- W empik go
Od kolebki do mogiły. Tom 2 - ebook
Od kolebki do mogiły. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 313 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OPOWIADANIE
przez
J. I. Kraszewskiego.
Tom II.
Warszawa.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
1885.
Дозволено Цензурою
Вapшaвa, 24 Декабря 1884 гoда .
Druk Braci Jeżyńskich (dawniej J. Ungra) Warszawa, Nowolipki Nr 3.
W maleńkiej uliczce, która pod te czasy jeszcze nawet wybrukowaną nie była, w drewnianym domku niepozornym, mającym tylko małe pięterko wpośrodku wysokiego, łamanego dachu – wielki pokój o trzech oknach jednego dnia wiosennego przedstawiał widok, przypominający scenę z Hogartha.
Okno od ogródka, zasadzonego smutnemi drzewami owocowemi, niedającemi cienia, stało otworem; wielka izba nieładem się odznaczała.
Obok prostych, bielonych jej ścian, na których dziury i plamy świadczyły o wielu lokatorach, którzy rozmaicie się tu urządzali przed laty, stały rozrzucone sprzęty kosztowne niegdyś i wytworne, okryte dziś pyłem i bezmyślnie skupione.
Widać było, że się tu nowy mieszkaniec wniósł niedawno i nie miał czasu lub możności rozgospodarowania. Meble cisnęły się jedne przy drugich, aby jaknajmniej zabierać miejsca, stały nawet niektóre jedne na drugich. Mnóstwo rzeczy pozrzucano na nie w nieładzie.
Piękny fortepian okrywały na kupę nagromadzone, pomięte, pstre stroje kobiece. Na krzesełkach i pod niemi stały pudła i pudełka różnych kształtów, formą swą ukazujące, że do strojów kobiecych służyły.
Na kanapce, niegdyś ciemno czerwonym pluszem z bogatemi frenzlami obitej, siedziała nawpół, wpół leżała, sparła na białej ręce wychudłej kobieta młoda jeszcze, ze śladami piękności na twarzy, którą gwałtowne cierpienie nagle zgniotło i zwiędłą uczyniło.
Na przedłużonej wychudzonej twarzyczce bladej i zżółkłej, z policzkami wpadłemi, dwoje niespokojnych, wielkich oczu niebieskich świeciło jeszcze resztką życia i młodości, ale rozjątrzonej cierpieniem, zrozpaczonej i zmęczonej.
Strój, składający się z dawnych pozostałości elegancyi, zmięty był i zarzucony niedbale. Piękne włosy związane od niechcenia, splątane, okalały twarz, nie zdobiąc jej, jak dawniej, a mówiąc równie jak ona, iż troska o piękności zapomnieć kazała…
Wsparta na ręku, dumała piękna Klarcia nad swoim losem. Ona to była, ale w krótkim czasu przeciągu z Astrei ubóstwianej przeistoczona w biedną, opuszczoną ex-baletnicę Saską.
Z pałacu, w którym mieszkała niegdyś, stopniami schodząc, znalazła się tu w nędznym dworku, z tem co jeszcze jej pozostało. Najkosztowniejsze rzeczy wszystkie już zostały spieniężone; kolej przychodziła teraz na te gałganki kobiece, które się kupują bardzo drogo, a raz włożone, prawie żadnej potem nie mają wartości.
Klarcia dumała zrozpaczona, leżąc na kanapie. Służąca jej, brudna, niemłoda, z podwiązaną spuchła twarzą, z oczyma kosemi, kwaśna, chmurna, stała w kącie, mrucząc i przerzucając stosy sukien. Nieco dalej ku drzwiom otyła Żydówka, w wielkiej chuście, nadęta, z ustami pogardliwie wykrzywionemi, czekała na coś, rozglądając się potem, co ją otaczało.
Wszystkie trzy kobiety milczały, jakby znużone długim targiem, a na twarzy Klary malowało się zniechęcenie, gniew bezsilny, który z oczu, mimo wiedzy jej, łzy wyciskał. Niekiedy poruszała ramionami, rzucała się, usta coś pomrukiwały a oczy, utopione w podłodze, nie widziały nic.
– No, co będzie? mnie czas drogi – odezwała się stojąca opodal Żydówka, oczami raz jeszcze powiódłszy dokoła. – Niech panna sobie namyśli się. To są gałgany. Może być, że oni wiele kosztowali… Aj! aj! I człowiek, póki młody, więcej; wart, a jak się zwala, to kto co da za niego?
To mówiąc, pani Szmulowa w dwu palcach pod – niosła najbliżej siebie leżącą suknię, potrząsnęła nią pogardliwie i rzuciła.
Ciche łzy płynęły z oczu Klary.
– Mówiłam pannie, za to co lepsze, com wybrała kila sukienek, dam dziesięć rubli. To jest wielki pieniądz. Ja na nich może stracę. A póki u mnie kto kupi, co ja będę czekała! Chce panienka, to dobrze, nie, to nie. Ja się nie napraszam.
Klarcia rzuciła ręką, nic nie odpowiadając. Wskazała coś służącej i twarz zakrywszy dłońmi, płakała.
Sługa, milcząc, zbliżyła się do Szmulowej i szeptać coś z nią poczęła. Odkładano nabok wybrane suknie, z których służąca lepsze ocalić się starała, a Szmulowa z gniewem szarpała je, ciągnąc ku sobie.
Niema ta scena odbywała się zdaleka, u drzwi, a Klara nie spoglądała nawet w te stronę, aby nie być jej świadkiem. Kupcząca temi błędnemi łachmanami Żydówka postawiła na swojem, podszepnąwszy coś tylko służącej, której w rękę wcisnęła papierek. Wszystko potem poszło gładko i cicho. Wybrane suknie, chustki, narzutki leżały już nagromadzone na kupkę, gdy w sieniach dał się słyszeć głos. Zapytano o pannę Klarę Saską.
Usłyszawszy nazwisko swoje, płacząca podniosła głowę zdumiona, a stara sługa, porzuciwszy Żydówko, prędko wybiegła za drzwi.
Nikt od tak dawna się tu o nieszczęśliwą nie dopytywał, przez wszystkich tak była zapomnianą, że i pani i sługa nie mogły pojąć, co tu kogo sprowadzało… Saska domyślała się chyba wierzyciela, bo długów miała jeszcze wiele i te ją wszędzie ścigały.
Wtem w progu pokazał się skromnie bardzo ubrany, niepozorny młody mężczyzna, któremu z roztargnieniem przypatrując się, Klara wcale go sobie przypomnieć nie mogła. Pamięć jej błądziła w tych sferach, z któremi przybyły nie był nigdy w żadnym stosunku.
Wolnym krokiem, zmieszany, wśród nagromadzonych sprzętów przedzierał się przybyły do Klary, która bezmyślnie poprawiać zaczęła rozrzucone włosy i niedbale wdzianą sukienkę. Nie była wcale przygotowaną do przyjęcia kogokolwiekbądź.
Szmulowa zdala mierzyła też oczyma ciekawemi przybysza; ale powierzchowność jego, niewiele obiecująca, po nim się ratunku nie kazała spodziewać. Żydówka, nie mogąc dobić targu, mrucząc, do drugiego pokoju przewlokła się ze służącą.
Klara ciągle przypatrywała się przychodzącemu, usiłując odgadnąć z czem przychodził.
Był-to Bojarski.
Dopiero gdy przystąpił tuż, twarz blada dziewczyny okryła się chwilowo żywym rumieńcem.
Przyjaciel dawnych lat, towarzysz jej dziecięcych zabaw, surowy sędzia, który przepowiedział jej niedolę – stał przed nią ze wzrokiem pełnym rozrzewnienia, z twarzą litościwą, z wyrazem współczucia serdecznym.
– Panno Klaro – odezwał się. – Dopiero wczoraj się dowiedziałem o jej smutnem położeniu. Gdyś pani była szczęśliwą, miejsca dla mnie przy niej nie było; dziś… stawiam się jej, przychodzę… Mów, czy mogę ci być w czem pomocnym?
Klara naprzód sobie oczy zakryła i wybuchnęła płaczem konwulsyjnym, potem, zwolna się uspokajając, łkając coraz ciszej, wskazała mu krzesło przy sobie i zabierała się mówić, ale jej łzy nie dawały.
– O ci ludzie! ci ludzie niegodziwi! – poczęła – ci ludzie!… Widzisz pan, patrz na com ja zeszła przez zdradę, przez niewiarę, przez moję głupią ufność!… Wszyscy leżeli u nóg moich, błagali i uśmiech i skinienie… Patrz pan, patrz, co się ze mną stało!… Nikogo, żywej duszy, ani przyjaciela, ani rady, ani litości!
Ściśniętą pięść podniosła dogóry.
– Pan wiesz już wszystko – ciągnęła dalej, coraz się rozogniając bardziej. – To była intryga; podstawili mi coś pod nogę… To sprawa Karoli – ny, która dawno przeciwko mnie intrygowała… Rzepski, gdy powinien był mnie trzymać, puścił moję rękę. To był spisek! Mogłam obie nogi po łamać! Choroba moja przedłużyła się, a tymczasem ten niepoczciwy Francuz sobie drugą napatrzył… A co mi się naprzysięgał… Potem nawet długów nie chciał płacić. Rzucił odczepnego, jak ostatniej ulicznicy!
Zakryła znowu twarz rękami.
– O! mężczyźni! – zawołała – któremu z nich wierzyć można? Co u nich znaczą przysięgi? Musiałam na doktorów i aptekę fantować się do ostatniego. Mało co pozostało… nędza, bieda!… Do baletu powrócić niesposób – noga stracona. Ja sama, gdy się spojrzę w zwierciadło, poznać siebie nie mogę.
Bojarski milczał, patrząc na nią z politowaniem i dając się jej wynurzyć z całym żalem w piersi wezbranym.
– Przyszedłem – począł zwolna, gdy płacz za" stąpił skargi – aby pani przynieść pociechę i ile jest w możności mojej dopomódz. Znajdziemy przecież jakiś środek zaradzenia temu położeniu. Tymczasem ja się z nią gotów jestem podzielić tem, co mam.
Łzy powoli osychały; spojrzała na Bernarda z wyrazem jakiejś dumy, czuła że na jego serce rachować mogła. Lecz natychmiast dawna buta powracać jej zaczęła.
– Proszę pana, ci Żydzi co miałam najlepszego mi pozabierali. Oto i dziś ta Szmulowa… tyle sukien za dziesięć rubli!… One kilkaset kosztowały, a niektóre prawie nienoszone. Ale cóż robić? Za mieszkanie trzeba zapłacić, na kuchnię codzień dać kilka złotych. Jestem chora, lada czem przeżywić się nie mogę.
Załamała ręce. Bernard milczał. Po chwili rzekł:
– Mam przy sobie trzydzieści rubli. Jeżeli to może zapobiedz sprzedaży, chętnie je ofiaruję.
Bez żadnej ceremonii, z dziwnym cynizmem, Klara wyciągnęła rękę.
– Dziękuję – rzekła pocichu. – Rada jestem, że choć raz bez tej niegodziwej Żydowicy się obejdę.
I nie patrząc na Bojarskiego, zwróciła się, wołając służącej, która nadbiegła. Oczy się jej zaiskrzyły, gdy jej coś poszepnęła na ucho, pokazując papierki, które trzymała w ręku.
Sługa skrzywiła się i miała coś odpowiedzieć, gdy Klara ją popchnęła.
– Idź, kiedy ci mówię – nie potrzebuję, nie sprzedaję!
W chwilę potem poważnie chustą otulona Szmulowa, pogardliwym wzrokiem mierząc Klarę i izbę, wyszła z tą pewnością, że wkrótce nazad tu będzie powołaną.
– Ale niech jej panna powie – odezwała się w sieni do przepuszczającej ją sługi – że ja potem nietylko dziesięć, ale pięć nie dam za te gałgany. Z boleścią słuchał i przypatrywał się Bernard tej Klarze, takiej jaką ją cierpienie uczyniło. Zmieniła się, stała daleko mniej powabną, a w słowach i ruchach zdradzała nawyknienie do obcowania z gminem, który ją teraz otaczał.
W pałacu saskim, na pierwszem piętrze, była to wyszlachetniona obcowaniem z Francuzem istota, mająca jeszcze jakiś urok wytworności, coś wdzięcznego i artystycznie pięknego. Starała się być podobną do wielkiej pani, do kogoś dobrze wychowanego. Tu brak pierwotny wykształcenia, rubaszność jakaś wiejska wychodziły na wierzch, czyniąc ją istotą pospolitą i zaledwie na politowanie zasługującą.
Bojarski, który przyszedł pocieszać, nie wiedział od czego począć; chciał nawracać, ale usposobienie gniewliwe, mściwe usta mu zamykało. Nie poczuwała się do żadnej winy; ludzie źli, zdrada, intrygi wszystkiemu były winne, a ona ofiarą.
Kilka razy, łagodząc ją, wtrącił coś Bernard, lecz natychmiast wracała do narzekań i przekleństw. Rozpacz, jaka ją ogarniała, nie dozwalała się jej zastanowić nad tem co mogła, a czego nie powinna była odkrywać przed przyjacielem młodości. Oprócz Francuza, wyliczyła mu cały szereg wielbicieli, kilku co się nawet żenić z nią obiecywali.
Wszyscy oni potem pierzchnęli, gdy ją nieszczęście dotknęło.
– Widzisz pani, że jednak ja pozostałem, czem byłem, przyjacielem jej wiernym – rzekł Bernard.
Popatrzyła na niego milcząca, pomyślała coś, lecz nie odpowiedziała nic.
– Rozpaczać i narzekać – odezwał się Bernard – nie prowadzi do niczego. Mówmy seryo, myślmy o przyszłości; coś należy przedsięwziąć, trzeba się wziąć do czego…
Klara potrząsła głową.
– Naprzód zdrowie trzeba odzyskać – odparła. – Przecież starą i brzydką nie jestem, tylko mnie to nieszczęsne choróbsko tak zmieniło. Jestem pewna, że gdybym przyszła do siebie, jeszcze ludzie zamną latać będą.
Bojarski milcząco ręce załamał.
– Ale do czegóż to prowadzi? – zawołał rozpaczliwie.
– Jakto do czego? – odparta – do tego, aby się zemną ktoś ożenił. Mniejsza o to czy stary, czy młody, ale bogaty być musi. Takie, co mojego palca niewarte, porobiły świetne maryaże.
Pan myślisz, że ja już jestem tak zdesperowana?
– Mnie się zdaje – szepnął zmieszany Bojarski – że lepiej by było na czem innem oprzeć rachubę.
– No, na czem? – zapytała Klara.
– Na pracy – rzekł Bernard.
– Ja nie umiem nic, a pracować nie lubię – odpowiedziała cierpko. – Zaczynać się uczyć zapóźno.
– Tak, ale pani masz smak, masz upodobanie w strojach – przerwał Bojarski. –Toć w ostatecznym razie nawet stroiki robiąc…
Wgłos rozśmiała się Klara.
– Ja marszandemodą! Nie, tak nizko jeszcze nie upadłam. Pfe! jak panu mogą przychodzić takie myśli.
– Nie jest to ani stan, ani zajęcie, którebym ja zalecał – tłumaczył się Bojarski – ale w najgorszym razie…
Saska słuchać nie chciała.
– Bądżcobądź, na jakieś zajęcie, na pracę tylko rachować można, i to jest najbezpieczniejszem – ciągnął dalej Bernard. – Pomyśl pani i wybierz sobie najstosowniejszą. Najmniej powabna praca zawsze jeszcze lepszą będzie, niż zaprzedanie się.
Klara nadąsana nie odpowiedziała nawet, a być może iż nie słyszała już co mówił do niej;
myśli jej były gdzieindziej. Po długim przestanku, zdawała się budzić i figlarne spojrzenie zwróciła na siedzącego przed nią Bojarskiego.
– A z panem co się dzieje? – zapytała.
– Ja – pracuję, daję lekcye, pisze i mam skromny, ale wystarczający chleba kawałek.
– Matka żyje? – wtrąciła Klara.
– Dzięki Bogu!
Zadumała się znowu; myśli jej trudno było odgadnąć. Głos zmieniła i swobodniej, weselej rozpytywać poczęła.
– Dobrze, bardzo pięknie pan zrobiłeś, żeś mnie odwiedził i nie zapomniał o mnie. Któż wie? może wkońcu zrobisz pan z tej nieszczęśliwej, oszalałej inną, stateczniejszą kobietę… nauczysz pracować.
Skrzywiła usta.
– Ale naprzód trzeba żebym zdrowie i siły odzyskała – dodała żywo. – Ja prawie głodem marłam, słowo daje. Nie było komu zgotować, nie było za co kupić, a ja taka jestem pieszczotami popsuta… i tak we mnie ta żółć wzburzona grała. Myślałam że umrę. Wystaw pan sobie – wtrąciła nagle – podły Francuz nawet na listy nie odpisuje już. Ale jeżeli myśli, że ja mu dam pokój i przestanę dokuczać, to się bardzo myli.
Bernard siedział jeszcze, myśląc że od pierwszych odwiedzin nie mógł wymagać wiele i posłannictwo swe rozkładając na powolniejsze nawracanie–gdy w sieniach głos znowu się dał słyszeć. Klara niespokojnie się podniosła i oczy na drzwi zwróciła. Sama nadzieja ta, że ludzie znowu zbliżać się do niej zaczną, twarzyczkę jej ożywiła i zarumieniła.
Służąca rozmawiała z kimś w progu. Bojarski, nie chcąc być zawadą dla Saskiej i domyślając się jakiejś domowej sprawy, wstał, aby ją pożegnać. Nim jednak ona to postrzegła, w progu ukazała się dobrze Bernardowi znana, ciągle, choć zdala, widywana piękna i charakterystyczna twarz Emila Twardzińskiego.
Nędzne to chłopię, któremu niegdyś podał był rękę Bernard, a potem się z niem rozstać musiał, w tym przeciągu czasu, który Bojarskiemu nic nie przyniósł nad bardzo skromną ileść lekcyj, dobiło się do położenia świetną rokującego przyszłość.
Tajemnicą to było dla wszystkich, jakiemi drogami idąc, Emil, tam gdzie inni padali i ginęli, coraz wyżej się podnosił, coraz szczęśliwiej stawał, zawiązywał stosunki, zyskiwał pieniądze i wkońcu dosyć wysoką otrzymał posadę, do której go prawnicze jego wykształcenie przygotowało. Przyznawano mu nadzwyczajne zdolności, lecz one same nie starczą nigdy do podniesienia człowieka, zwłaszcza w chwilach zamętu, wciągu których ci tylko, co zręcznie umieją wciskać się, podłazić, okupywać każdy szczebel – potrafią wzbić się wysoko…
Emil Twardziński swe powołanie obrońcy zmienił na urząd dobrze płatny i otwierający wrota do sfer, które przed kilku laty zdawały się dla niego niedostępne.
Piękna powierzchowność, wymowa łatwa, humor zawsze wesoły, usłużność dla wyższych, umiejętność zbierania pieniędzy tam, gdzie inni je tracili – zalecały pana radzcę.
Od czasu jak się rozstali, od lat bardzo wielu, nigdy Twardziński się nie zbliżył do Bojarskiego, nie przemówił do niego, nie okazał najmniejszej chęci zawiązania z nim stosunków. Bernard też nadto był dumnym, ażeby miał zrobić krok pierwszy, chociaż urazy zapomniał i gniewu w sercu już nie miał.
Saska była jeszcze u wuja i przy matce, gdy Emil się około niej kręcić zaczął; dość jej się nawet podobał, ale na zalotach pustych się skończyło. Później z przyjaciółką dyplomaty odnowiły się podobno stosunki; lecz i Klara na ożenienie rachować nie mogła, niewiele też je ceniła. Bawił ją.
Od katastrofy i choroby, Emil pierzchnął tak samo, jak inni. Zjawienie się jego zdziwiło Klarę, ale teraz każdemu powracającemu rada była. Ci starzy przyjaciele i wielbiciele zawsze na coś przydać się mogli.
Uśmieszek przebiegł jej usta. Bernard chciał się pożegnać i wysunąć, nie będąc zmuszonym ze tknąć się z Twardzińskim; ale Klara była zajęta nowoprzybyłym, a pan Emil, zaledwie ją powitawszy, zwrócił się żywo ku cofającemu się Bojarskiemu.
– Panie Bernardzie – odezwał się, wyciągając rękę ku niemu. – Biję się w piersi, zawiniłem względem was. Sto razy zbliżyć się chciałem i nie śmiałem. Mam obowiązki wdzięczności dla niego; bądź wspaniałomyślnym i przebacz mi winę, a nie odpychaj podanej dłoni.
Zdziwiony niezmiernie tem przemówieniem, które go zaskoczyło tak niespodzianie, iż stanął jak wryty – Bojarski nie wahał się ani chwili z poda… niem ręki.
Wzruszyło go przemówienie to, odwołanie się do przeszłości, pamięć na nią.
– Pojmujesz pan – rzekł – że ja mu się pierwszy narzucać nie mogłem…
– Cieszę się, że sposobność się trafiła – rzekł Twardziński – spotkania z wami i rozbicia tych długoletnich lodów. Nie odchodź, proszę, ja mam tylko dwa słowa do powiedzenia pannie Klarze, o której położeniu, dopiero co z długiej podróży wróciwszy, dowiedziałem się. Przyjdę tu inną porą, a teraz razem ztąd musimy się oddalić, abyśmy pomówić mogli. Mam mało czasu, zajęć bardzo wiele, trzeba z każdej chwili korzystać.
Bernard zatrzymał się. Tymczasem Klara już dawnego wielbiciela zasypywała wymówkami niemal grubiańskiemi. Twardziński się tłumaczył lekko, z uśmiechem, przerywając mowę jej żarcikami i nie okazując ani wielkiej litości, ani szacunku dla nieszczęśliwej.
– Ja pannie Klarze mówiłem zawsze – wtrącił wkońcu – że ten Francuz to łajdak i że nigdy żadnemu takiemu arystokracie wierzyć nie można, lecz trzeba naprzód sobie zapewnić przyszłość… Tymczasem żyło się wesoło, nieoględnie, a Francuz pierzchnął przy pierwszej sposobności.
– Co jabym dbała o tego jednego Francuza – przerwała Kiera – gdyby nie ta noga i choroba. Miałam ich do wyboru ilum chciała i lepszych od niego… a teraz…
– Jakto? do baletu już powrócić nie można?– zapytał Emil.
Klara poruszyła ramionami.
– Te doktory, przekupione łajdaki, czy co, umyślnie mi tak nastawili nogę, abym tańcować nie mogła. To sprawa Karoliny.
Twardziński się uśmiechnął.
– Wiesz pani co? Śpiewać uczyć się pono zapóźno, ale któż wie, czy byś pani ze swą powierzchownością i głosem nie mogła w komedyi lub dramacie występować.
– O! ja już o tem myślałam – rzekła Klara. – Dlaczegobym nie mogła grać komedyi? Ale i tam intrygi i zazdrość staną na drodze.
Pan radzca poszeptał coś, przemówił jeszcze słów kilka, ścisnął ręce panny Klary, szybko zwrócił się do Bernarda i wyszedł z nim razem.
W ulicy szli czas jakiś milczący. Radzca począł badać dawnego swego protektora o całą tę jego przeszłość, której nie znał bliżej. Wypadki 1830 r. rozdzieliły ich tak, że się zupełnie z oczu stracili. W krótkich słowach Bojarski opowiedział o swoich losach. Nawzajem spytany Emil, nie umiał się wytłumaczyć jasno, jakiemi szedł drogami, iż potrafił tak zajść szczęśliwie i daleko… Zbywał ogólnikami, składał na losy, mało przyznawał sobie, a każdy inny, nie prostoduszny Bojarski, byłby z tej gmatwaniny wyrozumiał, że pan radzca z wielu rzeczami się ukrywał umyślnie, bo się nie mógł chwalić niemi. Wkońcu, rozmowie obrót niespodziany nadał Twardziński.
– Słyszałem wiele – rzekł – o waszych drukowanych rozprawach, które wrzawy dosyć wywołały. Przyznaję się, że ich nie czytałem, bo mi moje urzędowe zajęcia mało pozostawiają czasu. Z tego jednak co ludzie powiadają wnoszę, że trzeźwo i zdrowo zapatrujesz się na położenie i nie hołdujesz hasłom popularnym. Myśmy wiarą w ideały, a pogardą rzeczywistości zgubili się i będziesz miał zasługę, otwierając ludziom oczy.
Bernard spojrzał na niego zdumiony.
– Zdaje mi się – przerwał – że musiano wam fałszywe dać wyobrażenie o tem, co pisałem. Niech mnie Bóg uchowa, abym miał zachwiać wiarę w ideały i targać się na nie. Ci, co mnie o to dążność oskarżają, nie zrozumieli mnie.
Radzca popatrzył na mówiącego, podumał i nie nalegając, zamilkł. Razem przeszli jeszcze ulic parę, tak że ich z sobą wiele osób widzieć mogło, a zdawało się że Twardzińskiemu chodziło o to, bo najludniejszą ulicą, pod rękę wziąwszy Bojarskiego, prowadził go z sobą.
Niespodziewane to zbliżenie się i pojednanie dla Bernarda starczyło, aby mu dać jaknajlepsze wyobrażenie o Emilu. Mając za zasadę ludzi zawsze widzieć i sądzić z dobrej strony, przebaczał mu przeszłość, tłumaczył ją i gdy powrócił do matki, pierwszą było rzeczą oznajmić jej o spotkaniu się z Emilem i wziąć go w obronę.
Bojarska nie sprzeciwiała się synowi i słuchała go pilnie. Nie rozumiała tego tak spóźnionego pojednania, podejrzywała je, ale nie chciała go zatruć Bernardowi. Zamilczała.
O Klarze i bytności u niej nie mówił nic matce; wrażenie jakie wyniósł od niej było bolesne.
Szedł do niej w nadziei, że nieszczęście skłonniejszą ją uczyni do poprawy, do skruchy, do zupełnej życia zmiany. Znalazł ją przeciwnie zbolałą, ale razem złośliwą, mściwą i nawet umysłowo upadłą, niższą niżeli była za świetnych swych czasów.
Serce, na które rachował, nie otworzyło się, nie zmiękło. Łzy, których był świadkiem, wyciskał nie żal, ale uczucie gniewne, bunt przeciwko losowi. Nie przyznawała się do winy… Zrzucała wszystko na ludzi.
To pierwsze jednak niepowodzenie nie zraziło Bojarskiego; powiedział sobie, iż wielka zmiana w umyśle człowieka nigdy nagle spełnić się nie może. Wymaga ona czasu, stopniowego, powolnego działania, odrodzenia zawsze trudnego, które całą naturę musi przerobić do szpiku kości.
Ideał lat jego dziecinnych, nie bacząc na zszarzanie jakiemu uległ, dla niego, mimo wszystkich swych plam i zwiędnięcia, mimo odarcia z pierwszego blasku młodości – cudownem jakiemś i niepojętem działaniem wyobraźni pozostał zawsze ideałem, co serce poruszał i pociągał ku sobie.
Bernard wstydził się swej słabości, była ona niepojętą dla niego samego, ale oprzeć się jej nie mógł. Obudzała w nim litość niezmierną, miłość szaloną, gorączkę pragnienia, aby w nią mógł wlać własnę duszę i nowe życie. Widział w niej uśpioną, od losu poniżoną i rozwinięciu się zatamowaną istotę nieszczęśliwą, w której spoczywały władze, co ją podźwignąć mogły i uszlachetnić.
Nie chciał wierzyć, aby ta śliczna Klarcia nie miała w sobie promyka Bożego, ziarna co kwiat wydać mogło.
Roił że teraz, zbliżając się do niej, łagodnie, powolnie, obchodząc się z nią jak z dziecięciem, wychowując nanowo – potrafi utworzyć to, czem ją widzieć pragnął. Z rozkoszą myślał o tem, jak poświęcając się dla niej, miał temu aniołowi strąconemu przywrócić białe skrzydła. Było to zadanie trudne, ale godne, aby mu się poświęcić.
Cały plan postępowania miał już ułożony naprzód. Potrzeba było uspokoić ją, ukołysać, obudzić miłość pracy i cnoty, zwalczyć fałszywe pojęcia o życiu i używaniu, zmusić umysł do poważnego zapatrywania się na sprawy ludzkie. Bojarski chciał ją wyrwać zpod wpływu i otoczenia dawnych znajomych, ludzi płochych… Marzył, że wszystko to zwolna, ostrożnie, stopniowo, z wielką miłością braterską da się dokonać.
A Klara?… po wyjściu swych gości, wstała z kanapki, orzeźwiona i rozmarzona. Gdy nic lepszego się nie trafiło, myślała sobie, że potrzeba było pociągnąć choćby Bojarskiego, zjednać go sobie i zmusić do ożenienia. Gotową była nawet trochę się zmienić, aby go sobą nie zastraszyć…
trochę złagodnieć i choć pozornie zmienić nawyknienia. – Potem zrobię z nim co zechcę – mówiła, pocieszając się na zakończenie.
Z drugiej strony przybycie radzcy wyobraźnię jej ciągnęło na wcale inne drogi. Była młodą, mogła się podobać, zawracać głowy i w świecie wesołym znaleźć nowego protektora.
Zwierciadło, w którem się długo przeglądała, mówiło jej że choroba i zmartwienia chwilowo tylko odebrały jej wdzięk i świeżość. Nie miała lat trzydziestu… wszystko jeszcze było przed nią.
Bernard stał tylko w odwodzie, w najgorszym razie, bo z nim życie było dla niej groźbą walki i wojny. Wolała aby pan radzca przez przyjaźń znalazł jej co innego… bogatego rozrzutnika, któryby się dał uwikłać i związać.
– Ale tym razem – szeptała pocichu – nie będę tak głupią, jak z Francuzem, o nie!… Będę zbierała i myślała o jutrze i nie dam się tak łatwo wywieść w pole próżnemi obietnicami.
W życiu panny Klary był to dzień stanowczy szczęśliwego zwrotu ku nowym nadziejom. Świtała jej znowu jutrzenka dni lepszych… Chciała być młodą i piękną, a wola kobiety nawet tego cudu dokazać może.
Stara służąca poznać jej nie mogła, tak kilka godzin tych ją zmieniło.
Druga edycya rozpraw przyszła do skutku. Już samo to rzadkie na polskiej książce: "Wydanie drugie, poprawne i powiększone" – zaręczało pewne powodzenie. Bojarski z niepokojem w duszy oczekiwał, jakie teraz uczynią wrażenie.