Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oczy: nowele i szkice - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oczy: nowele i szkice - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 355 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TE­GOŻ AU­TO­RA.

SŁOŃ­CE (wy­czer­pa­ne).

JE­DY­NE DZIE­ŁO (wy­czer­pa­ne).

(U ogni­ska) (wy­czer­pa­ne).

PNEU­MA­TYK Nr. 301 (wy­czer­pa­ne).

SPO­SÓB NA DY­ABŁA (wy­czer­pa­ne).

DO­BRO PU­BLICZ­NE (wy­czer­pa­ne),

TO­PIE­LEC (1898).

GRZECH (1900).

SAM NA SAM (1900).

LIŚĆ FI­GO­WY (1901).

LEK­CYA ŻY­CIA (19O3).

ERO­TY­KI (1904).

HU­MO­RE­SKI SCE­NICZ­NE (1904).

POD­KA­SA­NEJ MU­ZIE (pod pra­są).

Zyg­munt Niedź­wiec­kiOCZY.

… Na­dzie­ja!…

Zna­ciei wy tę cu­do­twór­czą wróż­kę, ja­sną jak słoń­ce wio­sen­ne­go dnia, do­brą, jak piesz­czo­ta mat­ki, jak tę­cza na nie­bie, z któ­re­go pierzch­nął deszcz, kra­śną, a taką roz­śpie­wa­ną, uśmiech­nię­tą, słod­ką, jak dwo­je ko­chan­ków, gdy nie­spo­dzia­nie spo­tkaw­szy się w ustro­niu, pad­ną so­bie w ob­ję­cia?…

W bez­mia­rze ta­kiej na­dziei nu­rza­ła się du­sza Wita, kie­dy opusz­czał ga­bi­net słyn­ne­go oku­li­sty, wspar­ty na ra­mie­niu wy­na­ję­te­go czło­wie­ka, przed­się­wziął tę wy­pra­wę w zu­peł­nej ta­jem­ni­cy przed sio­strą, w go­dzi­nie kie­dy była w mie­ście, lek­cy­ach, bo nie chciał jej zmar­twić złą wie­ścią, a nie przy­pusz­czał, nie miał od­wa­gi i wsty­dził się przy­pu­ścić, aby mógł jesz­cze ist­nieć dla nie­go ra­tu­nek, aby moż­li­wym był po­wrót do wła­dzy, do zdro­wia, do cu­dów świa­tła i barw – dla jego bied­nych oczu, za­kry­tych prze­pa­ską śle­po­ty od lat dzie­się­ciu. W na­wro­tach wzma­ga­ją­ce­go się zwąt­pie­nia bio­rąc bla­dy pro­my­czek swych na­dziei za sa­mo­lub­ną idee fixe cho­re­go, za złud­ne ma­ja­ki zie­lo­nych oaz, ja­kie ma­mią oko umie­ra­ją­cym z pra­gnie­nia w pu­sty­ni bez kre­su – zwal­czał je, niby pod­szept głu­po­ty lub sza­leń­stwa. I zda­wa­ło mu się, że zdo­łał wresz­cie stłu­mić w so­bie na za­wsze ten ognik zwod­ni­czy, gdy na­gle zmar­twych­wstał on z całą mocą nur­tu­ją­cej ser­ce wszel­kie­go ży­we­go two­ru żą­dzy szczę­ścia, na pierw­szą wieść o przy­jeź­dzie zna­ko­mi­te­go le­ka­rza, i sil­niej­szy od na­ło­gów re­zy­gna­cyi, od lęku ubó­stwa i szy­derstw trzeź­we­go ro­zu­mu, pchał go jak wi­cher za próg czar­nej kaź­ni ka­lec­twa, tam!… do świa­tła!… do bie­siad­ne­go sto­łu ja­sne­go dnia!… do tej cza­ro­dziej­skiej or­gii roz­sz­cze­pio­ne­go na ty­siąc barw­nych od­cie­ni pro­mie­nia słoń­ca, co sta­no­wi nie­prze­bra­ne źró­dło roz­ko­szy, skarb bez na­zwy i ceny tych, któ­rzy wi­dzą!…

Przy­wi­tać zno­wu oczy­ma, po tylu lata nie­wi­dze­nia, przy­tu­lić! ob­jąć! ca­ło­wać! pić! chło­nąć! po­że­rać wszyst­ko, co rzu­ca w prze­strzeń cza­row­ny hymn świa­tła i barw!… Ująć spoj­rze­niem, tą wą­tłą, nie­uchwyt­ną ni­tecz­ką, któ­ra roz­snu­wa­jąc się mię­dzy my­ślą a wszech­świa­tem, się­ga w nie­skoń­czo­ność – za­gar­nąć nie­mi przy­cią­gnąć do sie­bie, do swej du­szy, głod­nej chle­ba świa­tło­ści – rze­czy, isto­ty, świat i za­świa­ty!… Prze­bić tę czar­ną ścia­nę, ten głu­chy mur bez okien i drzwi, jaki od­gra­dza go od we­se­la ma­jów i li­sto­pa­do­wej ża­ło­by, od szkar­łat­ne­go świ­tu i se­le­dy­no­wych nocy peł­ni… Po­wró­cić Z mrocz­nych pie­czar ka­lec­twa na żywą, wi­dzial­ną, ty­sią­cem zmien­nych barw i kształ­tów stroj­ną zie­mię! Ode­brać zra­bo­wa­ną so­bie przez okru­cień­stwo tra­fu naj­więk­szą część roz­ko­szy ży­cia! Zo­ba­czyć łzy ra­do­ści w oczach tej bied­nej, świę­tej sio­strzycz­ki, któ­ra za­pra­co­wu­je się od lat tylu, aby go wy­ży­wić… Roz­ma­wiać zno­wu z wie­ka­mi i ludz­ko­ścią przez czar­ne zna­ki ksią­żek… Uj­rzeć swój po­kój, swo­ją rękę, swą twarz, swój cień… Zo­ba­czyć mu­chę, jak prze­bie­ra nóż­ka­mi po sto­le i wy­trzesz­czyw­szy śle­pie, szu­ka so­bie żeru, strze­że się nie­bez­pie­czeństw. Wi­dzieć!… Wi­dzieć!!!….

A oto zja­wił się czło­wiek… może to był sam Bóg?… – któ­ry mu po­wie­dział, ie jesz­cze może od­zy­skać wzrok… Czło­wiek, co jak cza­ro­dziej, le­czył i uzdra­wiał ta­kich jak on nę­dza­rzy, któ­re­go sło­wo było dla nich wy­ro­kiem.

Jak­że upa­ja­ją­cą, jak nie­praw­do­po­dob­nie cud­ną, po dłu­giem niby wie­ki ba­da­niu, była dla Wita mu­zy­ka tych wy­ra­zów:

– Pan mo­żesz jesz­cze wi­dzieć. Odu­rzo­ny zdu­mie­wa­ją­cem niby wi­dok cudu ich brzmie­niem, przez pół le­d­wie chwy­tał uszy­ma za­po­wiedź, że ku­ra­cyą, ja­kiej pod­dać-by się mu­siał, bę­dzie dłu­gą, mo­zol­ną, kosz­tow­ną, po­chło­nie parę ty­się­cy i od­być się moie tyl­ko w spe­cy­al­nym za­kła­dzie…

– Ale przy­wró­ci panu wzrok. Czy po­dob­na!…

– Pa­nie dok­to­rze!… pa­nie dok­to­rze!!…., – po­czął beł­ko­tać z ser­cem bi­ją­cem ra­do­ścią, któ­rej bro­nił się jed­no­cze­śnie, nie ma­jąc od­wa­gi uwie­rzyć.

– Ro­zu­mie się, nie spo­dzie­waj się pan zbyt wie­le. Nie wiem, czy bę­dziesz mógł pra­co­wać, czy­tać. Ale zo­ba­czysz pan nie­bo, słoń­ce, lu­dzi, prze­sta­niesz być śle­pym.

– Pa­nie dok­to­rze!!….

Zda­je się, ie uca­ło­wał ręce le­ka­rza…

Pi­ja­ny szczę­ściem wra­cał do domu, w nie­mem za­chwy­ce­niu tą my­ślą ol­brzy­mią, na któ­rą za mało było miej­sca w jego pier­siach – ż e bę­dzie: wi­dział!!

… Ro­zu­mie się, le­karz mó­wił praw­dę. Nie mógł się my­lić mistrz ta­kiej sła­wy. Pod jego kie­run­kiem ku­ra­cyą uda się nie­za­wod­nie, a co do pie­nię­dzy… Pie­nią­dze się znaj­dą. Pie­nią­dze są!… Tak, są!… Sio­strzycz­ko!… Moja świę­ta!… Ty do­bra, ci­cha, peł­na za­par­cia to­wa­rzysz­ko, opie­kun­ko, mat­ko ka­le­ki… Ja wiem… Dwa ty­sią­ce, to cały twój ma­ją­te­czek, ze­bra­ny grosz po gro­szu z nad­ludz­kim wy­sił­kiem na nie­pew­ne go­dzi­ny wspól­ne­go ju­tra… Ja się wsty­dzę… Ja może nie po­wi­nie­nem… Lecz po­myśl: oczy!… oczy, któ­re­mi się cie­szy naj­ostat­niej­szy nę­dzarz i ro­bak naj­lich­szy!… Za­pal w mych oczach świa­tło!…

Na­raz prze­rwał nie­my wy­buch bła­gań, któ­re­mi obej­mo­wał w my­śli, pła­cząc, szy­ję nie­obec­nej. Co za sza­leń­stwo!… Toż ona je da bez na­my­słu, bez próśb i na­le­gań, na­tych­miast, szczę­śli­wa, Ze je dać moie, jak gdy­by na to prze­zna­czo­ne były od daw­na.

Uspo­ko­ił się. Nie­zmier­nie słod­ka ci­sza za­la­ła mu ser­ce bło­giem cie­płem na­dziei, bliz­kich cu­dow­ne­go zisz­cze­nia. Po­czął ma­rzyć o no­wem, roz­kosz­nem ży­ciu, wi­dząc się zno­wu mło­dym, jak lat temu dzie­sięć, na ja­snych i lud­nych uli­cach, uśmiech prze­czu­wa­ne­go szczę­ścia roz­pro­mie­niał mu co­raz ja­śniej­szym bla­skiem twarz, a z pier­si po­czę­ła się do­by­wać we­so­ła piosn­ka, daw­no za­mil­kła w smut­kach lat.

Tym­cza­sem zwol­na, nie­znacz­nie, z pod won­nych kwia­tów upo­je­nia po­czął wy­peł­zać zim­ny i śliz­ki gad: myśl… Myśl – drę­czy­ciel­ka, gorz­ka i nie­ubła­ga­na myśl cier­pią­cych, zbu­dzo­na z ma­rzeń wsz­cze­pio­nem przez cio­sy Wąt­pie­niem, drżą­ca nie­ustan­nym lę­kiem i wiecz­ną nie­uf­no­ścią za­tru­ta, jak chwast ko­lą­cy wy­bu­ja­ła z zło­śli­we­go po­sie­wu ży­cio­wych bó­lów, myśl-tru­ci­zna, roz­kła­da­ją­ca na kru­szy­ny zni­ko­me­go pyłu – kłam­li­wie świe­cą­cy szych ludz­kich ra­do­ści i wszyst­kie złu­dy ży­cia umie­ją­ca szpo­na­mi zim­nej re­flek­syi po­tar­gać na szma­ty nę­dzy osta­tecz­nej i nie­unik­nio­nej.

… Więc nie­dość jesz­cze, że dzie­sięć lat tru­du ko­bie­ty ży­wi­ło twe ka­lec­two, pa­so­rzy­cie – po­świę­cić ci ma jesz­cze i ostat­nią reszt­kę plo­nu swych wy­sił­ków?… Ko­cha cię, więc ci po­win­na za to za­pła­cić, w imię swej dla cie­bie mi­ło­ści po­win­na po­zwo­lić ci, abyś ją ogra­bił, jak zło­dziej ogra­bia kie­sze­nie śpią­ce­go.

Jesz­cze w za­mia­rach Wita sta­now­czy zwrot nie na­stą­pił, a już ogar­nę­ło go uczu­cie, jak gdy­by po jed­nym, krót­kim bły­sku ja­sno­ści wra­cał na Za­wsze do opusz­czo­nych na chwi­lę pie­czar, a mrok, ja­kim był oto­czo­ny od lat dzie­się­ciu, nig­dy nie wy­dał mu się bar­dziej niż w tej chwi­li po­nu­rym i bez­den­nym.

Wtem za­dzwo­nił w po­wie­trzu we­so­ły głos ko­bie­cy:

– Bra­cisz­ku!… Gdy­byś wie­dział, jaką ci wieść przy­no­szę!… Przy­je­chał ten sław­ny oku­li­sta, o któ­rym mó­wi­li­śmy tyle razy… Przy­wró­cił już po­dob­no na­dzie­ję kil­ku oso­bom, któ­re wszy­scy le­ka­rze opu­ści­li… Pój­dziesz do nie­go!… Roz­bi­je­my wszyst­kie moje skar­bon­ki – a pój­dziesz!… I to dziś jesz­cze!… Praw­da?… Boie! co za szczę­ście!…

Przez chwi­lę Wit, po­rwa­ny jak bu­rzą tym wy­bu­chem szcze­rej ra­do­ści, zma­gał z nad­ludz­kiem wy­tę­że­niem swe sa­mo­lub­stwo, wy­bla­dły, Z tchem za­par­tym, nie ma­jąc siły wy­brać mię­dzy zrze­cze­niem, się snu o szczę­ściu a prze­dłu­że­niem go w spo­sób nie­god­ny.

– Cze­mu nie mó­wisz nic? – zdzi­wi­ła się sio­stra.

– Boję się, że się tro­chę zmar­twisz… – od­rzekł spo­koj­nie. – By­łem już w se­kre­cie przed tobą u tego le­ka­rza, i da­łem mu się zba­dać.

– Cóż po­wie­dział?….

Ci­szej, zu­peł­nie su­che­mi usty, od­parł czem­prę­dzey.

– Że przy­cho­dzę za póź­no o całe lat dzie­sięć.ZA MĄZ.

Do­ro­ta Łuś jest wdo­wą po ma­szy­ni­ście ko­le­jo­wym. Mąż jej opu­ścił ten pa­dół kra­dzie­ży, pro­sty­tu­cyi, pi­jań­stwa i zgro­ma­dzeń lu­do­wych głów­nie z po­wo­du nie­ule­czal­nej sła­bo­ści do na­po­jów wy­sko­ko­wych. Że jed­nak śmierć za­sko­czy­ła mię­dzy­na­ro­do­we­go pi­ja­ni­cę w go­dzi­nach służ­by, więc dla Do­ro­ty wdo­wień­stwo sta­ło się na lo­te­ryi ży­cia po­dwój­nem ter­nem, uwal­nia­jąc ją naj­pierw sto­sun­ko­wo wcze­śnie od tej pla­gi do­zgon­nej, za jaką prze­waż­ną więk­szość ko­biet za­męż­nych uwa­żać zwy­kła po przej­ściu mio­do­wych mie­się­cy – męża, nad­to za­pew­nia­jąc jej znacz­ną eme­ry­tu­rę i ła­ko­my dla próż­no­ści ty­tuł wdo­wy po "mę­czen­ni­ku pra­cy", uwiecz­nio­nym w na­pu­szy­stym ne­kro­lo­gu kro­nicz­ki ro­bot­ni­cze­go świst­ka. Spo­koj­na o ju­tro, ob­da­rzo­na przez nie­bo jed­nem tyl­ko dziec­kiem, 20-let­nią dziś cór­ką An­dzią, ku­la­wa na jed­nę nogę, co jej po­zwa­la­ło bez ob­ra­zy bo­skiej i ludz­kie­go zgor­sze­nia próż­no­wać ca­łe­mi dnia­mi – Do­ro­ta była w przy­ziem­nym świat­ku przed­miej­skie­go gmi­nu uoso­bie­niem ko­bie­ty "szczę­śli­wej" w oczach obar­czo­nych bęb­na­mi, to­czą­cych wiecz­ną woj­nę z chło­pem, za­pra­co­wa­nych kum i są­sia­dek, któ­re pa­trzy­ły na nią za­zdro­śnie, jak na wy­bra­ną przez los.

A prze­cież tę ko­bie­tę szczę­śli­wą ja­dła tro­ska – tro­ska mat­ki o An­dzi­ną przy­szłość.

An­dzia jest czer­wo­ną, tęgą i zdro­wą dzie­wu­chą. Ma pięk­ne bia­łe zęby, któ­re­mi rada świe­ci, ma gie­niusz haf­ciar­ski, w któ­rym, dzię­ki eme­ry­tu­rze mat­ki, wię­cej szu­ka chlu­by ni­że­li do­cho­dów, ma nie­by­wa­łe szczę­ście do męż­czyzn i co kwar­tał in­ne­go na­rze­czo­ne­go, nie moie tyl­ko w ża­den spo­sób po ca­łych tu­zi­nach za­rę­czy­no­wych pier­ścion­ków ślub­ne­go się do­cze­kać.

Obec­nie tak­że nie jest bez wiel­bi­cie­la. Cze­lad­nik in­tro­li­ga­tor­ski. Bar­dzo we­so­ły chło­pak, łgarz tro­chę i, szcze­rze mó­wiąc, ospo­wa­ty, ale zresz­tą do rze­czy. Mat­ce wy­ca­ło­wu­je ręce z na – masz­cze­niem szcze­re­go kan­dy­da­ta na zię­cia, z cór­ką zaś… ale to spra­wa mię­dzy mło­dy­mi. Oże­ni się z nią prze­cie. Dla­cze­go nie miał­by się oże­nić, sko­ro ją lubi i wi­dzi, jak mu są rade obie­dwie. Spę­dzał­by tu u nich każ­dy wie­czór, py­sku­jąc ca­łe­mi go­dzi­na­mi z dow­ci­pem i we­rwą, ze szu­kać?… Po­wra­cał­by dzień w dzień, z co­raz to in­nej stro­ny, z nie­zmien­nie świe­żym za­pa­łem do tego sa­me­go wciąż te­ma­tu: za­ło­że­nia "na sie­bie" pra­cow­ni in­tro­li­ga­tor­skiej?

Dys­kur­sy tego ro­dza­ju świad­czy­ły w oczach Łu­sio­wej i Łu­siów­nej nie­zbi­cie, że mło­dy czło­wiek nie jest lek­ko­du­chem, że pa­trzy na ży­cie se­ryo, my­śli o przy­szło­ści i ma wy­so­kie aspi­ra­cye. To też za­le­wa­ły jego nie­zmor­do­wa­ne gar­dło her­ba­tą, nie ża­łu­jąc cu­kru, przy­sta­wia­jąc na za­ką­skę to pie­ro­gów z ob­ja­du, to klu­sek, to przy­sma­rzo­nych ziem­nia­ków, przy­czem ko­ro­ną trak­ta­men­tu były za­wsze grza­ne w ukro­pie "wirsz­tle", któ­re wdo­wa po­da­wa­ła ad­o­ra­to­ro­wi cór­ki z miną tak so­len­ną, jak­by to da­nie wy­po­sa­żyć chcia­ła w szcze­gól­ne sym­bo­licz­ne zna­cze­nie. Sym­bol tkwił rów­nież w wil­czym ape­ty­cie ugasz­cza­ne­go. "Zo­stań z nami, a tak ci bę­dzie do śmier­ci I…" – zda­wa­ły się mó­wić lica ku­la­wej ma­szy­ni­ści­ny, gdy rów­no­cze­śnie ła­ko­me usta ospo­wa­te­go mło­dzień­ca uśmie­cha­ły się nie­wy­rze­czo­nem: – "Le­piej niż u was nie by­ło­by mi chy­ba i w nie­bie!… "

Po­nie­waż sta­now­cze sło­wo kon­ku­ren­ta wbrew go­rą­ce­mu ocze­ki­wa­niu i na­dziei do­tąd nie pa­dło, Do­ro­ta, chcąc skró­cić chwi­le nie­pew­no­ści, za­py­ta­ła raz pracz­kę, z któ­rą zaj­mu­ją do współ­ki, dla ta­nio­ści, pół­ciem­ną su­te­re­nę w ofi­cyn­ce:

– Jak tez pani Gzyg­za­ko­wa my­śli: oże­ni on się z An­dom czy nie?

Nie by­ła­by mat­ką, gdy­by wąt­pi­ła choć przez se­kun­dę, ie usły­szy od­po­wiedź: tak.

Tym­cza­sem pracz­ka, trak­tu­ją­ca z po za swej ba­lii za­lo­ty in­tro­li­ga­to­ra dość ozię­ble, – od­rze­kła krót­ko, su­cho, trzeź­wo:

– Ale gdzie! – nie pod­no­sząc wca­le oczu od pra­nia i nie prze­sta­jąc ani na chwi­lę prze­bie­rać czer­wo­no – si­ne­mi rę­ko­ma w śnie­ży­stych bu­kie­tach my­dla­nej pia­ny, jaka wy­peł­nia­ła wnę­trze ba­lii, po­ły­sku­ją­cej niby mały sta­wek po­mię­dzy dwie­ma bia­łe­mi gó­ra­mi mo­krej bie­li­zny.

– Dla­cze­góż to?… – za­py­tu­je Do­ro­ta wy­lę­kła, czu­jąc, że ser­ce po­czy­na jej sła­biej ude­rzać.

– Bo nie.

Pew­ny ton tych strasz­nych słów prze­jął Do­ro­tę dresz­czem.

– Prze­cież, je­że­li ka­wa­ler cho­dzi tyle cza­sy… i lu­biom się… i z żad­nom go in­nom nie wi­dać… Po cóż­by tak ro­bił?…

Pracz­ka wy­krę­ca­ła wła­śnie całą mocą ży­la­stych, aż zbłę­kit­nia­łych od cią­głej wil­go­ci ra­mion sztu­kę bie­li­zny.

– Po to, żeby zjeść ko­la­cy­om – od­sap­nąw­szy, wy­rze­kła z uśmie­chem świa­do­mej sie­bie ży­cio­wej mą­dro­ści.

Cy­nizm tych słów obu­rzył opty­mi­stycz­ną du­szę wdo­wy.

– Iii, co też pani Gzyg­za­ko­wa wy­ga­du­je!…

– Nie daj mu pani jeść choć bez ty­dzień, a zo­ba­czy pani, co bę­dzie.

Tej sa­mej nocy wdo­wa, sy­pia­ją­ca z cór­ką w jed­nem łóż­ku, za­ko­mu­ni­ko­wa­ła je­dy­nacz­ce, pod koł­drą, opi­nię pracz­ki o po­bud­kach gor­li­wo­ści kon­ku­ren­ta – co An­dzia przy­ję­ła, tak ży­wem rzu­ca­niem się po po­sła­niu, aż łóż­ko za­czę­ło trzesz­czeć i mat­ka prze­strze­gła:

– Le­zie, bo się za­wa­li­my.

– Kie­dy mnie ta­kie po­ry­wa­ją zło­ści… I mama Gzyg­za­ko­wej uwie­rzy­ła?

– Któż wie, moja ty?… Róż­ne som lu­dzie…

Naj­bliż­szych dni ugasz­cza­ły chwac­kie­go in­tro­li­ga­to­ra z nie­ja­ką re­zer­wą, skrę­po­wa­ne tro­chę wo­bec nie­go, sie­bie i pracz­ki. Ka­wa­ler, zwą­chaw­szy, że ktoś mu tu buty uszył, był oczy wi­ście nie­swój, upiór po­dej­rzeń za­wisł w po­god­nej do­tąd at­mos­fe­rze su­te­ren.

Mat­ka i cór­ka prze­cho­dzi­ły tym­cza­sem bu­rzę zmien­nych uczuć, pa­trząc chwi­la­mi na pracz­kę jak na skoń­czo­ną in­try­gant­kę, to znów na ado­ni­sa jak na hul­ta­ja z pod ciem­nej gwiaz­dy, fał­szy­we­go "jak wszyst­kie chło­py".

Mimo to po wi­zy­cie obie wzię­ły jego stro­nę, mat­ka, chwy­co­na za ser­ce zwie­szo­nym no­sem chłop­ca, cór­ka, prze­ko­na­na o jego ser­decz­nych za­mia­rach wy­trwa­ło­ścią, z jaką ko­pał ją pod sto­łem przez cały wie­czór w od­ci­ski. Am­bi­cya je­dy­nie, aby nie dać się wy­kie­ro­wać na dud­ka,

Z jed­nej stro­ny, z dru­giej zaś skąp­stwo, prze­strze­ga­ją­ce, by nie dać się dar­mo ob­ja­dać, spra­wi­ły, ze przez dni trzy z rzę­du in­tro­li­ga­tor był przyj­mo­wa­ny "na su­cho", skut­kiem cze­go nie… po­ja­wił się wię­cej.

Pracz­ka wów­czas:

– Wi­dzi pani?!…

Wdo­wa, przy­gnę­bio­na cio­sem, ob­li­cza­ła w mil­cze­niu pary kieł­ba­sek, po­żar­te przez chy­tre­go ga­cha od po­cząt­ku za­lo­tów.

Cór­ka, z du­szą peł­ną zło­rze­czeń pod ad­re­sem pracz­ki, pró­bo­wa­ła tło­ma­czyć we­so­ło:

– Może cho­ry?… Może go coś za­szło? Lecz po ty­go­dniu ze­rwa­nie sta­ło się fak­tem nie­wąt­pli­wym i wdo­wa, zgry­zio­na, lecz peł­na sza­cun­ku dla znaw­czy­ni dusz, pracz­ki, szep­nę­ła z go­ry­czą, od­da­ją­cą cały ból ży­cia:

– Och! te in­tro­li­ga­to­ry!… Tak samo pół roku temu bia­da­ła: och! te szew­cy!…… – a przed ro­kiem: och! ci dru­ka­rze – prze­cho­dząc w nie­odmien­nej ko­lei ży­cio­wych roz­cza­ro­wań wszyst­kie fa­chy, przed osta­tecz­nem, gdy już wszel­ka na­dzie­ja zga­śnie, od­wiecz­nem, la­pi­dar­nem:

– Och! ci męż­czyź­ni!…

An­dzia… cho­ciaż zła strasz­nie na in­tro­li­ga­to­ra, na pracz­kę, na cały wo­gó­le świat, ze wszyst­kich sił uda­je, ze so­bie nic z utra­ty kon­ku­ren­ta nie robi, nie kry­jąc wca­le, ie ma w za­pa­sie do wy­bo­ru kil­ku ta­kich, któ­rych zde­ma­sko­wa­ny wy­ja­dacz w pię­tę po­ca­ło­wać nie wart. Nie mo­gła się na­dzię­ko­wać pracz­ce za to, że otwo­rzy­ła im oczy na brzyd­ki cha­rak­ter mło­dzień­ca, omal jej nie uca­ło­wa­ła.

W łóż­ku jed­nak, po zga­sze­niu świa­tła, szep­nę­ła mat­ce:

– Żeby so­bie mama wie­dzia­ła., ie to wszyst­ko ro­bo­ta tej mał­py. Ob­mó­wi­ła go przed nami a nas z pew­no­ścią przed nim, bo jej było za­zdrość, ie nie moie wy­li­zy­wać na­szych garn­ków. Ja ma­mie mó­wie: jak mama kogo in­ne­go nie weź­mie na misz­ka­nie, to ja do śmier­ci zo­sta­nę sta­rom pan­nom.ZA­JĄ­CE.

… Dla­cze­go z ta­kiem roz­ma­rze­niem w oczach roz­glą­dam się po oko­li­cy?…

By­łem tu pięć lat temu na cu­dow­nej wy­ciecz­ce, któ­ra przy­po­mnia­ła mi się wła­śnie w ca­łej swej kra­sie… i stąd to wes­tchnie­nie…

By­łem na niej z Sta­sią… Tak, z tą, któ­rej fo­to­gra­fia ude­rzy­ła cię raz ta­kim po­czci­wym wy­ra­zem oczu…

Zo­sta­wiw­szy cały ła­du­nek wu­jów jej, cio­tek, oj­ców i ma­tek chrzest­nych, prze­ra­żo­nych od­le­gło­ścią zam­ku, w sta­cyj­nej re­stau­ra­cyi nad ku­fla­mi, bez któ­rych nie­ma dla tego to­wa­rzy­stwa pięk­nej oko­li­cy ani przy­jem­nej wy­ciecz­ki, pu­ści­li­śmy się sami we dwój­kę pod bieg stru­my­ka w las, go­niąc z miej­sca na miej­sce bez upa­mię­ta­nia, jak wy­pusz­czo­ne na wol­ność zwie­rzę­ta lub dzie­ci, aby po­chła­niać oczy­ma ła­ko­mie ty­sią­cz­ne nie­spo­dzian­ki, w ja­kie nie­bo, drze­wa, ka­mie­nie i woda ukła­da­ły się przed nami, opro­mie­nio­ne cu­do­twór­czym bla­skiem wio­sen­ne­go słoń­ca.

Ach! jak nam było bło­go, jak do­brze!… Jak mło­dy­mi, sil­ny­mi, wol­ny­mi czu­li­śmy się, zda­la od chcą­ce­go nas swa­tać oto­cze­nia pod­sta­rza­łych fak­to­rów mał­żeń­stwa, któ­rych każ­dy giest, sło­wo, rzut oka, mó­wią­ce do znu­dze­nia ckli­wie: – "ko­chaj­cie się, dzie­ci" – bru­dzi­ły wio­śnia­ną nie­ska­zi­tel­ność na­szej bez­in­te­re­sow­nej mi­łost­ki.

Prze­bi­ja­jąc się przez gąszcz, zbie­ga­jąc pę­dem z stro­mych ście­żek, zbie­ra­jąc le­śne kwia­ty, ści­ga­jąc mo­ty­le, po­jąc się wo­nią traw i iglic, przyj­mo­wa­li­śmy w sie­bie – jak ho­styę – tego boga nie­wi­dzial­ne­go, wszech­obec­ne­go… po­wie­trze!… któ­ry jest zdro­wiem i ży­ciem, i w bez­brzeż­nem uszczę­śli­wie­niu istot, do­zna­ją­cych złu­dze­nia wol­no­ści zu­peł­nej, za­mie­nia­li­śmy naj­pięk­niej­szy i naj­czyst­szy z ślu­bów: szcze­ry po­ca­łu­nek – w naj­święt­szej świą­ty­ni: przy­ro­dy.

Dziew­czy­na moja była dnia tego mi­lut­ką jak nig­dy. Z jej szczu­płej twa­rzycz­ki biła wez­bra­na ra­dość, w oczach ja­śniał prze­czy­sty blask roz­pię­tych nad nami la­zu­rów i iskry, za­że­gnię­te słoń­cem, roz­pust­nie ja­rzą­cem się nad na­sze­mi gło­wa­mi, jak ogni­ste strzał­ki za­pa­la­ły się i pry­ska­ły na okół.

Zdy­sza­na i uśmiech­nię­ta, roz­glą­da­jąc się po szczy­tach wzgórz, raz po raz py­ta­ła:

– Gdzież jest na­resz­cie ten za­mek?

A gdy­śmy w koń­cu uj­rze­li szczer­ba­te jego mury po za jed­ną z wy­nio­sło­ści w de­li­kat­nym błę­ki­cie od­da­le­nia, kla­snę­ła w ręce z ucie­chy i głu­cha na per­swa­zye, od­gar­nąw­szy z czo­ła roz­wia­ne pa­sma wło­sów, roz­ru­mie­nio­na i spo­co­na, w śmia­łych po­ru­sze­niach chłop­ca, któ­rym tyle do­da­wa­ła wdzię­ku ko­kie­te­rya jej płci, pu­ści­ła się pierw­sza pod górę.

Na­ko­niec, roz­grza­ni uciąż­li­wym mar­szem i po­dra­pa­ni przez ga­łę­zie, sta­nę­li­śmy u pod­nó­ża ruin, wiel­kiej kupy na pół roz­wa­lo­nych mu­rów, za­le­ga­ją­cych wierzch góry jak ska­mie­nia­ły, roz­sy­pu­ją­cy się w gru­zy, trup przed­po­to­we­go zwie­rza.

Pod­czas, kie­dy Sta­cha drep­ta­ła w miej­scu po­ciesz­nie z nie­cier­pli­wej ocho­ty do­sta­nia się co ry­chlej do wnę­trza zam­ku, mały, ob­dar­ty, bosy, szka­rad­ny pa­stu­szek z ba­tem w ręku i w ol­brzy­mim ka­pe­lu­szu sło­mia­nym na gło­wie, pod­biegł na dół do cha­ty le­śne­go po klucz, zo­sta­wia­jąc na na­szej opie­ce dwie kro­wy pstro­ka­te, któ­re ze schy­lo­ne­mi łba­mi kro­czy­ły noga za nogą w las, sku­biąc tra­wę, mru­ga­jąc oczy­ma i za­trzy­mu­jąc się co chwi­la.

Nie­ba­wem prze­kro­czy­li­śmy zam­ko­we po­dwo­je i za­nu­rzy­li się w zim­nym cie­niu sie­ni, z tem ży­wem wzru­sze­niem, ja­kie przej­mu­je nas w no­wych miej­scach.

Po­czę­ło się zwie­dza­nie wszyst­kich ką­tów, od bra­my wjaz­do­wej, nad któ­rą roz­la­ty­wał się do resz­ty na sło­tach i wie­trze na­pu­szo­ny herb fun­da­to­ra, słyn­ne­go opo­ja, awan­tur­ni­ka i za­bi­ja­ki, wy­ku­ty temu wie­ków trzy, – aż do po­kra­ja­nych scy­zo­ry­ka­mi mar­mu­ro­wych odrzwi we­wnątrz gma­chu, gdzie ręce ty­sią­ca współ­cze­snych zer zna­czy­ły swą kil­ku­mi­nu­to­wą byt­ność imio­na­mi, nie­zna­ne­mi ni­ko­mu, nic nie mó­wią­ce­mi, jak mu­cha ciem­ną plam­ką zna­czy zło­co­ny ini­cy­ał per­ga­mi­no­we­go fo­lia­łu, na któ­rym spo­czy­wa­ła przez chwi­lę.

Zwol­na po­czął nas prze­ni­kać gro­bo­wy na­strój roz­wa­lo­nych wnętrz, któ­re czas nisz­czył, jak­by znę­ca­jąc się nad reszt­ką po­tęż­ne­go dzie­ła, a słoń­ce-szy­der­ca ma­iło dzi­ką ro­ślin­no­ścią i ma­lo­wa­ło we wspa­nia­łe, go­rą­ce bar­wy lata.

Po­tem za­czę­li­śmy od­bu­do­wy­wać w wy­obraź­ni gmach, prze­kształ­co­ny znisz­cze­niem, od­twa­rza­li­śmy po­zba­wio­ne su­fi­tów, ścian i po­sa­dzek kom­na­ty, sale, na­peł­nia­li je sprzę­ta­mi, ludź­mi, ży­ciem z przed trzech stu­le­ci, aż po zrę­by muru, od­dzie­la­ją­ce­go sta­re za­mczy­sko od cu­dow­nej pa­no­ra­my łąk, wsi i la­sów, aż po ciem­ne pod­zie­mia, stę­chli­zną i chło­dem z pod za­pad­nię­tych skle­pień zie­ją­ce.

Sta­cha z trzeź­wą prak­tycz­no­ścią bied­ne­go dziew­cząt­ka, prze­ra­bia­ją­ce­go po sześć razy te same su­kien­ki i ka­pe­lu­sze, ża­li­ła się, że za­mek stoi pust­ką, nie­czu­ła na bez­u­ży­tecz­ną pięk­ność ruin.

– Po­win­ni to od­bu­do­wać, za­miesz­kać.

Hra­bia jed­nak, wła­ści­ciel tego szma­tu zie­mi, wzniósł so­bie w in­nej stro­nie re­zy­den­cyę.

– Hra­bia U…? – pod­ję­ła żywo. – Czy to ten, o któ­rym ze­szłe­go roku opo­wia­da­no, że…

Tak jest, ten sam, któ­re­go awan­tur­ką mi­ło­sną, tu, w po­bli­żu ruin ro­ze­gra­ną, zaj­mo­wa­ło się przed ro­kiem całe mia­sto.

I aby nie na­pi­nać jej cie­ka­wo­ści, aby wy­rzu­cić z sie­bie część wstrę­tu, po­wtó­rzy­łem z szcze­gó­ła­mi, ja­kie po­wta­rza­li wszy­scy, to zda­rze­nie, w któ­rem pe­wien oj­ciec, przed­się­bior­czy lecz goły, przy­je­chał umyśl­nie do U. na let­nie miesz­ka­nie, aby pod­su­nąć ład­ną cór­kę bo­ga­te­mu roz­pust­ni­ko­wi, a sko­ro ten­że po­stą­pił z nią tak, jak chce na­tu­ra, jak sam chciał, jak chcia­ła ona i jej ro­dzi­ce – sta­ry zja­wił się nie­spo­dzia­nie z roz­wia­nym wło­sem strasz­nie po­krzyw­dzo­ne­go ro­dzi­cie­la i pod gro­zą pro­ce­su o uwie­dze­nie ma­ło­let­niej, ka­zał so­bie gru­bo za­pła­cić za mi­ło­sne suk­ce­sy pa­ni­czy­ka.

Dziew­czy­na moja z szla­chet­nem obu­rze­niem, któ­re tak mi­łym czy­ni jej ro­dzaj na­iw­no­ści, otrzą­snę­ła się z wstrę­tu, na­zy­wa­jąc ten han­del czemś bez mia­ry ohyd­nem.

Ohyd­ne?… hm, za­pew­ne… Co do mnie jed­nak, oświad­czy­łem, że znaj­du­ję to przede – wszyst­kiem… ludz­kiem, "na­tu­ral­nem", zwy­kłem, – i mimo wiel­kich ocząt Sta­si a ra­czej dla nich wła­śnie, za­pu­ści­łem się w do­wo­dze­nia prze­kor­ne, nie szczę­dząc iro­nii.

– Lu­dzie urzą­dzi­li so­bie ży­cie, wi­dzisz mój dzie­cia­ku, w taki spo­sób, że za każ­dą jego chwi­lę, każ­dą cząst­kę skła­do­wą, pie­niędz­mi musi się pła­cić. Aby te zdo­być – zdo­być ko­niecz­nie, pod gro­zą śmier­ci, bo bez nich ist­nieć nie­po­dob­na – trze­ba mieć nie­ustan­nie coś do sprze­da­nia, coś mniej lub wię­cej po­szu­ki­wa­ne­go, za co za­pła­cą nam tak­że. Tak wszyst­ko, co dzie­je się na świe­cie, przy­bie­ra for­mę wiel­kiej, nie­usta­ją­cej, po­wszech­nej han­dlo­wej sza­cher­ki. Wszy­scy sprze­da­je­my nasz ge­niusz, na­szą pra­cę, na­szą rze­tel­ność lub pod­łość, nasz ro­zum lub głu­po­tę, ga­dul­stwo albo mil­cze­nie, na­szą mi­łość, nie­na­wiść, do­broć i okru­cień­stwo, na­szą du­szę i cia­ło, w ca­ło­ści lub czę­ścio­wo, za go­tów­kę, dro­gą wy­mia­ny i na raty – a kto z nas nie ma nic wła­sne­go do zby­cia, aby z próż­ne­mi rę­ko­ma nie ja­wić się na tar­gu, trud­ni się sprze­da­żą rze­czy cu­dzych, kup­czy cu­dzą pra­cą, cia­łem, dow­ci­pem, uczci­wo­ścią, grze­chem, jest prze­le­wa­czem lub prze­kup­niem rze­czy kra­dzio­nych, pod­ra­bia­nych, wy­łu­dzo­nych, po­ży­czo­nych, na­ję­tych – wszyst­ko to, aby "żyć" – żyć!… to jest sza­chro­wać da­lej i prze­ka­zać swą sztu­kę na­stęp­nej ge­ne­ra­cyi za po­śred­nic­twem swych uczniów lub dzie­ci. Obej­rzyj się tyl­ko, a przy­znasz mi ra­cyę.

… Otóż, je­że­li ktoś za do­bre pie­nią­dze sprze­da­je cór­kę, któ­ra go­to­wą­by była uczy­nić to sama, ale z po­wo­du bra­ku do­świad­cze­nia sprze­da­ła­by się za­pew­ne ta­niej, a więc ze stra­tą – daje on w tym wy­pad­ku przy­kład tro­chę tyl­ko ja­skraw­szy tego sa­me­go, co do­oko­ła w ty­sią­cz­nych for­mach robi ogół, tyl­ko moie robi w spo­sób mniej wy­raź­ny, zręcz­niej­szy, bar­dziej przy­ję­ty, nie­ty­le za­zdro­ści bu­dzą­cy. Zresz­tą są kra­je, gdzie in­a­czej nie zdo­by­wa się ko­bie­ty, jak tyl­ko dro­gą kup­na. Miej­sco­wy ga­tu­nek mo­ral­no­ści nie tyl­ko nie uwa­ża tego za ra­cyę do gor­sze­nia się, lecz na­ka­zu­je to na­wet. Tyl­ko, co tam dzie­je się po pro­stu, jaw­nie i otwar­cie, u nas ro­bią pod osło­ną dzi­wacz­nych form, po­kry­jo­mu, ob­łud­nie, po zło­dziej­sku.

Zo­sta­wi­ła mi zu­peł­ną swo­bo­dę mó­wie­nia, za­cho­wu­jąc dla sie­bie wol­ność peł­ne­go po­czci­wie na­iw­nej dumy nie­słu­cha­nia.

Sta­cha nie lu­bi­ła ro­zu­mo­wań, bała się in­stynk­tow­nie sar­ka­zmu, nie bę­dąc mu w sta­nie spro­stać swą pta­sią, tro­chę, głów­ką. Wo­la­ła na­iw­ne żar­ty, plo­tecz­ki, sen­ty­men­ty. Była opty­mist­ką, czem szczy­ci­ła się wiel­ce, mnie zaś uwa­ża­ła za god­ne­go współ­czu­cia mi­zan­tro­pa, któ­ry od cza­su do cza­su musi od­cho­ro­wać swój pa­rok­syzm zgryź­li­wo­ści, prze­cho­dzą­cy bez na­stępstw, je­że­li nie sta­wiać mu tamy.

Od­da­na głu­piut­kim za­chwy­tom ma­rzy­ciel­ki z do­brem ser­cem, lecz bez wiel­kie­go po­lo­tu, słu­cha­jąc śpie­wu pta­ków i wo­dząc roz­ra­do­wa­nym wzro­kiem po oko­li­cy, szep­ta­ła raz po raz wśród wes­tchnień: "jak tu­taj ślicz­nie!…" – cała w roz­ko­szach tu­zin­ko­wej nie­dziel­nej sie­lan­ki. Przy­tem za­mek cza­ro­wał ją co­raz bar­dziej, w mia­rę jak jej wska­zy­wa­łem jego ma­lar­skie pięk­no­ści. Pa­trząc nań, za­pa­da­ła zwol­na w ro­man­tycz­ny sen na ja­wie, jak gdy­by mia­ła przed sobą ilu­stra­cyę bar­dzo wzru­sza­ją­ce­go, bo­ha­ter­skie­go ro­man­su na tle hi­sto­rycz­nem. Z jej spoj­rzeń roz­ma­rzo­nych, z urwa­nych uwag, prze­bi­ja­ła co­raz wy­raź­niej owa płyt­ka, ckli­wa i głu­pia, bez­kry­tycz­na cześć dla wszyst­kich w czam­buł fał­szów, ja­ki­mi zbiór ba­śni, zwa­ny hi­sto­ryą, tak szczo­drze ra­czy na­iw­nych.

Po­czą­łem szy­dzić w przy­ja­ciel­ski spo­sób Z pro­sto­dusz­nych jej ide­ałów. Słu­cha­ła w mil­cze­niu, za­nie­po­ko­jo­na i zgor­szo­na, jak­by świę­to­kradz­twem, tymi po­glą­da­mi na rze­czy, przez ogół jej po­zio­mu umy­sło­we­go rów­nie ła­two przyj­mo­wa­ne za wiel­kie i świę­te, jak ła­two dzi­ki bie­rze ka­wa­łek ostru­ga­ne­go kija, ka­myk lub żabę za bó­stwo na pierw­sze ski­nie­nie swo­ich ka­pła­nów.

– Sam prze­cież mó­wi­łeś, ie to pięk­ne? – prze­rwa­ła mi w to­nie za­rzu­tu, wska­zu­jąc ru­iny.

– Mury? czy to, co się w nich dzia­ło?…

Za­czy­naj wszyst­ko od po­cząt­ku!…

Na szczę­ście zja­wił się chłop z po­ziom­ka­mi. Ten wi­dok uci­szył w nas na­tych­miast róż­ni­ce opi­nii.

Za­ku­piw­szy po krót­kim, zwy­cza­jo­wym tar­gu cały zbiór, usie­dli­śmy w zgo­dzie na sto­ku pa­gór­ka pod bra­mą zam­ku i po­czę­li jeść wy­bor­ne ja­go­dy naj­pierw po jed­nej, po dwie, po­tem ca­łe­mi gar­ścia­mi, z ża­lem po­ły­ka­jąc ostat­nią.

W chwi­li, kie­dy Sta­cha otrze­py­wa­ła z list­ków su­kien­kę, a ja obej­rza­łem się za chło­pem, aby go za­py­tać, czy nie ma wię­cej po­zio­mek, na­raz ude­rzy­ła mnie w przy­kry spo­sób jego twarz chu­da, nędz­na odzież i owo obrzy­dli­wie smut­ne pięt­no spo­nie­wie­ra­nia, skar­le­nia w ca­łej po­sta­ci, ce­chu­ją­ce pew­ne typy chło­pów i chłop­skich szkap.

– Musi tu być bie­da w oko­li­cy? – spy­ta­łem.

Po­twier­dził, Zra­zu apa­tycz­nie, jak rzecz nie nową, nad któ­rą bia­dać da­rem­nie. Po­tem roz­ga­dał się.

Wieś li­czy Z trzy­sta cha­łup, za­miesz­ka­łych przez samą bie­do­tę bez zie­mi. Wy­naj­mu­ją grunt od hra­bi ma­ły­mi ka­wał­ka­mi, po­ło­żo­ny­mi naj­fa­tal­niej, i któ­rych wiatr wy­wie­wa a desz­cze spłu­ku­ją rok rocz­nie więk­szą część plo­nu. Wy­żyć Z tego nie­po­dob­na, więc we wsi cią­gły­mi go­ść­mi cho­ro­by i głód.

– Ale wszyst­kie­mu-by się dało radę, żeby tyl­ko nie te za­ją­ce.

– Ja­kie za­ją­ce?…

Za­ją­ce hra­bi. Do­bra U. chlu­bią się wspa­nia­łem po­lo­wa­niem. Oko­li­ca ob­fi­tu­je szcze­gól­niej w za­ją­ce, któ­re to żyją ty­sią­ca­mi – z chłop­skiej pra­cy, po­nie­waż grun­ta, dzier­ża­wio­ne przez chło­pów, przy­ty­ka­ją do la­sów, peł­nych zwie­rzy­ny, za któ­rej tę­pie­nie, na­wet w obro­nie za­sie­wów, za­rząd dóbr wy­mie­rza su­ro­we kary. To też za­ją­ce, przy­wy­kłe do zu­peł­ne­go, wy­jąw­szy czas ło­wów, bez­pie­czeń­stwa swej skó­ry, tyle ro­bią so­bie z człe­ka w chłop­skich ła­chach, co wró­ble z stra­cha w zbo­żu i pasą się spo­koj­nie na chłop­skich po­lach, aby spor­t­sme­ni mie­li do cze­go strze­lać w se­zo­nie po­lo­wań.

Du­sza moja była pod­ów­czas ob­łoż­nie cho­rą na ostry al­tru­izm, – za­wrza­łem więc nad­zwy­czaj szla­chet­nie udra­po­wa­nem obu­rze­niem na tę krzyw­dę "bra­ci w suk­ma­nie", ze­sta­wia­jąc ją w my­śli pa­te­tycz­nie z gwał­ta­mi rau­brit­te­rów w cza­sach jaw­ne­go pa­no­wa­nia praw pię­ści.

– Ależ broń­cie się! skarż­cie! szu­kaj­cie spra­wie­dli­wo­ści!

Chłop mach­nął ręką po de­spe­rac­ku. Gdzie jemu to­czyć woj­nę z hrab­skim za­ją­cem!…

– Czy sły­sza­łaś coś po­dob­ne­go?!…… – zwró­ci­łem się do Sta­chy.

Sta­cha… Ach! Sta­cha mia­ła łzy w oczach, ko­bie­ce, na­iw­ne, ła­twe, jak rosa zni­ko­me, ale ser­decz­ne łzy współ­czu­cia… Od­czu­ła więc szka­ra­dy!… Te­raz bę­dzie moż­na za­ko­ła­tać do jej du­szycz­ki, dla tylu rze­czy za­mknię­tej, i zbu­dzić ją do cze­goś wię­cej nad in­stynk­ty sa­micz­ki i mrzon­ki dzie­cię­ce.

Po­cią­gną­łem ją w las i jak lu­do­wy mów­ca, gdy uj­rzy przed sobą gro­ma­dę ła­two­wier­nych głup­ta­sków, po­czą­łem pe­ro­ro­wać z za­pa­łem:

– Wi­dzisz?!… Wi­dzisz, co z chło­pa zro­bio­no?… co zro­bio­no z czło­wie­ka?!…

I tak da­lej – w du­chu sztan­da­ru, zwa­ne­go przez jed­ne­go z mo­ich przy­ja­ciół: "czer­wo­nym skan­da­lem", pod któ­rym nig­dy wpraw­dzie nie sze­dłem, ale na któ­ry pa­trzy­łem czas ja­kiś na­der pro­tek­cyj­nem okiem. Fi­lan­tro­pij­ny mój wy­wód trwał z pół­to­rej go­dzi­ny i po­do­bał mi się ogrom­nie. By­łem pew­ny, że tyle kwia­tów wy­mo­wy nie mo­gło na do­brą głów­kę Sta­chy spaść bez skut­ku, więc kie­dy dał mi się uczuć uby­tek we­rwy i wy­rzu­ca­ne z ust okre­sy co­raz mniej okrą­gło były za­kro­jo­ne – za­py­ta­łem jej, co o tem wszyst­kiem my­śli.

Rzu­ci­ła mi się na szy­ję za całą od­po­wiedź, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że woli mnie ca­ło­wać, niż bia­dać na próż­no nad tem, co tam z cu­dzy­mi za­ją­ca­mi mają gdzieś chło­pi.

– Żal mi ich, praw­da, bie­da­cy… Ale czy war­to o tem roz­pra­wiać, kie­dy im po­módz nic moż­na?… Tak jak jest, było prze­cie za­wsze i za­wsze tak zo­sta­nie… Wszyst­kim lu­dziom nie moie być do­brze, to trud­no… A zresz­tą – my­śmy temu nie win­ni, więc co nas to ob­cho­dzi…

Trze­ba być po­zba­wio­nym zu­peł­nie żył­ki wy­gła­sza­nia po­ry­wa­ją­cych prze­mów, aby nie zro­zu­mieć, jak strasz­nie mnie ubo­dła taka od­po­wiedź je­dy­nej słu­chacz­ki…

Sro­dze za­wie­dzio­ny, sta­jąc się na­raz zu­pek nie nie­czu­łym na jej umi­zgli­we min­ki i szep­ty po­tul­ne, za­ko­pa­łem się w ozię­błem mil­cze­niu i od­pro­wa­dzi­łem czem­prę­dzej, z wi­docz­ną ura­zą, na sta­cyę sa­micz­kę, któ­ra nie umia­ła być ta­kie "czło­wie­kiem". Ze­rwa­li­śmy…

W dwa lata po­tem za­ślu­bi­łem moją obec­ną żonę, ko­bie­tę – czło­wie­ka, spo­łecz­nicz­kę, dzia­łacz­kę, wzią­łem za nią wieś, i po epo­ce aka­de­mic­kie­go ubó­stwia­nia chło­pa z szpalt so­cy­ali­stycz­ne] szma­ty, za­czą­łem za­po­zna­wać się oso­bi­ście z ży­wym, praw­dzi­wym chło­pem.

Pa­nie na, wy­so­ko­ściach!… Ty bądź mi świad­kiem, czy nie dał­bym dzi­siaj upu­ścić so­bie krwi kwa­ter­kę za to, aby bo­daj za po­śred­nic­twem za­ję­cy zna­leźć moż­ność po­szu­ka­nia od­we­tu za wszyst­kie przy­kro­ści i szko­dy, ja­kie mój brat w sier­mię­dze wy­rzą­dza swe­mu nie­gdyś naj­go­ręt­sze­mu wiel­bi­cie­lo­wi: w le­sie, w polu, na łące, w sta­wach, w sa­dzie i wszę­dzie…

Nie­ste­ty!… usta­wę o za­ją­cach zmie­nio­no dzię­ki za­bie­gom mej żony i ar­mii ta­kich sa­mych jak ona wa­ry­atek na ko­rzyść chło­pa, a ja, bez­sil­ny, zwy­cię­żo­ny orę­dow­nik dra­pież­ców, zwa­nych sie­lan­ko­wo "ma­lucz­ki­mi", przy­zna­jąc po nie­wcza­sie ra­cyę peł­ne­mu pro­sto­ty świa­to­po­glą­do­wi mej Sta­chy, da­rem­nie dzi­siaj wzdy­cham za utra­co­ną bez­pow­rot­nie (wy­szła za kon­duk­to­ra ko­le­jo­we­go i po­wi­ła już po dwa­kroć bliź­nię­ta) ko­bie­tą-sa­micz­ką – ma­jąc przed oczy­ma to, cze­gom chciał, ko­bie­tę-czło­wie­ka, któ­ra nie po­sia­da wpraw­dzie ani ust, ani pier­si, ani bio – der, ani ba­jecz­nej sztu­ki ca­ło­wa­nia mo­jej Sta­si, ale za to pi­su­je ar­ty­ku­ły, któ­ry­mi re­dak­cyę na­py­cha­ją ko­sze, bie­rze udział w an­kie­tach, wy­dzia­łach, kon­fe­ru­je z spo­łecz­ni­ka­mi, prze­wra­ca w gło­wach chło­pom, wy­gła­sza­jąc od rana do wie­czo­ra z za­pa­łem, moje daw­ne fra­ze­sy, z któ­rych mnie dzi­siaj na­wet śmiać się nie wol­no, jak­bym pra­gnął, bo miał­bym za­raz o to przez cały ty­dzień z babą pie­kło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: