Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Ocalona z Auschwitz. Pójdę za Tobą na koniec świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ocalona z Auschwitz. Pójdę za Tobą na koniec świata - ebook

1 września 1941 roku w niemieckim mundurze z pistoletem w kieszeni i na rowerze ucieka z Auschwitz Jan Nowaczek.

Los sprawia, że ratując się przed pościgiem, trafia do mieszkających w pobliżu Franciszki i Wawrzyńca Kuligów. Mimo obawy o własne życie rodzina pomaga zbiegowi. Jakież jest ich zdziwienie, gdy po kilku miesiącach Nowaczek ponownie pojawia się w ich domu w towarzystwie esesmanów, zdradzając osoby które pomogły mu w ucieczce.

W rezultacie do obozu trafia Franciszka w dziewiątym miesiącu ciąży, jej siostra Stefania i kilka innych osób. By ocalić ukochaną żonę, zrozpaczony Wawrzyniec podejmuje najtrudniejszą z decyzji: pójdzie do obozu by, zamienić się z Franciszką na życie.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-815-6
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Roz­dział 1

Rok 1941

Strze­puję białą lnianą poszewkę małej dzie­cię­cej podu­szeczki z wyha­fto­waną pośrodku czer­woną bie­dronką, wyrów­nuję brzegi i powoli przy­pi­nam drew­nia­nymi kołecz­kami z wydrą­żo­nym row­kiem do roz­cią­gnię­tego mię­dzy jabło­niami sznura.

Nasz jak zwy­kle czujny i bojowo nasta­wiony czarny wie­kowy kogut uważ­nie śle­dzi każdy ruch, jakby podej­rze­wał, że moja obec­ność na podwórku może zwia­sto­wać jakieś nie­szczę­ście. Po chwili, nie spusz­cza­jąc ze mnie oka, z tru­dem wska­kuje na stary, otu­lony tu i ówdzie zie­lo­nym mchem drew­niany płot i gło­śno, skrze­kli­wie pieje.

Kuku­ryku! Drze się jak opę­tany, a ja się zasta­na­wiam, czy usi­łuje mnie nastra­szyć, czy może wła­śnie infor­muje jede­na­ście gapo­wa­tych kur, że mają się mną nie przej­mo­wać i spo­koj­nie mogą się zająć wygrze­by­wa­niem roba­ków z ziemi.

Naj­chęt­niej prze­ro­bi­ła­bym wrza­skliwe pta­szy­sko na nie­dzielny rosół, ale żal mi tego poran­nego rytu­ału, kiedy budzi nas prze­cią­głym pia­niem, któ­remu towa­rzy­szy ner­wowe gda­ka­nie pod­wład­nych kogu­cika. Mimo nie­wiel­kiego wzro­stu nie­zły z niego zadzior, co tylko utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że im coś jest mniej­sze, tym gło­śniej­sze i bar­dziej nie­zno­śne w zazna­cza­niu swo­jej obec­no­ści.

O brza­sku, gdy tylko otwo­rzy­łam chle­wik, żeby wypu­ścić pro­siaka, a potem zamknięte na sko­bel drzwi kur­nika, kokoszki z gło­śnym traj­ko­ta­niem wybie­gły na podwórko, a za nimi nie­spiesz­nie wyto­czyło się pięć leni­wych, dostoj­nych kaczek, które każ­dego poranka wydają się zadzi­wione tym, że nie­opo­dal jest nie­wiel­kie bajorko, gdzie można się wyta­plać. Stadko kur roz­bie­gło się po krza­kach i teraz z zapa­łem roz­dra­pują grządki obsiane won­nymi, kolo­ro­wymi kwia­tami. Naj­chęt­niej zamknę­ła­bym je w jakiejś dużej klatce, ale nie dość, że tako­wej nie mam, to w dodatku te pta­szy­ska w dzi­siej­szych cza­sach są na wagę złota, bo obda­ro­wują nas bez­cen­nymi jaj­kami, które można sprze­dać.

Żal mi kwia­tów, jak co roku usil­nie zabie­gam o to, by nasz mały ogró­dek, a w zasa­dzie poro­śnięte zie­le­nią zaka­marki nie­wiel­kiego podwó­rza były choć tro­chę kolo­rowe. Oczy­wi­ście nie mogę sobie pozwo­lić na sadzonki, ale nauczy­łam się jesie­nią zbie­rać nasiona, które skru­pu­lat­nie suszę, by potem zawi­nąć w skrawki sta­rych gazet i prze­cho­wać do ostat­nich roz­to­pów, gdy będę mogła je wrzu­cić w nasą­czoną wodą zie­mię.

W ubie­głym roku odwa­ży­łam się nawet zebrać kilka nasion egzo­tycz­nych roślin z parku przy­le­ga­ją­cego do pobli­skiego dworu hra­bio­stwa Tysz­kie­wi­czów, nie wspo­mi­na­jąc o boha­ter­stwie, jakim się wyka­za­łam, ści­na­jąc gałązkę pąso­wej won­nej róży. Wetknę­łam ją potem w zie­mię obok domu i o dziwo, wypu­ściła korze­nie, by pod koniec lata ucie­szyć nas pierw­szym i jedy­nym pąkiem, który roz­wi­nął się w wie­lo­płat­kowy, piękny kwiat. Liczę na to, że w tym roku ten nie­wielki krza­czek, pod­sy­pany kurzym obor­ni­kiem, roz­ro­śnie się i wspi­na­jąc się po murze, zakwit­nie w pełni.

To takie przy­jemne mieć coś ład­nego, wyjąt­ko­wego, co wcze­śniej tylko podzi­wiało się z daleka i nawet nie śniło się o tym, że kie­dyś sta­nie się naszą wła­sno­ścią.

Miesz­kamy z Waw­rzyń­cem, z moją mamą Wik­to­rią¹, dwiema cór­kami i syn­kiem w małym, drew­nia­nym, dwu­izbo­wym domku po rodzi­cach, który choć nie jest speł­nie­niem naszych marzeń, to jed­nak stał się oazą naszego szczę­ścia i naszym miej­scem na ziemi.

Kilka dni temu spro­wa­dziła się do nas ciotka, przy­rod­nia sio­stra mamy, Mag­da­lena Kwa­łek²; dzieli nie­wielki pokoik z matką i oka­zała się dla mnie wiel­kim wspar­ciem w opiece nad dziećmi. Jest pogodną osobą, która każ­demu przy­chy­li­łaby nieba, lecz dopro­wa­dza mnie do szału tym, że cią­gle musi coś robić. Jeśli nie składa kuchen­nych ście­re­czek, to dzie­siąty raz myje pod­łogę albo prze­ciera okienne szyby, uty­sku­jąc na stada much, które zosta­wiają na nich ślady. Gdy po zabie­ga­nym dniu usi­łuję choć na chwilę roz­pro­sto­wać kości w łóżku albo chcę posie­dzieć na ławce przed domem, od razu wkłada mi w dło­nie jakąś robotę, a to druty czy szy­dełko, a to bób do łuska­nia, a to skar­pety do cero­wa­nia.

– Muszę tro­chę odpo­cząć. – Zazwy­czaj bez­sku­tecz­nie pró­buję się wymi­gać, na co ona nie­odmien­nie odpo­wiada:

– Odpo­czy­wać to będziesz w trum­nie!

– Ale…

– Nie szkoda ci życia na nic­nie­ro­bie­nie?

– Prze­cież całymi dniami tyram jak wół! Ile można?

– A pamię­tasz, co w Piśmie Świę­tym stoi? Że dobry Bóg zsyła nam tyle, ile jeste­śmy w sta­nie udźwi­gnąć, nie wię­cej, nie mniej, więc nie narze­kaj, tylko dzię­kuj Naj­święt­szemu, że masz pracę.

– Dobrze, już dobrze.

Każda roz­mowa koń­czy się tak samo, a ja zupeł­nie nie poj­muję, skąd w tej kru­chej, przy­gar­bio­nej kobie­cie tyle sił i werwy.

Wra­cam myślami do naj­bliż­szych.

Ojciec zmarł dość nie­spo­dzie­wa­nie tuż przed wybu­chem wojny, 18 sierp­nia 1939 roku. Mimo że od lat cho­ro­wał, nie dopusz­cza­li­śmy myśli, że może go kie­dyś zabrak­nąć. Myślę, że miał ogromne szczę­ście, że nie docze­kał wojny. Tak bar­dzo by się dener­wo­wał i zamar­twiał, jak prze­trwamy oku­pa­cję, kogo wezmą do woj­ska albo do nie­woli, a bio­rąc pod uwagę jego przed­się­bior­czość, pew­nie od razu by się w coś zaan­ga­żo­wał i ścią­gnął na rodzinę nie­bez­pie­czeń­stwo.

Rodzice byli ubo­dzy i uważ­nie oglą­dali każdą zło­tówkę, zanim poło­żyli ją na skle­po­wej ladzie. W domu była jesz­cze piątka mojego młod­szego rodzeń­stwa: Fran­ci­szek, Bła­żej³, Michał, Wła­dy­sław i Ste­fa­nia, więc naprawdę nam się nie prze­le­wało, choć oboje rodzice haro­wali ponad siły, naj­mo­wali się do naj­cięż­szych prac u bogat­szych gospo­da­rzy lub we dwo­rze Tysz­kie­wi­czów.

Ojciec był zmę­czony i zroz­pa­czony, że mimo wysił­ków nie był w sta­nie polep­szyć sytu­acji rodziny. W rezul­ta­cie za poży­czone pie­nią­dze kupił bilet do Ame­ryki i w ciemno, nie zna­jąc języka, wyru­szył na kon­ty­nent, który wyda­wał się oazą dobro­bytu i jedyną szansą na doro­bie­nie się.

I rze­czy­wi­ście mu się udało!

Gdy wró­cił w 1908 roku, rodzice od razu kupili sześć mórg ⁴ ziemi i nie­wielki domek, w któ­rym obec­nie miesz­kamy. Po pię­ciu latach tatko, mając wielką nadzieję na zaro­bie­nie kolej­nej małej for­tuny, która pozwo­li­łaby rodzi­nie snuć i reali­zo­wać marze­nia, ponow­nie wyru­szył do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, ale ku naszemu roz­cza­ro­wa­niu i zgry­zo­cie wró­cił bez majątku, za to bar­dzo scho­ro­wany.

Gdy wie­czo­rem, pada­jąc z nóg, przy­sia­dam na sto­ją­cej pod kuchen­nym oknem chy­bo­tli­wej ławce, którą z kilku sta­rych desek zbił spe­cjal­nie dla mnie mój kochany mąż, moje serce prze­peł­nia szczę­ście. Lubię oprzeć głowę o chro­po­watą ścianę i przy­glą­dać się podwórku: poma­lo­wa­nym na brą­zowo gru­bym deskom domu, bia­łym fra­mu­gom okien, pąso­wej pelar­go­nii na para­pe­cie. Nie­po­koi mnie tylko ugi­na­jący się, nie­równy, pokryty szarą dachówką i poro­śnięty mchem dach sto­doły. Ale Waw­rek zawsze mnie uspo­kaja, że po pro­stu więźba pra­cuje i nie ma się czym przej­mo­wać, a ja powoli daję się prze­ko­nać.

Zresztą chyba nie powin­nam się zamar­twiać takim dro­bia­zgiem, na który i tak nie mam wpływu, skoro mój odpo­wie­dzialny i tro­skliwy mąż twier­dzi, że gdyby miał tylko takie tro­ski, to spałby spo­koj­nie.

Prawdę mówiąc, przy­dałby się nam jesz­cze jeden pokój, a naj­le­piej dwa. Wtedy wresz­cie dzieci mogłyby spać osobno, my mie­li­by­śmy kąt dla sie­bie, a kuch­nia sta­łaby się kuch­nią i jadal­nią, a nie tak jak teraz naszą sypial­nią i przej­ścio­wym pomiesz­cze­niem, w któ­rym dzie­ciar­nia roz­rzuca zabawki i hała­suje.

W kuchni-pokoju jest łóżko, dwu­drzwiowa szafa z wielką szu­fladą, stół z dwiema ławami, krze­sło i koślawy sto­łek z balią i dzban­kiem. A także coś, co jest mi szcze­gól­nie bli­skie i co stało się moim kró­le­stwem: mały, biały kre­dens z dwiema prze­szklo­nymi od frontu szaf­kami nad­stawki. Prze­cho­wuję w nim skarby: przy­prawy, tale­rze i śliczny kolo­rowy wazo­nik z por­ce­lany, tylko tro­chę wyszczer­biony u pod­stawy, który kilka mie­sięcy temu dosta­łam od samej hra­biny, gdy któ­re­goś dnia poma­ga­łam w kuchni we dwo­rze.

Już nie pamię­tam, jak to jest wygod­nie wycią­gnąć się w łóżku.

Dzieci śpią z nami przy­kryte tą samą cie­płą puchową pie­rzyną: dziew­czynki w nogach, a Fra­nio mię­dzy nami. Synek uro­dził się 11 lutego 1936, rok po tym, jak 9 stycz­nia 1935 roku na świe­cie poja­wiła się Stef­cia, i dwa lata przed naro­dzi­nami Marysi, która przy­szła na świat w nie­dzielę 6 listo­pada 1938 roku. Fra­nio od razu stał się oczkiem w gło­wie Waw­rzyńca, który widzi w nim swo­jego następcę i dzie­dzica, choć biedne dziecko po praw­dzie wiele po nas nie odzie­dzi­czy. Nie­stety.

W wia­nie ślub­nym dosta­łam trzy morgi ziemi, które musie­li­śmy nie­mal nie­wol­ni­czo odpra­co­wać i z któ­rych w pierw­szych latach nie wolno nam było czer­pać zysków, ale cóż to jest w dzi­siej­szym świe­cie… Uboga, mono­tonna dieta i zamartwia­nie się, w co ubie­rzemy dzieci zimą, nie jest szczy­tem naszych marzeń.

Synek od uro­dze­nia jest sła­bego zdro­wia, w prze­ci­wień­stwie do Ste­fa­nii i Marysi nie przy­bie­rał dobrze na wadze i nie miał ape­tytu. Ina­czej niż u sióstr na jego nóż­kach i rącz­kach ni­gdy nie poja­wiły się nie­mow­lęce obwa­rzanki, za to jest od dziew­czy­nek znacz­nie bar­dziej marudny i nie­ustan­nie domaga się uwagi. Może wła­śnie dla­tego tak go roz­piesz­czamy i pozwa­lamy mu na o wiele wię­cej niż jego sio­strom. Mam tylko nadzieję, że w póź­niej­szym życiu nie wyj­dzie mu to na złe. Musimy go nauczyć radzić sobie z codzien­nymi tro­skami, a także przy­zwy­czaić do cięż­kiej pracy. Ale na razie jest zbyt mały, by zawra­cać sobie tym głowę.

Otrzą­sam się z ponu­rych myśli i za wszelką cenę usi­łuję przy­wo­łać jakieś przy­jemne wspo­mnie­nie, by ode­rwać się od naj­praw­do­po­dob­niej zupeł­nie nie­uza­sad­nio­nego nie­po­koju, który towa­rzy­szy mi od mie­sięcy. Tak jak­bym prze­czu­wała, że mamy ciszę przed jakąś życiową burzą, ale nie potra­fię dostrzec zapo­wia­da­ją­cych jej nadej­ście ciem­nych, gra­do­wych chmur.

Wkła­dam do ust kla­merkę i schy­lam się po kolejną kuchenną ście­reczkę z wystrzę­pio­nym rogiem, a moje myśli, nie wia­domo dla­czego, ula­tują ponow­nie w stronę dworu hra­bio­stwa Tysz­kie­wi­czów⁵. Kie­dyś udało mi się podej­rzeć przez okno sypial­nię pań­stwa. Dwa wiel­kie wygodne łóżka, obok sto­liki nocne, na któ­rych prę­żyły się dwie wyso­kie lampy naf­towe, piękny, migo­tliwy krysz­ta­łowy żyran­dol, cie­pły, wzo­rzy­sty puchowy dywan, naj­pew­niej tkany w dale­kiej egzo­tycz­nej Tur­cji.

Cie­kawe, jakie to uczu­cie zanu­rzyć stopy w mięk­kiej, barw­nej weł­nie. Myślę, że gdy­bym miała takie cudeńko, to powie­si­ła­bym je raczej na ścia­nie, a nie poło­żyła na pod­ło­dze, aby się przy­pad­kiem nie znisz­czyło i nie wytarło. Zresztą pod­łoga we dwo­rze wygląda też nie­zwy­kle: jest pokryta szczel­nie przy­le­ga­ją­cymi róż­nej wiel­ko­ści i koloru wypo­le­ro­wa­nymi desecz­kami, które ukła­dają się w fine­zyjny wzór. Nie to co u nas, gdzie nie­równe kle­pi­sko, trudne do zamie­ce­nia mio­tłą z brzo­zo­wych witek, stało się prze­kleń­stwem, gdy każ­dej soboty muszę je dokład­nie wyczy­ścić. A bru­dzi się okrop­nie! Może za sprawą miesz­ka­ją­cych po sąsiedzku zwie­rząt, nie mamy też mięk­kich bam­bo­szy, żeby cho­dzić w nich po domu.

No cóż… Nie mam par­kie­tów, dywa­nów, ozdob­nych naf­to­wych lamp ani dwóch łóżek, choć jest nas piątka, nie licząc matki i ciotki. Nie mamy też per­spek­tywy na zmianę. Ale oswo­iłam się z tym i zaak­cep­to­wa­łam miej­sce i rolę, w któ­rej obsa­dziło mnie życie, przyj­muję z pokorą to, co daje los, i cie­szę się każ­dym naj­mniej­szym dro­bia­zgiem. Nie mam odwagi sprze­ci­wiać się prze­zna­cze­niu, bo to pocią­gnę­łoby za sobą fru­stra­cję, złość, zazdrość, czyli wszystko to, co zatruwa czło­wieka od środka i przy­gniata do ziemi. Za to nauczy­łam się z pogodą ducha zno­sić rze­czy i sprawy, na które nie mam wpływu, i brać z życia to, co naj­lep­sze. Posta­no­wi­łam być szczę­śliwa tu i teraz i nie oglą­dać się na innych. Może kie­dyś i do nas uśmiech­nie się for­tuna, kto wie.

Ale nie ukry­wam, że nie jest łatwo. Jedną izbę zaj­mu­jemy my, drugą ciotka z mamą, a przy­le­głe pomiesz­cze­nia nasze nie­liczne zwie­rzęta, mię­dzy innymi dwie krowy i dwa konie. Kie­dyś mie­li­śmy świ­nię i trzy krowy, teraz został nam tylko mały pro­siak i dwie uparte kra­sule, które na szczę­ście dają sporo mleka, i śliczne kasz­tanki, ulu­bie­nice Waw­rzyńca, o które trosz­czy się z taką czu­ło­ścią, że cza­sem nawet bywam zazdro­sna.

Chwy­tam białą płó­cienną koszulkę, w któ­rej sypia Mary­sia, wyży­mam ją ponow­nie w poczer­wie­nia­łych dło­niach i tak jak wcze­śniej ście­reczkę strze­puję z gło­śnym pla­śnię­ciem, po czym równo wie­szam na sznu­rze.

Nie zno­szę prać i babrać się w mydli­nach, trzeć na wysłu­żo­nej tarze kolej­nych sztuk odzieży, wygo­to­wy­wać co brud­niej­szej, przy­go­to­wy­wać kroch­malu z mąki ziem­nia­cza­nej i olejku lawen­do­wego. A dzieci jak na złość bru­dzą się na potęgę. Trzeba grzać wodę, bo mydliny trudno wypłu­kać, potem całe pra­nie muszę zatasz­czyć do ogrodu, roz­wie­sić i pamię­tać, by przed nocą sprząt­nąć. Kie­dyś zapo­mnia­łam je zebrać i rano oka­zało się, że bra­kuje ulu­bio­nego, zro­bio­nego na dru­tach przez matkę, cie­płego swe­tra Waw­rzyńca. Przez kilka tygo­dni uważ­nie przy­glą­da­łam się mija­nym na ulicy ludziom z nadzieją, że wypa­trzę brą­zowy pulo­wer, ale na próżno.

Od kilku dni jest potwor­nie gorąco. Słońce przy­pala nas z całą gor­li­wo­ścią, spra­wia­jąc, że każda praca poza domem wydaje się jesz­cze bar­dziej wyczer­pu­jąca. Czuję, jak strużka potu spływa mi po krę­go­słu­pie, i odru­chowo popra­wiam sukienkę, jakby to mogło w czymś pomóc. Gdy tylko upo­ram się z bie­li­zną, koniecz­nie muszę się napić zsia­dłego mleka, które w moim prze­ko­na­niu naj­le­piej gasi pra­gnie­nie.

Oczy­wi­ście srogą zimą będę z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­nać, że mogłam roz­wie­sić pra­nie w ogro­dzie, i marzyć o upale. Nie lubię suszyć odzieży na sznurku roz­wie­szo­nym nad pie­cem, bo mam wtedy wra­że­nie, że do domu zakrada się bała­gan. Co prawda jest w domu nie­wielki stry­szek, ale wcho­dzi się tam po stro­mej dra­bi­nie, a z mied­nicą w ręku to praw­dziwa akro­ba­cja, która może się skoń­czyć upad­kiem i skrę­ce­niem karku. Dla­tego gdy tylko mogę, uni­kam tego jak ognia.

Ale i tak teraz jest lepiej niż tego roku, kiedy wybu­chła wojna. Pamię­tam, że wtedy wszy­scy byli­śmy otę­piali od upału, zupeł­nie jakby jakaś siła wyż­sza chciała nas ostrzec, że nie­ba­wem otwo­rzą się podwoje pie­kła. Nie było czym oddy­chać, a w sąsied­niej wsi z powodu gorąca wybuchł pożar, który stra­wił kawał pola.

Nie wie­dzia­łam wtedy, że śred­nia tem­pe­ra­tura tam­tego brze­mien­nego w skutki sierp­nia 1939 roku była naj­wyż­sza od roku 1846, a więc od dzie­więć­dzie­się­ciu trzech lat, ale dosko­nale pamię­tam, jak cie­pła była woda w Sole i jak bar­dzo obni­żył się poziom wody w naszej studni. Stud­nię dzie­limy z sąsia­dami Dźwi­goń­skimi; w zasa­dzie to oni mają stud­nię, a my wia­drami nosimy wodę do naszego domu, co zwłasz­cza zimą jest kosz­ma­rem, a robie­nie pra­nia w takich warun­kach staje się mor­dęgą.

Oboje z mężem pra­cu­jemy u bogat­szych gospo­da­rzy, a taka codzienna praca w polu jest bar­dzo wyczer­pu­jąca. W dodatku pod koniec żniw jestem tak opa­lona, że nie poznaję się w lustrze. Przy­po­mi­nam egzo­tyczną Mulatkę, którą kie­dyś widzia­łam w jakiejś gaze­cie.

– Co tak sto­isz?

Pod­ska­kuję prze­stra­szona i gwał­tow­nie obra­cam się na pię­cie. Nie wie­dzieć skąd wyra­sta przede mną łobu­zer­sko uśmiech­nięty, rów­nie jak ja opa­lony Waw­ryś. Zawsze się uśmie­cham, gdy widzę jego ogo­rzałą twarz i blade czoło, które nie ma szans na opa­le­ni­znę, bo zwy­kle skrywa się pod nie­mal przy­kle­jo­nym do głowy kasz­kie­tem. Podob­nie pre­zen­tują się sąsie­dzi, gdy wcho­dzą do kościoła z czap­kami w dło­niach. Wyglą­dają zabaw­nie, ale żadna z nas nie ma sumie­nia się z nich śmiać, bo wiemy, jak ciężko pra­cują, by utrzy­mać nas i dzie­ciaki.

– Mówi­łam ci tyle razy, żebyś się nie skra­dał, wystra­szy­łeś mnie! – Złosz­czę się, a serce bije mi jak osza­lałe.

Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale od czasu, gdy tuż obok wybu­do­wali ten cały obóz⁶, a po oko­licy szwen­dają się eses­mani i ich rodziny, sta­łam się ner­wowa i podejrz­liwa. Zresztą mało to się sły­szy plo­tek o ucie­ki­nie­rach, któ­rych Niemcy szu­kają, gna­jąc przed sie­bie z psami? Nawet Bogu ducha winny staje się podej­rzany. A co gor­sze, tak sobie myślę, że czło­wiek nawet nie wie, czy przy­pad­kiem ktoś się nie ukrywa w jego sto­dole czy obórce, i nie­świa­do­mie może się nara­zić na tra­giczne kon­se­kwen­cje, ze śmier­cią włącz­nie⁷. Nie wiem, ile było tych ucie­czek z obozu, ale im wię­cej ludzie o tym mówią, tym bar­dziej plotka nabiera mocy i niczym kula śnie­gowa toczy się po domach. Wszy­scy w oko­licy oba­wiamy się takich nie­spo­dzia­nek.

Co nie zna­czy, że uni­kamy nie­sie­nia pomocy tym bie­da­kom, ale czym innym jest świa­dome ukry­wa­nie kogoś, a czym innym odkry­cie, że ktoś się cicha­czem ukrywa. W obli­czu takiej przy­krej nie­spo­dzianki, która spada na nas niczym jastrząb na niczego nie­podej­rze­wa­jącą mysz, jeste­śmy zupeł­nie bez­radni.

Nie­wiele się zasta­na­wia­jąc, biorę z balii mokrą ście­reczkę i ciskam mężowi pro­sto w twarz. Oczy­wi­ście bystry i zwinny Waw­rek prze­wi­duje mój ruch i łapie ścierkę w locie, tak że roz­pry­sku­jące się wesoło kro­ple wody osia­dają na naszych twa­rzach.

– O, widzę, że się obi­jasz i nawet pra­nia nie potra­fisz dobrze wyżąć – dro­czy się mój mąż, rzu­ca­jąc ścierkę na stos pra­nia do powie­sze­nia.

– Jak jesteś taki mądry, to następ­nym razem sam zaj­miesz się tym wąt­pli­wej przy­jem­no­ści obo­wiąz­kiem.

– Pro­szę bar­dzo! – Wzru­sza ramio­nami i spo­gląda na mnie chy­trze. – A ty w tym cza­sie zaorzesz pole, potem wyszczot­ku­jesz konie, a na koniec…

– Dobrze, już dobrze. – Biorę się pod boki i patrzę na męża z nie­po­ko­jem. – Coś się stało, że o tej porze wró­ci­łeś do domu?

– Jakie tam wró­ci­łeś, zaraz znowu idę w pole! – Ponow­nie od nie­chce­nia wzru­sza ramio­nami. – Tylko pić mi się zachciało.

– A mówi­łam, żebyś dzba­nek ze sobą zabrał.

– Daj spo­kój, prze­cież wiesz, jak łatwo go stłuc.

– Dobrze, rób, jak uwa­żasz – mówię polu­bow­nie. – To może przy oka­zji przy­go­tuję ci coś do jedze­nia?

– Nie, nie, nie musisz! – Macha dło­nią i obej­muje mnie w pasie, co nie­czę­sto się zda­rza. – Nie jestem głodny. A co tam u dzie­cia­ków?

– Gonią się i szu­kają kra­sno­lud­ków.

– Znowu zbu­do­wa­łaś dla nich domek z gałą­zek mię­dzy korze­niami śliwy? – Cmoka mnie w czoło. – Że też chce ci się wymy­ślać takie bajki.

– A co pora­dzę, że spra­wia mi przy­jem­ność nabie­ra­nie ich? A poza tym, gdy tak cze­kają w ciszy i sku­pie­niu na skrzaty, przy­naj­mniej mam chwilę wytchnie­nia. Nawet nie masz poję­cia, jakie potra­fią być męczące.

– Wiem, wiem, już same ich cią­głe, nie­ma­jące końca pyta­nia mogą zmę­czyć. – Wzdy­cha gło­śno i zakłada mi za ucho nie­sforny kosmyk wło­sów. – Mogą świę­tego wypro­wa­dzić z rów­no­wagi. Tato, a dla­czego to czy tamto, a jak to jest zro­bione, czemu tak myślisz, co jest za tym lasem? – Śmieje się w głos.

Na to z domu wybiega nasz synek, wybrał się tam po pajdę chleba i teraz ści­ska ją w dłoni, woła­jąc z peł­nymi ustami:

– Tata! Tata!

– A co ty tu robisz? Nie bawisz się z sio­strami?

– A ty psyj­dzies się poba­wić?

– Nie, teraz jestem zajęty, zaraz wra­cam na pole.

– A jak wró­cis?

– Zoba­czymy, no już, ucie­kaj!

Fra­nio dopada do ojca i obej­muje jego nogę, a on jak zwy­kle mierzwi mal­cowi włosy i zachęca, by wra­cał do bawią­cych się w sadzie dziew­czy­nek, obie­cu­jąc, że opo­wie mu wie­czo­rem, co też nie­zwy­kłego wyda­rzyło się pod­czas pra­co­wi­tego dnia.

Zupeł­nie jakby miał o czym roz­pra­wiać!

Każdy dzień jest podobny do poprzed­niego i raczej nie ma moż­li­wo­ści, by róż­nił się od nad­cho­dzą­cego, ale Waw­rzy­niec zawsze wymy­śli jakąś bajeczkę, któ­rej dzie­ciar­nia pod­czas kola­cji wysłu­chuje z otwar­tymi ustami. Nie mam poję­cia, skąd mu się biorą te histo­rie, bo moja wyobraź­nia, nawet gdy bar­dzo się sta­ram, poza kra­sno­lud­kami nie­wiele potrafi z sie­bie wykrze­sać.

– Cza­sem sama ze zdu­mie­niem się zasta­na­wiam, czemu dotych­czas nie zada­łam sobie tych wszyst­kich pytań. – Śmieję się gło­śno. – Ostat­nio Ste­fa­nia docie­kała, kto zjada księ­życ, wyobra­żasz to sobie?

– Też ma pomy­sły!

– Na nic zdały się tłu­ma­cze­nia, że tak po pro­stu jest i już. Że raz księ­życ jest okrą­glutki jak bułeczka, a innym razem cie­niutki jak roga­lik. Ubz­du­rała sobie, że to sprawka jakie­goś potwora, który przy­gląda się nam z góry, w dodatku…

– A! Teraz już rozu­miem, dla­czego tak panicz­nie się boi ciem­no­ści i domaga się, by zasła­niać okno – woła Waw­rek eufo­rycz­nie, zupeł­nie jakby odkrył, jak wygląda dusza.

– Sam widzisz, nie jest pro­sto. Tym bar­dziej że nie mam poję­cia, dla­czego tak się dzieje z tym całym księ­ży­cem, gwiaz­dami…

– Moja ty gwiaz­deczko kochana. – W jego oczach poja­wiają się rado­sne cho­chliki i ści­sza­jąc głos, dodaje: – Chodź!

– Daj spo­kój – prze­ko­ma­rzam się, choć w rze­czy­wi­sto­ści mam ochotę się do niego przy­tu­lić.

– Ciotka w domu?

– A gdzie tam, pole­ciała do sąsiadki niby po sól, któ­rej mamy prze­cież mały zapas w kre­den­sie. – Prze­wra­cam oczami, dając do zro­zu­mie­nia, że nie pochwa­lam tych jej kłam­ste­wek. – Na plo­teczki.

– W jej przy­padku to raczej poważne ploty. – Łobu­zer­sko mruga zado­wo­lony z żartu.

Wybu­chamy gło­śnym śmie­chem i podej­rze­wam, że Waw­rzy­niec, podob­nie jak ja, zasta­na­wia się, kiedy ciotka wresz­cie wróci do swo­jego domu. Począt­kowo dekla­ro­wała, że zosta­nie z nami tydzień, góra dwa, póki nie otrzą­śnie się po śmierci męża, tym­cza­sem sie­dzi już kilka mie­sięcy i nic nie zapo­wiada, by myślała o wyjeź­dzie. Nawet nie­spe­cjal­nie nam wadzi, pomaga przy dzie­ciach i w obej­ściu, tylko że nie mogę znieść tego jej wiecz­nego bia­do­le­nia i zamar­twia­nia się o wszystko i wszyst­kich. Nie­stety, w mamie zna­la­zła wdzięczną słu­chaczkę, która coraz czę­ściej jej wtó­ruje.

– Chodź! – To mówiąc, Waw­rek popy­cha mnie przed sobą, cicho przy­myka drzwi i cału­jąc, pro­wa­dzi do pokoju.

Opada na łóżko i cią­gnie mnie za sobą. Mamy tak nie­wiele chwil na przy­tu­le­nie się, intymne bycie razem, na piesz­czoty i oka­zy­wa­nie sobie czu­ło­ści, że mimo nie­po­wie­szo­nego pra­nia i obawy, że dzieci nie­spo­dzie­wa­nie mogą wpaść do domu, ule­gam i roz­ko­szuję się poca­łun­kiem.

W ramio­nach męża jestem bez­pieczna, jest mi tak dobrze, czuję się speł­niona, a nawet piękna. Mam tylko nadzieję, że nie zajdę znowu w ciążę, bo nie mam poję­cia, jak pomie­ści­li­by­śmy się wszy­scy w naszym nie­wiel­kim łóżku, a poza tym już z trójką dzieci mam sporo kło­po­tów. No i też ich utrzy­ma­nie nie­mało kosz­tuje. Nasza randka nie trwa długo, bo – tak jak prze­wi­dy­wa­łam – po chwili roz­chi­cho­tane dziew­czynki wbie­gają z krzy­kiem do izby.

– Mamo! Mamo! Zobacz, co zna­la­złam!

Pospiesz­nie popra­wiam fałdy spód­nicy i udaję, że tylko ście­li­łam łóżko. Waw­rek jak gdyby ni­gdy nic stoi oparty ple­cami o para­pet i dłu­bie w paznok­ciach. Gdy na niego patrzę, to śmiać mi się chce na myśl, jakim przed chwilą był czu­łym kochan­kiem, a jak teraz niby obo­jęt­nie spo­gląda na roz­en­tu­zja­zmo­wane dzieci. Wspo­mnie­niem tego, co robi­li­śmy przed chwilą, są tylko jego nie­na­tu­ral­nie błysz­czące ciemne oczy.

– Co tam masz, kocha­nie? – mówię od nie­chce­nia.

Zdo­by­wam się na w miarę zwy­czajny ton i bez wiel­kiego zain­te­re­so­wa­nia cze­kam, co mi pokażą. Pew­nie znowu zna­la­zły śli­maka albo kamyk w kształ­cie ser­duszka czy jakąś roślinkę i spad­nie na mnie lawina pytań, dla­czego tak wygląda, czy to coś zna­czy i co o nim myślę.

– Patrz! – woła try­um­fu­jąco naj­star­sza córka. Wyciąga w moją stronę dłoń, na któ­rej spo­czywa czarny, poły­sku­jący guzik ozdo­biony prze­ra­ża­jącą tru­pią czaszką i dwiema pisz­cze­lami poni­żej.

Natych­miast trzeź­wieję i prze­cho­dzą mnie ciarki. Naj­chęt­niej bym krzyk­nęła, że ma natych­miast to wyrzu­cić, i jesz­cze wygło­siła kaza­nie, że nie powinno się zbie­rać śmieci i zno­sić ich do domu. Jed­nak mam świa­do­mość, że nie tylko nie­po­trzeb­nie wystra­szy­ła­bym dzie­ciaki, ale w dodatku moja reak­cja pod­sy­ci­łaby ich zain­te­re­so­wa­nie nie­szczę­snym przed­mio­tem. Dla­tego, siląc się na spo­kój i usi­łu­jąc opa­no­wać trze­po­ta­nie serca, mówię:

– O, guzik.

– Tak, ale zobacz, co on ma. – Pod­tyka mi swoje zna­le­zi­sko pod nos. – Widzisz?

– Ja też! Ja też! Ja też chcę zoba­czyć. – Młod­sza córka pod­ska­kuje na jed­nej nodze, dopo­mi­na­jąc się uwagi i usi­łu­jąc zaj­rzeć sio­strze przez ramię.

– Pokaż jej.

– Ale mamo, tu jest tru­pia czaszka, a to nie jest rzecz do oglą­da­nia przez dzieci – opo­nuje obu­rzona Stefa, nady­ma­jąc policzki, po czym robi poważną minę. Przy każ­dej oka­zji z lubo­ścią pod­kre­śla, że jest naj­star­sza, trak­tu­jąc rodzeń­stwo jak małe, głu­piut­kie szkraby, które w prze­ci­wień­stwie do niej niczego nie rozu­mieją.

Wie­lo­krot­nie się zasta­na­wia­łam, skąd u niej taka postawa. Czy, nie daj Boże, jest zaro­zu­miała z natury, czy raczej wynika to z tego, że od mało­ści musiała zaj­mo­wać się rodzeń­stwem, przede wszyst­kim pil­nu­jąc, by malu­chy nie zro­biły sobie krzywdy. Mam nadzieję, że ten drugi powód jest praw­dziwy.

– W takim razie nie powin­naś przy­no­sić tego do domu – fukam nie­za­do­wo­lona. – Nie należy zbie­rać wszyst­kiego, co wpad­nie pod nogi.

– Pokas! No, pokas! – dołą­cza seple­niący Fra­nek, który z uma­zaną buzią wci­ska się mię­dzy sio­stry. – Ja tez chcem!

– Ale jesz­cze takiego nie widzia­łam i dla­tego… – upiera się Ste­fa­nia, obo­jętna na lament rodzeń­stwa.

– Pokaż, no, pokaż wresz­cie! – nie­cier­pliwi się Mary­sia. – Nie lubię cię! – Roze­źlona tupie nogą.

Nie do końca rozu­mie­jący powód zamie­sza­nia Fran­ci­szek na wszelki wypa­dek zaczyna gło­śno pła­kać, usi­łu­jąc tym wymu­sić na Ste­fie, by podzie­liła się z nim tajem­nicą.

– To ja już sobie pójdę. – Waw­rzy­niec uśmie­cha się pro­mien­nie, mruga okiem i jak gdyby ni­gdy nic znika za drzwiami.

Dobiega mnie jesz­cze odgłos nale­wa­nej do kubka wody, a po chwili rado­sne pogwiz­dy­wa­nie męża coraz bar­dziej się oddala i wresz­cie cich­nie zagu­bione wśród pól. Tyle mam z niego pomocy przy wycho­wy­wa­niu dzieci. Jak zwy­kle zostaję sama z całym nie­da­ją­cym się opa­no­wać roz­gar­dia­szem.

Przez chwilę się zasta­na­wiam, czy powin­nam zigno­ro­wać sprawę, zabrać guzik i scho­wać gdzieś pod powałą albo zwy­czaj­nie wrzu­cić w ogień, ale docho­dzę do słusz­nego wnio­sku, że im mniej­szą zro­bię z nie­miec­kiego guzika sen­sa­cję, tym szyb­ciej dzieci o nim zapo­mną. Dla­tego kucam, biorę z rąk Ste­fa­nii przed­miot fascy­na­cji dzie­cia­ków, poka­zuję wszyst­kim i wresz­cie spo­koj­nie oznaj­miam:

– To zwy­kły guzik.

– Ale tata ani ty takich nie macie! – pry­cha Ste­fa­nia i wyciąga oskar­ży­ciel­sko uma­zany zie­mią palec, a ja notuję w pamięci, by pod­czas wie­czor­nej toa­lety wyszo­ro­wać jej paznok­cie.

– Bo takie guziki mają przy mun­du­rach nie­mieccy żoł­nie­rze i pew­nie któ­ryś z nich spa­ce­ro­wał po oko­licy i po pro­stu go zgu­bił.

Pro­stuję się, lekko wygi­na­jąc krę­go­słup, i naj­chęt­niej dokoń­czy­ła­bym wie­sza­nie pra­nia, ale wiem, że dzie­ciaki za chwilę zaczną doma­gać się kolej­nej pajdy chleba. Mam wra­że­nie, że czas spę­dzony na świe­żym powie­trzu jest wprost pro­por­cjo­nalny do ich coraz więk­szego ape­tytu i jak tak dalej pój­dzie, to nie dość, że nie nadążę piec kolej­nych bochen­ków, to w dodatku pój­dziemy z tor­bami.

Nie wiem, co to będzie, kiedy zaczną dora­stać. Podobno nasto­latki są nie­obli­czalne, jeśli cho­dzi o to, co potra­fią pochło­nąć. Zresztą sama dosko­nale pamię­tam, jak było z nami, zwłasz­cza z braćmi. Zanim wstali od posiłku, już pla­no­wali kolejny.

– Ale dla­czego?

Pyta­nie Marysi przy­wraca mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

– Bo pew­nie prze­tarła się nitka, którą był przy­szyty.

– Nie, nie o to cho­dzi! – Stefa wtó­ruje sio­strze, bio­rąc się pod boki i tupiąc nogą ze zło­ści. – Dla­czego jest na nim czaszka?

– Kocha­nie, nie mam poję­cia. – Za wszelką cenę usi­łuję baga­te­li­zo­wać sprawę, bo pyta­niom nie będzie końca. – Pew­nie ktoś uznał, że tak jest ład­nie.

– Ale tru­pia czaszka nie jest ładna. Bab­cia Wik­to­ria kie­dyś poka­zała mi święty obra­zek, wiesz, ten, który dostała od księ­dza, jak cho­dził po lędzie…

– Kolę­dzie. – Uśmie­cham się do sie­bie, bo Stef­cia jest mistrzy­nią w prze­krę­ca­niu słów.

– Aha – rzuca nie­zra­żona. – No to jak cho­dził po kobę­dzie, to dał babci taki obra­zek, a ona go od razu uca­ło­wała i scho­wała do ksią­żeczki do nabo­żeń­stwa, i tam był taki święty pan, z czaszką obok…

– Kolę­dzie – popra­wiam ją ponow­nie. – Pew­nie masz na myśli świę­tego Fran­ciszka z Asyżu. – Jestem zado­wo­lona z sie­bie, że tym razem tak szybko sko­ja­rzy­łam, o kogo może jej cho­dzić. Zazwy­czaj cierpnę na myśl o tym, z jakimi pyta­niami będę musiała się mie­rzyć. Gdy dzie­ciaki były mniej­sze, łatwiej było je zbyć.

– A dla­czego z ryżu? – Zdu­miona wyba­łu­sza oczy. – A nie na przy­kład z ziem­nia­ków albo psze­nicy?

– Asyż to nazwa mia­steczka. – Prze­wra­cam oczami i robię wszystko, by nie wybuch­nąć śmie­chem, choć sama nie pamię­tam, czy leży ono we Wło­szech, czy może w Hisz­pa­nii, jed­nak córka na szczę­ście nie wpada na pomysł, by o to zapy­tać.

– Aha.

Mała nie wygląda na prze­ko­naną, ale chwała Panu, nie zadaje wię­cej pytań, a ja mogę zająć się swoją robotą.

– Mamu­siu, das chleba? – Franka bar­dziej inte­re­sują docze­sne sprawy. – Jestem głodny.

– Znowu? Prze­cież przed chwilą jadłeś.

– Ale chce mi się jeść. Das cy nie?

– Oczy­wi­ście, że dam. Usiądź­cie, zaraz ukroję.

Chwy­tam świeży boche­nek, odru­chowo go obra­cam i na spo­dzie kre­ślę znak krzyża, nim ukroję pierw­szą kromkę.

– Mogliby nazwać je Ryż, byłoby łatwiej zapa­mię­tać – kon­ty­nu­uje Stefa. – Ble! Nie cier­pię ryżu, jest ohydny! – Krzywi się z nie­sma­kiem.

– Nie martw się, nie będzie ryżu na kola­cję.

I pod­czas gdy ona traj­ko­cze, że za ryżem nie tęskni, ja z roz­rzew­nie­niem przy­wo­łuję jego smak, a w zasa­dzie aro­mat zupy pomi­do­ro­wej z bia­łymi zia­ren­kami, które osia­dają na dnie tale­rza i które roz­pły­wają się w ustach. Albo ryżu poda­nego ze słod­kim musem z jabłek…

– Mamo, słu­chasz?

– Tak, tak, tro­chę się zamy­śli­łam.

– Bab­cia powie­działa, że czaszka to znak zła, a kto chciałby z takim zna­kiem cho­dzić…

– Moja ty mała mądra­liń­ska. – Głasz­czę ją po gło­wie. – Zjesz też, kocha­nie? Ukroić ci pajdę czy dwie?

– Dwie, ale wiesz, mamu­siu, to dziwne.

– Popro­szę się mówi. – Spo­glą­dam na nią surowo.

– Popro­szę o dwie. Ale to dziwne, prawda? – nie ustę­puje.

– Ja też bym nie chciała cho­dzić z takimi guzi­kami, ale ludziom podo­bają się różne rze­czy, a teraz, moi dro­dzy, bierz­cie po paj­dzie i wra­camy do ogrodu. Musi­cie prze­cież spraw­dzić, czy jakiś kra­sno­lu­dek nie zamiesz­kał w waszym domku. Może zosta­wi­cie im kilka okrusz­ków na zachętę. Jest tak gorąco, że pew­nie nie­je­den się scho­wał w cie­niu gałąz­ko­wego daszku, a ja dokoń­czę wie­sza­nie pra­nia.

– Tak, kra­sno­ludki! – Młod­sze pod­ry­wają się jak na komendę, zapo­mi­na­jąc o zna­le­zi­sku, a nabur­mu­szona Ste­fa­nia nie­chęt­nie do nich dołą­cza.

Dzie­ciaki wresz­cie porzu­cają temat nie­szczę­snego guzika, który na­dal trzy­mam w dłoni. Znowu się zasta­na­wiam, co z nim zro­bić, i sama nie wiem dla­czego, zamiast wrzu­cić go zwy­czaj­nie do sadzawki albo do ognia w piecu, wdra­puję się na zydel i wspi­na­jąc się na palce, wsu­wam go w szparę mię­dzy bel­kami. Kto wie, może kie­dyś się przyda, choć nie mam poję­cia do czego.

Życie stało się tak nie­prze­wi­dy­walne, że prze­sta­łam roz­my­ślać o przy­czy­nach pew­nych rze­czy, o tym, co dzieje się wokół, porzu­ci­łam marze­nia, a nawet zaczę­łam się bać cokol­wiek pla­no­wać. Za to nauczy­łam się gro­ma­dzić wszystko, prze­wi­du­jąc, że kie­dyś cze­goś może nam zabrak­nąć.

Gdyby nie ta dia­bel­ska wojna, żyłoby się tak spo­koj­nie.

W dodatku nie wiem, za jakie grze­chy aku­rat w sąsiedz­twie naszej Poręby Wiel­kiej Niemcy wybu­do­wali ten cały obóz. Do tego czasu Oświę­cim ⁸ był cichym mia­stecz­kiem, w któ­rym żyło się bez wiel­kich eks­cy­ta­cji, ale za to spo­koj­nie. Jed­no­cze­śnie zasta­na­wiam się, czy mogli­śmy prze­wi­dzieć, że wybuch­nie wojna. To zna­czy Waw­rzy­niec i ja nie mie­li­śmy w tej mate­rii wiele do powie­dze­nia, a nasze prze­czu­cia bez wła­ści­wej wie­dzy nie­wiele były warte, ale prze­cież rząd powi­nien wyczuć, że coś się święci. Że kroi się nie­szczę­ście. Od czego mamy poli­ty­ków, soju­sze, szpie­gów i cały ten kram? Choć z dru­giej strony, gdy tak na to wszystko patrzę, to myślę sobie, że Niemcy dys­po­nują taką siłą, że nawet gdy­by­śmy coś przed­się­wzięli, to i tak zmie­tliby nas z taką samą zacie­kło­ścią i kon­se­kwen­cją.

Wydaje mi się, że jedyną moż­li­wo­ścią było poma­cha­nie białą flagą, ale wtedy natych­miast sta­li­by­śmy się nie­wol­ni­kami, zro­bi­liby z nami, co tylko by chcieli, a na to nie mogli­śmy sobie pozwo­lić.

I tak nam się udało. To, co na początku wojny było dra­ma­tem, gdy Waw­rzyńca wzięli do woj­ska, a potem jego rana, długa rekon­wa­le­scen­cja i pro­blemy z ręką⁹, z per­spek­tywy czasu wydają się bło­go­sła­wień­stwem. Jako nie­zdolny do walki Waw­rek jest z nami w domu. Dobre i to. Nie zamar­twiam się każ­dego dnia, zasta­na­wia­jąc się, czy nie poległ. Przy­naj­mniej zaj­muje się tym co dotych­czas i co umie naj­le­piej. Wyrósł na wsi i obra­bia­nie pola, zaj­mo­wa­nie się zwie­rzę­tami ma we krwi. Poza tym tak jak przed laty wozi węgiel z kopalni w Brzesz­czach¹⁰, z tą róż­nicą, że teraz zarzą­dzają nią Niemcy. Cwa­niacy, by zwięk­szyć wydo­by­cie i zagwa­ran­to­wać sobie tanią siłę robo­czą, zago­nili do pracy tych bie­da­ków z obozu, który, jak podej­rze­wam, będzie się tylko roz­ra­stał. Oczy­wi­ście nie wiem jak bar­dzo i że już za kilka mie­sięcy powsta­nie tu pod­obóz.

Mamy ogromne szczę­ście, że dzięki kasz­tan­kom i wozowi Waw­rek może liczyć na lep­szą pracę niż inni.

Przed wojną, od 1930 roku Waw­rzy­niec naj­mo­wał się do pracy w kopalni węgla kamien­nego w Brzesz­czach. Był dosyć zado­wo­lony z tego zaję­cia i sta­no­wiło ono główne źró­dło naszego utrzy­ma­nia.

Ale jak to zazwy­czaj bywa, tuż po naszym ślu­bie życz­liwi sąsie­dzi donie­śli, komu trzeba, że mamy trzy morgi ziemi, a ponie­waż kopal­nia ogra­ni­czała zatrud­nie­nie, mój mąż został zwol­niony w pierw­szej kolej­no­ści. Uznano, że jako rol­nik nie może pra­co­wać w kopalni i zabie­rać innym miej­sca.

To cał­kiem nowy i nowo­cze­sny zakład. Powstał około 1900 roku, a wydo­by­cie zaczęło się, jeśli się nie mylę, jakieś sie­dem lat póź­niej i przed wojną zatrud­nieni tam ludzie chwa­lili sobie pracę. Gdy po pierw­szej woj­nie świa­to­wej kopal­nię prze­jęła Pol­ska Komi­sja Likwi­da­cyjna, stała się ona jedyną pań­stwową kopal­nią w kraju, co też tro­chę napa­wało nas dumą.

Po wybu­chu wojny zgod­nie z odgórną poli­tyką kopal­nię wcie­lono do kon­cernu Reich­swerke Her­mann Göring¹¹, który miał gru­po­wać kopal­nie i huty, bo pod­sta­wo­wym surow­cem prze­my­słu zbro­je­nio­wego była stal. A skoro zakład był ofi­cjal­nie wła­sno­ścią Trze­ciej Rze­szy, to zro­biono wszystko, by był mak­sy­mal­nie wydajny i przy­no­sił duże zyski. Dla­tego też zago­nili do pracy w nim zabie­dzo­nych więź­niów z Auschwitz i chyba budują spe­cjal­nie dla nich pod­obóz w Jawi­szo­wi­cach¹².

Pamię­tam, w jakim szoku był Waw­rzy­niec, gdy pierw­szy raz zetknął się z więź­niami. Począt­kowo trudno było uwie­rzyć w to, co mówili, ale ich wychu­dzone, wyczer­pane ciała sta­no­wiły naj­lep­szy dowód, że nie kła­mią, jak bru­tal­nie obcho­dzi się z nimi oku­pant.

I choć wszel­kie kon­takty z więź­niami są surowo zaka­zane, to nie­mal cała oko­lica usi­łuje lagro­wi­czom poma­gać, pod­rzu­ca­jąc chleb, lekar­stwa, wysy­ła­jąc wia­do­mo­ści do rodzin i szmu­glu­jąc grypsy. Waw­rek, jak i nasi sąsie­dzi, bez waha­nia przy­łą­czył się do Bata­lio­nów Chłop­skich¹³, bywa na wszyst­kich zebra­niach i anga­żuje się we wszel­kie przed­się­wzię­cia mające na celu nie­sie­nie pomocy w zor­ga­ni­zo­wany, sys­te­mowy spo­sób. W oko­licy aż huczy od róż­nych plo­tek i domy­słów. Niemcy nie dość, że wysie­dlili rodziny miesz­ka­jące wokół obozu i zajęli co lep­sze gospo­dar­stwa i domy, przej­mu­jąc ich wypo­sa­że­nie, od mebli poczy­na­jąc na zasta­wie sto­ło­wej i obra­zach koń­cząc, i spro­wa­dzili osad­ni­ków z głębi Rze­szy, to jesz­cze zmu­sili dziew­częta, by pra­co­wały jako słu­żące, kucharki i opie­kunki w eses­mań­skich domach.

Strach się ruszyć za próg, bo czło­wiek nie wie, gdzie i na kogo się natknie.

Kto to sły­szał, żeby dzie­ciaki wysy­łać do tych nie­miec­kich ban­dy­tów? Wszy­scy z oko­licy, któ­rzy ukoń­czyli czter­na­ście lat, mają obo­wią­zek zgło­sze­nia się w Arbe­it­sam­cie¹⁴ w celu zatrud­nie­nia, choć z tego, co wiem, to i młod­sze dziew­czynki są zaga­niane do roboty, jak choćby Anula od Czer­wiń­skich.

Jej matka roz­pa­czała i usi­ło­wała ukryć córkę, ale prze­cież Niemcy mają wszystko skru­pu­lat­nie spi­sane w doku­men­tach i nie było mowy, by mała się wywi­nęła. W dodatku miała ogrom­nego pecha, bo w prze­ci­wień­stwie do star­szej sio­stry Ireny, która opie­kuje się dwu­let­nim Han­sem w jed­nej z eses­mań­skich rodzin, jej przy­pa­dło pro­wa­dze­nie kuchni w nie­miec­kim domu. A ona jako trzy­na­sto­latka wiel­kiego poję­cia o goto­wa­niu nie ma, na doda­tek rodzina wymaga, by na stole poja­wiały się tra­dy­cyjne nie­miec­kie potrawy, o któ­rych siłą rze­czy nie­wiele wiemy. Bo niby co to są te całe kne­dle, Cur­ry­wurst¹⁵, Kar­tof­fel­sa­lat¹⁶ czy Apfel­stru­del¹⁷. Już same nazwy brzmią egzo­tycz­nie i takich potraw nie ma w naszej kuchni, więc skąd, u licha, mie­li­by­śmy wie­dzieć, jak je przy­rzą­dzać? Mięso jemy od wiel­kiego dzwonu, zgod­nie z powie­dze­niem, że chłop je kurę, gdy jest chory lub gdy kura cho­ruje. Po pro­stu nie stać nas na takie luk­susy. Na szczę­ście Janka Czer­wiń­ska jest bystrą kobietą i potrafi zdo­być każdy prze­pis, dowie­dzieć się, co i jak przy­go­to­wać, a potem krok po kroku ćwi­czy z córką w domu, tak by Anula mogła kolej­nego dnia podać, co jej każą.

Nie chcia­ła­bym być w skó­rze tej dziew­czynki, bo nie dość, że musi zapa­no­wać nad ron­dlami, to jesz­cze prze­by­wa­nie w nie­miec­kim domu z pew­no­ścią nie należy do przy­jem­no­ści. Tym bar­dziej gdy się ma świa­do­mość, skąd wła­śnie wró­cił umun­du­ro­wany gospo­darz w ofi­cer­kach. Sły­sza­łam, jak Kaśka od Wala­sków, któ­rzy miesz­kają zaraz za Oświę­ci­miem, opo­wia­dała w skle­piku, jak musi czy­ścić z błota i krwi eses­mań­skie buty.

Już chyba wola­ła­bym kury sku­bać, patro­szyć i por­cjo­wać przez cały dzień, niż mieć takie zaję­cie.

Nie poj­muję, jak Niemki, wlo­kąc ze sobą dzieci, psy i kanarki w klat­kach, mogły się zgo­dzić na prze­pro­wadzkę w takie miej­sce! Za żadne skarby świata nie chcia­ła­bym miesz­kać tuż obok obo­zo­wych dru­tów. Serce pękłoby mi z roz­pa­czy, gdy­bym musiała patrzeć na tych ludzi, nie mogąc im pomóc. Ulżyć.

A oprócz tego ten nie­zno­śny, duszący, słod­kawy smród, który unosi się niczym gęsta mgła nad mia­stecz­kiem. Odór palo­nych ciał, który wwierca się w noz­drza, zatyka usta, okleja włosy, o któ­rym nie spo­sób zapo­mnieć i do któ­rego nie spo­sób się przy­zwy­czaić. Nie da się go zmyć, nie da się wywie­trzyć domu, co zwłasz­cza w upalne lato jest bar­dzo uciąż­liwe. Cza­sami, gdy moc­niej wieje, dociera nawet do naszej Poręby.

I gdy tak o tym wszyst­kim roz­my­ślam, to docho­dzę do wnio­sku, że w zasa­dzie nie mamy na co narze­kać. Oczy­wi­ście życie jest trudne, wybru­ko­wane pro­ble­mami, wiecz­nym nie­po­ko­jem i tro­ską o pie­nią­dze, ale jest też w nim odro­bina sło­dy­czy, bo przede wszyst­kim mamy sie­bie. Jeste­śmy dla sie­bie wspar­ciem i pocie­sze­niem, gdy jedno opada z sił, dźwiga je dru­gie. Oby nic się nie zmie­niło! Mam tylko nadzieję, że krok po kroczku, dzień po dniu zbli­żamy się ku koń­cowi wojny i za kilka mie­sięcy wszystko wróci do normy. A gdy wojna się skoń­czy, wszystko będzie łatwiej­sze. Modlę się o to żar­li­wie, odma­wia­jąc róża­niec pod­czas pracy.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Wik­to­ria Żmuda z domu Stra­mek, ur. 17.12.1873 w Polance Wiel­kiej, zm. 30.05.1955 w Porę­bie Wiel­kiej, żona Anto­niego Żmudy, ur. 15.12.1873 w Łazach, zm. 18.08.1939 w Porę­bie Wiel­kiej. Mężo­wie ich córek, Fran­ciszki oraz Ste­fa­nii (Waw­rzy­niec Kulig i Ludwik Magiera), pocho­dzili z Łaz, a wsie Polanka Wielka, Poręba Wielka i Łazy sta­no­wią wierz­chołki trój­kąta o bokach nie dłuż­szych niż 3 km, co w prak­tyce ozna­cza bez­po­śred­nie sąsiedz­two.

2. Wcze­śniej miesz­kała w Cze­cho­wi­cach, dzi­siej­szych Cze­cho­wi­cach-Dzie­dzi­cach. Patrz Aneks, s. 451.

3. Bła­żej zgi­nął w wieku osiem­na­stu lat w cza­sie pierw­szej wojny świa­to­wej.

4. 1 morga = 0,25 hek­tara.

5. Poręba Wielka należy do naj­star­szych wsi nie­gdy­siej­szego Księ­stwa Oświę­cim­skiego. Patrz Aneks, s. 453.

6. Hitler, pla­nu­jąc swój marsz na wschód, zakła­dał obok eko­no­micz­nej eks­plo­ata­cji pod­bi­tych ziem zyska­nie przede wszyst­kim tzw. prze­strzeni życio­wej. Patrz Aneks, s. 381.

7. Ucieczki z obozu począt­kowo nie zda­rzały się czę­sto, ale Niem­com zale­żało na ugrun­to­wa­niu w świa­do­mo­ści więź­niów prze­świad­cze­nia o nie­uchron­no­ści kary oraz na ster­ro­ry­zo­wa­niu oko­licz­nej lud­no­ści, która miała się bać i wystrze­gać udzie­la­nia zbie­gom pomocy. Załoga SS wypra­co­wała sys­tem postę­po­wa­nia w razie odkry­cia ucieczki. Naj­pierw dźwię­kiem syreny ogła­szano alarm, następ­nie wysy­łano patrole prze­cze­su­jące teren i poszu­ki­wano zbiega (lub zbie­gów) w naj­bliż­szej oko­licy.

8. Oświę­cim, czyli gród Oświę­cima, jest miej­sco­wo­ścią z pona­do­śmiu­set­let­nią histo­rią. Należy do naj­star­szych pia­stow­skich gro­dów kasz­te­lań­skich w Pol­sce, a przez Win­cen­tego Kadłubka został opi­sany pod rokiem 1177. Patrz Aneks, s. 456.

9. Waw­rzy­niec został wcie­lony do armii i jak wspo­mi­nała jego żona: „Mój mąż Waw­rzy­niec Kulig brał udział w obro­nie kraju w 1939 r., aż do chwili roz­bi­cia pol­skiej armii. Po kilku mie­sią­cach walki i tułaczki oraz roz­bi­ciu jed­nostki, któ­rej szlak bojowy prze­bie­gał od Biel­ska przez Kęty, oko­lice Kra­kowa po Ukra­inę, wró­cił ranny w rękę i ciężko chory. Cho­ro­wał prze­szło trzy mie­siące, a po wyle­cze­niu, od maja 1940 do sierp­nia 1941 r., nale­żał do Bata­lio­nów Chłop­skich, które w tam­tym cza­sie dopiero się for­mo­wały. Fak­tem jest, że wró­cił z wojny z bro­nią krótką i przez cały czas od wyle­cze­nia do aresz­to­wa­nia czę­sto prze­by­wał poza domem, według oświad­cze­nia Józefa Borow­czyka (zamiesz­ka­łego w Porę­bie Wiel­kiej) mój mąż uczest­ni­czył we wszyst­kich taj­nych zebra­niach Bata­lio­nów Chłop­skich”.

10. W oko­li­cach wsi Brzesz­cze wydo­by­cie węgla pod­jęto bar­dzo późno. Do powsta­nia kopalni przy­czy­nił się kra­kow­ski praw­nik i przed­się­biorca dr Arnold Chaim de Porada Rapa­port. Patrz Aneks, s. 459.

11. W 1935 r. H. Göringa mia­no­wano naczel­nym dowódcą lot­nic­twa woj­sko­wego (Luft­waffe), a w roku następ­nym stał się odpo­wie­dzialny za wdra­ża­nie tzw. planu uzy­ska­nia nie­za­leż­no­ści surow­co­wej. Nie­miecka gospo­darka potrze­bo­wała łącz­nie 35 waż­nych surow­ców stra­te­gicz­nych, z któ­rych aż 33 trzeba było impor­to­wać. Patrz Aneks, s. 461.

12. Pod­obóz zało­żony na tere­nie dzi­siej­szej wsi Jawi­szo­wice. Osa­dzo­nych w nim więź­niów zatrud­niano przy wydo­by­ciu węgla kamien­nego w szy­bach Brzesz­cze i Jawi­szo­wice, a także przy roz­bu­do­wie obiek­tów kopal­nia­nych, w tym elek­trowni Kra­ftwerk „Andreas” w Brzesz­czach. Patrz Aneks, s. 461.

13. Zbrojna orga­ni­za­cja pol­skiego ruchu ludo­wego, któ­rej zada­niem była obrona wsi przed nie­miec­kim ter­ro­rem oraz nad­mierną eks­plo­ata­cją gospo­dar­czą. Patrz Aneks, s. 464.

14. Urząd Pracy.

15. Pie­czone kieł­ba­ski.

16. Sałatka ziem­nia­czana.

17. Stru­del jabł­kowy.

18. Bru­kiew, ina­czej też kwaki.

19. Począt­kowo ucieczki nie zda­rzały się czę­sto, choć pierw­sza nastą­piła już 6 lipca 1940 r. (uciekł Polak – Tade­usz Wie­jow­ski), a trwa­jący po jej ujaw­nie­niu karny apel był naj­dłuż­szy w histo­rii obozu (ok. 20 godzin). Zakłada się, że zasto­so­wane repre­sje, a przede wszyst­kim wła­śnie ów bru­tal­nie prze­pro­wa­dzony, dłu­go­trwały karny apel znie­chę­ciły więź­niów do podej­mo­wa­nia prób. Patrz Aneks, s. 434.

20. Oświę­cim­skim feno­me­nem była nie tyle sama pomoc nie­siona więź­niom, ile jej skala. Poma­gano głów­nie więź­niom pra­cu­ją­cym poza obo­zem ze względu na uła­twiony z nimi kon­takt. Patrz Aneks, s. 443.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: