogą świętego wyprowadzić z równowagi. Tato, a dlaczego to czy tamto, a jak to jest zrobione, czemu tak myślisz, co jest za tym lasem? – Śmieje się w głos.
Na to z domu wybiega nasz synek, wybrał się tam po pajdę chleba i teraz ściska ją w dłoni, wołając z pełnymi ustami:
– Tata! Tata!
– A co ty tu robisz? Nie bawisz się z siostrami?
– A ty psyjdzies się pobawić?
– Nie, teraz jestem zajęty, zaraz wracam na pole.
– A jak wrócis?
– Zobaczymy, no już, uciekaj!
Franio dopada do ojca i obejmuje jego nogę, a on jak zwykle mierzwi malcowi włosy i zachęca, by wracał do bawiących się w sadzie dziewczynek, obiecując, że opowie mu wieczorem, co też niezwykłego wydarzyło się podczas pracowitego dnia.
Zupełnie jakby miał o czym rozprawiać!
Każdy dzień jest podobny do poprzedniego i raczej nie ma możliwości, by różnił się od nadchodzącego, ale Wawrzyniec zawsze wymyśli jakąś bajeczkę, której dzieciarnia podczas kolacji wysłuchuje z otwartymi ustami. Nie mam pojęcia, skąd mu się biorą te historie, bo moja wyobraźnia, nawet gdy bardzo się staram, poza krasnoludkami niewiele potrafi z siebie wykrzesać.
– Czasem sama ze zdumieniem się zastanawiam, czemu dotychczas nie zadałam sobie tych wszystkich pytań. – Śmieję się głośno. – Ostatnio Stefania dociekała, kto zjada księżyc, wyobrażasz to sobie?
– Też ma pomysły!
– Na nic zdały się tłumaczenia, że tak po prostu jest i już. Że raz księżyc jest okrąglutki jak bułeczka, a innym razem cieniutki jak rogalik. Ubzdurała sobie, że to sprawka jakiegoś potwora, który przygląda się nam z góry, w dodatku…
– A! Teraz już rozumiem, dlaczego tak panicznie się boi ciemności i domaga się, by zasłaniać okno – woła Wawrek euforycznie, zupełnie jakby odkrył, jak wygląda dusza.
– Sam widzisz, nie jest prosto. Tym bardziej że nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje z tym całym księżycem, gwiazdami…
– Moja ty gwiazdeczko kochana. – W jego oczach pojawiają się radosne chochliki i ściszając głos, dodaje: – Chodź!
– Daj spokój – przekomarzam się, choć w rzeczywistości mam ochotę się do niego przytulić.
– Ciotka w domu?
– A gdzie tam, poleciała do sąsiadki niby po sól, której mamy przecież mały zapas w kredensie. – Przewracam oczami, dając do zrozumienia, że nie pochwalam tych jej kłamstewek. – Na ploteczki.
– W jej przypadku to raczej poważne ploty. – Łobuzersko mruga zadowolony z żartu.
Wybuchamy głośnym śmiechem i podejrzewam, że Wawrzyniec, podobnie jak ja, zastanawia się, kiedy ciotka wreszcie wróci do swojego domu. Początkowo deklarowała, że zostanie z nami tydzień, góra dwa, póki nie otrząśnie się po śmierci męża, tymczasem siedzi już kilka miesięcy i nic nie zapowiada, by myślała o wyjeździe. Nawet niespecjalnie nam wadzi, pomaga przy dzieciach i w obejściu, tylko że nie mogę znieść tego jej wiecznego biadolenia i zamartwiania się o wszystko i wszystkich. Niestety, w mamie znalazła wdzięczną słuchaczkę, która coraz częściej jej wtóruje.
– Chodź! – To mówiąc, Wawrek popycha mnie przed sobą, cicho przymyka drzwi i całując, prowadzi do pokoju.
Opada na łóżko i ciągnie mnie za sobą. Mamy tak niewiele chwil na przytulenie się, intymne bycie razem, na pieszczoty i okazywanie sobie czułości, że mimo niepowieszonego prania i obawy, że dzieci niespodziewanie mogą wpaść do domu, ulegam i rozkoszuję się pocałunkiem.
W ramionach męża jestem bezpieczna, jest mi tak dobrze, czuję się spełniona, a nawet piękna. Mam tylko nadzieję, że nie zajdę znowu w ciążę, bo nie mam pojęcia, jak pomieścilibyśmy się wszyscy w naszym niewielkim łóżku, a poza tym już z trójką dzieci mam sporo kłopotów. No i też ich utrzymanie niemało kosztuje. Nasza randka nie trwa długo, bo – tak jak przewidywałam – po chwili rozchichotane dziewczynki wbiegają z krzykiem do izby.
– Mamo! Mamo! Zobacz, co znalazłam!
Pospiesznie poprawiam fałdy spódnicy i udaję, że tylko ścieliłam łóżko. Wawrek jak gdyby nigdy nic stoi oparty plecami o parapet i dłubie w paznokciach. Gdy na niego patrzę, to śmiać mi się chce na myśl, jakim przed chwilą był czułym kochankiem, a jak teraz niby obojętnie spogląda na rozentuzjazmowane dzieci. Wspomnieniem tego, co robiliśmy przed chwilą, są tylko jego nienaturalnie błyszczące ciemne oczy.
– Co tam masz, kochanie? – mówię od niechcenia.
Zdobywam się na w miarę zwyczajny ton i bez wielkiego zainteresowania czekam, co mi pokażą. Pewnie znowu znalazły ślimaka albo kamyk w kształcie serduszka czy jakąś roślinkę i spadnie na mnie lawina pytań, dlaczego tak wygląda, czy to coś znaczy i co o nim myślę.
– Patrz! – woła tryumfująco najstarsza córka. Wyciąga w moją stronę dłoń, na której spoczywa czarny, połyskujący guzik ozdobiony przerażającą trupią czaszką i dwiema piszczelami poniżej.
Natychmiast trzeźwieję i przechodzą mnie ciarki. Najchętniej bym krzyknęła, że ma natychmiast to wyrzucić, i jeszcze wygłosiła kazanie, że nie powinno się zbierać śmieci i znosić ich do domu. Jednak mam świadomość, że nie tylko niepotrzebnie wystraszyłabym dzieciaki, ale w dodatku moja reakcja podsyciłaby ich zainteresowanie nieszczęsnym przedmiotem. Dlatego, siląc się na spokój i usiłując opanować trzepotanie serca, mówię:
– O, guzik.
– Tak, ale zobacz, co on ma. – Podtyka mi swoje znalezisko pod nos. – Widzisz?
– Ja też! Ja też! Ja też chcę zobaczyć. – Młodsza córka podskakuje na jednej nodze, dopominając się uwagi i usiłując zajrzeć siostrze przez ramię.
– Pokaż jej.
– Ale mamo, tu jest trupia czaszka, a to nie jest rzecz do oglądania przez dzieci – oponuje oburzona Stefa, nadymając policzki, po czym robi poważną minę. Przy każdej okazji z lubością podkreśla, że jest najstarsza, traktując rodzeństwo jak małe, głupiutkie szkraby, które w przeciwieństwie do niej niczego nie rozumieją.
Wielokrotnie się zastanawiałam, skąd u niej taka postawa. Czy, nie daj Boże, jest zarozumiała z natury, czy raczej wynika to z tego, że od małości musiała zajmować się rodzeństwem, przede wszystkim pilnując, by maluchy nie zrobiły sobie krzywdy. Mam nadzieję, że ten drugi powód jest prawdziwy.
– W takim razie nie powinnaś przynosić tego do domu – fukam niezadowolona. – Nie należy zbierać wszystkiego, co wpadnie pod nogi.
– Pokas! No, pokas! – dołącza sepleniący Franek, który z umazaną buzią wciska się między siostry. – Ja tez chcem!
– Ale jeszcze takiego nie widziałam i dlatego… – upiera się Stefania, obojętna na lament rodzeństwa.
– Pokaż, no, pokaż wreszcie! – niecierpliwi się Marysia. – Nie lubię cię! – Rozeźlona tupie nogą.
Nie do końca rozumiejący powód zamieszania Franciszek na wszelki wypadek zaczyna głośno płakać, usiłując tym wymusić na Stefie, by podzieliła się z nim tajemnicą.
– To ja już sobie pójdę. – Wawrzyniec uśmiecha się promiennie, mruga okiem i jak gdyby nigdy nic znika za drzwiami.
Dobiega mnie jeszcze odgłos nalewanej do kubka wody, a po chwili radosne pogwizdywanie męża coraz bardziej się oddala i wreszcie cichnie zagubione wśród pól. Tyle mam z niego pomocy przy wychowywaniu dzieci. Jak zwykle zostaję sama z całym niedającym się opanować rozgardiaszem.
Przez chwilę się zastanawiam, czy powinnam zignorować sprawę, zabrać guzik i schować gdzieś pod powałą albo zwyczajnie wrzucić w ogień, ale dochodzę do słusznego wniosku, że im mniejszą zrobię z niemieckiego guzika sensację, tym szybciej dzieci o nim zapomną. Dlatego kucam, biorę z rąk Stefanii przedmiot fascynacji dzieciaków, pokazuję wszystkim i wreszcie spokojnie oznajmiam:
– To zwykły guzik.
– Ale tata ani ty takich nie macie! – prycha Stefania i wyciąga oskarżycielsko umazany ziemią palec, a ja notuję w pamięci, by podczas wieczornej toalety wyszorować jej paznokcie.
– Bo takie guziki mają przy mundurach niemieccy żołnierze i pewnie któryś z nich spacerował po okolicy i po prostu go zgubił.
Prostuję się, lekko wyginając kręgosłup, i najchętniej dokończyłabym wieszanie prania, ale wiem, że dzieciaki za chwilę zaczną domagać się kolejnej pajdy chleba. Mam wrażenie, że czas spędzony na świeżym powietrzu jest wprost proporcjonalny do ich coraz większego apetytu i jak tak dalej pójdzie, to nie dość, że nie nadążę piec kolejnych bochenków, to w dodatku pójdziemy z torbami.
Nie wiem, co to będzie, kiedy zaczną dorastać. Podobno nastolatki są nieobliczalne, jeśli chodzi o to, co potrafią pochłonąć. Zresztą sama doskonale pamiętam, jak było z nami, zwłaszcza z braćmi. Zanim wstali od posiłku, już planowali kolejny.
– Ale dlaczego?
Pytanie Marysi przywraca mnie do rzeczywistości.
– Bo pewnie przetarła się nitka, którą był przyszyty.
– Nie, nie o to chodzi! – Stefa wtóruje siostrze, biorąc się pod boki i tupiąc nogą ze złości. – Dlaczego jest na nim czaszka?
– Kochanie, nie mam pojęcia. – Za wszelką cenę usiłuję bagatelizować sprawę, bo pytaniom nie będzie końca. – Pewnie ktoś uznał, że tak jest ładnie.
– Ale trupia czaszka nie jest ładna. Babcia Wiktoria kiedyś pokazała mi święty obrazek, wiesz, ten, który dostała od księdza, jak chodził po lędzie…
– Kolędzie. – Uśmiecham się do siebie, bo Stefcia jest mistrzynią w przekręcaniu słów.
– Aha – rzuca niezrażona. – No to jak chodził po kobędzie, to dał babci taki obrazek, a ona go od razu ucałowała i schowała do książeczki do nabożeństwa, i tam był taki święty pan, z czaszką obok…
– Kolędzie – poprawiam ją ponownie. – Pewnie masz na myśli świętego Franciszka z Asyżu. – Jestem zadowolona z siebie, że tym razem tak szybko skojarzyłam, o kogo może jej chodzić. Zazwyczaj cierpnę na myśl o tym, z jakimi pytaniami będę musiała się mierzyć. Gdy dzieciaki były mniejsze, łatwiej było je zbyć.
– A dlaczego z ryżu? – Zdumiona wybałusza oczy. – A nie na przykład z ziemniaków albo pszenicy?
– Asyż to nazwa miasteczka. – Przewracam oczami i robię wszystko, by nie wybuchnąć śmiechem, choć sama nie pamiętam, czy leży ono we Włoszech, czy może w Hiszpanii, jednak córka na szczęście nie wpada na pomysł, by o to zapytać.
– Aha.
Mała nie wygląda na przekonaną, ale chwała Panu, nie zadaje więcej pytań, a ja mogę zająć się swoją robotą.
– Mamusiu, das chleba? – Franka bardziej interesują doczesne sprawy. – Jestem głodny.
– Znowu? Przecież przed chwilą jadłeś.
– Ale chce mi się jeść. Das cy nie?
– Oczywiście, że dam. Usiądźcie, zaraz ukroję.
Chwytam świeży bochenek, odruchowo go obracam i na spodzie kreślę znak krzyża, nim ukroję pierwszą kromkę.
– Mogliby nazwać je Ryż, byłoby łatwiej zapamiętać – kontynuuje Stefa. – Ble! Nie cierpię ryżu, jest ohydny! – Krzywi się z niesmakiem.
– Nie martw się, nie będzie ryżu na kolację.
I podczas gdy ona trajkocze, że za ryżem nie tęskni, ja z rozrzewnieniem przywołuję jego smak, a w zasadzie aromat zupy pomidorowej z białymi ziarenkami, które osiadają na dnie talerza i które rozpływają się w ustach. Albo ryżu podanego ze słodkim musem z jabłek…
– Mamo, słuchasz?
– Tak, tak, trochę się zamyśliłam.
– Babcia powiedziała, że czaszka to znak zła, a kto chciałby z takim znakiem chodzić…
– Moja ty mała mądralińska. – Głaszczę ją po głowie. – Zjesz też, kochanie? Ukroić ci pajdę czy dwie?
– Dwie, ale wiesz, mamusiu, to dziwne.
– Poproszę się mówi. – Spoglądam na nią surowo.
– Poproszę o dwie. Ale to dziwne, prawda? – nie ustępuje.
– Ja też bym nie chciała chodzić z takimi guzikami, ale ludziom podobają się różne rzeczy, a teraz, moi drodzy, bierzcie po pajdzie i wracamy do ogrodu. Musicie przecież sprawdzić, czy jakiś krasnoludek nie zamieszkał w waszym domku. Może zostawicie im kilka okruszków na zachętę. Jest tak gorąco, że pewnie niejeden się schował w cieniu gałązkowego daszku, a ja dokończę wieszanie prania.
– Tak, krasnoludki! – Młodsze podrywają się jak na komendę, zapominając o znalezisku, a naburmuszona Stefania niechętnie do nich dołącza.
Dzieciaki wreszcie porzucają temat nieszczęsnego guzika, który nadal trzymam w dłoni. Znowu się zastanawiam, co z nim zrobić, i sama nie wiem dlaczego, zamiast wrzucić go zwyczajnie do sadzawki albo do ognia w piecu, wdrapuję się na zydel i wspinając się na palce, wsuwam go w szparę między belkami. Kto wie, może kiedyś się przyda, choć nie mam pojęcia do czego.
Życie stało się tak nieprzewidywalne, że przestałam rozmyślać o przyczynach pewnych rzeczy, o tym, co dzieje się wokół, porzuciłam marzenia, a nawet zaczęłam się bać cokolwiek planować. Za to nauczyłam się gromadzić wszystko, przewidując, że kiedyś czegoś może nam zabraknąć.
Gdyby nie ta diabelska wojna, żyłoby się tak spokojnie.
W dodatku nie wiem, za jakie grzechy akurat w sąsiedztwie naszej Poręby Wielkiej Niemcy wybudowali ten cały obóz. Do tego czasu Oświęcim ⁸ był cichym miasteczkiem, w którym żyło się bez wielkich ekscytacji, ale za to spokojnie. Jednocześnie zastanawiam się, czy mogliśmy przewidzieć, że wybuchnie wojna. To znaczy Wawrzyniec i ja nie mieliśmy w tej materii wiele do powiedzenia, a nasze przeczucia bez właściwej wiedzy niewiele były warte, ale przecież rząd powinien wyczuć, że coś się święci. Że kroi się nieszczęście. Od czego mamy polityków, sojusze, szpiegów i cały ten kram? Choć z drugiej strony, gdy tak na to wszystko patrzę, to myślę sobie, że Niemcy dysponują taką siłą, że nawet gdybyśmy coś przedsięwzięli, to i tak zmietliby nas z taką samą zaciekłością i konsekwencją.
Wydaje mi się, że jedyną możliwością było pomachanie białą flagą, ale wtedy natychmiast stalibyśmy się niewolnikami, zrobiliby z nami, co tylko by chcieli, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić.
I tak nam się udało. To, co na początku wojny było dramatem, gdy Wawrzyńca wzięli do wojska, a potem jego rana, długa rekonwalescencja i problemy z ręką⁹, z perspektywy czasu wydają się błogosławieństwem. Jako niezdolny do walki Wawrek jest z nami w domu. Dobre i to. Nie zamartwiam się każdego dnia, zastanawiając się, czy nie poległ. Przynajmniej zajmuje się tym co dotychczas i co umie najlepiej. Wyrósł na wsi i obrabianie pola, zajmowanie się zwierzętami ma we krwi. Poza tym tak jak przed laty wozi węgiel z kopalni w Brzeszczach¹⁰, z tą różnicą, że teraz zarządzają nią Niemcy. Cwaniacy, by zwiększyć wydobycie i zagwarantować sobie tanią siłę roboczą, zagonili do pracy tych biedaków z obozu, który, jak podejrzewam, będzie się tylko rozrastał. Oczywiście nie wiem jak bardzo i że już za kilka miesięcy powstanie tu podobóz.
Mamy ogromne szczęście, że dzięki kasztankom i wozowi Wawrek może liczyć na lepszą pracę niż inni.
Przed wojną, od 1930 roku Wawrzyniec najmował się do pracy w kopalni węgla kamiennego w Brzeszczach. Był dosyć zadowolony z tego zajęcia i stanowiło ono główne źródło naszego utrzymania.
Ale jak to zazwyczaj bywa, tuż po naszym ślubie życzliwi sąsiedzi donieśli, komu trzeba, że mamy trzy morgi ziemi, a ponieważ kopalnia ograniczała zatrudnienie, mój mąż został zwolniony w pierwszej kolejności. Uznano, że jako rolnik nie może pracować w kopalni i zabierać innym miejsca.
To całkiem nowy i nowoczesny zakład. Powstał około 1900 roku, a wydobycie zaczęło się, jeśli się nie mylę, jakieś siedem lat później i przed wojną zatrudnieni tam ludzie chwalili sobie pracę. Gdy po pierwszej wojnie światowej kopalnię przejęła Polska Komisja Likwidacyjna, stała się ona jedyną państwową kopalnią w kraju, co też trochę napawało nas dumą.
Po wybuchu wojny zgodnie z odgórną polityką kopalnię wcielono do koncernu Reichswerke Hermann Göring¹¹, który miał grupować kopalnie i huty, bo podstawowym surowcem przemysłu zbrojeniowego była stal. A skoro zakład był oficjalnie własnością Trzeciej Rzeszy, to zrobiono wszystko, by był maksymalnie wydajny i przynosił duże zyski. Dlatego też zagonili do pracy w nim zabiedzonych więźniów z Auschwitz i chyba budują specjalnie dla nich podobóz w Jawiszowicach¹².
Pamiętam, w jakim szoku był Wawrzyniec, gdy pierwszy raz zetknął się z więźniami. Początkowo trudno było uwierzyć w to, co mówili, ale ich wychudzone, wyczerpane ciała stanowiły najlepszy dowód, że nie kłamią, jak brutalnie obchodzi się z nimi okupant.
I choć wszelkie kontakty z więźniami są surowo zakazane, to niemal cała okolica usiłuje lagrowiczom pomagać, podrzucając chleb, lekarstwa, wysyłając wiadomości do rodzin i szmuglując grypsy. Wawrek, jak i nasi sąsiedzi, bez wahania przyłączył się do Batalionów Chłopskich¹³, bywa na wszystkich zebraniach i angażuje się we wszelkie przedsięwzięcia mające na celu niesienie pomocy w zorganizowany, systemowy sposób. W okolicy aż huczy od różnych plotek i domysłów. Niemcy nie dość, że wysiedlili rodziny mieszkające wokół obozu i zajęli co lepsze gospodarstwa i domy, przejmując ich wyposażenie, od mebli poczynając na zastawie stołowej i obrazach kończąc, i sprowadzili osadników z głębi Rzeszy, to jeszcze zmusili dziewczęta, by pracowały jako służące, kucharki i opiekunki w esesmańskich domach.
Strach się ruszyć za próg, bo człowiek nie wie, gdzie i na kogo się natknie.
Kto to słyszał, żeby dzieciaki wysyłać do tych niemieckich bandytów? Wszyscy z okolicy, którzy ukończyli czternaście lat, mają obowiązek zgłoszenia się w Arbeitsamcie¹⁴ w celu zatrudnienia, choć z tego, co wiem, to i młodsze dziewczynki są zaganiane do roboty, jak choćby Anula od Czerwińskich.
Jej matka rozpaczała i usiłowała ukryć córkę, ale przecież Niemcy mają wszystko skrupulatnie spisane w dokumentach i nie było mowy, by mała się wywinęła. W dodatku miała ogromnego pecha, bo w przeciwieństwie do starszej siostry Ireny, która opiekuje się dwuletnim Hansem w jednej z esesmańskich rodzin, jej przypadło prowadzenie kuchni w niemieckim domu. A ona jako trzynastolatka wielkiego pojęcia o gotowaniu nie ma, na dodatek rodzina wymaga, by na stole pojawiały się tradycyjne niemieckie potrawy, o których siłą rzeczy niewiele wiemy. Bo niby co to są te całe knedle, Currywurst¹⁵, Kartoffelsalat¹⁶ czy Apfelstrudel¹⁷. Już same nazwy brzmią egzotycznie i takich potraw nie ma w naszej kuchni, więc skąd, u licha, mielibyśmy wiedzieć, jak je przyrządzać? Mięso jemy od wielkiego dzwonu, zgodnie z powiedzeniem, że chłop je kurę, gdy jest chory lub gdy kura choruje. Po prostu nie stać nas na takie luksusy. Na szczęście Janka Czerwińska jest bystrą kobietą i potrafi zdobyć każdy przepis, dowiedzieć się, co i jak przygotować, a potem krok po kroku ćwiczy z córką w domu, tak by Anula mogła kolejnego dnia podać, co jej każą.
Nie chciałabym być w skórze tej dziewczynki, bo nie dość, że musi zapanować nad rondlami, to jeszcze przebywanie w niemieckim domu z pewnością nie należy do przyjemności. Tym bardziej gdy się ma świadomość, skąd właśnie wrócił umundurowany gospodarz w oficerkach. Słyszałam, jak Kaśka od Walasków, którzy mieszkają zaraz za Oświęcimiem, opowiadała w sklepiku, jak musi czyścić z błota i krwi esesmańskie buty.
Już chyba wolałabym kury skubać, patroszyć i porcjować przez cały dzień, niż mieć takie zajęcie.
Nie pojmuję, jak Niemki, wlokąc ze sobą dzieci, psy i kanarki w klatkach, mogły się zgodzić na przeprowadzkę w takie miejsce! Za żadne skarby świata nie chciałabym mieszkać tuż obok obozowych drutów. Serce pękłoby mi z rozpaczy, gdybym musiała patrzeć na tych ludzi, nie mogąc im pomóc. Ulżyć.
A oprócz tego ten nieznośny, duszący, słodkawy smród, który unosi się niczym gęsta mgła nad miasteczkiem. Odór palonych ciał, który wwierca się w nozdrza, zatyka usta, okleja włosy, o którym nie sposób zapomnieć i do którego nie sposób się przyzwyczaić. Nie da się go zmyć, nie da się wywietrzyć domu, co zwłaszcza w upalne lato jest bardzo uciążliwe. Czasami, gdy mocniej wieje, dociera nawet do naszej Poręby.
I gdy tak o tym wszystkim rozmyślam, to dochodzę do wniosku, że w zasadzie nie mamy na co narzekać. Oczywiście życie jest trudne, wybrukowane problemami, wiecznym niepokojem i troską o pieniądze, ale jest też w nim odrobina słodyczy, bo przede wszystkim mamy siebie. Jesteśmy dla siebie wsparciem i pocieszeniem, gdy jedno opada z sił, dźwiga je drugie. Oby nic się nie zmieniło! Mam tylko nadzieję, że krok po kroczku, dzień po dniu zbliżamy się ku końcowi wojny i za kilka miesięcy wszystko wróci do normy. A gdy wojna się skończy, wszystko będzie łatwiejsze. Modlę się o to żarliwie, odmawiając różaniec podczas pracy.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Wiktoria Żmuda z domu Stramek, ur. 17.12.1873 w Polance Wielkiej, zm. 30.05.1955 w Porębie Wielkiej, żona Antoniego Żmudy, ur. 15.12.1873 w Łazach, zm. 18.08.1939 w Porębie Wielkiej. Mężowie ich córek, Franciszki oraz Stefanii (Wawrzyniec Kulig i Ludwik Magiera), pochodzili z Łaz, a wsie Polanka Wielka, Poręba Wielka i Łazy stanowią wierzchołki trójkąta o bokach nie dłuższych niż 3 km, co w praktyce oznacza bezpośrednie sąsiedztwo.
2. Wcześniej mieszkała w Czechowicach, dzisiejszych Czechowicach-Dziedzicach. Patrz Aneks, s. 451.
3. Błażej zginął w wieku osiemnastu lat w czasie pierwszej wojny światowej.
4. 1 morga = 0,25 hektara.
5. Poręba Wielka należy do najstarszych wsi niegdysiejszego Księstwa Oświęcimskiego. Patrz Aneks, s. 453.
6. Hitler, planując swój marsz na wschód, zakładał obok ekonomicznej eksploatacji podbitych ziem zyskanie przede wszystkim tzw. przestrzeni życiowej. Patrz Aneks, s. 381.
7. Ucieczki z obozu początkowo nie zdarzały się często, ale Niemcom zależało na ugruntowaniu w świadomości więźniów przeświadczenia o nieuchronności kary oraz na sterroryzowaniu okolicznej ludności, która miała się bać i wystrzegać udzielania zbiegom pomocy. Załoga SS wypracowała system postępowania w razie odkrycia ucieczki. Najpierw dźwiękiem syreny ogłaszano alarm, następnie wysyłano patrole przeczesujące teren i poszukiwano zbiega (lub zbiegów) w najbliższej okolicy.
8. Oświęcim, czyli gród Oświęcima, jest miejscowością z ponadośmiusetletnią historią. Należy do najstarszych piastowskich grodów kasztelańskich w Polsce, a przez Wincentego Kadłubka został opisany pod rokiem 1177. Patrz Aneks, s. 456.
9. Wawrzyniec został wcielony do armii i jak wspominała jego żona: „Mój mąż Wawrzyniec Kulig brał udział w obronie kraju w 1939 r., aż do chwili rozbicia polskiej armii. Po kilku miesiącach walki i tułaczki oraz rozbiciu jednostki, której szlak bojowy przebiegał od Bielska przez Kęty, okolice Krakowa po Ukrainę, wrócił ranny w rękę i ciężko chory. Chorował przeszło trzy miesiące, a po wyleczeniu, od maja 1940 do sierpnia 1941 r., należał do Batalionów Chłopskich, które w tamtym czasie dopiero się formowały. Faktem jest, że wrócił z wojny z bronią krótką i przez cały czas od wyleczenia do aresztowania często przebywał poza domem, według oświadczenia Józefa Borowczyka (zamieszkałego w Porębie Wielkiej) mój mąż uczestniczył we wszystkich tajnych zebraniach Batalionów Chłopskich”.
10. W okolicach wsi Brzeszcze wydobycie węgla podjęto bardzo późno. Do powstania kopalni przyczynił się krakowski prawnik i przedsiębiorca dr Arnold Chaim de Porada Rapaport. Patrz Aneks, s. 459.
11. W 1935 r. H. Göringa mianowano naczelnym dowódcą lotnictwa wojskowego (Luftwaffe), a w roku następnym stał się odpowiedzialny za wdrażanie tzw. planu uzyskania niezależności surowcowej. Niemiecka gospodarka potrzebowała łącznie 35 ważnych surowców strategicznych, z których aż 33 trzeba było importować. Patrz Aneks, s. 461.
12. Podobóz założony na terenie dzisiejszej wsi Jawiszowice. Osadzonych w nim więźniów zatrudniano przy wydobyciu węgla kamiennego w szybach Brzeszcze i Jawiszowice, a także przy rozbudowie obiektów kopalnianych, w tym elektrowni Kraftwerk „Andreas” w Brzeszczach. Patrz Aneks, s. 461.
13. Zbrojna organizacja polskiego ruchu ludowego, której zadaniem była obrona wsi przed niemieckim terrorem oraz nadmierną eksploatacją gospodarczą. Patrz Aneks, s. 464.
14. Urząd Pracy.
15. Pieczone kiełbaski.
16. Sałatka ziemniaczana.
17. Strudel jabłkowy.
18. Brukiew, inaczej też kwaki.
19. Początkowo ucieczki nie zdarzały się często, choć pierwsza nastąpiła już 6 lipca 1940 r. (uciekł Polak – Tadeusz Wiejowski), a trwający po jej ujawnieniu karny apel był najdłuższy w historii obozu (ok. 20 godzin). Zakłada się, że zastosowane represje, a przede wszystkim właśnie ów brutalnie przeprowadzony, długotrwały karny apel zniechęciły więźniów do podejmowania prób. Patrz Aneks, s. 434.
20. Oświęcimskim fenomenem była nie tyle sama pomoc niesiona więźniom, ile jej skala. Pomagano głównie więźniom pracującym poza obozem ze względu na ułatwiony z nimi kontakt. Patrz Aneks, s. 443.