- W empik go
Od kelnera do milionera: Jak ogarnąć własne życie, założyć firmę i cieszyć się wolnością - ebook
Od kelnera do milionera: Jak ogarnąć własne życie, założyć firmę i cieszyć się wolnością - ebook
Książka Od Kelnera Do Milionera to ponad 435 stron wyjątkowej inspiracji połączonej z praktyczną wiedzą na temat tworzenia własnego biznesu i zmiany życia na lepsze. Książka "Od kelnera do milionera" dostarcza nowoczesną wiedzę biznesową, podaną w bardzo nietypowy sposób. Opisana w książce historia opiera się na ciekawych, trudnych oraz kontrowersyjnych wydarzeniach z życia autora, które finalnie kończą się sukcesem osobistym i finansowym. Wszystko to ma na celu pomoc czytelnikowi w odnoszeniu jego własnych życiowych sukcesów.
Kategoria: | Biznes |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788395722622 |
Rozmiar pliku: | 7,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Postarałem się, by ta książka, prócz wiedzy i inspiracji, dostarczyła Ci też odrobiny rozrywki. Właściwie to rozrywki znajdziesz tu nawet więcej niż trochę. Nie ukrywam też, że w trakcie pisania postanowiłem złamać wiele schematów oraz dobrych obyczajów. Jeżeli niektóre przedstawione tutaj historie Cię urażą, to trudno, ale nie zamierzałem niczego ukrywać ani grać idealnego człowieka sukcesu. Pełna szczerość to według mnie jedyny sposób na wyjście z ograniczających nas przekonań. Pokażę Ci, jak czasem życie wygląda naprawdę oraz jak przekuć codzienne trudności w motywację do działania.
Tytuł książki i samo wyrażenie „od kelnera do milionera” jest moim określeniem życiowej zmiany na lepsze. Przez pojęcie „kelnera” rozumiem osobę, która chce czegoś więcej od życia. Profesja kelnera nie cieszy się niestety w Polsce zbyt dobrą reputacją i uchodzi za kiepską pracę, odpowiednią najwyżej dla studentów. Szkoda, ponieważ w innych krajach kelner to pełnoprawny zawód i zazwyczaj z tacą biegają tam nie studenci, lecz dorosłe osoby, które wybrały właśnie taką ścieżkę kariery.
Jak może wiesz, przez kilka lat pracowałem jako kelner w restauracji w centrum Krakowa. Już wtedy uważałem to za swój wielki sukces, choć to był dopiero początek. Przy okazji – myślę, że kelner na słonecznej wyspie, otoczony wspaniałymi ludźmi, może poczuć się jak ktoś z milionem na koncie. „Milionerem” nazywam z kolei osobę, która ciężko pracuje oraz aktywnie zmienia swoje życie. W żadnym wypadku nie chodzi tylko o pieniądze – liczy się wiele innych aspektów naszego życia, nad którymi trzeba pracować każdego dnia. Za milionera uważam każdą osobę, która świadomie znalazła swoje miejsce na tym świecie.
Książka Od kelnera do milionera opiera się na mojej historii, która po latach zaskoczyła nawet mnie samego – nie wspomnę o osobach, które patrzyły na to wszystko z boku. Nikt raczej się nie spodziewał, że niepracujący i chodzący do psychologa dwudziestoośmiolatek z małego miasteczka jest w stanie zebrać się do kupy, porzucić swój dom rodzinny, przeszłość, znajomych, wspomnienia oraz narzeczoną i wystartować od zera w dużym mieście. Przez te wszystkie lata pokonałem masę przeciwności, przeżyłem wiele wzlotów i upadków, a w końcu dokonałem czegoś, o czym nawet nie śniłem. No dobra – zapisałem sobie dawno temu pod wpływem chwilowej euforii (pewnie podczas lektury jakiejś inspirującej książki, chyba Sekretu milionera), że będę miał kiedyś własny, dobrze zarabiający biznes oraz wspaniałe mieszkanie z garażem podziemnym i widokiem na Kraków. Chciałem pokonać swoje słabości, każdego dnia być kimś lepszym i mieć ciekawsze życie. Kto by pomyślał, że to wszystko się zrealizuje.
Zawarłem w tej książce swoje przemyślenia oraz wiele praktycznych rad wynikających z lat pracy nad sobą. Ogromny wpływ na podejmowane przeze mnie decyzje oraz podejście do świata miały rewelacyjne książki, które przeczytałem podczas swojej życiowej drogi. Bardzo bym chciał, żeby moja historia w podobny sposób pomogła Ci w dokonywaniu realnych zmian.
Opisana tu historia rozgrywała się w latach 2010–2020. Wszystko zaczęło się od mojej wyprowadzki z domu rodzinnego w Oświęcimiu do Krakowa. Miałem wtedy dwadzieścia osiem lat i strach był moim największym wrogiem. Pozostało tak do dziś, jednak przez tych kilka lat dzięki pokonywaniu kolejnych barier nauczyłem się walczyć ze strachem i korzystać z jego siły. Kimkolwiek jesteś, mój drogi czytelniku, wierzę głęboko, że pokazane tutaj historie i płynący z nich pozytywny przekaz pomogą Ci dokonać ważnych zmian. Jakie to mają być zmiany – wiesz tylko Ty, ale postaram się odrobinę wesprzeć Cię w Twojej drodze i pokazać Ci za pomocą tej książki, że możesz zmienić w swoim życiu, co tylko zechcesz.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że odsłaniam w tym miejscu publicznie wszystkie swoje słabości oraz opisuję wiele spraw prywatnych. Przeczytasz tu o chwilach kompletnego załamania, momentach euforii, poszukiwaniu celu, podróżach, pracy w krakowskiej gastronomii, intymnych relacjach z dziewczynami, szalonych imprezach, zarabianiu pieniędzy i o związanych z tym wszystkim refleksjach.
Uprzedzam – to nie jest typowy poradnik, który będzie Cię karmił zasadami sukcesu. Na rynku znajdziesz tysiące historii ludzi opisujących swoją drogę do wielkich rzeczy. Często są to świetne książki, ja oferuję Ci jednak lekturę, która w nietuzinkowy sposób wpłynie na Twoje przekonania i pokaże Ci, że można zmienić w sobie praktycznie wszystko. Oczywiście znajdziesz tu wiele podstawowych reguł pomagających w praktyczny sposób wprowadzać odpowiednie zmiany w życiu, ale moim głównym celem jest wpłynięcie na Twoje przekonania, ponieważ to właśnie odpowiednie myślenie może zdziałać cuda.
Napisałem tę książkę również trochę dla siebie jako coś w rodzaju życiowej retrospekcji, by pomogła mi zrozumieć ważne wydarzenia z przeszłości i pozwoliła dzięki temu skuteczniej iść do przodu. Ty jako czytelnik możesz razem ze mną brać udział w tym procesie – możemy wspólnie postawić kolejny krok naprzód. Przeczytasz o tym, jak stawać się lepszą osobą oraz jak z odwagą iść przed siebie. Pokażę Ci nie tylko, jak rzucić kiepską pracę, założyć firmę i dobrze zarabiać – dowiesz się też, jak Ty możesz zmienić swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni w dowolnym aspekcie. Może faktycznie będą to rzucenie etatu i założenie własnej dobrze zarabiającej firmy, ale mogą to być również porzucenie dawnego otoczenia i rozpoczęcie życia na nowo gdzieś na rajskiej wyspie. Dlaczego nie? Jeżeli Twoje obecne położenie Ci nie odpowiada i chcesz coś zmienić, to jest to pozycja dla Ciebie. Udowodnię Ci, że możesz wszystko.
Książka składa się z kilkudziesięciu rozdziałów. Na początku dowiesz się, jak nisko czasem trzeba upaść, żeby zrozumieć, co jest ważne. Następnie zobaczysz na moim przykładzie, że nawet najtrudniejsza sytuacja może stać się silną motywacją do działania. Pokażę Ci, że każdy z nas jest w stanie zmienić swoją codzienność i odnaleźć radość nawet w zwykłej pracy kelnera. Później przekonasz się, że nawet kelner może rzucić wyzwanie losowi – otworzyć własny biznes, zostawić etat i prowadzić życie marzeń.
Pośród ciekawych historii znajdziesz również najważniejsze zasady, które pomagają nam dokonywać realnych przemian. Zrozumiesz, jak ważne są systematyczność oraz szczerze rozpisane cele. Dowiesz się też, co nas motywuje do działania i jak prowadzić ciekawy, nowoczesny biznes. Przy okazji zdradzę, co kelner wrzuci Ci do jedzenia, gdy ukradniesz mu napiwek ze stołu.
Daję słowo, że lektura tej książki będzie lekka i przyjemna. Jeżeli jesteś w perfekcyjnej życiowej sytuacji i nie potrzebujesz inspiracji, to spokojnie – na pewno kilka razy Cię zszokuję i dostarczę wielu emocji. Życie nie jest lekkie – ale kto powiedział, że droga do sukcesu zawsze jest nudna?
Jak czytać tę książkę?
Od kelnera do milionera to wielowarstwowa książka, którą możesz czytać fragmentami. Każdy rozdział przedstawia historię, która ma ułatwić czytelnikowi lepsze zrozumienie konkretnego tematu. Przeczytanie kilku zdań na temat systematyczności nie sprawi, że natychmiast staniesz się osobą systematyczną. Za to poznanie ciekawej historii, która przedstawia cały kontekst sytuacji, pozwoli Ci zbudować nowe przekonanie na wybrany temat. Przekonania zdobyte dzięki lekturze wartościowych książek realnie wpływają na nasze działania – i tak właśnie było w moim przypadku.
Oczywiście warto też samodzielnie popełniać błędy i dochodzić do własnych wniosków latami, ale według mnie zwykle prościej jest uczyć się od innych. Przedstawione w książce historie, sukcesy i porażki pozwolą Ci w interesujący sposób zrozumieć ważne kwestie związane z dokonywaniem zmian. Podczas lektury dostaniesz ode mnie w pigułce doświadczenia płynące z dużej części mojego życia, bo wierzę, że właśnie taki jest cel czytania książek z zakresu rozwoju osobistego – pozwala ono pozyskać wiedzę i doświadczenie drugiej osoby. Wiedza kumulowana w książkach od wieków pozwala nam stawać się lepszymi ludźmi, a o to przecież nam wszystkim chodzi.
Możesz przeczytać tę książkę od razu w całości i wracać do niej od czasu do czasu. Równie dobrą strategią będzie czytanie jedynie po piętnaście minut każdego poranka w celu otrzymania codziennej dawki inspiracji. Nie śpiesz się podczas lektury – weź do ręki długopis i śmiało zaznaczaj najważniejsze dla siebie fragmenty. Na końcu znajdziesz też podsumowanie wszystkich najważniejszych zasad przedstawionych w tej książce – wracaj do nich od czasu do czasu.
Miłej lektury!
Zachęcam Cię również do odwiedzenia mojego bloga pod adresem www.odkelneradomilionera.pl oraz mojego kanału na YouTubie – znajdziesz tam wiele informacji na tematy częściowo poruszane w tej książce.
Na koniec jeszcze jedna bardzo ważna kwestia: po lekturze koniecznie podziel się ze mną swoim zdaniem o tej książce. Napisz do mnie na adres: [email protected] i opowiedz mi o swoich przemyśleniach. Może nawet spotkamy się osobiście i porozmawiamy na ciekawe tematy?Siedzę wygodnie przy biurku w moim mieszkaniu, z okna roztacza się widok na Kraków w pełnej okazałości. W oddali widać wspaniały zamek na Wawelu, kościół Mariacki, kopce Krakusa i Kościuszki. Jest zima, więc miasto spowite jest lekkim smogiem. Nie przejmuję się tym jednak za bardzo, ponieważ w każdym nawiewniku okiennym mam zamontowane filtry antysmogowe, a w tle cicho szumi oczyszczacz powietrza. Szczęśliwie już od dawna nie muszę dojeżdżać do pracy – dużo czasu spędzam teraz w moim mieszkaniu, ponieważ stąd prowadzę swoją firmę. Zawsze byłem domatorem i lubię pracować w ten sposób. Mam wielki przywilej pisać te słowa w bardzo komfortowych warunkach. Nie zawsze jednak tak było.
Codziennie rano wstaję o szóstej trzydzieści razem z moją piękną narzeczoną Pauliną. Bardzo ją kocham, za kilka miesięcy mamy zaplanowany ślub w uroczym drewnianym kościółku w jej rodzinnych stronach. Paulina pochodzi z pięknych górskich okolic, które odwiedzamy razem bardzo często. Kocham góry – od dziecka jeździłem z tatą na górskie piesze wędrówki i miłość do tych okolic została we mnie zaszczepiona na stałe.
Każdego poranka po przebudzeniu wykonuję proste ćwiczenia. Robię pompki, przysiady, rozciągam się. Następnie razem z Pauliną pijemy kawę i jemy wspólne śniadanie. Nie ma nic piękniejszego niż poranek spędzony w towarzystwie idealnego partnera z widokiem na zamek na Wawelu. Około ósmej Paulina wychodzi do pracy, a ja zabieram się za swoje obowiązki. Nie muszę się ubierać ani specjalnie przygotowywać – po prostu udaję się do swojego domowego biura ubrany jedynie w T-shirt, bokserki i crocsy. Włączam komputer i zazwyczaj od razu sprawdzam sprzedaż moich książek na Amazonie oraz skrzynkę mailową, gdzie widzę przychody z mojego bloga. Każdego dnia budzę się podekscytowany, ponieważ wiem, że w nocy, gdy ja smacznie spałem, mój biznes pracował na pełnych obrotach. Po sprawdzeniu sprzedaży z ostatniej doby odpisuję na maile i doglądam przebiegu spraw na moim blogu. Czas przed południem poświęcam zazwyczaj na pracę – piszę wtedy artykuły i nagrywam filmy na mój kanał na YouTubie. Jakiś czas temu odłożyłem blogowanie nieco na bok i skupiłem się na książce, którą Ty trzymasz teraz w ręku.
Około południa jem lekki obiad, schodzę z ósmego piętra wprost do garażu podziemnego (z zasady nie używam windy) i jadę na pobliską siłownię. Mieszkam na Podgórzu, przy ulicy Myśliwskiej – tam można mnie spotkać. Trening na siłowni zajmuje mi ponad półtorej godziny, ale lubię spędzić jeszcze trochę czasu w saunie, a do mieszkania wracam około piętnastej. Wkrótce zjawia się tam też Paulina. Wspólnie gotujemy i jemy kolację. Do posiłku lubimy napić się niemieckiego wina ze szczepu riesling, ale zazwyczaj raczymy się po prostu piwem bezalkoholowym. Moje wieczory bywają niekiedy dość pracowite, ale równie chętnie stawiam na relaks i dobry film. Wraz z Pauliną nie żałujemy sobie czasu na sen i wcześnie kładziemy się do łóżka. Lubię położyć się nawet już koło dwudziestej pierwszej, by kolejną godzinę spędzić na czytaniu dobrej książki.
Ostatni miesiąc przyniósł mi zarobek rzędu pięćdziesięciu tysięcy złotych na rękę, a w całym zeszłym roku – około ćwierć miliona. Nie jestem może jeszcze milionerem, ale zdecydowanie się nim czuję. Prowadzę biznes, który jest oparty na moich zainteresowaniach, i w dodatku świetnie dzięki niemu zarabiam. To lepsze niż wygrana w totolotka. Robię to, co kocham, mam piękne mieszkanie, fajny samochód, a na koncie – dużo oszczędności. Do tego jestem w świetnej formie fizycznej i bardzo o siebie dbam. Moje życie wygląda dokładnie tak, jak chciałem jeszcze kilka lat temu, gdy zapisywałem sobie cele do zrealizowania na nadchodzące lata.
W 2012 roku resztkami sił rozpisałem sobie cele, ale nawet nie wierzyłem, że mogą się one zrealizować. Chciałem wtedy mieć własne mieszkanie w Krakowie, samochód, garaż podziemny, być z piękną kobietą i prowadzić dobrze zarabiający, automatyczny biznes. Wszystko to otrzymałem od losu, ale po drodze spotkało mnie wiele przeszkód. Parę lat wcześniej wynajmowałem małe pokoje w różnych częściach Krakowa, pracowałem jako kelner na umowie śmieciowej i nie miałem praktycznie żadnych oszczędności. Często piłem do upadłego i wchodziłem w toksyczne związki. Bawiłem się w klubach i odkrywałem wspaniałe miasto, jakim jest Kraków. Dwa razy usłyszałem nawet, że jestem ojcem. To były trudne, ale też ciekawe i pikantne czasy.
Niegdyś byłem cholernie nieodpowiedzialną osobą. Nie potrafiłem ogarnąć swojego życia i coraz bardziej się pogrążałem. Po studiach usiłowałem odnaleźć swoje miejsce – postanowiłem otworzyć firmę zajmującą się filmowaniem imprez, głównie wesel. Przez ponad dwa lata szło całkiem nieźle, miałem sporo zleceń, zacząłem zarabiać pierwsze lepsze pieniądze, nie narzekałem też na brak wolnego czasu.
Czułem jednak, że coś było nie tak. Nie chciałem ani pracować na etacie, ani do końca życia nagrywać uroczystości. Moja wyobraźnia ciągle pracowała na najwyższych obrotach, nie potrafiłem biernie czekać na emeryturę. Byłem targany wewnętrznym konfliktem: z jednej strony nieśmiałość powstrzymywała mnie przed podejmowaniem działań i spełnianiem marzeń, z drugiej – nie mogłem znieść otaczającej mnie przeciętności. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem w tym aspekcie wyjątkowy, wiele osób ma podobne problemy. Możliwe, że Ty też się tak czasem czujesz.
W 2010 roku podjąłem decyzję o stopniowym wycofaniu się z rejestrowania wesel i wykorzystaniu swojej pasji – gry na gitarze basowej – do zarabiania pieniędzy. Postanowiłem stworzyć kapelę weselną. Udało mi się znaleźć odpowiednie osoby i rozpoczęliśmy wspólne próby. Przez kilka pierwszych miesięcy głęboko wierzyłem, że właśnie z tym zwiążę swoją przyszłość. Dziś tamto przekonanie wydaje mi się dość zabawne – rozumiem już, że granie do kotleta w kółko tego samego to ciężka praca, przez którą chyba każdy muzyk traci w sobie coś z artysty.
Pewnego gorącego piątkowego popołudnia leżałem na wersalce, zmagając się z potwornym kacem. Przez wcześniejsze dwie noce wypiłem ogromne ilości alkoholu. Poprzedniego wieczoru ostro imprezowaliśmy w garażu z zespołem. Czułem się okropnie. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że za trzy lata będę kelnerem w samym centrum Krakowa, tobym się głośno roześmiał. A jeśli ten ktoś dodałby, że rok po rzuceniu pracy w restauracji wykażę się odwagą i pracowitością na tyle, by dzięki własnej firmie zarabiać nawet po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięczne, poleciłbym mu skonsultować się z psychiatrą.
Standardowy kac potęgowany był przez o wiele gorszego kaca moralnego, który – jak już wtedy wiedziałem – trwać miał o wiele dłużej niż kilka najbliższych godzin. Zeszłonocna impreza zakończyła się kilkoma pocałunkami z jasnowłosą wokalistką Anetą, w której podkochiwałem się już od jakiegoś czasu. Czekałem na ten moment od dawna, ale wiedziałem, że gdy tylko nastąpi, nasz zespół zacznie zmierzać ku szybkiemu rozpadowi. Ta dziewczyna mogła mieć każdego i doskonale wiedziałem, że nic z tego nie będzie.
Sytuacja była napięta, ponieważ miałem wtedy narzeczoną Magdę, z którą byłem w związku od ponad pięciu lat. Znalazłem się w pułapce własnych myśli i uczuć. Nie potrafiłem pogodzić stabilnego narzeczeństwa z chęcią zabawy i dążeniem do ciągłej ekscytacji. Postanowiłem jednak ulżyć własnemu sumieniu i powiedziałem narzeczonej o wszystkim, co działo się w ostatnim czasie: o uczuciach do naszej wokalistki oraz wybrykach. Nie potrafiłem kłamać i nigdy nie rozumiałem osób, które potrafią zdradzać partnera z uśmiechem na ustach. Mnie towarzyszyło wyłącznie nieznośne poczucie winy. Tego dnia mój związek z Magdą się zakończył, przynajmniej na jakiś czas. Chciałem wtedy być kimkolwiek innym, byle tylko nie sobą.
Dzień po garażowej imprezie zadzwoniłem do Piotrka, gitarzysty w naszym zespole, i umówiliśmy się na ponowne balangowanie. Zbliżał się wieczór, a ja byłem potwornie zmęczony dwudniowym piciem i kumulacją emocji w mojej głowie. Po opróżnieniu kilku piw na oświęcimskich plantach i otrzymaniu mandatu za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym wybraliśmy znany w tamtych czasach wszystkim oświęcimianom pub Bazyl. Po kilku piwach doprawionych wściekłymi psami poczułem przypływ energii. Zwierzyłem się Piotrkowi z tego, co mi leżało na sumieniu, i pożaliłem, że nie wiem, co robić w związku z moimi uczuciami do wokalistki. Opisałem mu, jak wcześniejszej nocy pieściłem jej piersi i czule ją całowałem. Odparł, że nie chce mi nic sugerować, a wszelkie decyzje muszę podejmować samodzielnie. Pisząc te słowa po latach, stwierdzam, że była to bardzo dobra rada z jego strony. Zbyt często oczekiwałem, że ktoś zadecyduje za mnie w ważnych sprawach, podczas gdy jedynymi kompetentnymi osobami do stanowienia o nas jesteśmy my sami.
Czasami stajemy przed trudnymi wyborami. Warto wtedy samodzielnie decydować o własnym losie. Jedyną kompetentną osobą do podejmowania decyzji dotyczących Twojego życia jesteś Ty sam.
Nieco później spotkałem w toalecie koleżankę ze studiów, wskutek czego po dziesięciu minutach nasz stolik był już pełen ludzi. Kolejna dawka alkoholu skłoniła mnie do sięgnięcia po papierosa – pierwszego po półtorarocznej przerwie od tego paskudnego nałogu. Kupiłem paczkę cameli i całą grupą ruszyliśmy do klubu Układ, by trochę potańczyć. Od razu rzuciliśmy się z Piotrkiem na parkiet. Jako że byłem już porządnie wstawiony, a moja głowa pękała od nadmiaru myśli i uczuć, postanowiłem nie myśleć o problemach i dobrze się bawić.
Na środku parkietu w zgrabnym kółku tańczyła grupka dziewczyn. Wskoczyłem między nie i po chwili wywijałem już sam na sam z jedną z nich. Parę tańców i wypalonych papierosów później nadszedł koniec imprezy. Dziewczyna wcisnęła mi swój numer telefonu, a ja – kompletnie pijany – postanowiłem, że najwyższa pora wracać do domu. Była piąta nad ranem, czekało mnie jeszcze pół godziny marszu przez Oświęcim, a o dziewiątej miałem stawić się z kamerą w oddalonej o czterdzieści siedem kilometrów miejscowości – zajmowałem się wtedy filmowaniem wesel.
O ósmej rano spakowałem sprzęt do filmowania i wyruszyłem w trasę samochodem. Na szczęście nie natknąłem się na kontrolę stanu trzeźwości, nikt też nie wskoczył mi pod koła. Bardzo dużo ryzykowałem, ale wtedy nie miało to dla mnie znaczenia. Zaraz po dotarciu na miejsce spytałem nowo poznanego fotografa weselnego, czy mogę tego dnia zabrać się z nim jego samochodem, tłumacząc, że tak o wiele łatwiej będzie mi filmować. W rzeczywistości chciałem uniknąć jazdy na podwójnym gazie. Wiedziałem, że czeka mnie straszny dzień i jeszcze gorsza noc. Dopiero gdy udało mi się przebrnąć przez przygotowania oraz ceremonię w kościele, poczułem, że jakoś dotrwam do końca. Po przybyciu na salę weselną pochłonąłem szampana, nie czekając na główny toast.
Tego dnia, stojąc przed ołtarzem ramię w ramię z młodą parą oraz księdzem, zacząłem się zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi. Dwie młode osoby ślubują przed obliczem Boga, w którego istnienie często nie do końca wierzą, że nie opuszczą się aż do śmierci. W trakcie filmowania ślubów często miałem wrażenie, że ludzie przysięgający sobie miłość do końca życia w kościele, przed Bogiem i rodziną, nie zawsze są całkowicie przekonani do swoich słów. To widać.
Wiele lat po tych wydarzeniach podczas nauk przedmałżeńskich w kościele pod wezwaniem świętego Józefa (słynny i bardzo ładny kościół na Rynku Podgórskim w Krakowie) dowiedziałem się, że kluczem do udanego związku jest wspólna wizja przyszłości. Szkoda, że nie wiedziałem tego wcześniej. Wizja, która przed laty łączyła mnie z moją ówczesną narzeczoną, zdecydowanie nie była spójna. Nie byłem świadomy nawet własnej koncepcji przyszłości – wszystko, co robiłem, prowadziło mnie donikąd. Brak pomysłu na życie sprawiał, że dryfowałem bez celu i często trafiałem na egzystencjalną mieliznę.
Dam Ci bardzo praktyczną radę: jeżeli chcesz iść w swoim życiu naprzód – miej wizję siebie. Zastanów się, co chcesz robić, i bez względu na to, na jakim etapie teraz jesteś, staraj się powoli kreować swoją wymarzoną przyszłość. Bez wytyczonego kursu zawsze zabłądzisz. Może będzie to wymagało mniejszych lub większych zmian, ale uwierz mi – warto. Podobnie jest w związku z drugą osobą: jeżeli macie ten sam pomysł na życie i razem ustalicie cele, to wszystko będzie się układać. Co więcej, zasada ta sprawdza się w każdej relacji. Te same cele i jasna komunikacja pozwalają tworzyć wspaniałe małżeństwa oraz wielkie firmy. Jeśli jednak macie rozbieżne plany i nawet nie jesteście w stanie przedyskutować wspólnej przyszłości, to czeka Was wiele problemów. W moim życiu brak szczerej rozmowy (również z samym sobą) i odmienne plany doprowadziły do dużych zawirowań.
Wizja pozwala nam zmierzać w odpowiednim dla nas kierunku. Firma bez wizji z czasem podupadnie. Podobnie będzie w związku dwóch osób oraz podczas indywidualnej życiowej drogi każdego z nas.
Kamerzysta uwieczniający uroczystości takie jak śluby i wesela zbliża się do obcych ludzi w najważniejszych momentach ich życia. Za najciekawszą część swojej pracy uważałem możliwość odwiedzenia domu kompletnie nieznanej mi rodziny i sfilmowania przygotowań do wielkiego wydarzenia. Po przejściu przez próg domu zwykle częstowano mnie kawą i ciastem weselnym. Zawsze zastanawiałem się, jakich ludzi przyjdzie mi akurat tego dnia spotkać – zdarzało się, że poznawałem pannę młodą lub pana młodego dopiero w dniu uroczystości.
Charakter i nastawienie pary młodej były decydujące dla komfortu pracy oraz efektu w postaci nagrania. Gdy trafiałem na ponurych i mało otwartych klientów, spodziewałem się, że zarejestrowany materiał utrzyma taki klimat. Z kolei osoby wesołe i towarzyskie sprawiały, że pamiątka – mimo niesprzyjającej pogody, ciemnego kościoła, brzydkiej sali weselnej i kiepskiego zespołu weselnego – będzie interesująca.
Wniosek nasuwa się sam – nieważne gdzie, ważne z kim. Nasze nastawienie do życia jest kluczowe. Z dobrym podejściem i odpowiednimi przekonaniami jesteśmy w stanie w każdych warunkach odnosić sukcesy i cieszyć się życiem. Ta książka została napisana właśnie po to, by nieco skorygować Twoje przekonania na temat szczęścia i sukcesu.
Ostatecznie moja firma weselna przestała istnieć, przez nadmiar alkoholu oraz historię z jasnowłosą wokalistką musiałem opuścić zespół, a pięcioletni związek z narzeczoną zawisł na włosku. Krótko mówiąc, całe moje życie się zawaliło.
Gdybym jednak mógł dziś cofnąć się do pamiętnej imprezy w garażu, kiedy pocałowałem Anetę i zdradziłem Magdę, znów postąpiłbym tak samo. Przelotny romans z wokalistką nie stwarzał szans na dłuższy związek, ale pozwolił mi zrozumieć, że to wszystko nie jest dla mnie. Nie chciałem związku z Magdą, filmowania wesel i dalszego mieszkania z rodzicami w małym mieście. Pragnąłem życia, z którego byłbym dumny.
Dziś żałuję jedynie tego, że nie potrafiłem podjąć męskiej decyzji i zakończyć swojego związku w odpowiedniej chwili. Brakowało mi odwagi do poważnych zmian, co doprowadziło mnie do sporych tarapatów i trudnych przygód, które dziś mogą być dla Ciebie inspiracją do działania oraz motywacją do zmian.Czas szaleństw dobiegł końca – moja jedyna nadzieja na przyszłość posypała się wraz z rozpadem zespołu weselnego, a jawiące się na horyzoncie czasy wyglądały na trudne i ponure. Postanowiłem wziąć się w garść w myśl słów piosenki Ryśka Riedla: „Naprawdę chciałem zmądrzeć i stać się jednym z nich”, wrócić do narzeczonej i poszukać poważnej pracy. Wiosną 2011 roku mama, która od początku swojej kariery zawodowej pracowała w fabryce Fiata w Tychach, pomogła mi się dostać na staż do tej włoskiej korporacji.
Doszedłem wtedy do wniosku, że z braku lepszego planu muszę podążać za schematem narzuconym przez społeczeństwo: miej dobre oceny, ukończ studia, zdobądź dyplom, pracuj od poniedziałku do piątku w zamian za wolne weekendy, raz w roku pojedź na wakacje, a na starość przejdź na emeryturę. Czułem, że to droga prowadząca donikąd, ale brakowało mi odpowiedniego przykładu, który potwierdziłby, że mogę żyć inaczej. Nie miałem pojęcia, czego mogę się spodziewać po stażu w dużej firmie. Byłem jednak kompletnie zagubiony i wiedziałem, że muszę chwycić się czegokolwiek, żeby totalnie się nie pogrążyć.
Znajdź własny sposób na życie. Nie podążaj bezmyślnie przed siebie, bo możesz nigdzie w ten sposób nie dojść.
Jeżeli jeszcze nie wiesz, jak wygląda praca w dużej korporacji, to trochę Ci o tym opowiem. Jeśli natomiast pracujesz w dużej firmie, to pewnie to, co przeczytasz, wyda Ci się znajome.
Codzienność korporacyjnego biura była według mnie pod pewnymi względami podobna do rzeczywistości panującej w hali fabrycznej. Każdy dzień był taki sam, bardzo szybko zacząłem doświadczać poczucia braku sensu moich działań. Praktycznie w każdej etatowej pracy miałem wrażenie, że jestem nieistotny. Nieważne, czy mówimy o robocie przy taśmie w fabryce, siedzeniu w biurze w korporacji, kierowaniu ciężarówką, czy jakimkolwiek innym zajęciu. Zdaję sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy różni i wielu osobom tego typu praca bardzo odpowiada. Warto jednak zawczasu się zastanowić, czego chcemy od życia, by świadomie spędzić swoją przyszłość.
Nasza wewnętrzna przedsiębiorczość jest świetnym motywatorem do pracy. W wielu firmach jesteśmy jednak tylko małym trybikiem w maszynie. Nie mamy pojęcia o działaniu danego przedsiębiorstwa – robimy swoje małe zadania i zwykle jesteśmy łatwi do zastąpienia przez inną osobę.
Ja nigdy nie potrafiłem odnaleźć się w tak ograniczonej przestrzeni. Zadania, które wyznaczano mi jako stażyście, były śmieszne: tworzyłem segregatory z informacjami, opracowywałem slajdy w PowerPoincie i robiłem jakieś inne nieistotne pierdoły. Często nawet nie miałem się czym zająć.
Zatrudnienie w dużej firmie daje wielu osobom stabilizację. W mojej korporacji było wielu pracowników, którzy do tego dążyli – taka praca była dla nich celem samym w sobie. Ja nie potrafiłem jednak znieść monotonii, wizji raczej niskich zarobków oraz konieczności codziennego pojawiania się w pracy o ósmej rano. Nie było takiej opcji. Wolałem umrzeć, niż tam zostać.
Znów znalazłem się w pułapce bezsensownego działania i braku celu, jednak ten staż pokazał mi przynajmniej, czego nie chcę robić. Gdyby nie tych kilka miesięcy w korporacyjnym biurze, nigdy nie miałbym solidnej motywacji do tworzenia czegoś swojego. Według mnie warto doświadczyć trudności, posmakować porażek i zobaczyć wiele różnych możliwości, by następnie świadomie podjąć decyzję co do swojej przyszłości. Nie da się zdobyć doświadczenia bez działania. Jestem wielkim fanem zdobywania wiedzy, czytania książek i uczenia się od innych, ale to pokonywanie trudności i wystawianie się na problemy są tym, czego każdy z nas musi doświadczyć.
Niektórzy odnajdują swoje powołanie dość szybko, innym poszukiwania mogą zająć wiele lat. Dlatego tak ważne jest, by zacząć doświadczać jak najwcześniej.
Wystawiaj się na problemy i porażki. Zdołasz stworzyć wizję własnej przyszłości jedynie wtedy, gdy posmakujesz życia.
Wiele zawodów skutecznie zabija w nas przedsiębiorczość, której miejsce z czasem zajmuje mentalność pracownika. Jest ona podejściem do pracy (i nie tylko) charakteryzującym się brakiem zaangażowania w swoje obowiązki, robieniem absolutnego minimum, unikaniem odpowiedzialności lub zrzucaniem jej na innych. Ja podczas pracy w korporacji doświadczyłem właśnie takiego kompletnego marazmu. Uważałem, że moje działania nie mają sensu, i każdego dnia chciałem tylko jak najszybciej opuścić biurowiec. Unikałem pracy, szedłem po linii najmniejszego oporu. Jak z takim podejściem można cokolwiek osiągnąć w życiu zawodowym?
Na szczęście jest też coś takiego jak mentalność przedsiębiorcy. Osoby z takim podejściem biorą odpowiedzialność za swój los i aktywnie starają się kształtować rzeczywistość wokół siebie. Tacy ludzie robią więcej, niż muszą, i zdecydowanie wychodzą poza przydzielone sobie zadania, interesują się ogółem firmy, w której pracują, i starają się myśleć szerszymi kategoriami.
Z czasem dotarło do mnie, że można pracować na własny rachunek i mieć chęci do działania każdego dnia. Znalezienie pomysłu na siebie, dobrze dopasowana praca na etacie lub prowadzenie własnej firmy, która nas kręci, to według mnie lepszy scenariusz niż wygrana w totolotka.Jesienią 2011 roku mój staż dobiegał końca. Nie miałem najmniejszego zamiaru zostać na stałe w korporacji. W mojej głowie kiełkowały już nowa wizja przyszłości i kolejny szalony pomysł. Byłem wtedy mocno wciągnięty w wideoblog Rafała Zazuniuka – zawodowego kierowcy ciężarówki dokumentującego na YouTubie swoje trasy przez Kanadę i Stany Zjednoczone pokonywane ogromną ciężarówką. Choć Rafał mieszkał w Kanadzie, swego czasu zatrudnił się w Europie, by stworzyć sobie okazję do zwiedzenia Starego Kontynentu i pokazać to na swoim kanale.
Jak już się pewnie domyślasz, po kilku miesiącach pracy biurowej wizja przemierzania Europy wzdłuż i wszerz wydała mi się bardzo kusząca – postanowiłem zostać kierowcą ciężarówki. W końcu zawsze dobrze się czułem za kierownicą, więc czemu miałbym nie zostać międzynarodowym kierowcą tira?
Zaraz po ukończeniu stażu zapragnąłem zdobyć uprawnienia kierowcy zawodowego i rozpocząłem naukę w lokalnej szkole jazdy w Oświęcimiu. Na początek należało wyrobić prawo jazdy kategorii C pozwalającej kierować ciężarówkami bez naczepy.
Oczywiście trafiłem na dziwnego instruktora, który miał o wszystko pretensje. Nic mu nie pasowało, na każdy mój błąd reagował furią. To było bardzo upierdliwe doświadczenie, przecież nauka polega przede wszystkim właśnie na popełnianiu błędów. Polski system edukacji opierający się na niepopełnianiu błędów skutkuje tym, że boimy się cokolwiek robić.
Egzamin odbywał się w Katowicach i zdałem go bez większych problemów już za pierwszym podejściem – wziąłem to za dobry znak. Gdy zaraz po powrocie do ośrodka zadzwoniłem do mojego wiecznie oburzonego instruktora, żeby się pochwalić, ten tylko coś odburknął. Nigdy więcej go nie widziałem i do dziś cieszę się z tego powodu.
Egzamin odbywał się w Katowicach i zdałem go bez problemów. No może nie licząc powrotu ciężarówką do ośrodka egzaminacyjnego. Nie znałem okolicy ani samochodu, nie miałem też żadnego doświadczenia, przez co przy wjeździe do ośrodka musiałem złożyć lusterko, żeby się przecisnąć. Egzaminator bardzo się tym faktem oburzył i zwyzywał mnie od chujów – kolejny wspaniały nauczyciel jazdy. Odniosłem wrażenie, że to kolega mojego instruktora, który też ma dość tej pracy i chyba całego swojego życia. Dzisiaj już wiem, że takie zachowanie to efekt braku świadomych decyzji w swoim życiu.
Od zajęcia miejsca za kierownicą wymarzonej ciężarówki i ruszenia w trasę wciąż jednak dzieliła mnie długa droga – musiałem wpierw zaliczyć kategorię C+E pozwalającą na jazdę pojazdami z naczepami. Kolejny raz zapisałem się na kurs i tym razem szczęście mi sprzyjało – przydzielono mi innego instruktora, który okazał się całkiem w porządku.
Jazda ciężarówką z naczepą okazała się ogromnym wyzwaniem. Musiałem nauczyć się wielu trudnych technik i manewrów, na przykład cofania i parkowania tyłem. Najtrudniejsze było dla mnie pokonanie łuku, czyli jazda do przodu wzdłuż wyznaczonej trasy, a następnie powrót tyłem. Jazda przed siebie oczywiście nie była żadnym problemem, ale cofania z łamiącą się naczepą nie zdołałem opanować aż do końca wykupionych przeze mnie lekcji. Ostatniego dnia przed egzaminem spadło mnóstwo śniegu, przez co ostatnia lekcja niemal w całości przepadła przez trudne warunki atmosferyczne.
W dniu egzaminu po raz kolejny ruszyłem do Katowic, by zmierzyć się ze śląskim ośrodkiem egzaminacyjnym. Gdy nadeszła moja kolej, wsiadłem do żółtej scanii z naczepą i ujrzałem przed sobą łuk, czyli ćwiczenie, którego nie zdołałem w pełni opanować. Miałem dwie próby, ale czułem, że nawet dziesięć mogłoby nie wystarczyć.
Odpaliłem pojazd, wrzuciłem bieg i postanowiłem dać z siebie wszystko. Przy próbie ruszenia silnik zgasł. Egzaminator powiedział z politowaniem, że źle wrzuciłem bieg (ciężarówki mają po kilkanaście biegów – dolną oraz górną skrzynię) i została mi tylko jedna próba. Rokowania na sukces nie były najlepsze, ale się nie poddawałem. Ku mojemu zdziwieniu pierwsza i zarazem ostatnia próba okazała się skuteczna – pokonałem łuk prawidłowo.
Przyszedł czas na jazdę po mieście. Przemierzanie zatłoczonego centrum Katowic tirem z naczepą nie było specjalnie łatwe, ale po raz kolejny stanąłem na wysokości zadania. Prawo jazdy kategorii C+E było moje. Pozostało wykonać badania lekarskie oraz przejść kurs kwalifikacji zawodowej dla kierowców, który był kolejnym pretekstem do skubania ludzi zgodnie z prawem, i mogłem ruszać w Europę.
Tego, że nauka zawodu i zdobywanie kwalifikacji to jedna wielka ściema, nauczyłem się już o wiele wcześniej, gdy jako siedemnastolatek chodziłem na kurs prawa jazdy kategorii B. W oświęcimskim ośrodku szkolenia kierowców badanie lekarskie wyglądało tak, że wchodziliśmy taśmowo do pomieszczenia i słyszeliśmy słowa: „Dawaj czterdzieści złotych!”. Po opłaceniu jałmużny lekarz podbijał papiery bez jakiegokolwiek badania. „To się nazywa biznes” – myślałem wtedy.
Po kilku trudnych miesiącach nauki oraz gromadzenia potrzebnych dokumentów nadszedł czas na poszukiwanie pracy w nowym zawodzie. Nie było lekko, moje oszczędności zaczynały się powoli kończyć, a bezowocnych rozmów telefonicznych i spotkań o pracę przybywało. W końcu zdołałem dojść do porozumienia z mieszkającym niedaleko mnie w Oświęcimiu właścicielem małej firmy transportowej. Radek, mój pracodawca, miał dwie nowe ciężarówki, zatrudniał jednego kierowcę i sam też jeździł w trasy. Jego przedsiębiorstwo obsługiwało transport mebli z północnych Włoch do Monachium w Niemczech.
Przed pierwszą trasą byłem kompletnie przerażony. Nie miałem zielonego pojęcia o jeździe ciężarówką po Europie. Na szczęście podróżowaliśmy w podwójnej obsadzie, więc mogłem liczyć na pomoc ze strony Radka. Moja pierwsza trasa zaczęła się w Oświęcimiu, skąd wyjechaliśmy w kierunku Niemiec. Byliśmy w drodze przez całą noc, a o poranku zatrzymaliśmy się na zapleczu jakiegoś magazynu w Berlinie. Byłem oszołomiony nową sytuacją. Później objechaliśmy całe Niemcy dookoła i dotarliśmy do Monachium na południu kraju. Stamtąd czekała nas wyprawa przez Alpy do północnych Włoch.
Trasa przez przełęcz Brenner na granicy Austrii i Włoch to niesamowite, zapierające dech w piersiach widoki, jednak dla początkującego kierowcy była to tylko dodatkowa dawka stresu. Cieszyłem się wspaniałymi krajobrazami, ale powoli docierało do mnie, że chyba kolejny raz wybrałem nieodpowiedni dla siebie zawód.
Praca kierowcy międzynarodowego jest bardzo specyficzna. Niektórzy mówią, że żyjesz wtedy jak pies, czyli śpisz w budzie i jesz z miski. Sporo w tym prawdy. Taki tryb życia można polubić, ale mnie to jednak nieszczególnie przypadło do gustu.
Radek był bardzo dobrym człowiekiem. Jako kierowca i zarazem właściciel firmy przekazywał mi dużo swojego doświadczenia. Zawsze mogłem na niego liczyć, ale widziałem też, że miał już dość mojej amatorszczyzny. Wcale mu się nie dziwiłem – uczył mnie wszystkiego i jeszcze musiał za to płacić. Kto by się nie wkurzył na jego miejscu?
Pomimo naprawdę dobrych warunków do nauki zdałem sobie sprawę, że to zajęcie kompletnie nie jest dla mnie. Jazda nocami, zapchane parkingi i tysiące drobnych problemów. Do tego samotność i odcięcie od rodziny przez wiele tygodni z rzędu. To chyba ta ostatnia bolączka zaważyła na mojej rezygnacji z tej pracy. Wciąż byłem w związku z Magdą i pomimo kłopotów w naszej relacji nie chciałem tworzyć czegoś na odległość.
Gdy piszę te słowa po latach, wiem, że jazda ciężarówką po Europie była dla mnie zbyt dużym ciężarem do udźwignięcia. W tamtym czasie czułem, że kolejny raz poległem, ale teraz się cieszę, że odpuściłem sobie ten zawód. Gdybym wtedy wytrzymał, to dziś, zamiast pisać tę książkę, siedziałbym pewnie w Niemczech na obsikanym parkingu przy autostradzie i jadł zupkę chińską. Dotarło do mnie, że mam prawo próbować różnych rzeczy i rezygnować z nich, gdy uznam, że nie są one dla mnie. Dlaczego miałbym robić coś, co nie sprawia mi radości? Po co całe życie tkwić w zawodzie, w którym się nie odnajduję?
Szukaj swojego miejsca i nie bój się rezygnować z tego, co Ci nie odpowiada. Nie przejmuj się tym, co myślą inni. Szukaj swojej drogi i próbuj nowych rzeczy. Do skutku.
Z Radkiem jeździłem w sumie kilka tygodni. Nasza druga trasa prowadziła przez Węgry i Słowenię do Włoch. Wiedziałem już, że nie chcę pracować jako kierowca, i powiedziałem o tym szefowi gdzieś we Włoszech, obok Mediolanu. Trochę się wkurzył, bo tylko zmarnowałem jego czas, ale rozstaliśmy się w zgodzie i do końca był dla mnie bardzo w porządku.
Dałem dupy. Tak to przynajmniej wyglądało w tamtym czasie z perspektywy Radka i mojej. Odpuściłem sobie jazdę międzynarodową. Po raz kolejny dowiedziałem się, czego nie chcę robić. Poświęciłem sporo pieniędzy oraz kilka miesięcy życia na zdobycie kwalifikacji zawodowych tylko po to, by odpuścić po paru tygodniach.
Czułem się okropnie po kolejnej porażce. Później próbowałem jeszcze swoich sił jako kierowca w hurtowni warzyw i owoców w Oświęcimiu. Przez sześć dni w tygodniu zaczynałem zmianę o trzeciej nad ranem. Po wypiciu najtańszej czarnej kawy musiałem załadować auto towarem i dostarczyć go do okolicznych sklepów. Praca była dość wymagająca fizycznie i słabo płatna, zupełnie nie widziałem sensu jej wykonywania.
Jedynymi wartymi zapamiętania wydarzeniami z tamtego czasu były kolizja z autobusem oraz lekcja ludzkiej głupoty. O ile zdarzenie z autobusem to nic specjalnego – po prostu źle wymierzyłem odległość i skasowałem lusterka w obu pojazdach – o tyle nauka na temat głupoty siedzi w mojej głowie tak głęboko, że warto poświęcić jej chociaż kilka akapitów, ponieważ może kiedyś uratować komuś życie.
Była piąta nad ranem, gdy wraz z drugim kierowcą wiozłem dostawę do sklepów spożywczych. Nasza codzienna trasa prowadziła głównie przez wąskie ulice. Jazda takimi drogami jest dość niepraktyczna, kiedy prowadzisz szeroką ciężarówkę.
Mój kompan miał dwa razy więcej lat ode mnie, a jego twarz znaczyła spora blizna. Gdy podczas mijania pojazdu jadącego z naprzeciwka najechałem na pobocze z powodu braku miejsca na jezdni, w moim nowym koledze obudziły się wspomnienia. „Kiedyś po najechaniu na pobocze wpadłem ciężarówką do rowu” – powiedział. „Nie miałem zapiętych pasów i szkło z drzwi poharatało mi twarz”. „Dlaczego w takim razie nadal jeździsz bez pasów?” – spytałem. „Takie mam zasady. Poza tym pasy są niebezpieczne”.
Nie mogłem zrozumieć, jak można być tak ograniczonym, by po ciężkim wypadku dalej nie zapinać pasów w aucie. Mam tylko nadzieję, że Ty, drogi czytelniku, pasy zapinasz.
Zawsze zapinaj pasy w samochodzie i ucz się na swoich błędach.
W hurtowni warzyw i owoców przepracowałem kilka tygodni i skończyło się tak samo jak wcześniej – odpuściłem. Próbowałem też swoich sił jako kierowca busa (taka miniciężarówka), ale jedna trasa międzynarodowa w zupełności wystarczyła, bym stwierdził, że znów nie trafiłem.
Jedyną wartą wspomnienia chwilą z wyprawy busem do Francji było zerwanie dachu z kamienicy w jakiejś niemieckiej wiosce. Byłem wtedy w drodze do Polski i podziwiałem okoliczne miejscowości. Trzeba przyznać, że mają styl. Podczas przejazdu przez centrum jakiejś mieściny mijałem się z autem jadącym z naprzeciwka. Pech chciał, że nie zauważyłem nisko zawieszonego (z pewnością zabytkowego) dachu kamienicy. Prawdopodobnie był on oznakowany wielkim, oczojebnym znakiem, ale ja go niestety nie dostrzegłem. W lusterku ujrzałem za to spadające dachówki oraz goniące mnie starsze kobiety. Długo się nie zastanawiając, oddaliłem się z miejsca zdarzenia. Nikt mnie nigdy nie złapał, chociaż pewnie niemiecka policja wysłała za mną patrol.
Na szczęście to było dawno temu, a moja książka raczej nie zostanie opublikowana w Niemczech.
Rok 2012 zdecydowanie upłynął pod znakiem porażek. Nieudana kariera kierowcy i negatywne wspomnienia z wcześniejszych lat związane z utratą mojej firmy skutkowały coraz gorszym nastrojem każdego dnia. Motywacja do życia w moim przypadku nie istniała, nadchodził czas depresji i smutku. W dodatku ten cholerny zespół weselny, który kosztował mnie masę emocji, ciągle nie chciał opuścić mojej głowy.Pod koniec zimy 2013 roku zostałem przyjęty na etat w magazynie przy sortowni odzieży w Balicach. Moja praca polegała głównie na obsłudze stanowisk sortowniczych. Biedne kobiety z pobliskich wiosek za najniższą krajową stały na podestach w hali, chwytały po garści ubrań z kontenera i kategoryzowały pod względem jakości oraz rodzaju garderoby, a następnie wrzucały do ogromnych wózków rozstawionych wokół ich stanowisk, a moim zadaniem było wchodzenie do tych wózków i ugniatanie ubrań. Gdy do środka nie mieścił się już ani jeden ciuch, podmieniałem wózki nowe, puste. Następnie wszystko było przepakowywane do worków i rozwożone do sklepów.
Średnio raz w tygodniu przyjeżdżał kolejny transport odzieży używanej z krajów Europy Zachodniej – wtedy większość pracowników, łącznie ze mną, przerzucała ogromne ilości worków do kontenerów. Rozładowując ciężarówkę, można było znaleźć przeróżne rzeczy: ciuchy, zabawki, rękawiczki, buty, pościel, pieniądze – dosłownie wszystko. Były tam zarówno rzeczy nadające się od razu do śmieci, jak i nowe ubrania wraz z metkami, na których można jeszcze było znaleźć cenę.
Przeraźliwie chudy Marian, który pracował tam najdłużej, opowiadał, że kiedyś w pościeli znalazł kilka tysięcy funtów. Przyznał, że oddał te pieniądze właścicielowi firmy. Nie jestem pewien, co ja zrobiłbym na jego miejscu.
Po około miesiącu dostałem wreszcie umowę o pracę i zacząłem odzyskiwać grunt pod nogami. Zbliżała się wiosna, robiło się coraz cieplej. Uczyłem się jeździć wózkiem widłowym na placu przed halą produkcyjną i z wielką radością rozjeżdżałem resztki ubitego śniegu. Raz zostałem nawet oddelegowany wraz z innym pracownikiem do remontu nowo otwieranego sklepu naszej sieci. Rozbawiło mnie to, bo kompletnie nie miałem pojęcia o pracach remontowych.
Dni szybko mijały, a ja czułem się coraz lepiej. Mimo że praca była ciężka i raczej bezsensowna, to pozwalała mi odnosić pierwsze sukcesy w życiu osobistym. Wyrwałem się z izolacji i powoli zmierzałem przed siebie, pokonując kolejne – dla mnie ogromne – przeszkody.
Nie znałem w Krakowie kompletnie nikogo. Cały tydzień czekałem, aż nadejdzie weekend, miałem wtedy do dyspozycji mieszkanie na poddaszu tylko dla siebie. W sobotę zamawiałem pizzę z Mefisto, przywoził ją ten religijny chłopak, który wcześniej przyjmował mnie do pracy. Najwyraźniej nadal nie mieli stałego kierowcy. Zawsze zjadałem połowę pizzy, a resztę wkładałem do lodówki, by kolejnego dnia też nie musieć gotować.
Nawet w najgorszej sytuacji staraj się każdego dnia stawiać chociaż mały krok do przodu. Z czasem doprowadzi to do wielkich zmian.
Pewnej kwietniowej soboty, korzystając z dnia wolnego i pięknej pogody, postanowiłem wybrać się na samotną wycieczkę do Nowej Huty. Dopiero poznawałem Kraków i nie wiedziałem o tym mieście zbyt wiele. Nowa Huta kojarzy się negatywnie wielu osobom, zwłaszcza tym, które nigdy tam nie były. Spotkałem się też z opiniami, że jest tam niebezpiecznie, co nawet lata później trochę się potwierdziło, gdy mój kolega został zaatakowany przez kibiców.
Są to oczywiście przeważnie stereotypy, a sama Nowa Huta jest po prostu inna i wyjątkowa. To największa dzielnica Krakowa, zbudowana w połowie dwudziestego wieku od podstaw jako miasto dla pracowników kombinatu metalurgicznego – Huty im. Lenina (dziś – im. Tadeusza Sendzimira). Mieszkałem wtedy w Bronowicach Małych, w zachodniej części Krakowa, zaraz obok pętli tramwajowej, więc wystarczyło wsiąść w czwórkę, która po czterdziestu minutach jazdy przez całe miasto zawoziła mnie pod samą bramę kombinatu metalurgicznego.