Oczy Łucji - ebook
Oczy Łucji - ebook
Oczy Łucji” - wybór opowiadań współczesnego klasyka prozy słoweńskiej przygotowany przez autora. To już dziewiąta książka Draga Jančara, którą może poznać polski czytelnik. Jego powieści, wybory krótkiej prozy i esejów pojawiają się na polskim rynku wydawniczym od 1988 roku. I jak w całej swojej twórczości, tak i tu pisarza fascynuje Wielka Historia, nie tylko ta odległa, ale i dwudziestowieczna, która zawsze jest jedynie tłem i pretekstem do przedstawienia losów zwykłych ludzi, ich dramatów i traum. To wszystko, jak zwykle u Jančara, zaprawione jest szczyptą dobrodusznej ironii, błyskotliwego humoru i dowcipnej satyry. Gorąco polecamy zarówno miłośnikom słoweńskiego Mistrza, jak i tym, którzy dopiero rozpoczną przygodę z jego pisarstwem.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7963-140-7 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Radio podaje informację, że na obwodnicy Lublany żółty samochód osobowy jedzie pod prąd, wszyscy kierowcy proszeni są o zachowanie szczególnej ostrożności, patrole policji próbują zatrzymać auto.
W trawie nad rzeką leży kobieta. Przekręca gałkę tranzystora, chce, żeby słyszał wyciągnięty obok mężczyzna.
– Słyszałeś? – pyta.
– Aha – przytakuje, jeszcze nie zdążył zapaść w popołudniową drzemkę – znów jakiś szaleniec.
Niespodziewanie z tranzystora rozlega się głośna muzyka, jego ręka ze złotą bransoletką błyskawicznie chwyta pokrętło, mężczyzna najpierw ścisza muzykę, potem wyłącza odbiornik, zamyka oczy, zaczyna miarowo oddychać, zasypia. Ona też zamyka oczy. Tu, nad wodą, znowu jest cicho, ale tam, daleko, w upalne popołudnie sunie sznur samochodów, a jej wewnętrzne oczy widzą szeroką rzekę aut ściskającą jak obręcz miasto, ktoś popłynął pod prąd, ktoś pomylił wjazd na autostradę, ruszył naprzeciw okalającemu Lublanę nurtowi pędzących, hałaśliwych pojazdów. Tu płynie tylko rzeka, powoli, leniwie toczy swoje zielone wody, rozżarzone oko na niebie podąża ku wieczornej połowie dnia, nadbrzeżna zieleń blaknie w jasnych promieniach słońca. Leżą w trawie, na brzegu, który łagodnie opada ku rzece, leżą w wygodnym zagłębieniu wśród bujnej trawy, wyżej, przy białej drodze, zostawili jego auto, wielkie przyczajone czarne zwierzę, tkwiące nieruchomo w przydrożnym pyle. Nie dotykają się, on leży na plecach, młody mężczyzna ze złotą bransoletką śpi w letniej trawie, nagi do pasa, o dużych, bosych stopach, z rękoma pod głową, miarowo oddycha przez otwarte usta, ona leży na boku, odwrócona do niego tyłem, jakby był nieznajomym, którego co prawda zna, z którym żyje, lecz mimo to jest jej nieznany, jak nieznane i niezrozumiałe wydaje się jej życie kobiety, o której myśli. Między nimi jest puste miejsce, między nią a tym śpiącym mężczyzną, między nią a kobietą, o której myśli. Znowu ma oczy otwarte, jej nieobecne spojrzenie wędruje między łagodnie falującymi źdźbłami trawy ku miastu, może błądzi po letnich prawie pustych ulicach. Podciągnięta wysoko lekka sukienka w kwiaty odsłania uda, a trójkąt białych fig przyciąga spojrzenie przechodzącego obok człowieka. Mija ich samotny mężczyzna, młoda kobieta otrząsa się jak zwierzę, które przeczuwa obecność innego zwierzęcia, samca błąkającego się nad rzeką. Unosi głowę, widzi jego wąskie, przyczajone źrenice, wstydliwie, a zarazem ze złością obciąga sukienkę, nasuwa aż na kolana materiał w kwiaty, spogląda na zegarek, potem opiera się na łokciu i znowu zaczyna wpatrywać się w pustkę ulic. Jej wewnętrzne oczy coś widzą.
Widzą mieszkanie, puste mieszkanie, po którym dziś po południu przechadzała się tam i z powrotem, tam i z powrotem, od drzwi z hałasującą na klatce windą do okna z zasłoniętą firanką, którą odsuwała i wyglądała na ulicę. Jeszcze teraz, nad rzeką, czuje na sercu ten ciężar sprzed kilku godzin, jeszcze teraz czuje to przygnębienie, o wiele gorsze niż nieprzyjemne uczucie, które na chwilę ją ogarnęło, kiedy szybkim ruchem zakryła odsłonięte nogi przed wzrokiem przechodzącego mężczyzny, przygnębienie w obliczu czegoś, co nadciąga z nieubłaganą pewnością. Widzi tylko siebie, czuje swoje ciało, z ciężarem na sercu stoi przy oknie w pustym mieszkaniu i wygląda na ulicę, a to serce zaczyna bić szybciej na widok każdego zatrzymującego się na dole samochodu. Na górze jest cicho, z lokalu po drugiej stronie ulicy dociera jakaś monotonna melodia, kelner w białej koszuli stoi w drzwiach i ziewa rozdzierająco, nie ma zbyt wielu gości. Przy jedynym zajętym na zewnątrz stoliku siedzi pater familias i ostrym nożem kroi dużą pizzę, kawałek dla dziewczynki, kawałek dla mamusi, a to, co zostanie, zje sam. Lekkimi zakosami jedzie ulicą rowerzysta, krople potu błyszczą mu na czole, wytrzeszczone oczy wypatrują drogi, przez chwilę wydaje się, że wpadnie na chodnik, pomiędzy stoliki, ale akrobatycznym skrętem wyprowadza rower z niebezpiecznej sytuacji i znika za rogiem.
W pustym mieszkaniu kobieta przykleja czoło do chłodnej szyby, jak mała dziewczynka, która została sama w domu, chucha na gładką powierzchnię szkła, ulica wygląda jak za mgłą, przeklęty szaleniec, szepcze i jeszcze raz powtarza, przeklęty szaleniec.
Przeklętego szaleńca poznała pewnego mokrego zimowego wieczoru prawie trzy lata temu. Koleżanka, z którą wymieniały się notatkami z wykładów i tamtej zimy wkuwały do ostatnich egzaminów, zaprosiła ją na wystawę znajomego malarza, prawdziwego artysty. Prawdziwego, a więc człowieka, który nie tylko wygląda jak artysta – takich znała wielu – który nie tylko żyje jak artysta, czyli sypia w dzień, a tworzy w nocy, lecz jest naprawdę artystą. Takiego nie znała. Na wernisażu też jeszcze nigdy nie była. Wyobrażała sobie jasną salę z jarzącymi się na ścianach wielkimi płótnami, w której goście, gdy skończą się już okolicznościowe przemowy, trącają się kieliszkami szampana. Dlatego wystawa trochę ją rozczarowała. Spóźniły się na rozpoczęcie, a kiedy przyszły, w auli i na słabo oświetlonych korytarzach szkoły gastronomicznej krążyło kilku nauczycieli i znajomych malarza. Ale rozczarowaniem nie okazały się obrazy. Kobieta nie za bardzo znała się na sztuce, obrazy ją jednak zachwyciły. Na ścianach naprawdę jarzyły się duże płótna, rozpalone płaszczyzny w intensywnie żółtych i czerwonych barwach, jakby to było w głębi Istrii, czerwona ziemia, słońce, wszędzie wokoło rozżarzony krajobraz, jak wtedy, gdy jechała z rodzicami na wakacje. I nie rozczarował jej artysta. Stał oparty ramieniem o ścianę, jakby go wcale nie dotyczyło to wydarzenie i bez skrępowania obserwował nielicznych gości, którzy przystawali przed obrazami, nonszalanckim ruchem zapalał kolejne papierosy, choć w tej szkole palenie na pewno było zabronione. Oczarowały ją obrazy i od pierwszej chwili oczarował ją ich twórca. Nazywał się Milan Rak, stał obok plakatu ze swoim nazwiskiem, miał czarne opadające na czoło włosy, czerwone usta, zupełnie takie jak czerwień na obrazach, i mroczne spojrzenie. Kiedy obrzucił ją tym spojrzeniem, poczuła dreszcz na całym ciele.
Jeszcze trochę pospacerowała wśród obrazów, choć już ich nie widziała, pozostał tylko czerwony i żółty żar, napięcie w przestrzeni. Kiedy znalazła się przy drzwiach, spostrzegła, że na nią patrzy, więc szybko wyszła na korytarz, a później w zimową noc. Przystanęła przed wejściem do szkoły, żeby skupić myśli rozproszone pod wpływem tego mrocznego spojrzenia i rozżarzonych obrazów, dzieł człowieka o mrocznym spojrzeniu. W świetle płomyczka papierosa zobaczyła nagle twarz pięknej kobiety, która, siedząc w samochodzie, płakała. Minęła auto i zniknęła w mokrej zimowej nocy lublańskich ulic, nie wiedziała, dokąd niosą ją nogi, aż w końcu znalazła się we własnym mieszkaniu. Miała buty przemoczone od rozmokłego śniegu i płonącą twarz, jeszcze nigdy nie przytrafiło jej się nic podobnego. Źle spała całą noc, spojrzenie z auli szkoły gastronomicznej wywołało gorączkę, obejmowały ją płomienie z wiszących tam obrazów, czerwień i żółć płonęły w krajobrazie Istrii, który w ognistym półśnie przesuwał się przed jej oczami.
Zaledwie dwa dni później – płomienie przestały już buchać, ale wciąż tlił się żar – zobaczyła go znowu. Późnym popołudniem siedział przy oknie w lokalu, gdzie pracowała tej zimy. Nie był sam, lecz w towarzystwie pięknej kobiety w jego wieku, która nosiła zbyt lekkie jak na tę porę roku buty, na ustach miała ciemną szminkę, we włosach jasne pasemka i obrysowane czarnym ołówkiem oczy, to wszystko zauważyła od razu, obrzucając ją jednym spojrzeniem. Kiedy kobieta drżącymi dłońmi zapaliła papierosa, przeleciało jej przez myśl, że już gdzieś widziała ten ruch: to ona siedziała w aucie i płakała. A gdy przechodziła z tacą obok ich stolika, usłyszała, że się kłócą. Dotarły do niej głośno wypowiedziane, pełne pasji słowa mężczyzny: „To idź, kto ci broni”, kiedy więc niechcący usłyszała to zdanie, serce zaczęło jej mocniej bić, prawie tak jak na wystawie. „Niech idzie – pomyślała – przecież nikt jej nie broni”. Ale kobieta pozostała jeszcze jakiś czas, choć nikt jej nie zatrzymywał. Za każdym razem, gdy podchodziła do baru, widziała, że artysta i kobieta, która ma zamiar odejść, coraz bardziej oddalają się od siebie, że powiększa się szczelina między nimi, jednak nie przez kłótnię, tylko przez milczenie. Siedzieli bez słowa, on znudzony palił i rozglądał się po lokalu jak wtedy na wystawie, a ona nerwowo bawiła się kluczykami od samochodu, jakby przesuwała paciorki różańca. Kiedy w pewnej chwili szła po nowe zamówienie, zauważyła, że krzesło stoi puste, piękna kobieta ubrana w zbyt lekkie buty odeszła w zimowy wieczór, nikt jej nie zatrzymywał. Malarz nie wyglądał na zrozpaczonego, wyciągnął z kieszeni kawałek papieru i zaczął coś gryzmolić. W lokalu gasły już światła, kiwnął na nią, żeby podeszła. Powiedziała, że ona tego stolika nie obsługuje, to nie ma znaczenia, odparł, widział ją na wystawie. Jego ponure spojrzenie przenikało ją do głębi i rozpalało coś, co prawie już zgasło. Jak jej się podobały obrazy?
– Bardzo.
– To za mało – rzucił.
Dodała, że przypominały jej Istrię.
– Już lepiej – stwierdził.
Podał jej rysunek, naszkicowaną niespokojnymi ruchami postać kobiety, która stoi przed pustym kwadratem obrazu na ścianie, z tacą pełną butelek i kieliszków.
– To ty – powiedział. – Stoisz przed moim obrazem i go podziwiasz.
Wręczył jej inny kawałek papieru, była na nim kobieta, tak samo przed pustą ścianą, ale bez tacy.
– To też ty. Taca upadła na ziemię, kieliszki się rozbiły.
Na dole obrazka naprawdę były jakieś bazgroły. Nietrudno sobie wyobrazić, co się stało.
– Wypuściłaś tacę, z podziwu.
Musiała się roześmiać. Patrzyła na jego czerwone usta, też rozciągnięte w uśmiechu, pomyślała, że może poprzedniej nocy całował kobietę, która właśnie odeszła, na pewno dobrze się stało, że to zrobiła. Tej nocy Lucija spała u niego pierwszy raz.
Wcale nie była Luciją. Pierwszej nocy, którą przespała u niego – o ile to określenie pasuje do takiej nocy – nadał jej imię, jakie w ich kraju nosi święta Łucja. Zapomnij, kim byłaś, powiedział. A kiedy w ciemny zimowy poranek zasnęli wśród zmiętych prześcieradeł, otoczeni jego obrazami, które stały oparte o wszystkie ściany niewielkiego mieszkania, i kiedy obudzili się w ponure zimowe przedpołudnie, poczuła wyraźnie, że jest naprawdę kimś innym, kimś, kto przez cały czas chodził po świecie jak ślepiec, a teraz niespodziewanie przejrzał na oczy. Masz na imię Lucija, powiedział, bo widzisz. Widzisz, czego inni nie widzą. Nikt jeszcze tak nie patrzył na moje obrazy, żaden krytyk, żaden profesor. Była wstrząśnięta, jak to możliwe, że ona, studentka technologii żywności, dziewczyna z niewielkiego miasta, gdzie nie ma żadnej galerii, nagle mówi w ten sposób o wyjątkowo zawiłej sprawie, jaką jest malarstwo. Jeszcze nigdy nikt nie powiedział Milanowi Rakowi, że jego obrazy płoną jak pejzaż Istrii latem, czerwona ziemia i rozpalona kula na niebie. Mówiono o ekshibicjonistycznej estetyce, która wydobywa głębokie barwne elementy i odważnie uwalnia je z całościowego kontekstu, sam też tak opisywał własne obrazy. Nic, co w jego malarstwie zobaczyła ta kobieta, nic tak prostego i mocnego nigdy nie przyszło mu do głowy. Była pierwszą wielbicielką jego sztuki, która powiedziała, że po obejrzeniu wystawy obrazy całą noc płonęły jej przed oczami. I choć była jedyną taką osobą, Milan Rak jej uwierzył, ponieważ wierzył w swój zuchwały talent, wiedział, że odkrył coś, czego przed nim nie odkrył jeszcze nikt. Do tej pory myślał, że to, co tworzy, jest „uwalnianiem elementów z całościowego kontekstu”, teraz jednak zrozumiał, że w jego dziełach istnieje tajna więź między nim i naturą, między barwami natury i jego talentem, między nim i kosmiczną tajemnicą artysty. Tak był oczarowany tym, co powiedziała, że dał jej na imię Lucija. A chociaż wiedział, że źródłem jego zachwytu jest przede wszystkim on sam, moc jego sztuki, która rodzi takie słowa, rano, gdy pili kawę, zaproponował, żeby przeprowadziła się do niego, bo chciałby to słyszeć wiele razy, codziennie. Lucija też była zauroczona, rzecz jasna, przecież tej nocy stała się innym człowiekiem. Jej zachwyt przygasł tylko na moment, gdy na talerzu przyniósł dwa usmażone jajka.
– To są oczy – powiedział – oczy świętej Łucji.
Nie zrozumiała.
– Tak ją malują – wyjaśnił – tę świętą, z dwojgiem oczu na talerzu.
– Na talerzu?
– Na tacy. Zawsze myślę – dodał – że ktoś jej wyłupił oczy, bo widziała zbyt dużo.
– A to dopiero – odparła Lucija, która była studentką technologii żywności i wiedziała, że jajka na talerzu to tylko jajka. W żadnym razie nie mogła i nie chciała widzieć w nich wyłupionych oczu świętej Łucji. A mimo to była zachwycona: nim, sobą, nowym imieniem i całym tym artystycznym światem, w którym znalazła się tak nieoczekiwanie. Powiedziała, że jeszcze dzisiaj wypowie pokój, a pod koniec miesiąca przeprowadzi się do malarza.
– Natychmiast – polecił – zrobisz to jeszcze dzisiaj.
I tak się stało.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
.