- W empik go
Od 1908 do dzisiaj - ebook
Od 1908 do dzisiaj - ebook
Na terenie byłej Kongresówki wciąż aktywni są pseudo-rewolucjoniści, którym bardziej od walki o idee chodzi o szybki zarobek. Jedna z band szczególnie daje się we znaki na Lubelszczyźnie i w okolicach Radomia. Świetnie uzbrojeni przestępcy napadają na dwory, oberże oraz bogatych włościan i kupców. Napadom często towarzyszą zabójstwa, gwałty i tortury ofiar. Wieloletni nadkomisarz Policji Śledczej Ludwik Kurnatowski trafia na ślad, który ma zaprowadzić go do rozpracowania bandy.
Oparta na faktach opowieść o kryminalnej sprawie sprzed lat. Autor dzieli się z czytelnikami wspomnieniami z pracy. Zdradza, jakimi prawami rządził się ówczesny świat kryminalny i kim byli jego przedstawiciele.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-6480-1 |
Rozmiar pliku: | 243 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przerzedzone i rozbite kadry ideowych bojowców o lepsze jutro, schroniły się za granicę, bądź też pognane zostały w dalekie, mroźne stepy Syberii.
Rewolucja jednakże – jak każda zresztą rewolucja po skończonym procesie fermentu, pozostawiła również osad i męty. Były to liczne jednostki, walczące pod sztandarem rewolucji nie dla celów wyższych, nie z pobudek idealnych, lecz dla własnej korzyści.
Byli to pospolici bandyci, których tępiły zarówno bezwzględnie władze, jak i ideowi bojowcy. Nie było to jednak zadanie łatwe.
Dla ideowych bojowców, dyskredytowanych przez bandytów przed społeczeństwem, była to walka na dwa fronty, gdzie front wewnętrzny był bardziej niebezpieczny, walczono z wrogiem ukrytym, wrogiem, którego musiano dopiero wyszukiwać... w szeregach własnych; demaskować i... unieszkodliwiać.
Z wrogiem jawnym, tj. z władzami, sprawa była daleko łatwiejsza. Niemniej jednak bandyci, ci pseudorewolucjoniści, wzrastali w siłę, zaprawiali się w ustawicznych napadach i walkach rozbójniczych, nie mając zaś nic do stracenia, szli na pewną śmierć z pogardą życia, zdecydowani na wszystko, zuchwali, bezwzględni i zwierzęco okrutni. Band tych grasowało na naszych ziemiach mnóstwo.
Na czoło jednak wszystkich wybiło się ich kilka, które śmiałością napadu, sprytem, ruchliwością i okrucieństwem rzucały postrach na nękaną ustawicznie ludność i sprawiały bardzo wiele kłopotu władzom. Jedna z tych band w roku 1909 dała się szczególnie we znaki w Lubelskiem i Radomskiem.
Uzbrojona świetnie w nowoczesną broń najlepszych systemów: w mauzery, browningi i nagany, zorganizowana doskonale, popełniała zbrojne napady, na dwory ziemian, oberże przydrożne, na bogatych włościan i kupców, udających się na prowincję, celem skupowania bydła, trzody i koni.
Napadom tym towarzyszyły zwykle zabójstwa, torturowanie ofiar i gwałcenie kobiet. Zwykle zdarzało się, że opryszkowie, chcąc wymusić na swych ofiarach większą zdobycz i nie wierząc ich zapewnieniom, że oddali już wszystko, obwiązywali im nogi słomą lub szmatami, po czym, oblawszy je naftą, podpalali, chcąc tym sposobem zdobyć żądane wyznania.
Tortury takie kończyły się przeważnie śmiercią lub okaleczeniem ofiar.
Wiadomości o tych krwawych i zuchwałych napadach zaczęły coraz częściej napływać z prowincji do Warszawy.
Ponieważ miejscowe władze nie mogły zebrać żadnych informacji o członkach bandy, doszedłem do wniosku, że rekrutowali się oni z ludzi zamiejscowych, prawdopodobnie z Warszawy.
Idąc po linii powyższej tezy, rozciągnąłem baczny nadzór nad przyjezdnymi, zwłaszcza na dworcach kolei petersburskiej, terespolskiej i kowelskiej. Rezultaty jednak obserwacji były słabe, sprawa likwidacji posuwała się żółwim krokiem naprzód.
Mimo gęstych sieci policji śledczej, banda grasowała nadal bezkarnie. Niemal codziennie dochodziły z różnych stron kraju alarmujące wieści o nowych zuchwałych napadach, o nowych krwawych morderstwach, popełnianych przez tę tajemniczą i nieuchwytną bandę, która po każdej wyprawie znikała, jakby się zapadała pod ziemię.
Wreszcie po długim bezcelowym czekaniu i śledzeniu udało mi się uchwycić nitkę, która mnie zaprowadziła w końcu do właściwego kłębka sprawy.
Przeciwnik był graczem nie lada, należało więc zachować jak najdalej idące środki ostrożności.
Zgodne raporty kilku najwytrawniejszych wywiadowców stwierdziły, że niejaki Hipolit Ritter, Niemiec, recydywista, znany policji kryminalnej pod pseudonimem „Hipek Wariat”, wyjeżdża często z Warszawy, a powraca w towarzystwie kilku Żydków o przeszłości kryminalnej. Wyjazdy jego dziwnie jakoś zbiegały się z terminami napadów. Poddałem go zatem ścisłej obserwacji, która w krótkim czasie dała zdumiewające rezultaty.
Zbadano, że Ritter mieszka przy ulicy Litewskiej jako kawaler. Ma on kochankę niejaką Wolertową, żonę hycla spod Lublina, dla której wynajął dwupokojowe mieszkanie za rogatką mokotowską, przy ulicy Puławskiej. Wolertowa żyła dostatnio, gdyż Ritter nie szczędził pieniędzy, by zadowolić wszystkie jej kaprysy.
Nad Wolertową rozciągnięto zatem również ścisły nadzór.
Zbliżały się święta Wielkanocne.
Wywiadowcy stwierdzili, że Wolertowa przygotowuje niezwykle obfite święcone.
Z ilości zakupionych indorów, szynek, prosiaków i innego mięsiwa, można było wnioskować, że święcone przygotowuje się nie dla dwojga, lecz co najmniej kilkunastu osób.
Kochanka herszta bandy spodziewała się zatem, że gościć będzie całą elitę bandycką.
Jak wykazały dalsze żmudne, a ostrożne wywiady, banda Rittera składała się z szesnastu osób. Postanowiłem wykorzystać okazję i zlikwidować szajkę w czasie wielkanocnej uczty.
W Wielką Niedzielę wysłałem do Wolertowej czterech wywiadowców, już o godzinie ósmej rano chcieli oni urządzić w mieszkaniu zasadzkę, niezależnie od tego, zarządziłem na rogatce ścisłą obserwację.
Otrzymawszy mój rozkaz, wywiadowcy udali się za rogatkę, gdzie jak wspomniałem, mieszkała Wolertowa i zapukali do drzwi. Otworzyła im sama Wolertowa.
Na widok wywiadowców zdumienie i złość odbiły się na jej twarzy. Widać nie spodziewała się nieproszonych gości. Próbowała jednak nadrabiać miną. Udała przeto zdumienie.
– Czegoście chcieli? – pytała, zasłaniając sobą drzwi.
Bez słowa wywiadowcy odepchnęli kobietę i z rewolwerami w ręku wpadli do mieszkania.
Tu czekało ich rozczarowanie: oprócz Wolertowej nie było żywej duszy. Przeszukano skrupulatnie każdy kąt. Ale bez rezultatu.
–Gdzie Ritter? – zwrócił się Łaszczewski, starszy z wywiadowców, do kochanki bandyty.
– Jaki Ritter? I w ogóle czego chcecie ode mnie? – krzyknęła z oburzenia. – Nawet w święta nie dają człowiekowi spokoju, hinty przeklęte. (Hint – w żargonie złodziejskim znaczy agent policji śledczej).
Wywiadowca Łaszczewski ujął ją wymownie za rękę.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.