Oczarowanie. Jak odzyskać zauroczenie światem - ebook
Oczarowanie. Jak odzyskać zauroczenie światem - ebook
Lekarstwo, którego wszyscy potrzebujemy.
Kojąca opowieść o tym, jak odzyskać dziecięcy zachwyt.
Gdy byłam dzieckiem, oczarowanie przychodziło do mnie z łatwością. Wyrastało z więzi, którą tworzyłam ze światem, z poczucia bliskości, które powstaje, gdy zauważamy innych.Mocno się napracowałam, aby to wszystko w sobie stłumić. Myślałam, że właśnie tak należy postąpić, by dorosnąć. Nie przyszło mi do głowy, że właśnie tracę coś ważnego. Teraz, gdy jestem dorosła, zastanawiam się, jak odzyskać zauroczenie światem. I co mogę zrobić, by uchronić moje dziecko przed utratą dziecięcego zachwytu.
Na szczęście oczarowania nie można zniszczyć. Czeka cierpliwie, aż przypomnimy sobie, że jest nam potrzebne. O tym właśnie jest ta książka.
Oczarowanie to poetycka opowieść o tęsknocie za powrotem do siebie, potrzebie zauważania i doświadczania świata wszystkimi zmysłami. Najnowsza książka autorki bestsellerowego Zimowania daje ukojenie i nadzieję, a przy tym pozwala zatrzymać się i znów poczuć na świecie jak u siebie w domu.
Katherine May ubrała w słowa to, co tak wiele z nas czuło i myślało.
Pozwól się oczarować!
Oczarowanie się udziela, serce się otwiera, wrażliwość się budzi, rany się zasklepiają. I do tego nie trzeba wiary, ale praktyki.
Ważna lekcja życia w zgodzie ze sobą i ze światem.
Ewa Woydyłło-Osiatyńska
Po współczującym, kojącym „Zimowaniu” i doceniającym rolę wyzwania w życiu „Przesileniu” dostajemy od Katherine May rozpływające się w zachwycie „Oczarowanie”. Książkę, która przypomina, że świat jest piękny nie tylko w swoich oczywistych siedmiu cudach: cudem może być dosłownie wszystko, nad czym pochylimy się z dostateczną uwagą i otwartym sercem. May pomaga czytelnikowi zatrzymać się po to, żeby bezinteresownym zachwytem obdarzyć wzór na liściu czy gładką doskonałość kamienia.
Potrzebna i piękna książka.
Justyna Bargielska
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9675-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy wreszcie ustaliłam, że leżę w łóżku, w którym sypiałam, będąc nastolatką, niemal usłyszałam skrzypienie metalowej ramy, a w myślach zaczęłam przewijać plan lekcji: „fizyka, historia, plastyka”. Jednak ta rzeczywistość okazała się nietrwała, rozwiała się niczym mgła i znów zaczęłam błądzić, przez chwilę wydawałam się jedynie kimś, kto wspomina tamtą dziewczynę. W końcu wróciłam do siebie, tej, która żyje teraz, leży w łóżku obitym niebieską tapicerką, przy oknie, przez które wlatuje morskie powietrze.
To było niezwykłe doświadczenie. Najczęściej po przebudzeniu jestem nikim, czystą świadomością pogrążoną w mroku, usiłującą poskładać wszystko w całość. Dziwne są te momenty, te chwile dryfowania, oderwania tożsamości. Te pauzy, podobne do wstrzymania oddechu. Zawsze jednak mijają, płuca robią wdech, słowa napływają. Fakty wracają pokrzepiającym strumieniem. Ponowne uruchomienie systemu. Jestem sobą.
Ostatnio trudno mi przeczytać stronę książki do końca. Myślałam, że ten problem minie razem z lockdownem, ale tak się nie stało. Uwaga nadal ześlizguje się nazbyt gładko, jak gdyby ktoś zbyt obficie ją naoliwił. Zamierzam zrobić jedno, tymczasem nieświadomość dyskretnie kieruje mnie w inną stronę. Ma wobec mnie odmienne plany. Mam obserwować, oglądać się za siebie, wypatrywać kolejnych zagrożeń.
Cały czas kupuję książki. Ludzie wciąż przysyłają mi nowe egzemplarze. Tomy stają się w moim domu zagrożeniem, chwieją się w stosach na każdym stoliku, gromadzą się niczym niezadowoleni obywatele na manifestacji. Ułożone w stertę obok biurka, obrastają niepokojącą warstwą kurzu.
Postanawiam ustawić kolejny regał, ale to przedsięwzięcie również mi się wymyka. Nie mogę mu poświęcić zbyt wiele uwagi. Jestem przecież zbyt zajęta obserwowaniem.
Ostatnio moje ręce ciągle szukają zajęcia. Dzieci wracają do szkoły, odwijam więc zakładkę w nogawkach szarych spodni Berta i ostrożnie wbijając szpilki, wyznaczam linię ściegu. Nie ma sensu kupować nowej pary. Wystarczą mu zaledwie na miesiąc. Tak szybko rośnie. Nie mogę już posadzić go sobie na kolanach i wziąć w ramiona. Po cichu robimy do tego małe przymiarki, ale zawsze wystaje jakaś ręka albo noga i któreś z nas próbuje się wykręcić z uścisku. Oboje tęsknimy za tym, bym mogła wziąć na siebie cały jego ciężar, lecz nie potrafię go udźwignąć. Zamiast tego siadamy przy sobie i staramy się przywołać wspomnienie tamtej bliskości.
Zajmuję się więc obniżaniem zakładek w spodniach, a wtedy przypomina mi się, jak w nudne letnie popołudnia uczyłam się fastrygowania na ścierkach. Babcia przyglądała się śpiesznym ruchom dziecięcych rączek i napominała, żeby równo kłaść szew i nie zaciągać nici za ciasno ani zbyt luźno. Zastanawiam się, czy szpilki mogłyby przytrzymać również mnie. Być może mogłabym ostrożnie przyfastrygować się do jednego miejsca.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat w wielu z nas narastało poczucie odrealnienia. Wydaje się, że już przed pandemią utknęliśmy w kołowrotku zmian, za którymi nie nadążamy. Kanały z wiadomościami na okrągło, trajkot mediów społecznościowych, podziały w rodzinach ustawiające najbliższych po przeciwnych stronach barykady: przepołowiono nas, rozkawałkowano, aż jako społeczność legliśmy w gruzach.
Gdyby istniał duch tych czasów, najbardziej byłby podobny do lęku. Od wielu lat ganiamy w popłochu jak króliki. Mignie nam przed oczami biały ogonek, odbieramy ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem i momentalnie rzucamy się do ucieczki, machając własnym białym ogonkiem przed nosami innych. To reakcja łańcuchowa, kaskada lęku pędząca chaotycznie przed siebie, porywająca kolejne zaniepokojone osobniki, które wysyłają własne sygnały ostrzegawcze. Uciekamy, i chociaż nie goni nas żaden drapieżnik, czujemy, jakbyśmy musieli umykać przed całym stadem drapieżców. Wszyscy bierzemy udział w tej gonitwie. Wszystko stało się niezwykle pilne, dlatego z roku na rok musimy biec coraz szybciej. Nie ma innego wyjścia. Możemy jedynie w panice gnać przed siebie i w kółko opowiadać o naszych lękach innym, którzy w zamian podzielą się z nami swoim przerażeniem.
Te czasy zmówiły się, aby dać nam odczuć, jacy jesteśmy malutcy. Wydaje się, że rzeczywistość nas przerosła. Chwiejna wartość numeryczna świata objawiła się w całej okazałości, wywierając na nas wrażenie podobne do wejrzenia w oblicze samego Boga: jej bezkresna złożoność i nieludzki ogrom poraziły nas. Nie byliśmy na to przygotowani. Teraz usiłujemy po prostu przetrwać na najbardziej podstawowym poziomie. To niekończąca się, niewdzięczna praca. Czasami można by pomyśleć, że napędzamy ogromną maszynę, która tak czy inaczej w końcu nas pochłonie. Jesteśmy zmęczeni. Jesteśmy na wskroś zmęczonymi ludźmi, którzy już nie czują się na świecie jak u siebie w domu. Nie widzimy innej drogi.
Tymczasem gdzieś na obrzeżach świadomości wyczuwamy pewną pustkę. Trudno ją nazwać, ale ma ona w sobie coś z lęku ogarniającego w środku nocy, coś dręczącego. To poczucie utraty sensu, które trudno nawet uchwycić. Odzywa się w chwilach, gdy nie potrafimy płynąć pod prąd konsumpcjonizmu. Gdy korzystanie ze smartfona przypomina uzależnienie. Gdy dociera do nas, że prowadzimy życie w warunkach sterowanych klimatyzacją i wcale nie mamy ochoty poczuć, jaka jest pogoda na zewnątrz.
Są to zwykłe, codzienne przejawy pustki. Najdotkliwiej odczuwamy ją jednak w chwilach, gdy chcąc wyrazić głęboki żal, znajdujemy jedynie pozbawione znaczenia frazesy. Gdy pragniemy podzielić się najmroczniejszymi fragmentami siebie, ale nie ma nikogo, kto byłby gotów zanurzyć się z nami w ten mrok. Coś utraciliśmy, coś zniknęło ze zbiorowej pamięci: wspólnota doświadczeń, która łączyła ludzkość od jej zarania. Zarzuciliśmy rytuały przejścia przeprowadzające nas od narodzin po śmierć, a przez to znaczna część ludzkiego doświadczenia pozostaje niewypowiedziana. Tak czy inaczej musimy stawić im czoła, robimy to jednak w odosobnieniu, w milczeniu, z rozmysłem izolując się od przyjaciół i sąsiadów, którzy przechodzą to samo. Trwając w tej ciszy, tracimy wieki mądrości, poczucie wielopokoleniowej wspólnoty. Otoczeni nieustanną paplaniną, cierpimy na przewlekłą samotność.
Coraz mocniej odczuwam, że brakuje mi jakiejś części siebie, tej, która potrafi dotrzymać kroku stale zachodzącym dramatycznym zmianom; która potrafi przewidzieć je, przeżyć i zintegrować z sobą, a nie jedynie zarządzać nimi. Z wiekiem ten brak staje się coraz bardziej dotkliwy. Rodzi się we mnie tęsknota, którą dopiero zaczynam rozumieć, pragnienie transcendentalnych doświadczeń, głębi, nadania sensu. Nie tylko świat musi się zmienić – również ja muszę przejść przemianę. Chcę złagodnieć, wyjść poza sztywne ramy empirycznego poznania, odnaleźć w sobie elastyczność. Potrzebuję dotrzeć do czegoś, co poeta John Keats nazwał „zdolnością negatywną”, do subtelnego i intuicyjnego sposobu myślenia, który pozwala wytrwać w „niepewności, tajemnicy, wątpliwościach bez irytującego zwyczaju sięgania po fakty i rozumowanie”1. Nieuchwytna magia świata przynosi ukojenie, ale ja nie potrafię jej przyjąć.
Utraciłam ważny element rozumienia, wbudowaną w naszą naturę wrażliwość. Bez niej rzeczywistość przypomina wodę z kranu zostawioną na noc w szklance, zwietrzałą i naszpikowaną chemikaliami, pozbawioną życia. Czuję się jak piorun, który potrzebuje uziemienia. Jestem niespokojna, w moim ciele drga nierozładowany potencjał energetyczny, pozbawiony punktu styczności, momentu wyładowania. Energia kumuluje się we mnie, wzbiera niczym burza, która nie chce nadejść. Trudno mi nawet opisać to wszechogarniające, nerwowe wrażenie, że ślizgam się po gładkiej powierzchni rzeczy z obawy, co czai się pod spodem. Chciałabym nauczyć się iść przez życie w lepszy sposób. Chciałabym znów doznać oczarowania.
Oczarowanie to małe cuda powiększone przez ich znaczenie, fascynacja pochwycona w sieć baśni i wspomnień. Składa się z niewielkich, wręcz homeopatycznych dawek podziwu: śladowych ilości zachwytu, które można odnaleźć tylko wtedy, gdy ich poszukamy. To poczucie, że łączy nas z innymi fragmentami rzeczywistości nieprzerwana nić istnienia i że w tym połączeniu ukryta jest pewna moc, majacząca na skraju naszej świadomości. To zapomniane spoiwo ziemskiego życia, nieuchwytna cząstka wiążąca zmienną substancję: umiejętność dostrzegania magii w sprawach codziennych, wchłaniania jej przez nasze umysły i ciała, karmienia się nią.
Bez niej brakuje mi podstawowego składnika odżywczego, minerału rodzącego się tylko w tej ziemi, którą mogę nazwać swoją.
Mam dziewięć, góra dziesięć lat, siedzę na tylnym siedzeniu w samochodzie matki. Jedziemy przez pola, które zaczynają się tam, gdzie kończy się nasze miasteczko, i zastanawiam się: „Czy tutaj jest pięknie?”.
Dla mnie z pewnością tak. Gdy minęło się rzędy identycznych domków zbudowanych po wojnie z prefabrykowanych betonowych kloców, wyjeżdżało się na otwartą przestrzeń i nagle zewsząd otaczała nas zieleń. Pola oczywiście leżały dość nisko i często były podtopione, obsadzone kapustą, upstrzone wronami. Nie mieliśmy spektakularnych widoków, może z wyjątkiem rozpościerającej się nad Tamizą panoramy elektrowni w Tilbury, ale nie znałam niczego innego, to był mój szeroki świat.
Czasami spacerowałam po polach z zaproszonymi po szkole koleżankami. Trzeba było przejść obok biblioteki i kilku sklepów, aż docierało się do gruntowej drogi poznaczonej głębokimi koleinami po kołach traktorów. Raz wydawało mi się, że zauważyłam przy drodze borsuka, ale gdy z dziecięcym przejęciem podkradłam się i przyjrzałam bliżej, okazało się, że to tylko czarny plastikowy worek na śmieci wydęty podmuchami wiatru. Nieopodal widniały jednak tropy, które mogły należeć do borsuka, i chociaż matka uznała, że to prędzej ślady dużego psa, nie zniechęciłam się. Postanowiłam pobrać odciski za pomocą woreczka gipsu i wody z butelki, które przyniosłam specjalnie w tym celu. Wyniki badania okazały się denerwująco niejednoznaczne: tak duże tropy mógł pozostawić pies, borsuk albo i yeti, tak sobie wyobrażałam.
Czy taki krajobraz może zapierać dech w piersiach? Zdaje się, że matka tak właśnie myślała, przynajmniej od czasu do czasu. Co którąś niedzielę, gdy miałyśmy wolną chwilę, jeździłyśmy do dziadków właśnie tą drogą, prowadzącą przez mokradła otoczone kwitnącymi na zielono rowami. Matka nazywała to „wyprawą przez ładną okolicę”. Czy rowy mogą uchodzić za cuda przyrody? Słyszałam, że roiło się w nich od węgorzy, wiedziałam też, że na bagnach było pełno szczurów z ogonami grubości kciuka, znosiły je do nas koty. To wszystko raczej nie przypominało natury pokazywanej w filmach dokumentalnych emitowanych w niedzielne popołudnia. Na widok znanej mi przyrody – tego, co żyło na pobliskich torfowiskach – kobiety w filmach komediowych piszczały z przerażenia.
W kanale przy miejscowej starej fabryce azbestu, British Uralite, gnieździły się łabędzie. Ludzie więcej gadali o masowej redukcji etatów niż o tym, co się działo z tymi, którzy nadal tam pracowali – o chorobie wyniszczającej płuca wielu mężczyzn z okolicy. Matka nie przepadała za wyprawami na łono przyrody, ale z jakiegoś powodu lubiła wybierać właśnie to miejsce do naszego kontaktu z naturą. Wiosną w kanale pojawiał się skrzek, a my próbowałyśmy wypatrzeć jaja w olbrzymich gniazdach uwitych przez łabędzie, starając się przy tym nie spłoszyć ptaków – wszyscy wiedzieli, że łatwo wpadają w zły nastrój. Ta przestrzeń, w której dzikie życie rozwijało się pomiędzy zardzewiałym metalem i poskręcanym drutem kolczastym, zawsze wydawała mi się rezultatem kompromisu. Przyroda w telewizji była wielka, oszałamiająca, a przede wszystkim odległa, nieobecna w najbliższym otoczeniu. Nasze życie wydawało się nijakie i małe w porównaniu z resztą świata.
Istniały jednak miejsca, których piękno zdawało się niezaprzeczalne. Po drodze do Maidstone, na wzgórzach przy miejscowości Blue Bell Hill znajdowało się kredowe urwisko, coś jak białe klify w Dover, tyle że pośrodku lądu. Uważałam, że te wysokie, poszarpane grzbiety dorównują swoim urokiem innym światowym cudom. W skrytości zastanawiałam się, czy przypadkiem nie są słynne. Mieliśmy też plażę Greatstone z wydmami porośniętymi kępami ostrej trawy i wybrzeżem cętkowanym różowymi małżami. Jeździliśmy tam w kilka samochodów parę razy do roku, wyśpiewując skautowskie piosenki, by skrócić drogę wijącą się między miasteczkami hrabstwa Kent. Kiedyś, gdy siedzieliśmy na kraciastych kocach, a mama popijała kawę z niebieskiego termosu, powiedziałam, że gdy dorosnę, chcę mieszkać nad morzem. Wszyscy się roześmiali.
– Piasek będzie ci się roznosił po całym domu – zauważyła mama.
– Będziesz musiała bez przerwy odkurzać – dodała babcia.
To mnie zdziwiło, ponieważ babcia tak czy inaczej bez przerwy odkurzała, a przecież mieszkaliśmy z dala od piaszczystych plaż. Zrozumiałam jednak, co chciały mi przekazać. Piękno jest niepraktyczne. I nie dla takich zwykłych ludzi jak my.
W moim życiu pojawiały się również inne rzeczy, które uznawałam za piękne, choć raczej nie budziły powszechnego zachwytu. Wiadra z brązowiejącymi płatkami róż, które rozstawiałam latem w ogrodzie, usiłując zrobić perfumy. Czerwone lampki na kominach po drugiej stronie rzeki zapalające się każdego wieczoru. Światła przejeżdżających za oknem samochodów błądzące po mojej kołdrze, gdy zasypiałam w gościnnej sypialni dziadków, do której wprowadziłam się po rozwodzie rodziców. Zdawałam sobie sprawę z tego, że obiektywnie rzecz biorąc, nie były to zjawiska urzekające swoim pięknem, ale ja dostrzegałam coś magicznego chociażby w akcie prześwitywania zewnętrznego świata do mojego pokoju.
Jednak najwspanialszą rzeczą, którą zapamiętałam z dzieciństwa, był sylwester, kiedy to dziadek wybudził mnie w środku nocy ze snu, żebym mogła wychylić się przez okno w sypialni z tyłu domu i zobaczyć na horyzoncie, jak fajerwerki rozświetlają niebo nad Londynem. Następnego dnia rano zastanawiałam się, czy to wszystko mi się przyśniło, ale bałam się zapytać, by nie usłyszeć, że tak. To były moje relikwie, moja liturgia, zbiór wspomnień trzymanych głęboko w ukryciu, żebym mogła do nich wracać. Obracając je w myślach, czułam łaskotanie w brzuchu, jak gdybym na coś czekała, jak gdyby coś miało się wydarzyć.
Oczarowanie przychodziło do mnie z łatwością, gdy byłam dzieckiem, ale mylnie uznałam je za rzecz małą, za prowincjonalną, wstydliwą przywarę, której należy się pozbyć w pędzie ku dorosłości. Teraz się zastanawiam, jak je odnaleźć. Okazuje się, że nie miało ono nic wspólnego z pięknem – przynajmniej nie w wielkim, obiektywnym tego słowa znaczeniu. Myślę, że w młodości wyrastało z więzi, którą tworzyłam ze światem wokół siebie, ze szczególnego rodzaju doświadczenia towarzyszącego chwilom, gdy poświęcamy czemuś uwagę, z poczucia bliskości, które powstaje, gdy dostrzegamy innych. Mocno się napracowałam, aby to wszystko w sobie stłumić. Myślałam, że właśnie tak należy postąpić, by dorosnąć. Poświęciłam na to lata wysiłku, lata powolnego, mozolnego zapominania. Nie przyszło mi do głowy, że właśnie coś tracę.
Jednak oczarowania nie można zniszczyć. Musimy jedynie przypomnieć sobie, że jest nam potrzebne. Teraz więc, gdy zaczynam go szukać, pojawia się: kruche, niepewne, ale niezmiennie czekające na mój powrót. Nagły błysk słońca zza przybrudzonej szyby. Złociste lśnienie piasku na dnie strumienia. Słowa szeptane przez liście.
„Niech zniknę” – pisała Simone Weil. – „Kiedy gdzieś jestem, kalam ciszę nieba i ziemi moim oddechem i biciem mego serca”2.
Tego właśnie szukam: ponownego wtopienia się w naturalny bieg świata, porwania przez nurt i zanurzenia się w nim tak głęboko, bym mogła zapomnieć o sobie.
To jednak wzniosły cel w chwili, gdy z trudem udaje mi się wprawić w ruch własny umysł.
1 J. Keats, _Complete Poetical Works and Letters of John Keats_, Boston 1899, s. 277 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2 S. Weil, _Ja i świat_ tejże, _Wybór pism_, tłum. C. Miłosz, Kraków 1991, s. 115.Gdy chcę opisać, jak się czuję w danym momencie, ostatnio najchętniej sięgam po słowo „rozstrojona”. Idealnie oddaje ono mój stan umysłu: zagubiona, zdezorientowana, nie w humorze. Przywodzi mi ono na myśl również jakieś przemieszczenie albo demontaż, jak gdyby osoba, która to odczuwa, została rozebrana na części pierwsze, rozsypujące się teraz na wszystkie strony. Być może mylę rozstrojenie z rozczłonkowaniem, ale wymawiając to słowo, zawsze wyobrażam sobie, jak moja głowa nagle odrywa się od reszty ciała. Prawdę mówiąc, dokładnie tak się teraz czuję. Nic nie znajduje się tam, gdzie powinno. „Rozstrojenie” to dość niewinne słowo opisujące bardzo poważny stan, lekkostrawne określenie kryzysu egzystencjalnego.
Naprawdę nie wiem, co się ze mną dzieje. Niby nic wielkiego, a jednak mnie obezwładnia. Jestem dziwnie pusta, pozbawiona myśli i energii. Nie mam pojęcia, na czym mijają mi dni, a jednak mijają. Każda czynność, którą jestem zmuszona wykonać – każde, najmniejsze nawet zobowiązanie – przychodzi mi z trudem. Wszystko mnie nuży. Pragnę spokoju, ciszy, samotności, chociaż nie wiem, co poczęłabym z sobą, gdybym zdołała osiągnąć stan idealnego osamotnienia. Chciałabym wierzyć, że poczytałabym, ale prawdę mówiąc, raczej położyłabym się spać. Jestem zbyt rozkojarzona, by zatopić się w lekturze. Jestem zbyt rozkojarzona, by robić cokolwiek. Mój mózg wydaje się funkcjonować gdzieś poza mną. Niby zupełnie pusty, a z drugiej strony niezdolny przyswoić niczego więcej. Jak gdyby zmienił się w bezużyteczny narząd, niezdatny do tego, by zauważać to, co chcę. Przestał współpracować. Zbywa wszystko pobieżnym muśnięciem uwagi.
Czas również zachowuje się dziwacznie. Opadł na nasz dom niczym śnieg, gromadząc się stertami w niektórych ciemnych kątach, z innych umykając. Położył się ciężką czapą na dachu, namacalny w niezrozumiały dla mnie sposób. Część urywków z codziennego życia grupuje się, tworząc niemal nieprzerwaną zbitkę zdarzeń. Co wieczór, gdy myję twarz, mam wrażenie, że stoję nad umywalką od kilku miesięcy. Czas zapętla się i kumuluje, dlatego chwilami martwię się, iż zastygła w tej łazienkowej pozie przeskoczę kolejne dziesięciolecia i zanim się zorientuję, zupełnie się zestarzeję. W innych znów momentach dzień tak bardzo się wlecze, że zaczynam się poważnie zastanawiać, czy ziemia na pewno wciąż się kręci, czy może jednak ugrzęzła.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej