Oczy królowej - ebook
Oczy królowej - ebook
Krew, spiski i początki tajnych służb Jej Królewskiej Mości!
W pierwszej odsłonie serii „Agenci Korony” człowiek, który zostanie pierwowzorem agentów MI6, chroni Anglię i Jej Wysokość królową Elżbietę I przed niegodziwymi planami Hiszpanii wrogiej protestanckiemu wolnomyślicielstwu.
Po stuleciach nędzy, prześladowań religijnych i barbarzyńskich obyczajów Europa nareszcie otwiera się na nowe idee. Uczeni, filozofowie i poeci wierzą, że będzie to epoka rozumu i nadziei dla wszystkich bez wyjątku. Niestety Hiszpania nadal poluje na tych, którzy ośmielają się sprzeciwić katolickiej ortodoksji, i wyrzyna ich w pień.
Tylko jeden kraj może stawić czoło mrocznym siłom zagrażającym renesansowym przemianom – jest nim Anglia, którą włada niezwykle inteligentna Elżbieta I. Odważna i uparta, ale też świadoma, że tej wojny nie wygra samym orężem. W momencie, gdy angielski skarbiec świeci pustkami, potrzebuje broni, dzięki której uda się jej stoczyć zupełnie inną wojnę… Wojnę podstępów, tajnych szyfrów i sekretów.
Charyzmatyczny John Dee, uczony, żołnierz i alchemik, jest lojalny jedynie wobec nauki… i swojej władczyni. Dla niej, kobiety, której nie wolno mu kochać, jest gotów ryzykować życie. I tak staje się „oczami królowej”.
Oczy królowej to trzymający w napięciu, emocjonujący thriller historyczny, idealny dla fanów Kena Folletta i Dana Browna.
Zwariowany thriller historyczny - świetnie nadający się na adaptację kinową, bezgranicznie angażujący uwagę odbiorcy”. - „New York Times Book Review”Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-852-3 |
Rozmiar pliku: | 885 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Jestem jej dozgonnie wdzięczny za wszystko, czego mnie nauczyła._
LEOPOLDO GOUTROZDZIAŁ PIERWSZY
Saint-Marceau, Paryż, 24 sierpnia 1572
Zaczęło się od bicia dzwonu w nocy – zawsze przypuszczał, że taki będzie początek.
– Na miłość boską, co się dzieje?! – pyta go żona i głęboko wzdycha. – Już świta, a ja nie zmrużyłam oka.
– Ciii – szepcze. – Jeszcze ciemno. Połóż się i śpij. Niebawem zamilknie.
Ale bicie dzwonu nie ustaje. Jego głos, ponury i natarczywy, wciąż się rozlega. Po chwili Francis Walsingham zostawia w łożu podenerwowaną żonę w zaawansowanej ciąży, podchodzi do okna, otwiera okiennicę i spogląda ponad skromnymi dachami sąsiadów na północ, w kierunku miasta, skąd dobiegają dźwięki.
– Dzwon Saint-Germain – podpowiada mu córka, która się przebudziła. Sypia na sięgającym mu do kostek łóżku wysuwanym spod łoża rodziców.
– Masz dobry słuch – chwali ją szeptem.
– Co się stało? – pyta dziewczynka. – Śniły mi się strachy.
Ojciec uspokaja ją zdawkowo, szukając po omacku kaftana.
– Francis? – odzywa się jego żona.
– Przed świtem wrócę – zapewnia.
Wychodzi na korytarz. Zastaje tam Olivera Fellowesa, swego wywiadowcę, który jest już w kaftanie i pludrach i trzyma zapaloną świecę w dłoni. To syn starego przyjaciela Walsinghama, Johna Fellowesa, dwudziestolatek, młodzian w porównaniu z czterdziestoletnim Walsinghamem, przystojny, z rudawymi włosami i starannie przystrzyżoną brodą.
– Dobrze, że jesteś, Oliverze – mówi Walsingham. – Wstałeś tak wcześnie czy dopiero wracasz?
Pomimo zaniepokojenia biciem dzwonu Fellowes odpowiada ze śmiechem.
– Nieustannie pracuję, sir – kłamie.
Walsingham również się śmieje.
Ostatni raz na długo, bo przez wiele nadchodzących dni nie będzie miał po temu powodów.
– Co to może znaczyć pańskim zdaniem? – pyta Fellowes.
– Z pewnością nic dobrego.
Schodzą po wąskich schodach do wyjścia, gdzie odźwierny – krępy Francuz wiary reformowanej – czeka już z latarnią, gotów odryglować drzwi. Na dziedzińcu uderza ich rozgrzane sierpniowe powietrze. Wszyscy trzej wpatrują się w rozgwieżdżoną noc nad Paryżem.
– Nigdzie się nie pali – ocenia odźwierny. – W nocy pożar widać i czuć z daleka.
– W takim razie dlaczego dzwonią? – zastanawia się Fellowes. – Z okazji jakiegoś święta?
– Rano zaczyna się dzień Świętego Bartłomieja – wyjaśnia odźwierny. – Ale nie, nie o to chodzi.
Wtedy Fellowes dodaje cicho:
– Chyba nie o Coligny’ego? Czyżby aż tak szybko?
Walsingham właśnie tego obawia się najbardziej… Że Gaspard de Coligny, przywódca hugenotów, zmarł z powodu odniesionych ran.
Dwa dni wcześniej ktoś próbował zabić Coligny’ego, z okna na piętrze strzelając z arkebuza, ale tylko zranił go w łokieć i pozbawił palców. Mało prawdopodobne, żeby z tego powodu Coligny umarł, chyba że rana mu się nie goiła i wdało się zakażenie.
A może jednak nie żyje?
Gdyby rzeczywiście tak było, to nie wiadomo, jak dalej potoczą się sprawy. Czy hugenoci będą szukać odwetu na katolikach? A może katolicy uprzedzą hugenotów i na nich ruszą? Paryż to beczka prochu. Francja jest beczką prochu. Cały chrześcijański świat nią jest.
– Nie – Walsingham zwraca się do Fellowesa. – Moja córka ma rację. Bije dzwon Saint-Germain, kaplicy królewskiej, a katolicy z pewnością nie ogłaszaliby żałoby po Colignym.
Fellowes przyznaje mu rację, ale stwierdzenie, czym nie jest to, co się dzieje, wcale nie pomaga w ustaleniu, czym jest.
W tym momencie odzywa się kolejny dzwon, a chwilę później następny.
„Chryste Panie! Porozumiewają się” – myśli Walsingham.
Czuje ucisk w żołądku. Czyli sprawdziły się jego przewidywania. Dzieje się to, czego najbardziej się obawiał.
– Wyślij kogoś do sir Philipa. Trzeba go obudzić – poleca odźwiernemu. – Również Tewlisa i jego podkomendnych. Niech wygaszą ogień i zatrzymają kobiety w domu.
Odźwierny chrząka i rusza do sir Philipa Sidneya, sekretarza Walsinghama, potem do Tewlisa, dowódcy jego straży.
– Posłuchaj, Oliverze – Walsingham zwraca się do Fellowesa. – Zanim rozpęta się zawierucha, mamy do wykonania pewne zadanie. Postaraj się o kilka rapierów. Może uda ci się zdobyć jeszcze jakąś inną broń. I jak najszybciej spotkajmy się w stajni.
Fellowes marszczy czoło.
– Mam wezwać oddział straży?
– Nie. Najlepiej, żebyśmy tę sprawę załatwili we dwóch. Bez zbędnego zwracania na siebie uwagi.
Fellowes spogląda na niego przenikliwie.
– Pani Cochet? – pyta.
Walsingham przelotnie się uśmiecha. „Aha – myśli. – Jeszcze jeden zniewolony urokami Isobel Cochet”.
– Nie – odpowiada. – Liczę, że ona zostanie w Luwrze. Tam będzie bezpieczna, bez względu na to, co się wydarzy.
„Owszem, Isobel Cochet będzie bezpieczna wszędzie tam, gdzie się pojawi, i w każdych okolicznościach” – myśli. Przynajmniej taką ma nadzieję. Ostatecznie sam umieścił ją w Luwrze, by była jego uchem pod drzwiami i okiem przy dziurce od klucza. Gdyby się jej cokolwiek przydarzyło, to właśnie on, Francis Walsingham, musiałby stanąć oko w oko z jej córką – która pewnie ma teraz około sześciu lat – i powiedzieć dziewczynce, że jej matka nie żyje. Tak samo jak kiedyś przyszło mu osobiście powiadomić Isobel, że jej mąż zginął u niego na służbie.
Nieco później spotyka się z Fellowesem w oświetlonej pochodniami stajni znajdującej się za rezydencją, pilnowanej przez niebudzącego zaufania stajennego. Walsingham przypina rzadko używany pas i wsuwa rapier do pochwy. Wyprowadza konia na dziedziniec, a Fellowes rusza za nim.
Sir Philip Sidney wstał z łóżka, poprawił włosy i właśnie z odkrytą głową wychodzi na zewnątrz.
– Co się dzieje? – pyta.
– Przejmij pieczę nad rezydencją – poleca mu Walsingham. – Oliver i ja wyjeżdżamy na godzinę, najwyżej dwie. Gdybyśmy w tym czasie nie wrócili, wiesz, co robić.
Wszystko spalić i ewakuować rezydencję. Owszem, wie. Mimo to na jego urodziwej twarzy rysuje się niepokój.
– Nie mógłbym jechać zamiast pana? – pyta, chociaż zna odpowiedź.
Walsingham dosiada konia.
– Dziękuję, sir Philipie, ale to jest… – urywa.
Wszyscy trzej wiedzą, o co chodzi.
– Gotowy? – Walsingham zwraca się do Fellowesa.
Wywiadowca kiwa głową.
Gdy otwierają się wrota, w dalszym ciągu panuje mrok, ale niebo na wschodzie przybrało już krwistoczerwoną barwę, gdzieniegdzie poprzeplataną zielenią. W Paryżu biją już wszystkie dzwony.
Wyruszają. Kierują się w stronę Petit Pont, pozostawiając za sobą zamknięte bramy.
Saint-Marceau to skromna osada w znacznej części zamieszkana przez zwolenników reformacji, miejsce, gdzie Walsingham z trudem się utrzymuje za kwotę, którą dziennie ma do dyspozycji. Na drogę wylegli zatroskani ludzie. Stoją przed drzwiami ciągnących się wzdłuż niej domów. Na tle ciemności jasnym blaskiem odbijają się ich blade jak płótno twarze, a oni wsłuchują się w głos dzwonów. Chcą wiedzieć, co się dzieje.
Wiadomości docierają dość szybko. Walsingham i Fellowes przejechali zaledwie sto kroków, gdy widzą mężczyznę, który na rozpędzonym koniu wypada z miasta przez porte Saint-Marcel i przebija się przez grupę pierzchających na boki strażników.
– Zabili Coligny’ego! – krzyczy jeździec. – Katolicy! Wyrzucili go przez okno! Nadciągają tędy! Po drodze mordują! Uciekać! Uciekać! Na miłość boską! Wszyscy zginiecie!
Nie zatrzymuje się. Pędzi dalej. Podnosi się wrzawa, słychać lamenty. Sąsiedzi Walsinghama rozbiegają się, chowają w swoich domach.
Walsingham spina ostrogami konia i kieruje się w stronę mostu, Fellowes trzyma się blisko niego.
– Dokąd jedziemy, sir? – pyta. – Co robimy?
– Do Notre-Dame – rzuca Walsingham. – Spotkać się z księdzem.
W świetle budzącego się dnia droga się zapełnia. Tłum zmierza w ich stronę. Konie drżeniem zdradzają niepokój. Walsingham przyciska się do swego wierzchowca. Wokół nich roją się ludzie.
– Zawracajcie! – krzyczą.
– Nadchodzą katolicy!
Walsingham i Fellowes przedzierają się jednak przez gęstniejącą ciżbę prosto do pierwszej bramy. Pułapka, to zapewne pułapka. Wszystko, co się tam dzieje, każe Walsinghamowi zawrócić i uciekać. Droga przed nimi, biegnąca między wyższymi domami, się zwęża. Dzwony wciąż biją, mimo to mężczyźni i kobiety – teraz są ich setki – przepychają się i tłoczą. Niektórzy są w swoich najlepszych ubraniach, inni w koszulach nocnych. Każdy ściska w rękach to, co ze sobą wziął. Większość niesie niemowlęta. Uciekający mijają ich skuleni, przerażeni, ze łzami spływającymi po twarzach.
– Obcięli jej ręce! – szlocha kobieta. – Mojej matce obcięli ręce! – Podnosi swoje, zdumiona, że wciąż je ma.
– Rzeźnicy!
– Złodzieje!
– Bydlaki!
Walsingham czuje narastający gniew, który przejawia się silnym uciskiem w gardle. Jak tak można? Co z nich za katolicy? Jak mogą obracać się przeciwko współbraciom chrześcijanom i szlachtować ich jak tuczniki jesienią?
Wiele by dał, żeby być teraz w domu, w Anglii, z dala od tych żądnych krwi, nienasyconych, zacofanych i zabobonnych papistów. Od dawna obawiał się, że wydarzy się coś takiego.
U jego boku w napięciu i z pobladłą twarzą jedzie milczący Fellowes.
Jeszcze nie dotarli do mostu, a już ją czują – krew. Jej zapach wypełnia każdą szczelinę i pozostawia w ustach charakterystyczny miedziany posmak. Spłoszone nim konie wierzgają, podrzucają głowy.
– Dalej, naprzód! – Walsingham ponagla swego konia, a zarazem dopinguje Fellowesa. – Musimy się przedostać przez most. Zanim go zamkną.
Niestety jest za późno. Droga przed nimi pustoszeje i na południowym krańcu Petit Pont zamyka się ciężka brama. Miasto jest odcięte. Niech Pan Bóg ma w swojej opiece tych, którzy znaleźli się w pułapce.
Fellowes zwleka, ma nadzieję, że Walsingham zawróci, ale ten jeszcze nie rezygnuje.
– Spróbujemy przez rzekę – postanawia.
Prowadzi ich na wschód wzdłuż rue de la Bûcherie, gdzie woń krwi zastygłej między kamieniami, którymi została wybrukowana, jest na tyle intensywna, że tłumi zapach świeżej.
– Tutaj – mówi.
Zsiadają z koni i prowadzą je na podwórzec, który nie wygląda najgorzej. Przywiązują konie do słupa i oddalają się inną drogą. Schodzą po kilku stopniach do rzeki. Jest już widno, więc bez trudu dostrzegają mężczyzn na Île de la Cité, którzy w cieniu wieży katedry Notre-Dame spychają martwą kobietę do wody. Jest naga, ma tylko jedną rękę. Jej ciało znika w głębinie, a wtedy mężczyźni zauważają Walsinghama i Fellowesa. Machają do nich ręką kobiety. Śmieją się i wiwatują. Po chwili odchodzą, śpiewając jakąś piosenkę, której słów Walsingham nie rozumie. Kołyszą ludzką ręką, jakby była monstrancją obnoszoną w wiosennych procesjach podczas obrzędu okrążania pól w dni krzyżowe. Szukają kolejnych ofiar.
Walsinghamowi zbiera się na wymioty.
Brzeg rzeki w tym miejscu jest grząski, nieuregulowany. Znajdują łódź wyciągniętą z wody i ukrytą pod zapadającym się drewnianym zadaszeniem. Jej strażnik prawdopodobnie pobiegł wraz innymi.
Jest wiosło i drąg, więc spychają łódź do wartkiej, brunatnej rzeki.
– Na pewno, mistrzu? – pyta Fellowes.
– Musimy – odpowiada Walsingham.
Jedna fala i łódź kołysze się na wodzie. Walsingham sięga po drąg, Fellowes bierze wiosło, ale łódź porwana prądem obraca się wokół własnej osi. Jest głęboko i Walsingham nie może dosięgnąć drągiem do dna.
Fellowes pracuje wiosłem niczym Wenecjanin, mimo to wciąż dryfują z nurtem na zachód, w stronę mostu. Na wodzie unoszą się zwłoki. Nie psa. Ludzkie. Nagie, otłuszczone ciało ze skórą na plecach rozciętą od smagnięć biczem.
Nad nimi, po prawej, w odległości dwudziestu kroków, lśnią w słońcu postrzępione dachy wielkiej katedry i innych budynków na Île de la Cité.
– Dalej, dalej! – Walsingham dopinguje Fellowesa.
Dzięki łasce boskiej nikt ich nie widzi z mostu, gdy w obracającej się łodzi przepływają pod łukowatym przęsłem i ocierają się o potężny filar. W nagłym półmroku Walsingham chwyta żelazny łańcuch umocowany na filarze. Pospiesznie wysiadają na brzeg, grzęznąc w szlamie. Wszędzie roznosi się smród odchodów. Wyciągają łódź z wody w najciemniejszy zakątek, licząc, że zdołają do niej wrócić. Walsingham żałuje, że przed wyruszeniem w drogę nic nie zjadł.
Do dzielnicy katedralnej prowadzi kilka schodów, ale zanim na nie wejdą, Walsingham przystaje.
– Szybko! – ponagla Fellowesa. – Oderwij kawałek koszuli.
Widział, że wszyscy mężczyźni noszą białe opaski na prawej ręce powyżej łokcia, prawdopodobnie jako znak rozpoznawczy. Mają też do czapek przypięty biały krzyż, ale Walsinghamowi nic podobnego nie uda się zdobyć. Obaj z Fellowesem odrywają pas materiału od koszul. Przewiązują sobie nawzajem opaski na rękach i spoglądają na siebie.
– Wyglądam na katolika? – pyta Walsingham.
Fellowes zdobywa się na uśmiech.
– Powiedzmy. Ale proszę pa… – Dotyka ramienia Walsinghama.
Ten wie, czego ma dotyczyć pytanie, i przerywa mu w pół słowa.
– Owszem, to jest szaleństwo, Oliverze, ale nie prosiłbym cię o pomoc, gdyby… nie chodziło o przyszłość Anglii. Ona właśnie się waży. Jeżeli dziś nie zdołamy się dostać do katedry, to zaprzepaścimy niepowtarzalną szansę na dokonanie wielce pożytecznego czynu.
Chwyta ręką powietrze, jakby w nim dryfowała szansa.
– Co to za czyn? – docieka Fellowes.
Walsingham zdaje sobie sprawę, że jest mu winien coś więcej niż tylko zdawkowe wyjaśnienie. Dyskrecję ma we krwi i bardzo trudno mu się przemóc.
– Zdobycie pewnych informacji – zaczyna i szybko wyrzuca z siebie słowa, bo jeżeli przerwie, ponownie nie podejmie tematu: – Z dziennika pokładowego admirała da Silvy.
W przenikliwych oczach Fellowesa pojawia się zdumienie. Już miał z niedowierzaniem głośno powtórzyć nazwisko portugalskiego admirała, ale się powstrzymał. Wygląda bardzo chłopięco – młodzieniec z brodą, jakby pożyczoną.
– Czy to jest… to, czego szukamy od pewnego czasu? – pyta cicho.
Walsingham potwierdza skinieniem głowy, jakby wypowiedziane na głos słowa uważał za mało wiarygodne.
– Jak pan… do tego doszedł? – Fellowes po chwili znów drąży.
Ma na myśli równocześnie dwa pytania: Jak Walsingham dotarł do wiadomości bez jego wiedzy? I czy można im ufać?
– Porozmawiamy o tym później – ucina Walsingham. – Tymczasem musimy odzyskać dziennik, nim opuścimy Paryż na dobre.
Fellowes został przekonany. Na szczęście.
– A zatem ruszajmy.
Wchodzą po schodach. W połowie drogi natrafiają na spływającą po nich krew, która zbiera się we wgłębieniach kamiennych stopni, po czym przelewa się na kolejne poniżej. Muszą tę przeszkodę pokonać. Na górze zastają istne piekło. Od razu natrafiają na stos nagich ciał, z którego wycieka krew wyciśnięta z tych leżących niżej pod ciężarem znajdujących się na górze. Teren między Walsinghamem a schodami katedry zamienił się w rzeźnię. Grupa opętanych szałem osiłków morduje i szlachtuje ludzi. Zarzynają i rąbią tasakami, halabardami i toporami, ćwiartują żywych i umarłych. Oburącz wyrywają im kończyny owładnięci furią, a zarazem nieodpartą chęcią popisania się, jakby uczestniczyli w turnieju na świątecznym jarmarku i pragnęli zaimponować wybrankom swego serca.
Na schodach, nad największym rozlewiskiem krwi, zgromadzili się duchowni z katedry Notre-Dame, w uroczystej czerwieni, z monstrancjami w rękach. Turyferariusze kołyszą kadzielnicami, chór śpiewa _Te Deum_, ale w zawiesistej woni krwi nie czuć kadzidła, a wśród rozdzierającego krzyku nie słychać śpiewu.
– Boże przenajświętszy! – szepcze Fellowes, zakrywając usta dłonią.
Z okolicznych ulic oprawcy wyciągają za włosy, nozdrza, nogi kolejne ofiary. Niektóre już nie żyją, inne, całkiem nagie, wciąż krzyczą, wymiotują, zawodzą. Na placu widać wiele stosów ludzkich zwłok. Z każdego strumieniami wypływa krew, rozlewa się w szkarłatne bajoro. Walsingham czuje wilgoć w butach. Spogląda w dół i widzi, że stoi we krwi.
– Uciekajmy stąd czym prędzej! – rzuca.
Ruszają. Przedzierają się przez istne pandemonium. Walsingham wie, że nigdy nie zapomni pomruków i stękania rzeźników, dźwięku ich tasaków ćwiartujących ciała. Nigdy nie zapomni twarzy morderców i ich ofiar. Nie zapomni ostrej woni krwi jak w karnerze, fetoru odchodów i potu.
Dopiero gdy zbliżają się do schodów katedry, słyszy chór i jego dziękczynny hymn. Zapach kadzidła miesza się z odorem krwi.
Mijają schody i dostają się do świątyni, ale ich obecność nie przeszła niezauważona. Mężczyzna, prawdziwy rzeźnik pracujący w kuchniach Luwru, podczas przerwy na odpoczynek przy cienkim czerwonym winie, którym lubi się raczyć, dostrzegł dwie postaci przemieszczające się w przeciwnym kierunku niż wszyscy pozostali. Wydaje mu się, że w jednej z nich rozpoznaje angielskiego ambasadora z czasów, gdy ten zabiegał o względy króla i wzbraniał się przed jedzeniem koniny. Szturcha swego towarzysza, unosi tasak, którego ostrze przybrało niebieskoczarną barwę, a trzon lepi się od krwi, i ruszają przez dziedziniec po krwawych śladach tamtych dwóch.
Walsingham i Fellowes wchodzą do katedry przez mniejsze drzwi w zachodnim portalu, które zamykają się za nimi z głuchym trzaskiem. W środku, w nawie, zatapiają się w grobowej ciszy. Nikogo w pobliżu nie widać, ale po chwili nieoczekiwanie wyrasta przed nimi ksiądz, a w każdym razie ktoś jemu podobny, z wąskimi ustami i bladą twarzą świecącą jak księżyc w nowiu. Walsingham zanurza palce w święconej wodzie i żegna się po katolicku. Fellowes go naśladuje. Ksiądz wydaje się uspokojony. Walsingham widzi, że na czole Fellowesa pozostała różowa plama. „Prawdopodobnie na klamce drzwi wejściowych była krew” – myśli.
Mówi księdzu, że chciałby się pomodlić w kaplicy Świętej Klotyldy.
– Niestety jest zamknięta, monsieur – z żalem odpowiada kapłan.
Dostaje monetę. Kaplica zostaje otwarta, ale tylko na bardzo krótko.
Kapłan prowadzi ich do bocznej kaplicy po lewej stronie. Walsingham i Fellowes zostawiają ślady na kamiennych płytach. W kaplicy z wysokim witrażowym oknem znajduje się tablica upamiętniająca od dawna nieżyjącego kanonika. Niewielki pusty ołtarz przykryto tkaniną.
– Co robimy? – znów szeptem odzywa się Fellowes.
Kapłan czeka na kolejną monetę.
– Postaraj się odwrócić jego uwagę – prosi Walsingham. – Chociaż na chwilę, bo w przeciwnym razie będziemy musieli go zabić.
Słyszą odgłos zamykających się drzwi, przez które niedawno weszli. Ktoś przybył do świątyni lub ją opuścił.
Fellowes zwraca się do księdza. Rozmawiają po łacinie, choć Fellowes niezbyt dobrze sobie radzi.
– Spowiedź? – pyta.
Oczy księdza się rozjaśniają i Fellowes podąża za nim. Razem opuszczają kaplicę, by znaleźć się w miejscu, gdzie Walsingham nie będzie ich słyszał. Wychodząc, Fellowes dostrzega, że Walsingham pochyla się przed ołtarzem. Czyli tam jest skrytka na tajne wiadomości.
Fellowes klęka przed księdzem i szuka w pamięci słów modlitwy poprzedzającej wyznanie grzechów. Przywołuje ją w myślach i recytuje. Kapłan błogosławi go i przystępuje do zadawania pytań. Fellowes nie był u spowiedzi od śmierci królowej Marii, ale nie zamierza się do tego przyznawać. Wymyśla termin ostatniej spowiedzi, ale ksiądz pomija ten temat i chce poznać poważne grzechy, których penitent najbardziej się wstydzi. Fellowes przypomina sobie, jak bardzo bezceremonialny jest sakrament spowiedzi.
– Rozpusta, mój synu?
Już ma potrząsnąć głową i zaprzeczyć, ale przychodzi mu do głowy Isobel Cochet: „O mój Boże!”.
Wydaje się, że ksiądz czyta mu w myślach.
– Kobieta? – indaguje.
Fellowesowi pozostaje tylko przytaknąć. Czego się spodziewał? Z tyłu, w głębi kościoła słyszy kroki. Głośne dudnienie ciężkich butów na kamiennej podłodze.
– Kim ona jest? – kapłan nie daje za wygraną. Fellowes czuje na twarzy jego oddech. Zionie czosnkiem, mięsem i winem. – Jest zamężna?
– Nie. – Fellowes się śmieje. – To wdowa.
– Wdowa?! – kapłan powtarza z odrazą. Nie chce słuchać wyznań o starowinie.
Isobel Cochet do niej daleko. Fellowes chce powiedzieć, że nie jest to leciwa kobieta, i gdy zaczyna o niej myśleć, widzi promienny uśmiech, kształtne usta, dociekliwe spojrzenie. I jeszcze o wiele więcej: ładną szyję, ramiona i biodra, sposób, w jaki się śmieje. Czuje zapach, który przechodząc, pozostawia za sobą. „Mój Boże!” – myśli i oblewa się rumieńcem na wspomnienie luźnego pasma jej ciemnych włosów w wiosennym słońcu nad rzeką. Widział ją zaledwie kilka razy, zawsze w towarzystwie mistrza Walsinghama, zazwyczaj w Luwrze, chociaż… Tak, raz w rezydencji w Saint-Marceau, a potem drugi – na brzegu Sekwany. Odkąd ją zobaczył, jego życie się zmieniło. Od tamtego dnia niezmiennie jest świadomy jej obecności, czasem bliskiej, innym razem dalszej. Ona działa na niego jak kamień magnezyjski, choć prawdopodobnie nawet o tym nie wie. Jego świat wciąż się wokół niej obraca. Zdaje sobie sprawę, że jej urok zapewne w podobny sposób działa również na innych, ale do nikogo nie czuje animozji. Połączyło ich braterstwo dusz.
Zastanawia się, czy poprawienie ubrania byłoby naruszeniem powagi i świętości sakramentu. Ale teraz nie ma co zaprzątać sobie tym głowy.
Kapłan chce wiedzieć, czy myśląc o niej, Fellowes wydala nasienie tak jak Onan w Biblii. Oliver w innych okolicznościach pewnie by się roześmiał.
– Oliver?
To Walsingham. Fellowes się odwraca.
– Na nas już czas – ponagla go mistrz.
– Zaczekaj! – ostro reaguje kapłan. Nieoczekiwanie zaciska żelazną dłoń na nadgarstku Fellowesa.
On w tym samym momencie dostrzega dwóch mężczyzn za plecami Walsinghama.
– Mistrzu! – krzyczy.
Walsingham spogląda przez ramię.
Fellowes wyzwala się z chwytu księdza i duchowny przewraca się na podłogę. Anglik wyciąga rapier. W kościele? Dlaczego nie? Walsingham idzie w jego ślady.
Dwaj stojący przed nimi mężczyźni mają brudne ubrania i są umazani krwią. Jeden – z tasakiem – ma na nogach chodaki. Drugi – w skórzanym fartuchu kowalskim – trzyma nóż, na pewno też używany w rzeźni, ale chyba nie ma konkretnej nazwy. Obaj noszą na rękach zakrwawione opaski.
– Wiem, coś ty za jeden! – krzyczy do Walsinghama ten w chodakach i z tasakiem.
Walsingham go nie zna, ale się domyśla, kim może być.
– To jest świątynia – próbuje przypomnieć im wszystkim, gdzie się znajdują. Trudno dociec, czy właśnie o to mu chodzi, ale oprawca z tasakiem jest na tyle zdezorientowany, że przenosi wzrok na kapłana, czeka na jego reakcję.
– To są Anglicy – odzywa się ksiądz z podłogi. Upadając, do krwi zranił sobie nos. – To hugenoci.
Fellowes nigdy z zimną krwią nikogo nawet nie zranił, nie mówiąc o odebraniu komuś życia. Ale mężczyzna w chodakach zbliża się do niego tak szybko, że nie ma wyboru. Odskakuje do tyłu. Błyskawicznie wyprowadza cięcie z ramienia i tnie od prawego kolana w górę aż do twarzy przeciwnika. Ten jest leworęczny i widocznie liczył, że pokona Fellowesa ciosem w głowę, ale rana przy nadgarstku jest bardzo głęboka, a siła uderzenia rapierem tak duża, że tasak wzbija się w powietrze, kilkakrotnie obraca i spada na podłogę w sporej odległości. Mężczyzna krzyczy. Fellowes odskakuje na krok, może dwa od chwiejącego się rzeźnika i wbija mu ostrze w wątrobę. Rzeźnik jęczy, kuli się i osuwa na kolana, choć niewiele brakowało, a wyrwałby Fellowesowi rapier.
Napastnik w fartuchu kowalskim odwraca się i ucieka.
– Żeby cię szlag trafił! – krzyczy Walsingham i rusza za nim.
Fellowes podąża za nimi. Uciekający jest szybki, pędzi co sił w nogach. Próbuje ocalić życie. Przecina nawę raz w jedną, raz w drugą stronę, żwawo jak terier. Nagle zawraca i wypada na dziedziniec, zanim zdążyli go dogonić. Fellowes i Walsingham zderzają się ze sobą, wymieniają spojrzenia.
– Ma pan? To, po co przyszliśmy? – pyta Fellowes.
Walsingham klepie się po kaftanie i kiwa głową.
– Wobec tego idziemy.
– Nie tędy.
– Nie.
Ruszają z powrotem z odległego końca zachodniej nawy, biegną w kierunku ołtarza. Kapłan teraz krzyczy i lamentuje. Sporo duchownych jest na zewnątrz, gdzie na ich oczach rozgrywają się makabryczne sceny, ale w katedrze zostało ich wystarczająco dużo i śpieszą ustalić powody zamieszania.
– Zabić go nie możemy? – upewnia się Fellowes, który najwyraźniej się rozochocił.
– Zapowiada się, że będziesz musiał to zrobić – odpowiada Walsingham. – Ja jestem ambasadorem Jej Królewskiej Mości na dworze króla Karola. Jeśli mnie tu złapią…
Aż strach pomyśleć.
– Może się okazać, że to jest nasze najmniejsze zmartwienie – mówi Fellowes, spoglądając ponad ramieniem mistrza.
Otwierają się zachodnie drzwi. Do świątyni wdziera się gromada mężczyzn i wypełnia ją mieszanina ich głosów.
– O Jezu!
Obaj rzucają się do ucieczki. Musi być stąd wyjście przez zakrystię albo któreś z bocznych drzwi w transeptach.
Słyszą za sobą wrzawę i głośne dudnienie nóg. Dziesiątki Francuzów przepychają się w drzwiach i pędzą nawą za nimi.
„Chryste Panie! – myśli Walsingham. – Sprawy przybrały fatalny obrót”. Mogą nie dożyć okazji, by się przekonać, czy warto było podejmować ryzyko. Zatrzymują się w absydzie pod iglicą. Po obu stronach znajdują się dwa okna z rozetami. Przez to od południowej strony wpadają promienie słońca, ale spod tego od północnej czuć powiew wiatru. Boczne drzwi na szczęście są otwarte.
Biegną w ich stronę.
– Umiesz pływać? – pyta Walsingham.
– Nie, ani trochę – zaprzecza Fellowes.
– Ja też nie – wyjawia Walsingham. – Od dwóch lat sobie obiecuję, że się nauczę.
Wydostają się na zewnątrz i zatrzymują w cieniu po północnej stronie katedry. Ledwie zipią. Tutaj też leży sterta ludzkich zwłok, głównie kobiet i chłopców. Stoją przy niej dwaj mężczyźni gotowi do ładowania ciał na wóz. Nieco dalej, mniej więcej o pięćdziesiąt metrów, widać domy, a za nimi rzekę.
– Zachowuj się naturalnie – instruuje Walsingham.
Fellowes z trudem opanowuje śmiech. Próbuje, ale stawianie kroków na zesztywniałych nogach przychodzi mu z trudem i tylko wzbudza podejrzenia. Ściągają na siebie wzrok rzezimieszków.
Mimo że Walsingham i Fellowes idą z odsłoniętą bronią, tamci wyczuwają ich niepewność.
Walsingham poprawia opaskę, chce zwrócić na nią uwagę obserwujących.
– Hugenockie szumowiny! – krzyczy, wskazując głową na stos ciał.
Nie może się jednak powstrzymać i spogląda przez ramię na boczne drzwi katedry. W tym momencie pojawia się w nich pierwszy z Francuzów. Wygląda na starszego brata zmarłego rzeźnika.
Znów zaczynają biec.
Ulica skręca w lewo, prowadzi na zachód. Stojące przy niej trzy- i czteropiętrowe domy kupców pochylają się ku sobie w powitalnym ukłonie. Zazwyczaj spokojna, dziś jest przegrodzona łańcuchem i strzeżona przez pięciu, może nawet sześciu mężczyzn z białymi krzyżami na czapkach.
Siepacze maszerują ulicą, z niektórych domów wywlekają mieszkańców, inne omijają. Teraz z jednego z budynków wyciągają dwie lamentujące kobiety i troje dzieci. Jedna z kobiet czepia się framugi, a napastnik wymierza jej ciosy pięścią. Nie widzą Walsinghama ani Fellowesa, którym udaje się ominąć łańcuch i zniknąć w otwartych drzwiach najbliższego domu. Ryglują za sobą drzwi.
W mroku znów spoglądają na siebie. Nie ma tu nad czym debatować.
Na tyły!
Odwracają się i biegną wąskim korytarzem. Okazuje się, że to dom kupca handlującego odzieżą. Towary piętrzą się w jednym pomieszczeniu. Stoją tam także różnej wielkości kufry oraz pulpity i ławki dla kupieckich praktykantów. Niskie drzwi na końcu korytarza wychodzą na podwórze otoczone wysokim murem i wyłożone cegłami. Po przeciwnej stronie widać latrynę. Dwumiejscową ze spustem do rzeki. Otwór w niej jest za mały, żeby mógł się przecisnąć mężczyzna. Znaleźli się w pułapce.
– Psiakrew! – przeklina Fellowes.
Mimowolnie przenosi wzrok na kaftan Walsinghama, w którym, jak się domyśla, mistrz ukrył dokumenty. Powinni się ich pozbyć. Trudno sobie wyobrazić, co by było, gdyby dostały się w ręce Francuzów. Anglia popadłaby w zależność od Francji.
Walsingham kręci głową.
– Jeszcze nie teraz – mówi. – Dopiero wtedy, kiedy naprawdę będziemy zmuszeni.
Na dach!
Wbiegają z powrotem do budynku. Francuzi dobijają się do drzwi. Z sufitu sypie się kurz, a w szczelinach między ścianą a ościeżnicą przy każdym uderzeniu połyskuje światło. Pędzą w górę po schodach: jedna kondygnacja, druga, a dalej już tylko drabiny dla służby. Wspinają się po nich. Walsingham jako pierwszy. Stropy są niższe, okna mniejsze. Im wyżej, tym większa niewygoda. Ostatecznie docierają na poddasze, gdzie panuje całkowita ciemność. Fellowes wciąga za sobą drabinę. Rozbija nią dachowe łupki, których odłamki sypią im się na ramiona. Mroczna przestrzeń się rozjaśnia. W kącie dostrzega dwoje dzieci ukrywających się za materacem. Płaczą, patrzą na nich szeroko otwartymi oczami, a wokół śmierdzi myszami i świeżym moczem.
Nikt się nie odzywa ani słowem.
Walsingham pierwszy wychodzi na dach. Nastał piękny poranek, chociaż w powietrzu snuje się gęsty dym, bo na południu, w Saint-Marceau, wybuchł pożar. Myśli o swojej żonie i dziecku, o innych, którzy pozostali w rezydencji. Sir Philip Sidney okazał się skuteczny w działaniach. Walsingham czołga się do krawędzi dachu od frontu budynku. Na dole trwa pogrom. Licznie przybyli żądni krwi oprawcy wyciągają mieszkańców z ich domów – żywych lub martwych – ale równie wielu czeka, aż ci, którzy ścigali dwóch uciekinierów z katedry, wyważą drzwi do budynku.
– Przynieś drabinę! – instruuje Walsingham.
Fellowes ciągnie ją i ustawia przy otworze w dachu, który wybili. Po niej wydostaną się na dach sąsiedniego, wyższego domu.
Z miejsca, w którym się znajdują, rozciąga się widok na północny brzeg Sekwany, na pałace i zamki, na kościół Świętych Gerwazego i Protazego. Jego dzwony wciąż nie milkną, a nad rzeką trwa rzeź. Człowiek poluje na człowieka. Rosną sterty zwłok. Ciała wielu pomordowanych toną w wodzie.
Między domami biegnie ciasna uliczka, ale tylko ktoś dobrze wysportowany zdołałby ją przeskoczyć, więc przerzucają nad nią drabinę – wąską, zbitą z cienkich desek, bardziej nadającą się dla pokojówki albo młokosa – która ugina się i skrzypi pod ciężarem jednego i drugiego, gdy po kolei, czołgając się po niej, przedostają się na drugą stronę. Walsingham poślizgnął się i z trudem odzyskuje równowagę. Upuszcza rapier, który obraca się w powietrzu i spada na kamienie piętnaście metrów niżej, gdzie dwaj mężczyźni raczą się jakimś trunkiem z dzbana. Spoglądają w górę. Krzyczą. Wybiegają na ulicę. Podnoszą alarm.
Po drugiej stronie uliczki jest dach, na którym na starym, wysłużonym sznurze wisi pranie. Widać właz, ale jest zamknięty od wewnątrz. Mocno nagrzane dachowe łupki parzą ich w dłonie. Miejscami zalegają ptasie odchody. Nie wiadomo skąd wylatują gołębie. Walsingham i Fellowes z ulgą przesuwają się do przodu, w miarę zadowoleni ze swoich postępów i pomysłowości, gdy nagle słyszą pierwszy strzał z pistoletu i świst kuli przecinającej ciepłe powietrze nad ich głowami. Zatrzymują się i spoglądają po sobie, patrzą w tył i wtedy rozlega się odgłos kolejnego wystrzału. W ścianie znajdującej się nieopodal Walsinghama powstają pęknięcia i sypią się z niej kawałki cegły. Za nimi na tle nieba rysują się postacie trzech mężczyzn. Nadchodzą kolejni. Wokół unosi się woń strzelniczego prochu. Fellowes widzi, że ten z kościoła przewodzi. Tylko on ma ze sobą toporek z krótkim trzonem.
Walsingham i Fellowes pokonują barierkę i szorując piętami po łupkowym pokryciu dachu sąsiedniego domu, po kolei zsuwają się na dół i lądują na pośladkach przy niskim murze.
Tam się kończy taras.
– Na litość boską, co teraz?
Drabina się nie przyda. Co gorsza, słyszą krzyki mężczyzn podążających za nimi po dachach.
Fellowes wychyla się poza krawędź. Czuje mdłości i zawroty głowy.
Od śmierci na drodze, która znajduje się w dole, dzieli ich zaledwie pięć metrów.
– Musimy się włamać do środka – decyduje Walsingham.
Zaczynają zrywać dachówki, podważają jedną po drugiej. Fellowes kaleczy się w rękę. Głęboka rana biegnie przez całą dłoń. Przeklina, ale pracuje dalej.
Słońce praży. Nawet na górze czują zapach krwi unoszący się z ulicy. A może to krew Fellowesa. Zrywają kolejne dachówki, ale każda z nich jest zaczepiona pod następną, zamocowaną na wierzchu. Fellowes wybija obcasem niewielki otwór. Znów pada strzał od strony nacierających Francuzów. Obaj kucają, ale nie widzą lecącej kuli. Wtem rozlegają się głosy mężczyzn, którzy są już znacznie bliżej; przedostali się przez dach z rozwieszonym praniem.
Na szczęście otwór jest już na tyle duży, że zdołają się wślizgnąć w buchającą gorącem ciemność strychu.
Fellowes wypycha Walsinghama do przodu.
– Powstrzymam ich – mówi. – Tędy będą się musieli przeciskać pojedynczo.
Pomysł jest dobry, ale Walsingham się nie zgadza.
– Ty idziesz pierwszy.
Fellowes przeciska się przez otwór. Po omacku przesuwa się między sczerniałymi od dymu krokwiami. Słyszy alarmujący pisk szczurów w okapie i za deskami. Spada na gołą podłogę strychu. Rozgląda się: łóżka z siennikami ze słomy i końskiego włosia, potłuczony garnek, jeden but, gołębie uciekające przez niedomknięte okno. Chwilę później zeskakuje Walsingham. Zatacza się. Stawia kilka kroków, zanim łapie równowagę.
– Robię się za stary na takie wybryki – wyznaje.
Schodzą ze strychu. Fellowes idzie przodem. Spuszcza drabinę. Znajdują się w domu zamożnego prawnika – na łóżkach materace wypełnione pierzem, na ścianach malowane draperie, nawet na najwyższym piętrze. Domownicy są na miejscu, zgromadzili się przy oknach i przez szczeliny w zamkniętych okiennicach obserwują sceny rozgrywające się na ulicy. Odwracają się i krzyczą na widok brudnych, umazanych krwią intruzów z przepaskami na rękach. Jeden z domowników sięga po rapier. Walsingham unosi rękę, żeby ich uspokoić. Ani on, ani Fellowes nie zatrzymują się, szybko zbiegają po schodach.
Cały parter przeznaczony jest na kancelarię. Na jednej ścianie z półkami od góry do dołu piętrzą się zwoje papieru. Tu też okiennice są zamknięte. Dwaj starannie ubrani mężczyźni stoją przyciśnięci do drzwi. Sprawiają wrażenie bardzo przestraszonych. Żaden nie nosi przepaski, ale obaj są uzbrojeni: jeden ma dobry, tyle że bezużyteczny miecz, drugi trzyma zwykły nóż kuchenny przygotowany do ataku. Walsingham w pokojowym geście unosi ręce. Mężczyźni odwracają się i patrzą na niego z otwartymi ustami.
Z jakiegoś powodu Fellowes uważa, że może zdołają się stąd wydostać. Gdyby im się udało wyjść z drugiej strony budynku, a stamtąd na drogę, to jest szansa na powrót do łodzi, którą albo przepłyną na drugi brzeg rzeki, albo spłyną z jej nurtem do Issy, gdzie będą bezpieczni. Wtem gdzieś z głębi domu słyszy huk, gardłowe krzyki i tupot nóg na schodach.
Odwraca się i pędzi na tyły. Walsingham za nim. Przebiegają przez mniejszy gabinet, w którym zaciekle szczeka spłoszony salonowy piesek, a potem przez pachnącą bekonem opustoszałą kuchnię. Wypadają przez drzwi na podwórze i kierują się do sterty drewna przy ceglanym murze. Fellowes wdrapuje się na nią. Spod jego nóg zsuwają się luźne polana. Walsingham przeklina, bo ktoś chwyta go za łydkę.
Fellowes podciąga się i okrakiem siada na murze. Widzi z góry mrowie ludzi – część z nich podąża przez most na północny brzeg, część stamtąd wraca.
Niektórzy zatrzymują się, obserwują. Fellowes wskazuje na przepaskę.
– Hugenockie szumowiny! – krzyczy, naśladując Walsinghama.
Obserwujący mają jednak wątpliwości. Wciąż stoją i się przyglądają. Są uzbrojeni i bardzo niebezpieczni, szukają kolejnych ofiar.
– Oliver! – woła Walsingham i wyciąga rękę.
W dalszym ciągu jest na dole, na podwórzu.
Z domu dobiega tupot nóg, towarzyszą mu wrzaski i skrzypienie desek podłogowych. Gromada Francuzów wypada na zewnątrz. Biegną w ich stronę. Fellowes pochyla się, żeby podciągnąć Walsinghama. Rozcięta dłoń pulsuje z bólu, który promieniuje do łokcia. Walsingham wdrapuje się na mur i przeskakuje na drugą stronę. Ląduje na ulicy w tej samej chwili, gdy napastnik, którego ścigali w katedrze, wytacza się z domu i dostrzega Fellowesa na murze. Przecina ulicę i pędzi do niego. Ryczy z wściekłości, zieje nienawiścią. Gna z podniesionym toporem w dłoni, a w ślad za nim cała zgraja jego towarzyszy.
Fellowes przekłada nogę i spada obok Walsinghama.
Razem stają oko w oko z dziesięcioma zaciekawionymi katolikami. Wszyscy mają na rękach przepaski i krzyż na czapkach. Są uzbrojeni. Być może mimowolnie ustawili się półkolem i przycisnęli dwóch Anglików do muru. Ci tutaj nie są tak bardzo niebezpieczni. Prawdziwe zagrożenie nadciąga z tyłu, zza muru.
– Mistrzu Walsingham – szepcze Fellowes – chyba nadszedł czas na modlitwę.
– Oliverze… – zaczyna Walsingham. – Przepraszam, że cię w to wszystko wciągnąłem. Nie trzeba było…
Na szczycie muru pojawia się Francuz z katedry. Wyjąc gniewnie, rzuca się na nich z nowo zdobytym toporem. Fellowes robi unik i się odwraca. „Jeśli zdołam uśmiercić jeszcze jednego – myśli – to niech będzie ten”.
Ale zanim zdąży wykonać ruch, rozlega się strzał i głowa Francuza odskakuje do tyłu, a topór wypada mu z ręki. Nie mija sekunda i jego głowa, kołysząc się, opada do przodu. Na samym środku czoła jest wyraźny znak, który wygląda jak trzecie oko. Mężczyzna znika za murem.
Walsingham i Fellowes odwracają się w stronę rzeki. W odległości około pięćdziesięciu metrów przy wjeździe na most dostrzegają zamkniętą karocę i mniej więcej dwudziestu jeźdźców. Jeden z nich stoi wyprostowany obok stangreta, a obłoczek bladego dymu wskazuje, że to on strzelał. Wśród tłumnie zgromadzonych na ulicy rozchodzi się westchnienie podziwu. Ludzie się cofają, a na podwórzu słychać krzyki i targi, kto następny powinien odważnie wystawić głowę zza muru. Jeźdźcy ruszają naprzód. Buntownicy ustępują im z drogi.
– Dzięki Bogu! – Walsingham oddycha z ulgą.
Widzi gwardzistów ze straży przybocznej króla Karola w fantazyjnych niebiesko-żółtych liberiach, w pełnym rynsztunku: pancerzach i hełmach, z napierśnikami, pikami, halabardami i bronią palną. Ich kapitan krzyczy i gestykuluje, wydaje rozkaz odstąpienia od Walsinghama i Fellowesa, który jest bliski płaczu z wdzięczności. Jeszcze nigdy tak bardzo się nie cieszył na czyjś widok.
– Co oni tutaj robią, na miłość boską? – pyta, gdy zbliżają się do dworskiego orszaku. – Dlaczego chcą nas ocalić? Skąd wiedzą, kim jesteśmy?
– Monsieur – kapitan wita Walsinghama i salutuje, podnosząc flegmatycznie palce do krawędzi hełmu.
– Jestem pańskim dłużnikiem, sir – mówi Walsingham. – A przede wszystkim pańskiego gwardzisty.
Fellowes czuje drżenie w całym ciele. Co za ulga!
– Nie mnie proszę dziękować, m’sieur – odpowiada kapitan. – Tylko jej.
Wskazuje na powóz.
– Jej?
Fellowes przygląda się badawczo. Opuszcza się szyba i przez otwarte okno ktoś macha ręką w czerwonym rękawie. To nie jest gest przywołania, jak mógł się spodziewać, ale zadowolenia, nawet radości, a długa, smukła ręka należy do kobiety.
Fellowes i Walsingham zerkają na siebie.
– Wielki Boże w królestwie niebieskim! – Fellowes wzdycha.
To jest Isobel Cochet.