Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oczy do wynajęcia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
7 lipca 2023
Ebook
29,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oczy do wynajęcia - ebook

Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!

Czy można zapomnieć o traumie z dzieciństwa, kiedy potwór, który brutalnie napadł i okaleczył twoją matkę znów jest na wolności?

Kilkanaście lat temu dr Alex Delaware leczył siedmioletnią Melissę, córkę Giny Dickinson - aktorki trwale oszpeconej przez groźnego psychopatę. Teraz dorosła już Melissa znów rozpaczliwie prosi psychologa Delaware o pomoc - napastnik z przeszłości właśnie wyszedł z więzienia i uzbrojony w kwas znów może skrzywdzić jej matkę i ją samą. Alex Delaware ma nadzieję, że obawy byłej pacjentki są przedwczesne, ale wygląda na to, że koszmarne wizje Melissy naprawdę się spełniają...Czy dr Delaware i detektyw Sturgis zdołają powstrzymać żądnego zemsty furiata i ocalić Ginę? Przed tobą pełna intryg opowieść o zbrodni, którą czyta się z zapartym tchem i żywiąc nadzieję, że fabuła tej książki nie była oparta na prawdziwych zdarzeniach.

Oto szósty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware’a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu.

PRIVATE EYES, Copyright © 1992 by Jonathan Kellerman

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-285-4088-6
Rozmiar pliku: 634 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Drogi Czytelniku!

Na _Oczy do wynajęcia_ składa się parę frapujących wątków: okoliczności zaginięcia kobiety, która, bojąc się o własne życie, nie opuszczała domu przez dwadzieścia lat, niszcząca moc tajemnic i skłonności do lęków, które porażają całe rodziny. Książka ta znacznie głębiej niż inne powieści z doktorem Alexem Delaware’em zapoznaje czytelnika z całą złożonością procesu psychoterapii, ukazując tę szczególną więź, jaka rodzi się pomiędzy terapeutą a pacjentem.

Mam szczęście być przedstawicielem dwóch fascynujących profesji — psychologii klinicznej i literatury. Stało się tak, ponieważ interesuje mnie natura ludzka — motywy działania, a szczególnie to, jak reagujemy na stres. Wybrałem powieść kryminalną dla ukazania wpływu morderstwa na sposób zachowania się ludzi. Odczuwam zarazem wielką satysfakcję, mogąc opisać te zagadki serca i umysłu, jakie udało mi się odkryć.

Wiele przyjemności z czytania życzy szczerze oddany

Jonathan KellermanROZDZIAŁ PIERWSZY

Praca terapeuty nie ma końca.

Wszak nie znaczy to, że pacjentom nie można pomóc.

Więź, która powstaje i umacnia się w ciągu wielu spotkań, każde po czterdzieści pięć minut — związek jaki rodzi się, gdy opłacone oczy mają wgląd w czyjeś prywatne życie — daje możliwości pewnego rodzaju nieetycznych nadużyć.

Niektórzy pacjenci wychodzą, żeby nigdy nie wrócić. Niektórzy nigdy nie rezygnują z terapii. Większość jednak znajduje się gdzieś pośrodku — zaczepiając się lekko zaledwie wypuszczonymi, delikatnymi listkami pnączy, przeżywając na przemian okresy euforii i depresji.

Zgadywanie, kto jak zareaguje na terapie jest tak nieracjonalne, jak przewidywanie wyników gry w ruletkę w Las Vegas albo stanu giełdy na Wall Street. Po paru latach praktyki zrezygnowałem ze stawiania jakichkolwiek hipotez.

Nie zdziwiłem się też wcale, kiedy po przyjściu do domu pewnego późnego lipcowego wieczoru dowiedziałem się, że Melissa Dickinson zostawiła mi wiadomość.

Musiało minąć z dziesięć lat od czasu, kiedy przestała przychodzić do mojego gabinetu, który niegdyś prowadziłem w posępnym, wielopiętrowym biurowcu w okolicy Beverly Hills.

Była dobrą pacjentką.

Nie tylko dlatego zatrzymałem ją w pamięci. Powodów było znacznie więcej...

Być psychologiem dziecięcym to idealne zajęcie dla kogoś, kto pragnie odnosić sukcesy. Stan dzieci polepsza się stosunkowo szybko i wymagają one znacznie mniej zachodu niż dorośli. Rzadko umawiałem się na spotkania częściej niż raz w tygodniu. Z Melissą zaczęło się od trzech razy, ze względu na jej poważny stan i specyficzne okoliczności. Po ośmiu miesiącach zmniejszyliśmy do dwóch razy w tygodniu, a po roku terapie odbywały się raz na tydzień.

Po dwóch latach leczenia rozstaliśmy się.

Stała się całkiem inną dziewczynką, ale nie byłem całkiem zadowolony, ponieważ jej sytuacja rodzinna, główna przyczyna problemów, wcale się nie zmieniła.

Czemu jednak miałbym ją leczyć wbrew jej woli?

„Mam już dziewięć lat, doktorze Delaware. Chcę swoje sprawy wziąć we własne ręce.”

Wysłałem ją w świat, oczekując jakiegoś znaku. Nie odezwała się przez parę tygodni. Gdy sam zadzwoniłem, miłym, ale stanowczym głosikiem poinformowała mnie, iż czuje się dobrze i zadzwoni na pewno, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba.

No i zaszła.

Długo nie widzieliśmy się.

Ma teraz dziewiętnaście lat.

Trzeba zapomnieć o przeszłości i przygotować się na spotkanie z zupełnie obcą osobą.

Zerknąłem na numer telefonu, który zostawiła.

Zaczynał się na 818. San Labrador.

Poszedłem do biblioteki i pogrzebałem chwilę w archiwum. Znalazłem jej teczkę.

Ten sam początek numeru, zmieniły się tylko ostatnie cztery cyfry.

Jeżeli się nawet gdzieś przeprowadziła, mieszka nadal w tym samym mieście.

Sprawdziłem datę ostatniego spotkania. Dziewięć lat temu. Urodziła się w czerwcu. W ubiegłym miesiącu obchodziła osiemnaste urodziny.

Ciekawe, jaka jest teraz. Czy się zmieniła?

Czemu się nie odzywała.ROZDZIAŁ DRUGI

Po dwóch sygnałach ktoś odebrał.

— Halo? — głos nieznajomej, młodej kobiety.

— Melissa?

— Tak.

— Mówi Alex Delaware.

— Witam! Nie sądziłam... Bardzo dziękuję za telefon. Myślałam, że zadzwonisz nie wcześniej niż jutro. Nie byłam nawet pewna, czy w ogóle się odezwiesz.

— Dlaczego?

— W książce telefonicznej... Przepraszam na chwilę.

Odłożyła słuchawkę. Słyszałem odgłosy przytłumionej rozmowy.

Za moment powróciła.

— W książce telefonicznej nie było adresu twojego gabinetu. Nie było żadnego adresu. Tylko nazwisko bez stopnia naukowego. Nie wiedziałam, czy to ten sam Delaware, czy jeszcze prowadzisz gabinet. Słyszałam, że pracujesz jako ekspert w sądzie.

— To prawda.

— Ach tak! Więc pewnie...

— Zawsze jestem do usług dla moich byłych pacjentów. Cieszę się, że zadzwoniłaś. Jak ci się żyje, Melisso?

— Dobrze — odrzekła pośpiesznie. Niewyraźne odgłosy, jakiś śmiech. — Pewnie się zastanawiasz, czemu dzwonię po tylu latach, prawda? Tym razem nie chodzi o mnie. Chodzi o mamę.

— Rozumiem.

— Nic strasznego... Och, kochanie, nie teraz. — Znów odłożyła słuchawkę. Znów jakieś rozmowy. — Naprawdę przepraszam. Nie mogę teraz swobodnie rozmawiać. Czy mogłabym przyjść... do ciebie?

— Naturalnie. Która godzina ci odpowiada?

— Im wcześniej, tym lepiej. Mam teraz czas. Koniec szkoły.

— Gratuluję.

— Dzięki. Dobrze mieć to za sobą.

— Pewnie. — Spojrzałem w kalendarz. — Może jutro w południe?

— Świetnie. Naprawdę bardzo się cieszę.

Opisałem jej, jak trafić do mojego domu. Podziękowała i wyłączyła się, zanim zdążyłem się z nią pożegnać.

Jak na rozmowę poprzedzającą spotkanie zdobyłem bardzo mało informacji.

Inteligentna, młoda osóbka. Wyrażała się jasno, konkretnie. Czy coś ukrywa?

Pamiętając ją jako dziecko, nie dziwiłem się, że o czymś nie chce mówić, a jednocześnie sama nie potrafi sobie z tym poradzić.

Chodzi o mamę.

To mogło wiele znaczyć.

Może poszukuje odpowiedniego psychoterapeuty? Więc jutrzejsza wizyta będzie prawdopodobnie krótką poradą. I wystarczy na następne dziewięć lat.

Zamknąłem jej teczkę pewien swych zdolności przewidywania.

Z powodzeniem mógłbym grać na automatach w Vegas albo zyskownie obracać akcjami na giełdzie.

Następnych parę godzin spędziłem pracując. Pisałem artykuł na temat moich doświadczeń z dziećmi zaatakowanymi zeszłej jesieni przez snajpera w szkole. W trakcie pisania odżyły niemiłe wspomnienia, silniejsze, niż mogłem się tego spodziewać; sztuka polegała na tym, żeby zachować tamten nastrój, nie roniąc nic z profesjonalnego, naukowego podejścia.

Rozpocząłem od czwartego rozdziału — pięćdziesiąt pięć stron rażąco niezręcznej prozy. Byłem przekonany, że nigdy nie uda mi się wszczepić ludzkich uczuć w gęstwinę terminów naukowych, indeksów, bibliografii i odnośników, o których zresztą zawsze zapominam.

O wpół do dwunastej odłożyłem pióro i oparłem się wygodnie, wciąż siedząc przy biurku. Moje oczy powędrowały na teczkę z aktami Melissy. Otworzyłem ją i przeczytałem:

„18 października 1978 r.”

Pamiętam, że tamten rok był bardzo upalny. Zaśmiecone ulice i smog nad miastem. W Hollywood od dawna nie było tak ciepłej jesieni. Niedawno otrzymałem pracę czasowego wykładowcy w Zachodniej Klinice Pediatrycznej. Wybierałem się do zachodniej części miasta, gdzie miałem parę umówionych wizyt.

Wykład był chyba udany. Behawioralna analiza nerwic występujących u dzieci. Same fakty i liczby, podane jak na szkiełku mikroskopowym. Wtedy myślałem, że dokonałem rzeczy niesłychanych. Sala wypełniona była pediatrami, którzy w większości prowadzili prywatne gabinety. Zbiegowisko ludzi, którzy zadają zbyt dużo pytań, chcąc koniecznie znaleźć jakiś błąd, zamiast skupić się na znaczących wątkach odczytu.

Z pytaniami uporałem się w piętnaście minut i właśnie wychodziłem z sali, kiedy podeszła do mnie młoda kobieta. Miałem wrażenie, że widziałem ją gdzieś przedtem.

— Doktor Delaware? Jestem Eileen Wagner.

Miała miłą, okrągłą twarz i spięte wysoko orzechowe włosy, ładne rysy, szerokie biodra. Ubrana była w białą męską koszulę, zapiętą pod samą szyję, tweedową spódnicę, sięgającą do kolan, i wygodne trzewiki. W ręku trzymała nową, czarną torbę podróżną, składającą się z dwóch części połączonych rodzajem zawiasu. Przypomniałem sobie, gdzie widziałem Eileen: rok temu w House Staff Roster, była po trzecim roku, stopień doktora medycyny otrzymała w którymś z ośmiu najlepszych uniwersytetów w Stanach, zwanych potocznie Ivy League.

— Witam panią doktor — powiedziałem, akcentując ostatnie słowo.

Uścisnęliśmy sobie ręce. Dłoń miała pulchną, bez biżuterii.

— Rok temu w Four West wygłosił pan wykład na temat patologicznych lęków. Byłam tam. Podobało mi się bardzo.

— Dziękuję.

— Dzisiaj również. Chciałabym panu polecić pacjenta, jeśli jest pan zainteresowany.

— Oczywiście.

Przełożyła torbę z jednej ręki do drugiej.

— Pracuję w Pasadenie w Fundacji Medycznej Cathcart, ale nie leczyłam tego dziecka. Zadzwoniło do naszego telefonu zaufania. Z początku nikt nie wiedział, co z tym począć. Skierowano je do mnie, ponieważ byłam jedynym pediatrą. Kiedy dowiedziałam się, w czym rzecz, natychmiast pomyślałam o panu. Ma to ścisły związek z pana dzisiejszym odczytem.

— Z prawdziwą przyjemnością służę pomocą, ale mój gabinet znajduje się w innej części miasta.

— Nic nie szkodzi. Przyjadą do pana, stać ich na to. Wiem, ponieważ parę dni temu skontaktowałam się z nimi. To jest mała dziewczynka. Ma siedem lat. Właściwie to z jej powodu tutaj przyszłam. Miałam nadzieję usłyszeć coś, dzięki czemu będę mogła jej pomóc. Teraz jednak widzę, że przekracza to moje możliwości. Tutaj trzeba specjalisty.

— Objawy nerwicy?

Skinęła głową.

— Ona żyje w nieustannym, gorączkowm niepokoju. Różnorodne, złożone stany lękowe i zaawansowana nerwica.

— Usłyszałem przed chwilą, że skontaktowała się pani z nimi. Czy to znaczy, że rozmawiała pani przez telefon?

Uśmiechnęła się.

— W Yale uczono nas, że „skontaktować się” oznacza wizytę domową. Zwykle nie rozpieszczam pacjentów i muszą się pofatygować do mojego gabinetu, ale tym razem sprawa jest bardziej złożona. Jej matka cierpi na agorafobię i nie wychodzi z domu od lat.

— Jak długo?

— Powiedziała „od lat”. Było widać, że ciężko jej o tym mówić, więc nie nalegałam i skupiłam się na dziecku.

— Słusznie — rzekłem. — Co to za dziecko?

— Dziewczynka ma na imię Melissa i boi się wszystkiego — ciemności, hałasów, jaskrawego światła, samotności, nowych sytuacji, sprawia wrażenie napiętej i roztrzęsionej. Może to cechy genetyczne, a może tylko naśladuje zachowanie matki. Mieszkają w ogromnym domu. To jedna z tych niesamowitych posiadłości w północnej części Cathcart Boulevard w San Labrador. Klasyczny San Labrador — hektary ziemi wokoło, ogromne pokoje, oddani służący, ochroniarze i strasznie wysokie ogrodzenia. Matka siedzi w swoim pokoju jak lady z epoki wiktoriańskiej, oddając się wiecznej hipochondrii.

Przerwała, dotykając ust koniuszkiem palca.

— Jest taką wiktoriańską księżniczką o niezwykłej urodzie. Z pewnym zastrzeżeniem: jedna strona jej twarzy pełna jest blizn. Zauważyłam lekki paraliż tej części twarzy — nieznaczne zablokowania mięśni w czasie mówienia. Gdyby nie była tak piękna — o tak regularnych rysach — nikt nie zwróciłby na to uwagi. Nie spostrzegłam zmian patologicznych. Rany zostały dobrze zagojone. Z pewnością była operowana przez najlepszych chirurgów plastycznych. Wygląda to na poparzenie albo na jakieś głębokie rany cięte. Może to właśnie jest źródłem jej problemów?

— A ta dziewczynka?

— Nie miałam okazji się jej przyjrzeć. Widziałam ją przez moment, kiedy wchodziłam. Mała, o delikatnej budowie, miłej powierzchowności, bardzo dobrze ubrana — zwykłe dziecko z bogatej rodziny. Kiedy odezwałam się do niej, natychmiast uciekła. Podejrzewałam, że schowała się gdzieś w pokoju matki, ponieważ w czasie rozmowy wciąż słyszałam jakieś odgłosy. Matka jak gdyby niczego nie zauważała, więc i ja nie zwracałam na to uwagi. Miałam i tak szczęście, że w ogóle mnie przyjęła.

— Nieprawdopodobne.

— Właśnie. Po prostu upiorne, chociaż matka była czarująca, ujmująca, taka subtelna.

— Wiktoriańska księżna — rzekłem. — Czy w ogóle nie wychodzi z domu?

— Tak powiedziała. Wyznała również, że to ją upokarza, ale nie na tyle, żeby zmusić do opuszczenia rezydencji. Kiedy zaproponowałam, żeby przyszła do mojego gabinetu, znieruchomiała jak sparaliżowana i zaczęły drżeć jej ręce. Zgodziła się jednak, żeby Melissę zobaczył psycholog. To wszystko.

— Dziwne.

— Nasza praca w ogóle jest dziwna.

Uśmiechnąłem się.

— Przyjmuje pan wyzwanie? — zapytała.

— Czy ta kobieta rzeczywiście pragnie pomocy?

— Najważniejsze jest to, że chce jej sama dziewczynka. To ona zadzwoniła do telefonu zaufania.

— Ma siedem lat i sama zadzwoniła?

— Dyżurna, która odebrała telefon, również nie mogła uwierzyć. Kiedyś zadzwonił do nas jakiś nastolatek z trądzikiem młodzieńczym, którego skierowano do dermatologa. Melissa zapewne zobaczyła naszą reklamówkę w lokalnym programie telewizyjnym i zapisała numer. Zatelefonowała po dziesiątej w nocy.

Eileen podniosła czarną torbę i otworzyła zamek. Wyjęła kasetę magnetofonową.

— Mam przy sobie dowód rzeczowy. Każda rozmowa jest rejestrowana. Poprosiłam, żeby skopiowano mi nagranie.

— Jak na swój wiek, Melissa jest wyjątkowo rozwinięta — zauważyłem.

— Właśnie. Szkoda, że nie spędzę z nią więcej czasu. Jest bardzo dobrze ułożonym dzieckiem, a przez to podatnym na terapię. — Przerwała na chwilę. — Jakże musiała cierpieć! Kiedy przesłuchałam nagranie, zadzwoniłam pod numer, który zostawiła dyżurnej. Matka nie miała pojęcia, że Melissa gdzieś telefonowała. Kiedy wytłumaczyłam jej, co zaszło, zaniosła się żałosnym płaczem. Kiedy jednak poprosiłam ją, żeby przyszła do mnie na rozmowę, odrzekła, że nie może, że jest chora. Domyśliłam się, że to może mieć związek z jakimś zaburzeniem psychicznym i zaproponowałam, że sama przyjdę. W ten oto sposób doszło do tej nieprawdopodobnej wizyty.

Podała mi kasetę.

— Proszę tego posłuchać. Coś w tym jest. Przyrzekłam jej, że porozmawiam z psychologiem. Ośmieliłam się podać jej pana nazwisko. Jednakże ostateczna decyzja należy do pana.

Wziąłem taśmę.

— Miło mi, że pomyślała pani właśnie o mnie, ale, prawdę mówiąc, wątpię, czy będę mógł jeździć do San Labrador.

— Melissa może sama przyjeżdżać. To znaczy przywiezie ją służący.

Pokręciłem przecząco głową.

— W takich wypadkach wymagana jest aktywna współpraca matki.

Zmarszczyła czoło.

— Tak wiem. Tak byłoby najlepiej. Czy nie zna pan jednak metody, która nie wymagałaby obecności rodziców? Chodzi o minimalne choćby zmniejszenie jej niepokoju. Cokolwiek, co by uchroniło jej psychikę przed całkowitym pomieszaniem. Im trudniejsze zadanie, tym większy splendor sukcesu.

— Może — odrzekłem — jeśli matka nie zniweczy mojej pracy.

— Mam nadzieję, że tego nie zrobi. Trudno jest przewidzieć jej reakcję, ale odniosłam wrażenie, że rzeczywiście kocha Melissę. Poczucie winy może być pomocną okolicznością. Proszę pomyśleć, co też musiała czuć, kiedy dowiedziała się, że jej własne dziecko zadzwoniło do telefonu zaufania. Ona wie bardzo dobrze, że nie powinno się tak wychowywać dzieci. Jednocześnie jednak nie potrafi pozbyć się własnych lęków. To musiał być dotkliwy cios. Wygląda na to, że teraz jest odpowiedni czas, żeby wykorzystać jej poczucie winy. Jeśli dziecku się polepszy, może wpłynie to pozytywnie na stan matki.

— A gdzie jest ojciec?

— Nie ma. To wdowa. Mąż zmarł zaraz po urodzeniu Melissy. Atak serca. Chyba był od niej dużo starszy.

— Z jednej, krótkiej rozmowy dowiedziała się pani niemało szczegółów.

Eileen zarumieniła się.

— Czasem udaje mi się. Nie chcę, żeby zakłócał jej pan życie i żądał spełnienia standardowych warunków koniecznych przy tego rodzaju terapii. Gdyby mieszkali bliżej, to i tak niczego by nie zmieniło. Matka nigdzie nie wychodzi. Dla niej pokonać kilometr, to jakby wyruszyć w podróż na Marsa. Jeśli teraz zrazi się do psychologów, już nigdy nie podejmie żadnych prób leczenia, więc trzeba tu kogoś, kto się zna na rzeczy. Po wysłuchaniu pana wykładów wiem, że jest pan odpowiednim człowiekiem. Gdyby przyjął pan tę sprawę, mogłabym się zrewanżować następnymi pacjentami.

— Dobrze.

— Pewnie pan myśli, że zbyt się w to angażuję. Może to i prawda, ale siedmiolatka, która dzwoni w ten sposób... W dodatku ten dom — uniosła brwi. — Musiałabym zamknąć gabinet, gdybym poświęcała każdemu pacjentowi tyle uwagi. Chociaż i tak daję z siebie, ile mogę. — Znów sięgnęła do torby podróżnej. — Proszę, oto potrzebne dane.

Podała mi kartkę z notatnika ze stemplem apteki, na której było napisane piórem: „Pacjent: Melissa Dickinson, urodz. 21.VI.71 r. Matka: Gina Dickinson.” I numer telefonu.

Włożyłem kartkę do kieszeni marynarki.

— Wielkie dzięki — rzekła z ulgą w głosie. — Przynajmniej nie będzie kłopotu z wypłatą honorarium. Oni nie korzystają z usług publicznej służby zdrowia.

— Kto ich leczy?

— Według słów matki mają w Sierra Madre lekarza rodzinnego, który dawniej opiekował się Melissą — szczepienia, szkolne badania okresowe. Fizycznie jest to bardzo zdrowe dziecko. Nie kontaktowali się z nim od lat. Chyba z powodu matki.

— Dlaczego?

— Wszystkiemu winne są te blizny. Jest jeszcze inna sprawa. To wciąż ten stary San Labrador — jego mieszkańcy nie potrafią się pogodzić z dwudziestym wiekiem. Jednak ona chce współpracować — wiem to z pewnością. Może nawet zostanę jej stałym lekarzem. Tak czy inaczej będę zobowiązana, jeśli przyśle mi pan wyniki leczenia. Jestem tym bardzo zainteresowana.

— Oczywiście — odparłem. — Wspomniała pani o szkolnych badaniach okresowych. Czy pomimo stanów lękowych Melissa uczęszcza do szkoły?

— Do niedawna tak. Służący zawozili ją i odbierali ze szkoły. Wywiadówki przeprowadzano telefonicznie. Prawdopodobnie to lokalny obyczaj i nie ma w tym nic niezwykłego, ale nie jest to najlepsze dla dziecka. Rodzice nigdy nie pokazali się w szkole. Melissa jest bardzo zdolną uczennicą, ma same piątki. Matka nie omieszkała pokazać mi świadectw córki.

— Co znaczy „do niedawna”?

— Ostatnio wystąpiły objawy fobii szkolnej: narzekanie na samopoczucie, płacz rankiem przed pójściem do szkoły. Mówiła, że boi się gdziekolwiek iść. Matka nie nalegała i pozwalała jej zostać. Według mnie są to objawy chorobowe.

— Na to wygląda.

— Chce odgrodzić się od środowiska zewnętrznego. To logiczna konsekwencja jej stanu.

— Przybieranie rodzaju kolczugi — orzekłem. — Widzę, że mamy tu do czynienia z potężną zbroją.

Pokiwała głową.

— Gdyby udało się to wyeliminować, czyż nie byłoby to wspaniałe osiągnięcie?

Przyjmowałem pacjentów przez całe popołudnie. W końcu nie było już nikogo. Kiedy uporządkowałem rzeczy na biurku, wysłuchałem taśmy.

-

Głos kobiety: Halo, telefon zaufania, słucham.
-

Głos dziecka (ledwo słyszalny): Halo.
-

Głos kobiety: Proszę mówić.
-

Cisza.
-

Głos dziecka: Czy to (gardłowy głos, jakieś dźwięki w tle)... szpital?
-

Gk: To jest telefon zaufania przy Klinice Cathcart. Czym mogę służyć?
-

Gd: Potrzebuję pomocy. Jestem...
-

Gk: Słucham?
-

Cisza.
-

Gk: Proszę mówić dalej.
-

Gd: Ja... Ja się boję.
-

Gk: Czego się boisz, kochanie?
-

Gd: Wszystkiego.
-

Cisza.
-

Gk: Czy w pobliżu znajduje się coś lub ktoś, czego się obawiasz?
-

Gd: ...Nie.
-

Gk: Nie ma nikogo?
-

Gd: Nie ma.
-

Gk: Czy grozi ci jakieś niebezpieczeństwo?
-

Cisza.
-

Gk: Kochanie?
-

Gd: Nie.
-

Gk: Nie ma żadnego niebezpieczeństwa?
-

Gd: Nie ma.
-

Gk: Jak ci na imię, dziecko?
-

Gd: Melissa.
-

Gk: Melissa i jak dalej?
-

Gd: Melissa Anne Dickinson. (Zaczęła literować nazwisko.)
-

Gk: Melisso, ile masz lat?
-

Gd: Siedem.
-

Gk: Czy dzwonisz z domu?
-

Gd: Tak.
-

Gk: Czy znasz swój adres?
-

Płacz.
-

Gk: Uspokój się. Czy coś niepokoi cię? Dobrze się czujesz?
-

Gd: Ja się tylko boję... zawsze.
-

Gk: Zawsze się czegoś lękasz?
-

Gd: Tak.
-

Gk: Czy jednak teraz nic ci nie przeszkadza, czy nie obawiasz się czegoś w tej chwili? Czegoś albo kogoś w twoim domu?
-

Gd: Tak.
-

Gk: Co to jest?
-

Gd: Nie. Teraz nic. Ja... (Pochlipywanie)
-

Gk: Co ci dziecinko?
-

Cisza.
-

Gk: Czy zdarza się, że zaczynasz się bez powodu czegoś bać?
-

Gd: (Szeptem) Nie.
-

Gk: Czy twoja mama wie, że dzwonisz?
-

Gd: Nie. (Płacz)
-

Gk: Czy byłaby zła, gdyby się dowiedziała, że dzwonisz?
-

Gd: Nie. Ona jest...
-

Gk: Słucham Melisso.
-

Gd: ...dobra.
-

Gk: Masz dobrą mamę?
-

Gd: Tak.
-

Gk: I nie boisz się mamy?
-

Gd: Nie.
-

Gk: A twój tata?
-

Gd: Nie mam taty.
-

Cisza.
-

Gk: A może boisz się kogoś innego?
-

Gd: Nie.
-

Gk: Czy wiesz, czego się dokładnie boisz?
-

Cisza.
-

Gk: Melisso?
-

Gd: Ciemności... włamywaczy... czegoś nieokreślonego.
-

Gk: Ciemności i włamywaczy. I czegoś nieokreślonego. Kochanie, jak to, czegoś nieokreślonego?
-

Gd: Och, wszystkiego... wszystkich rzeczy. (Płacz)
-

Gk: Dobrze, moja mała. Pomożemy ci. Nie odkładaj słuchawki przez jedną chwilę, dobrze? (Trzaski)
-

Gk: No dobrze. Jesteś tam?
-

Gd: Tak.
-

Gk: Grzeczna dziewczynka. Czy znasz adres, ulicę, przy której mieszkasz?
-

Gd: (Bardzo szybko) Sussex Knoll dziesięć.
-

Gk: Możesz powtórzyć?
-

Gd: Sussex Knoll. Dziesięć. San Labrador. Kalifornia. Dziewięć–jeden–jeden–zero–osiem.
-

Gk: Doskonale. Mieszkasz w San Labrador? To jest bardzo blisko od nas, od kliniki.
-

Cisza.
-

Gk: Melisso?
-

Gd: Czy jest taki lekarz, co mnie wyleczy? Bez zastrzyków?
-

Gk: Oczywiście, że jest. Wkrótce go zobaczysz.
-

Gd: (Mówi coś niewyraźnie.)
-

Gk: Co powiedziałaś?
-

Gd: Dziękuję.

Trzaski na łączach i kompletna cisza. Wyłączyłem magnetofon i wykręciłem numer, który zapisała mi Eileen Wagner. Odpowiedział skrzeczący męski głos:

— Rezydencja Dickinsonów.

— Proszę z panią Dickinson. Mówi doktor Delaware. Dzwonię w sprawie Melissy.

Mężczyzna odkaszlnął

— Pani Dickinson nie może teraz rozmawiać. Prosiła jednak przekazać, że Melissa zjawi się u pana w gabinecie, kiedy pan sobie tylko zażyczy, w godzinach pomiędzy trzecią a czwartą trzydzieści.

— Kiedy będę mógł porozmawiać z panią?

— Nie wiem, ale poinformuję panią o pana telefonie. Jaki dzień panu odpowiada?

Otworzyłem książkę wizyt.

— Środa, godzina czwarta.

— Dobrze, doktorze. — Wyrecytował mój adres. — Czy to adres aktualny?

— Tak. Chciałby jednak porozmawiać z panią Dickinson przed środą.

— Przekażę to pani.

— Kto przywiezie Melissę?

— Ja, proszę pana.

— A pan się nazywa...

— Dutchy. Jacob Dutchy.

— Jaki jest pana stopień pokrewieństwa z...

— Pracuję u pani Dickinson. A jeśli chodzi o honorarium, czy zależałoby panu na jakimś szczególnym sposobie rozliczenia?

— Może być czek.

— W jakiej wysokości?

Wymieniłem mu opłatę za godzinę.

— Dobrze. Do widzenia, doktorze.

Następnego ranka posłaniec doręczył mi szarą kopertę. Wewnątrz znajdowała się mała różowa koperta, a w środku kartka wytwornego papieru listowego. W niej zaś leżał czek.

Czek opiewał na trzy tysiące dolarów. Miał adnotację: „Opłata za leczenie Melissy.” W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku suma taka starczała na opłacenie czterdziestu spotkań terapeutycznych. Pieniądze pochodziły z konta długoterminowego „Pierwszego Banku Powierniczego” w San Labrador. W lewym górnym rogu było wydrukowane:

R.P. DICKINSON, ADMINISTRATOR

DEPOZYTU RODZINNEGO OD DNIA 5.XI.71

SUSSEX KNOLL 10

SAN LABRADOR, KALIFORNIA 91108

Na papierze czerpanym ze znakiem wodnym Crane było u góry napisane ozdobnym charakterem pisma: „Regina Paddock Dickinson”.

Poniżej zaś: „Drogi doktorze Delaware! Dziękuję, że zgodził się Pan leczyć Melissę. Pozostaniemy w kontakcie. Szczerze oddana Gina Dickinson.”

Perfumowany papier. Mieszanina różu i powietrza alpejskiego. Nie zmieniło to jednak faktycznej treści listu:

„Nie dzwoń do nas, plebejuszu. To my będziemy się kontaktować z tobą. Załączamy smakowity czek w razie jakiegokolwiek sprzeciwu.”

Wykręciłem numer rezydencji Dickinsonów. Tym razem odebrała kobieta. W średnim wieku, francuski akcent, głos nie tak skrzekliwy jak u Dutchy’ego.

Inny tembr, ale ta sama pieśń: „Nie można rozmawiać z Madame. Nie, niestety, nie wiadomo, kiedy będzie można.”

Zostawiłem swoje nazwisko. Zatrzymałem wzrok na czeku, wpatrując się w cyfry. Leczenie jeszcze się nie rozpoczęło, a już straciłem panowanie nad sytuacją. Tak nie powinno się robić. To nie leży w interesie pacjenta. Jednakże sprawę powierzyła mi Eileen Wagner.

A głos na kasecie zwracał się do mnie, mówił bezpośrednio do mnie: „...taki lekarz, co mnie wyleczy? Bez zastrzyków?”.

Długo nad tym myślałem. Postanowiłem w końcu, że ten jeden jedyny raz mogę odstąpić od moich zasad. Ciekawe, czy uda mi się porozumieć z tą małą dziewczynką i na tyle jej pomóc, żeby zadziwić wiktoriańską księżnę.

Stanę się Doktorem Wybawicielem.

Wtedy nie odmówią mi niczego.

Czek zrealizowałem w porze lunchu.ROZDZIAŁ CZWARTY

Telefon milczał do końca wieczora i przez pół następnego dnia. O piątej po południu postanowiłem, że znów wypytam Dutchy’ego — tym razem nie zasłoni się „niezręczną sytuacją”.

Lecz Dutchy nie pojawił się. Zamiast niego Melissę przywiózł Meksykanin — człowiek pod sześćdziesiątkę, niski, przysadzisty i nad wyraz umięśniony pomimo swojego wieku, z cienkim wąsikiem i zakrzywionym nosem. Ręce miał tak zgrubiałe i zbrązowiałe, że przypominały pień drzewa cedrowego. Miał na sobie ubranie robocze koloru khaki, buty z gumową podeszwą, a brzuch zasłaniał poplamionym, beżowym, płóciennym kapeluszem.

— To jest Sabino — poinformowała mnie Melissa — opiekuje się naszym ogrodem.

Przywitałem się, podając swoje nazwisko. Ogrodnik uśmiechnął się nieporadnie i odrzekł cicho:

— Hernandez Sabino.

— Dziś przyjechaliśmy ciężarówką — ciągnęła Melissa — i patrzyliśmy na wszystkich z góry.

— Gdzie jest Jacob? — zapytałem.

Wzruszyła ramionami.

— Jest czymś zajęty.

Gdy wymieniłem imię Dutchy’ego, Hernandez jeszcze bardziej się wyprostował.

Powiedziałem mu, że Melissa będzie wolna za czterdzieści pięć minut. Wtedy zauważyłem, że nie ma zegarka.

— Proszę tutaj poczekać, jeśli pan sobie życzy — rzekłem — albo proszę przyjść o piątej czterdzieści pięć.

— Zgoda — odparł, ale nie poruszył się.

Wskazałem mu krzesło.

— Ach tak — wystękał i usiadł, wciąż ściskając kapelusz obiema rękami.

Wprowadziłem Melissę do gabinetu.

Trudny jest los uzdrawiacza: nie należy zwracać uwagi na drażniący sposób bycia dorosłych i myśleć tylko o dziecku.

Tego dnia musiałem się szczególnie mocno skoncentrować.

Melissa zaczęła mówić natychmiast, gdy tylko zajęła miejsce na kozetce. Nie podnosząc wzroku, recytowała listę strachów, lęków i obaw głosem śpiewnym i zdecydowanym. Najwyraźniej solidnie przygotowywała się do sesji. Mrużyła oczy, a jej głos przybierał na sile, przechodząc w jękliwy krzyk. Wtedy urywała, drżąc z przerażenia, jakby wyobraziła sobie coś, czego nie sposób przekazać słowami.

Zanim zdążyłem cokolwiek wtrącić, znowu mówiła szeptem, jakim dzieci zwierzają się ze swoich najskrytszych tajemnic, a chwilę potem skrzekliwym głosem, jak z radia z zepsutym potencjometrem.

— Potwory... coś wielkiego...

— Co to takiego?

— Nie wiem... coś złego.

Znów zamilkła. Jej dolna warga poczęła drżeć.

Położyłem dłonie na jej napiętych ramionach.

Otworzyła oczy i rzekła:

— Wiem, że to wszystko moja wyobraźnia, ale nie potrafię się przestać bać.

— Koszmary bywają bardzo męczące.

Mówiłem spokojnym głosem, a ona wprowadzała mnie w swój świat. Dałem się ponieść jej słowom, wyobrażając sobie te pomrukujące, szczerzące długie ostre kły, zamaskowane kapturami hordy bezkształtnych cieni, czyhające w ponurym zmierzchu. Drzwi do pułapki osnute mrokiem. Drzewa przeistaczające się w wiedźmy, krzaki — w zdradliwe oparzeliska, księżyc — w potworny, żarłoczny ogień.

Siła empatii. I nie tylko to. Wspomnienia innych nocy, jakże dawno temu, kiedy jako chłopiec leżałem w łóżku, wsłuchujący się w wiatr nad Missouri... Oderwałem się od tych reminiscencji i skupiłem na jej słowach:

— ...i dlatego nienawidzę snu. Sen przynosi sny.

— Jakie sny?

Zadrżała i potrząsnęła główką.

— Robię wszystko, żeby nie zasnąć, ponieważ razem ze snem przychodzą te sny.

Wziąłem jej dygoczącą dłoń i uspokoiłem ją dotykiem, używając przy tym techniki uśmierzania lęków, polegającej na monotonnym szepcie — mruczeniu.

— Czy śnisz jeden zły sen każdej nocy? — zapytałem.

— Czasem więcej niż jeden. Mama powiedziała, że kiedyś było ich siedem.

— Siedem złych snów jednej nocy?

— Tak.

— Czy je pamiętasz?

Uwolniła rękę, zamknęła oczy i poczęła mówić bezbarwnym głosem. Siedmioletni psychiatra prezentujący przypadek kliniczny na konferencji naukowej. Przypadek pewnej bezimiennej dziewczynki, która budzi się ze snu zlana zimnym potem w łóżku swojej mamy, rzucając się jak w ataku epilepsji, z gwałtownie bijącym sercem, palcami kurczowo zaciśniętymi na prześcieradle, żeby nie spaść nagle w bezdenny, olbrzymi, czarny wykop. I chociaż palce ma wbite w pościel, czuje, jak wszystko wzlatuje wysoko, niczym latawiec z urwanym sznurkiem, żeby spaść potem w bezdenną otchłań. Płacząc w ciemności, szuka ciepłego ciała matki, której ramiona obejmują ją w łagodnym, sennym uścisku.

Leżąc na plecach, zmrożona strachem, wpatruje się w sufit, próbując wmówić sobie, że pełzające po nim cienie nie są — nie mogą być — prawdziwe. Wdychając perfumy mamy, wsłuchuje się w jej pochrapywanie. A gdy upewnia się, że mama śpi głęboko, przytula się do jej twarzy. Do nie uszkodzonego policzka... zawsze do tego samego policzka.

Otwarła oczy. Rzuciła raptowne spojrzenie na drzwi.

Więzień, któremu nadarza się sposobność udeczki.

Pochyliłem się nad nią i powiedziałem, że się spisała na medal i że resztę czasu możemy spędzić na rysowaniu i zabawie.

— Boję się swojego pokoju — rzekła.

— Dlaczego?

— Jest taki wielki.

— Zbyt duży dla ciebie?

Zawstydziła się, jakby z nieoczekiwanego poczucia winy.

Poprosiłem, żeby opowiedziała mi o swoim pokoju.

Zaczęła go barwnie opisywać.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: