Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Oczy Łucji - ebook

Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 czerwca 2023
39,00
3900 pkt
punktów Virtualo

Oczy Łucji - ebook

Oczy Łucji” - wybór opowiadań współczesnego klasyka prozy słoweńskiej przygotowany przez  autora. To już dziewiąta książka Draga Jančara, którą może poznać polski czytelnik. Jego powieści, wybory krótkiej prozy i esejów pojawiają się na polskim rynku wydawniczym od 1988 roku. I jak w całej swojej twórczości, tak i tu pisarza fascynuje Wielka Historia, nie tylko ta odległa, ale i dwudziestowieczna, która zawsze jest jedynie tłem i pretekstem do przedstawienia losów zwykłych ludzi, ich dramatów i traum. To wszystko, jak zwykle u Jančara, zaprawione jest szczyptą dobrodusznej ironii, błyskotliwego humoru i dowcipnej satyry. Gorąco polecamy zarówno miłośnikom słoweńskiego Mistrza, jak i tym, którzy dopiero rozpoczną przygodę z jego pisarstwem.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7963-140-7
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Oczy Łu­cji

Ra­dio po­daje in­for­ma­cję, że na ob­wod­nicy Lu­blany żółty sa­mo­chód oso­bowy je­dzie pod prąd, wszy­scy kie­rowcy pro­szeni są o za­cho­wa­nie szcze­gól­nej ostroż­no­ści, pa­trole po­li­cji pró­bują za­trzy­mać auto.

W tra­wie nad rzeką leży ko­bieta. Prze­kręca gałkę tran­zy­stora, chce, żeby sły­szał wy­cią­gnięty obok męż­czy­zna.

– Sły­sza­łeś? – pyta.

– Aha – przy­ta­kuje, jesz­cze nie zdą­żył za­paść w po­po­łu­dniową drzemkę – znów ja­kiś sza­le­niec.

Nie­spo­dzie­wa­nie z tran­zy­stora roz­lega się gło­śna mu­zyka, jego ręka ze złotą bran­so­letką bły­ska­wicz­nie chwyta po­krę­tło, męż­czy­zna naj­pierw ści­sza mu­zykę, po­tem wy­łą­cza od­bior­nik, za­myka oczy, za­czyna mia­rowo od­dy­chać, za­sy­pia. Ona też za­myka oczy. Tu, nad wodą, znowu jest ci­cho, ale tam, da­leko, w upalne po­po­łu­dnie su­nie sznur sa­mo­cho­dów, a jej we­wnętrzne oczy wi­dzą sze­roką rzekę aut ści­ska­jącą jak ob­ręcz mia­sto, ktoś po­pły­nął pod prąd, ktoś po­my­lił wjazd na au­to­stradę, ru­szył na­prze­ciw oka­la­ją­cemu Lu­blanę nur­towi pę­dzą­cych, ha­ła­śli­wych po­jaz­dów. Tu pły­nie tylko rzeka, po­woli, le­ni­wie to­czy swoje zie­lone wody, roz­ża­rzone oko na nie­bie po­dąża ku wie­czor­nej po­ło­wie dnia, nad­brzeżna zie­leń blak­nie w ja­snych pro­mie­niach słońca. Leżą w tra­wie, na brzegu, który ła­god­nie opada ku rzece, leżą w wy­god­nym za­głę­bie­niu wśród buj­nej trawy, wy­żej, przy bia­łej dro­dze, zo­sta­wili jego auto, wiel­kie przy­cza­jone czarne zwie­rzę, tkwiące nie­ru­chomo w przy­droż­nym pyle. Nie do­ty­kają się, on leży na ple­cach, młody męż­czy­zna ze złotą bran­so­letką śpi w let­niej tra­wie, nagi do pasa, o du­żych, bo­sych sto­pach, z rę­koma pod głową, mia­rowo od­dy­cha przez otwarte usta, ona leży na boku, od­wró­cona do niego ty­łem, jakby był nie­zna­jo­mym, któ­rego co prawda zna, z któ­rym żyje, lecz mimo to jest jej nie­znany, jak nie­znane i nie­zro­zu­miałe wy­daje się jej ży­cie ko­biety, o któ­rej my­śli. Mię­dzy nimi jest pu­ste miej­sce, mię­dzy nią a tym śpią­cym męż­czy­zną, mię­dzy nią a ko­bietą, o któ­rej my­śli. Znowu ma oczy otwarte, jej nie­obecne spoj­rze­nie wę­druje mię­dzy ła­god­nie fa­lu­ją­cymi źdźbłami trawy ku mia­stu, może błą­dzi po let­nich pra­wie pu­stych uli­cach. Pod­cią­gnięta wy­soko lekka su­kienka w kwiaty od­sła­nia uda, a trój­kąt bia­łych fig przy­ciąga spoj­rze­nie prze­cho­dzą­cego obok czło­wieka. Mija ich sa­motny męż­czy­zna, młoda ko­bieta otrząsa się jak zwie­rzę, które prze­czuwa obec­ność in­nego zwie­rzę­cia, samca błą­ka­ją­cego się nad rzeką. Unosi głowę, wi­dzi jego wą­skie, przy­cza­jone źre­nice, wsty­dli­wie, a za­ra­zem ze zło­ścią ob­ciąga su­kienkę, na­suwa aż na ko­lana ma­te­riał w kwiaty, spo­gląda na ze­ga­rek, po­tem opiera się na łok­ciu i znowu za­czyna wpa­try­wać się w pustkę ulic. Jej we­wnętrzne oczy coś wi­dzą.

Wi­dzą miesz­ka­nie, pu­ste miesz­ka­nie, po któ­rym dziś po po­łu­dniu prze­cha­dzała się tam i z po­wro­tem, tam i z po­wro­tem, od drzwi z ha­ła­su­jącą na klatce windą do okna z za­sło­niętą fi­ranką, którą od­su­wała i wy­glą­dała na ulicę. Jesz­cze te­raz, nad rzeką, czuje na sercu ten cię­żar sprzed kilku go­dzin, jesz­cze te­raz czuje to przy­gnę­bie­nie, o wiele gor­sze niż nie­przy­jemne uczu­cie, które na chwilę ją ogar­nęło, kiedy szyb­kim ru­chem za­kryła od­sło­nięte nogi przed wzro­kiem prze­cho­dzą­cego męż­czy­zny, przy­gnę­bie­nie w ob­li­czu cze­goś, co nad­ciąga z nie­ubła­ganą pew­no­ścią. Wi­dzi tylko sie­bie, czuje swoje ciało, z cię­ża­rem na sercu stoi przy oknie w pu­stym miesz­ka­niu i wy­gląda na ulicę, a to serce za­czyna bić szyb­ciej na wi­dok każ­dego za­trzy­mu­ją­cego się na dole sa­mo­chodu. Na gó­rze jest ci­cho, z lo­kalu po dru­giej stro­nie ulicy do­ciera ja­kaś mo­no­tonna me­lo­dia, kel­ner w bia­łej ko­szuli stoi w drzwiach i ziewa roz­dzie­ra­jąco, nie ma zbyt wielu go­ści. Przy je­dy­nym za­ję­tym na ze­wnątrz sto­liku sie­dzi pa­ter fa­mi­lias i ostrym no­żem kroi dużą pizzę, ka­wa­łek dla dziew­czynki, ka­wa­łek dla ma­musi, a to, co zo­sta­nie, zje sam. Lek­kimi za­ko­sami je­dzie ulicą ro­we­rzy­sta, kro­ple potu błysz­czą mu na czole, wy­trzesz­czone oczy wy­pa­trują drogi, przez chwilę wy­daje się, że wpad­nie na chod­nik, po­mię­dzy sto­liki, ale akro­ba­tycz­nym skrę­tem wy­pro­wa­dza ro­wer z nie­bez­piecz­nej sy­tu­acji i znika za ro­giem.

W pu­stym miesz­ka­niu ko­bieta przy­kleja czoło do chłod­nej szyby, jak mała dziew­czynka, która zo­stała sama w domu, chu­cha na gładką po­wierzch­nię szkła, ulica wy­gląda jak za mgłą, prze­klęty sza­le­niec, szep­cze i jesz­cze raz po­wta­rza, prze­klęty sza­le­niec.

Prze­klę­tego sza­leńca po­znała pew­nego mo­krego zi­mo­wego wie­czoru pra­wie trzy lata temu. Ko­le­żanka, z którą wy­mie­niały się no­tat­kami z wy­kła­dów i tam­tej zimy wku­wały do ostat­nich eg­za­mi­nów, za­pro­siła ją na wy­stawę zna­jo­mego ma­la­rza, praw­dzi­wego ar­ty­sty. Praw­dzi­wego, a więc czło­wieka, który nie tylko wy­gląda jak ar­ty­sta – ta­kich znała wielu – który nie tylko żyje jak ar­ty­sta, czyli sy­pia w dzień, a two­rzy w nocy, lecz jest na­prawdę ar­ty­stą. Ta­kiego nie znała. Na wer­ni­sażu też jesz­cze ni­gdy nie była. Wy­obra­żała so­bie ja­sną salę z ja­rzą­cymi się na ścia­nach wiel­kimi płót­nami, w któ­rej go­ście, gdy skoń­czą się już oko­licz­no­ściowe prze­mowy, trą­cają się kie­lisz­kami szam­pana. Dla­tego wy­stawa tro­chę ją roz­cza­ro­wała. Spóź­niły się na roz­po­czę­cie, a kiedy przy­szły, w auli i na słabo oświe­tlo­nych ko­ry­ta­rzach szkoły ga­stro­no­micz­nej krą­żyło kilku na­uczy­cieli i zna­jo­mych ma­la­rza. Ale roz­cza­ro­wa­niem nie oka­zały się ob­razy. Ko­bieta nie za bar­dzo znała się na sztuce, ob­razy ją jed­nak za­chwy­ciły. Na ścia­nach na­prawdę ja­rzyły się duże płótna, roz­pa­lone płasz­czy­zny w in­ten­syw­nie żół­tych i czer­wo­nych bar­wach, jakby to było w głębi Istrii, czer­wona zie­mia, słońce, wszę­dzie wo­koło roz­ża­rzony kra­jo­braz, jak wtedy, gdy je­chała z ro­dzi­cami na wa­ka­cje. I nie roz­cza­ro­wał jej ar­ty­sta. Stał oparty ra­mie­niem o ścianę, jakby go wcale nie do­ty­czyło to wy­da­rze­nie i bez skrę­po­wa­nia ob­ser­wo­wał nie­licz­nych go­ści, któ­rzy przy­sta­wali przed ob­ra­zami, non­sza­lanc­kim ru­chem za­pa­lał ko­lejne pa­pie­rosy, choć w tej szkole pa­le­nie na pewno było za­bro­nione. Ocza­ro­wały ją ob­razy i od pierw­szej chwili ocza­ro­wał ją ich twórca. Na­zy­wał się Mi­lan Rak, stał obok pla­katu ze swoim na­zwi­skiem, miał czarne opa­da­jące na czoło włosy, czer­wone usta, zu­peł­nie ta­kie jak czer­wień na ob­ra­zach, i mroczne spoj­rze­nie. Kiedy ob­rzu­cił ją tym spoj­rze­niem, po­czuła dreszcz na ca­łym ciele.

Jesz­cze tro­chę po­spa­ce­ro­wała wśród ob­ra­zów, choć już ich nie wi­działa, po­zo­stał tylko czer­wony i żółty żar, na­pię­cie w prze­strzeni. Kiedy zna­la­zła się przy drzwiach, spo­strze­gła, że na nią pa­trzy, więc szybko wy­szła na ko­ry­tarz, a póź­niej w zi­mową noc. Przy­sta­nęła przed wej­ściem do szkoły, żeby sku­pić my­śli roz­pro­szone pod wpły­wem tego mrocz­nego spoj­rze­nia i roz­ża­rzo­nych ob­ra­zów, dzieł czło­wieka o mrocz­nym spoj­rze­niu. W świe­tle pło­myczka pa­pie­rosa zo­ba­czyła na­gle twarz pięk­nej ko­biety, która, sie­dząc w sa­mo­cho­dzie, pła­kała. Mi­nęła auto i znik­nęła w mo­krej zi­mo­wej nocy lu­blań­skich ulic, nie wie­działa, do­kąd niosą ją nogi, aż w końcu zna­la­zła się we wła­snym miesz­ka­niu. Miała buty prze­mo­czone od roz­mo­kłego śniegu i pło­nącą twarz, jesz­cze ni­gdy nie przy­tra­fiło jej się nic po­dob­nego. Źle spała całą noc, spoj­rze­nie z auli szkoły ga­stro­no­micz­nej wy­wo­łało go­rączkę, obej­mo­wały ją pło­mie­nie z wi­szą­cych tam ob­ra­zów, czer­wień i żółć pło­nęły w kra­jo­bra­zie Istrii, który w ogni­stym pół­śnie prze­su­wał się przed jej oczami.

Za­le­d­wie dwa dni póź­niej – pło­mie­nie prze­stały już bu­chać, ale wciąż tlił się żar – zo­ba­czyła go znowu. Póź­nym po­po­łu­dniem sie­dział przy oknie w lo­kalu, gdzie pra­co­wała tej zimy. Nie był sam, lecz w to­wa­rzy­stwie pięk­nej ko­biety w jego wieku, która no­siła zbyt lek­kie jak na tę porę roku buty, na ustach miała ciemną szminkę, we wło­sach ja­sne pa­semka i ob­ry­so­wane czar­nym ołów­kiem oczy, to wszystko za­uwa­żyła od razu, ob­rzu­ca­jąc ją jed­nym spoj­rze­niem. Kiedy ko­bieta drżą­cymi dłońmi za­pa­liła pa­pie­rosa, prze­le­ciało jej przez myśl, że już gdzieś wi­działa ten ruch: to ona sie­działa w au­cie i pła­kała. A gdy prze­cho­dziła z tacą obok ich sto­lika, usły­szała, że się kłócą. Do­tarły do niej gło­śno wy­po­wie­dziane, pełne pa­sji słowa męż­czy­zny: „To idź, kto ci broni”, kiedy więc nie­chcący usły­szała to zda­nie, serce za­częło jej moc­niej bić, pra­wie tak jak na wy­sta­wie. „Niech idzie – po­my­ślała – prze­cież nikt jej nie broni”. Ale ko­bieta po­zo­stała jesz­cze ja­kiś czas, choć nikt jej nie za­trzy­my­wał. Za każ­dym ra­zem, gdy pod­cho­dziła do baru, wi­działa, że ar­ty­sta i ko­bieta, która ma za­miar odejść, co­raz bar­dziej od­da­lają się od sie­bie, że po­więk­sza się szcze­lina mię­dzy nimi, jed­nak nie przez kłót­nię, tylko przez mil­cze­nie. Sie­dzieli bez słowa, on znu­dzony pa­lił i roz­glą­dał się po lo­kalu jak wtedy na wy­sta­wie, a ona ner­wowo ba­wiła się klu­czy­kami od sa­mo­chodu, jakby prze­su­wała pa­ciorki ró­żańca. Kiedy w pew­nej chwili szła po nowe za­mó­wie­nie, za­uwa­żyła, że krze­sło stoi pu­ste, piękna ko­bieta ubrana w zbyt lek­kie buty ode­szła w zi­mowy wie­czór, nikt jej nie za­trzy­my­wał. Ma­larz nie wy­glą­dał na zroz­pa­czo­nego, wy­cią­gnął z kie­szeni ka­wa­łek pa­pieru i za­czął coś gry­zmo­lić. W lo­kalu ga­sły już świa­tła, kiw­nął na nią, żeby po­de­szła. Po­wie­działa, że ona tego sto­lika nie ob­słu­guje, to nie ma zna­cze­nia, od­parł, wi­dział ją na wy­sta­wie. Jego po­nure spoj­rze­nie prze­ni­kało ją do głębi i roz­pa­lało coś, co pra­wie już zga­sło. Jak jej się po­do­bały ob­razy?

– Bar­dzo.

– To za mało – rzu­cił.

Do­dała, że przy­po­mi­nały jej Istrię.

– Już le­piej – stwier­dził.

Po­dał jej ry­su­nek, na­szki­co­waną nie­spo­koj­nymi ru­chami po­stać ko­biety, która stoi przed pu­stym kwa­dra­tem ob­razu na ścia­nie, z tacą pełną bu­te­lek i kie­lisz­ków.

– To ty – po­wie­dział. – Sto­isz przed moim ob­ra­zem i go po­dzi­wiasz.

Wrę­czył jej inny ka­wa­łek pa­pieru, była na nim ko­bieta, tak samo przed pu­stą ścianą, ale bez tacy.

– To też ty. Taca upa­dła na zie­mię, kie­liszki się roz­biły.

Na dole ob­razka na­prawdę były ja­kieś ba­zgroły. Nie­trudno so­bie wy­obra­zić, co się stało.

– Wy­pu­ści­łaś tacę, z po­dziwu.

Mu­siała się ro­ze­śmiać. Pa­trzyła na jego czer­wone usta, też roz­cią­gnięte w uśmie­chu, po­my­ślała, że może po­przed­niej nocy ca­ło­wał ko­bietę, która wła­śnie ode­szła, na pewno do­brze się stało, że to zro­biła. Tej nocy Lu­cija spała u niego pierw­szy raz.

Wcale nie była Lu­ciją. Pierw­szej nocy, którą prze­spała u niego – o ile to okre­śle­nie pa­suje do ta­kiej nocy – nadał jej imię, ja­kie w ich kraju nosi święta Łu­cja. Za­po­mnij, kim by­łaś, po­wie­dział. A kiedy w ciemny zi­mowy po­ra­nek za­snęli wśród zmię­tych prze­ście­ra­deł, oto­czeni jego ob­ra­zami, które stały oparte o wszyst­kie ściany nie­wiel­kiego miesz­ka­nia, i kiedy obu­dzili się w po­nure zi­mowe przed­po­łu­dnie, po­czuła wy­raź­nie, że jest na­prawdę kimś in­nym, kimś, kto przez cały czas cho­dził po świe­cie jak śle­piec, a te­raz nie­spo­dzie­wa­nie przej­rzał na oczy. Masz na imię Lu­cija, po­wie­dział, bo wi­dzisz. Wi­dzisz, czego inni nie wi­dzą. Nikt jesz­cze tak nie pa­trzył na moje ob­razy, ża­den kry­tyk, ża­den pro­fe­sor. Była wstrzą­śnięta, jak to moż­liwe, że ona, stu­dentka tech­no­lo­gii żyw­no­ści, dziew­czyna z nie­wiel­kiego mia­sta, gdzie nie ma żad­nej ga­le­rii, na­gle mówi w ten spo­sób o wy­jąt­kowo za­wi­łej spra­wie, jaką jest ma­lar­stwo. Jesz­cze ni­gdy nikt nie po­wie­dział Mi­la­nowi Ra­kowi, że jego ob­razy płoną jak pej­zaż Istrii la­tem, czer­wona zie­mia i roz­pa­lona kula na nie­bie. Mó­wiono o eks­hi­bi­cjo­ni­stycz­nej es­te­tyce, która wy­do­bywa głę­bo­kie barwne ele­menty i od­waż­nie uwal­nia je z ca­ło­ścio­wego kon­tek­stu, sam też tak opi­sy­wał wła­sne ob­razy. Nic, co w jego ma­lar­stwie zo­ba­czyła ta ko­bieta, nic tak pro­stego i moc­nego ni­gdy nie przy­szło mu do głowy. Była pierw­szą wiel­bi­cielką jego sztuki, która po­wie­działa, że po obej­rze­niu wy­stawy ob­razy całą noc pło­nęły jej przed oczami. I choć była je­dyną taką osobą, Mi­lan Rak jej uwie­rzył, po­nie­waż wie­rzył w swój zu­chwały ta­lent, wie­dział, że od­krył coś, czego przed nim nie od­krył jesz­cze nikt. Do tej pory my­ślał, że to, co two­rzy, jest „uwal­nia­niem ele­men­tów z ca­ło­ścio­wego kon­tek­stu”, te­raz jed­nak zro­zu­miał, że w jego dzie­łach ist­nieje tajna więź mię­dzy nim i na­turą, mię­dzy bar­wami na­tury i jego ta­len­tem, mię­dzy nim i ko­smiczną ta­jem­nicą ar­ty­sty. Tak był ocza­ro­wany tym, co po­wie­działa, że dał jej na imię Lu­cija. A cho­ciaż wie­dział, że źró­dłem jego za­chwytu jest przede wszyst­kim on sam, moc jego sztuki, która ro­dzi ta­kie słowa, rano, gdy pili kawę, za­pro­po­no­wał, żeby prze­pro­wa­dziła się do niego, bo chciałby to sły­szeć wiele razy, co­dzien­nie. Lu­cija też była za­uro­czona, rzecz ja­sna, prze­cież tej nocy stała się in­nym czło­wie­kiem. Jej za­chwyt przy­gasł tylko na mo­ment, gdy na ta­le­rzu przy­niósł dwa usma­żone jajka.

– To są oczy – po­wie­dział – oczy świę­tej Łu­cji.

Nie zro­zu­miała.

– Tak ją ma­lują – wy­ja­śnił – tę świętą, z dwoj­giem oczu na ta­le­rzu.

– Na ta­le­rzu?

– Na tacy. Za­wsze my­ślę – do­dał – że ktoś jej wy­łu­pił oczy, bo wi­działa zbyt dużo.

– A to do­piero – od­parła Lu­cija, która była stu­dentką tech­no­lo­gii żyw­no­ści i wie­działa, że jajka na ta­le­rzu to tylko jajka. W żad­nym ra­zie nie mo­gła i nie chciała wi­dzieć w nich wy­łu­pio­nych oczu świę­tej Łu­cji. A mimo to była za­chwy­cona: nim, sobą, no­wym imie­niem i ca­łym tym ar­ty­stycz­nym świa­tem, w któ­rym zna­la­zła się tak nie­ocze­ki­wa­nie. Po­wie­działa, że jesz­cze dzi­siaj wy­po­wie po­kój, a pod ko­niec mie­siąca prze­pro­wa­dzi się do ma­la­rza.

– Na­tych­miast – po­le­cił – zro­bisz to jesz­cze dzi­siaj.

I tak się stało.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------

.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij