Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Od kolebki do mogiły. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Od kolebki do mogiły. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 313 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z Ży­cia Za­po­mnia­ne­go Czło­wie­ka

OPO­WIA­DA­NIE

przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom II.

War­sza­wa.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa.

1885.

Дозволено Цензурою

Вa­pшa­вa, 24 Декабря 1884 гoда .

Druk Bra­ci Je­żyń­skich (daw­niej J. Ungra) War­sza­wa, No­wo­lip­ki Nr 3.

W ma­leń­kiej ulicz­ce, któ­ra pod te cza­sy jesz­cze na­wet wy­bru­ko­wa­ną nie była, w drew­nia­nym dom­ku nie­po­zor­nym, ma­ją­cym tyl­ko małe pię­ter­ko wpo­środ­ku wy­so­kie­go, ła­ma­ne­go da­chu – wiel­ki po­kój o trzech oknach jed­ne­go dnia wio­sen­ne­go przed­sta­wiał wi­dok, przy­po­mi­na­ją­cy sce­nę z Ho­gar­tha.

Okno od ogród­ka, za­sa­dzo­ne­go smut­ne­mi drze­wa­mi owo­co­we­mi, nie­da­ją­ce­mi cie­nia, sta­ło otwo­rem; wiel­ka izba nie­ła­dem się od­zna­cza­ła.

Obok pro­stych, bie­lo­nych jej ścian, na któ­rych dziu­ry i pla­my świad­czy­ły o wie­lu lo­ka­to­rach, któ­rzy roz­ma­icie się tu urzą­dza­li przed laty, sta­ły roz­rzu­co­ne sprzę­ty kosz­tow­ne nie­gdyś i wy­twor­ne, okry­te dziś py­łem i bez­myśl­nie sku­pio­ne.

Wi­dać było, że się tu nowy miesz­ka­niec wniósł nie­daw­no i nie miał cza­su lub moż­no­ści roz­go­spo­da­ro­wa­nia. Me­ble ci­snę­ły się jed­ne przy dru­gich, aby jak­najm­niej za­bie­rać miej­sca, sta­ły na­wet nie­któ­re jed­ne na dru­gich. Mnó­stwo rze­czy po­zrzu­ca­no na nie w nie­ła­dzie.

Pięk­ny for­te­pian okry­wa­ły na kupę na­gro­ma­dzo­ne, po­mię­te, pstre stro­je ko­bie­ce. Na krze­seł­kach i pod nie­mi sta­ły pu­dła i pu­deł­ka róż­nych kształ­tów, for­mą swą uka­zu­ją­ce, że do stro­jów ko­bie­cych słu­ży­ły.

Na ka­nap­ce, nie­gdyś ciem­no czer­wo­nym plu­szem z bo­ga­te­mi fren­zla­mi obi­tej, sie­dzia­ła na­wpół, wpół le­ża­ła, spar­ła na bia­łej ręce wy­chu­dłej ko­bie­ta mło­da jesz­cze, ze śla­da­mi pięk­no­ści na twa­rzy, któ­rą gwał­tow­ne cier­pie­nie na­gle zgnio­tło i zwię­dłą uczy­ni­ło.

Na prze­dłu­żo­nej wy­chu­dzo­nej twa­rzycz­ce bla­dej i zżół­kłej, z po­licz­ka­mi wpa­dłe­mi, dwo­je nie­spo­koj­nych, wiel­kich oczu nie­bie­skich świe­ci­ło jesz­cze reszt­ką ży­cia i mło­do­ści, ale roz­ją­trzo­nej cier­pie­niem, zroz­pa­czo­nej i zmę­czo­nej.

Strój, skła­da­ją­cy się z daw­nych po­zo­sta­ło­ści ele­gan­cyi, zmię­ty był i za­rzu­co­ny nie­dba­le. Pięk­ne wło­sy zwią­za­ne od nie­chce­nia, splą­ta­ne, oka­la­ły twarz, nie zdo­biąc jej, jak daw­niej, a mó­wiąc rów­nie jak ona, iż tro­ska o pięk­no­ści za­po­mnieć ka­za­ła…

Wspar­ta na ręku, du­ma­ła pięk­na Klar­cia nad swo­im lo­sem. Ona to była, ale w krót­kim cza­su prze­cią­gu z Astrei ubó­stwia­nej prze­isto­czo­na w bied­ną, opusz­czo­ną ex-ba­let­ni­cę Sa­ską.

Z pa­ła­cu, w któ­rym miesz­ka­ła nie­gdyś, stop­nia­mi scho­dząc, zna­la­zła się tu w nędz­nym dwor­ku, z tem co jesz­cze jej po­zo­sta­ło. Naj­kosz­tow­niej­sze rze­czy wszyst­kie już zo­sta­ły spie­nię­żo­ne; ko­lej przy­cho­dzi­ła te­raz na te gał­gan­ki ko­bie­ce, któ­re się ku­pu­ją bar­dzo dro­go, a raz wło­żo­ne, pra­wie żad­nej po­tem nie mają war­to­ści.

Klar­cia du­ma­ła zroz­pa­czo­na, le­żąc na ka­na­pie. Słu­żą­ca jej, brud­na, nie­mło­da, z pod­wią­za­ną spu­chła twa­rzą, z oczy­ma ko­se­mi, kwa­śna, chmur­na, sta­ła w ką­cie, mru­cząc i prze­rzu­ca­jąc sto­sy su­kien. Nie­co da­lej ku drzwiom oty­ła Ży­dów­ka, w wiel­kiej chu­ście, na­dę­ta, z usta­mi po­gar­dli­wie wy­krzy­wio­ne­mi, cze­ka­ła na coś, roz­glą­da­jąc się po­tem, co ją ota­cza­ło.

Wszyst­kie trzy ko­bie­ty mil­cza­ły, jak­by znu­żo­ne dłu­gim tar­giem, a na twa­rzy Kla­ry ma­lo­wa­ło się znie­chę­ce­nie, gniew bez­sil­ny, któ­ry z oczu, mimo wie­dzy jej, łzy wy­ci­skał. Nie­kie­dy po­ru­sza­ła ra­mio­na­mi, rzu­ca­ła się, usta coś po­mru­ki­wa­ły a oczy, uto­pio­ne w pod­ło­dze, nie wi­dzia­ły nic.

– No, co bę­dzie? mnie czas dro­gi – ode­zwa­ła się sto­ją­ca opo­dal Ży­dów­ka, ocza­mi raz jesz­cze po­wiódł­szy do­ko­ła. – Niech pan­na so­bie na­my­śli się. To są gał­ga­ny. Może być, że oni wie­le kosz­to­wa­li… Aj! aj! I czło­wiek, póki mło­dy, wię­cej; wart, a jak się zwa­la, to kto co da za nie­go?

To mó­wiąc, pani Szmu­lo­wa w dwu pal­cach pod – nio­sła naj­bli­żej sie­bie le­żą­cą suk­nię, po­trzą­snę­ła nią po­gar­dli­wie i rzu­ci­ła.

Ci­che łzy pły­nę­ły z oczu Kla­ry.

– Mó­wi­łam pan­nie, za to co lep­sze, com wy­bra­ła kila su­kie­nek, dam dzie­sięć ru­bli. To jest wiel­ki pie­niądz. Ja na nich może stra­cę. A póki u mnie kto kupi, co ja będę cze­ka­ła! Chce pa­nien­ka, to do­brze, nie, to nie. Ja się nie na­pra­szam.

Klar­cia rzu­ci­ła ręką, nic nie od­po­wia­da­jąc. Wska­za­ła coś słu­żą­cej i twarz za­kryw­szy dłoń­mi, pła­ka­ła.

Słu­ga, mil­cząc, zbli­ży­ła się do Szmu­lo­wej i szep­tać coś z nią po­czę­ła. Od­kła­da­no na­bok wy­bra­ne suk­nie, z któ­rych słu­żą­ca lep­sze oca­lić się sta­ra­ła, a Szmu­lo­wa z gnie­wem szar­pa­ła je, cią­gnąc ku so­bie.

Nie­ma ta sce­na od­by­wa­ła się zda­le­ka, u drzwi, a Kla­ra nie spo­glą­da­ła na­wet w te stro­nę, aby nie być jej świad­kiem. Kup­czą­ca temi błęd­ne­mi łach­ma­na­mi Ży­dów­ka po­sta­wi­ła na swo­jem, pod­szep­nąw­szy coś tyl­ko słu­żą­cej, któ­rej w rękę wci­snę­ła pa­pie­rek. Wszyst­ko po­tem po­szło gład­ko i ci­cho. Wy­bra­ne suk­nie, chust­ki, na­rzut­ki le­ża­ły już na­gro­ma­dzo­ne na kup­kę, gdy w sie­niach dał się sły­szeć głos. Za­py­ta­no o pan­nę Kla­rę Sa­ską.

Usły­szaw­szy na­zwi­sko swo­je, pła­czą­ca pod­nio­sła gło­wę zdu­mio­na, a sta­ra słu­ga, po­rzu­ciw­szy Ży­dów­ko, pręd­ko wy­bie­gła za drzwi.

Nikt od tak daw­na się tu o nie­szczę­śli­wą nie do­py­ty­wał, przez wszyst­kich tak była za­po­mnia­ną, że i pani i słu­ga nie mo­gły po­jąć, co tu kogo spro­wa­dza­ło… Sa­ska do­my­śla­ła się chy­ba wie­rzy­cie­la, bo dłu­gów mia­ła jesz­cze wie­le i te ją wszę­dzie ści­ga­ły.

Wtem w pro­gu po­ka­zał się skrom­nie bar­dzo ubra­ny, nie­po­zor­ny mło­dy męż­czy­zna, któ­re­mu z roz­tar­gnie­niem przy­pa­tru­jąc się, Kla­ra wca­le go so­bie przy­po­mnieć nie mo­gła. Pa­mięć jej błą­dzi­ła w tych sfe­rach, z któ­re­mi przy­by­ły nie był nig­dy w żad­nym sto­sun­ku.

Wol­nym kro­kiem, zmie­sza­ny, wśród na­gro­ma­dzo­nych sprzę­tów prze­dzie­rał się przy­by­ły do Kla­ry, któ­ra bez­myśl­nie po­pra­wiać za­czę­ła roz­rzu­co­ne wło­sy i nie­dba­le wdzia­ną su­kien­kę. Nie była wca­le przy­go­to­wa­ną do przy­ję­cia ko­go­kol­wiek­bądź.

Szmu­lo­wa zda­la mie­rzy­ła też oczy­ma cie­ka­we­mi przy­by­sza; ale po­wierz­chow­ność jego, nie­wie­le obie­cu­ją­ca, po nim się ra­tun­ku nie ka­za­ła spo­dzie­wać. Ży­dów­ka, nie mo­gąc do­bić tar­gu, mru­cząc, do dru­gie­go po­ko­ju prze­wlo­kła się ze słu­żą­cą.

Kla­ra cią­gle przy­pa­try­wa­ła się przy­cho­dzą­ce­mu, usi­łu­jąc od­gad­nąć z czem przy­cho­dził.

Był-to Bo­jar­ski.

Do­pie­ro gdy przy­stą­pił tuż, twarz bla­da dziew­czy­ny okry­ła się chwi­lo­wo ży­wym ru­mień­cem.

Przy­ja­ciel daw­nych lat, to­wa­rzysz jej dzie­cię­cych za­baw, su­ro­wy sę­dzia, któ­ry prze­po­wie­dział jej nie­do­lę – stał przed nią ze wzro­kiem peł­nym roz­rzew­nie­nia, z twa­rzą li­to­ści­wą, z wy­ra­zem współ­czu­cia ser­decz­nym.

– Pan­no Kla­ro – ode­zwał się. – Do­pie­ro wczo­raj się do­wie­dzia­łem o jej smut­nem po­ło­że­niu. Gdyś pani była szczę­śli­wą, miej­sca dla mnie przy niej nie było; dziś… sta­wiam się jej, przy­cho­dzę… Mów, czy mogę ci być w czem po­moc­nym?

Kla­ra na­przód so­bie oczy za­kry­ła i wy­buch­nę­ła pła­czem kon­wul­syj­nym, po­tem, zwol­na się uspo­ka­ja­jąc, łka­jąc co­raz ci­szej, wska­za­ła mu krze­sło przy so­bie i za­bie­ra­ła się mó­wić, ale jej łzy nie da­wa­ły.

– O ci lu­dzie! ci lu­dzie nie­go­dzi­wi! – po­czę­ła – ci lu­dzie!… Wi­dzisz pan, patrz na com ja ze­szła przez zdra­dę, przez nie­wia­rę, przez moję głu­pią uf­ność!… Wszy­scy le­że­li u nóg mo­ich, bła­ga­li i uśmiech i ski­nie­nie… Patrz pan, patrz, co się ze mną sta­ło!… Ni­ko­go, ży­wej du­szy, ani przy­ja­cie­la, ani rady, ani li­to­ści!

Ści­śnię­tą pięść pod­nio­sła do­gó­ry.

– Pan wiesz już wszyst­ko – cią­gnę­ła da­lej, co­raz się roz­ognia­jąc bar­dziej. – To była in­try­ga; pod­sta­wi­li mi coś pod nogę… To spra­wa Ka­ro­li – ny, któ­ra daw­no prze­ciw­ko mnie in­try­go­wa­ła… Rzep­ski, gdy po­wi­nien był mnie trzy­mać, pu­ścił moję rękę. To był spi­sek! Mo­głam obie nogi po ła­mać! Cho­ro­ba moja prze­dłu­ży­ła się, a tym­cza­sem ten nie­po­czci­wy Fran­cuz so­bie dru­gą na­pa­trzył… A co mi się na­przy­się­gał… Po­tem na­wet dłu­gów nie chciał pła­cić. Rzu­cił od­czep­ne­go, jak ostat­niej ulicz­ni­cy!

Za­kry­ła zno­wu twarz rę­ka­mi.

– O! męż­czyź­ni! – za­wo­ła­ła – któ­re­mu z nich wie­rzyć moż­na? Co u nich zna­czą przy­się­gi? Mu­sia­łam na dok­to­rów i ap­te­kę fan­to­wać się do ostat­nie­go. Mało co po­zo­sta­ło… nę­dza, bie­da!… Do ba­le­tu po­wró­cić nie­spo­sób – noga stra­co­na. Ja sama, gdy się spoj­rzę w zwier­cia­dło, po­znać sie­bie nie mogę.

Bo­jar­ski mil­czał, pa­trząc na nią z po­li­to­wa­niem i da­jąc się jej wy­nu­rzyć z ca­łym ża­lem w pier­si wez­bra­nym.

– Przy­sze­dłem – po­czął zwol­na, gdy płacz za" stą­pił skar­gi – aby pani przy­nieść po­cie­chę i ile jest w moż­no­ści mo­jej do­po­módz. Znaj­dzie­my prze­cież ja­kiś śro­dek za­ra­dze­nia temu po­ło­że­niu. Tym­cza­sem ja się z nią go­tów je­stem po­dzie­lić tem, co mam.

Łzy po­wo­li osy­cha­ły; spoj­rza­ła na Ber­nar­da z wy­ra­zem ja­kiejś dumy, czu­ła że na jego ser­ce ra­cho­wać mo­gła. Lecz na­tych­miast daw­na buta po­wra­cać jej za­czę­ła.

– Pro­szę pana, ci Ży­dzi co mia­łam naj­lep­sze­go mi po­za­bie­ra­li. Oto i dziś ta Szmu­lo­wa… tyle su­kien za dzie­sięć ru­bli!… One kil­ka­set kosz­to­wa­ły, a nie­któ­re pra­wie nie­no­szo­ne. Ale cóż ro­bić? Za miesz­ka­nie trze­ba za­pła­cić, na kuch­nię co­dzień dać kil­ka zło­tych. Je­stem cho­ra, lada czem prze­ży­wić się nie mogę.

Za­ła­ma­ła ręce. Ber­nard mil­czał. Po chwi­li rzekł:

– Mam przy so­bie trzy­dzie­ści ru­bli. Je­że­li to może za­po­biedz sprze­da­ży, chęt­nie je ofia­ru­ję.

Bez żad­nej ce­re­mo­nii, z dziw­nym cy­ni­zmem, Kla­ra wy­cią­gnę­ła rękę.

– Dzię­ku­ję – rze­kła po­ci­chu. – Rada je­stem, że choć raz bez tej nie­go­dzi­wej Ży­do­wi­cy się obej­dę.

I nie pa­trząc na Bo­jar­skie­go, zwró­ci­ła się, wo­ła­jąc słu­żą­cej, któ­ra nad­bie­gła. Oczy się jej za­iskrzy­ły, gdy jej coś po­szep­nę­ła na ucho, po­ka­zu­jąc pa­pier­ki, któ­re trzy­ma­ła w ręku.

Słu­ga skrzy­wi­ła się i mia­ła coś od­po­wie­dzieć, gdy Kla­ra ją po­pchnę­ła.

– Idź, kie­dy ci mó­wię – nie po­trze­bu­ję, nie sprze­da­ję!

W chwi­lę po­tem po­waż­nie chu­s­tą otu­lo­na Szmu­lo­wa, po­gar­dli­wym wzro­kiem mie­rząc Kla­rę i izbę, wy­szła z tą pew­no­ścią, że wkrót­ce na­zad tu bę­dzie po­wo­ła­ną.

– Ale niech jej pan­na po­wie – ode­zwa­ła się w sie­ni do prze­pusz­cza­ją­cej ją słu­gi – że ja po­tem nie­tyl­ko dzie­sięć, ale pięć nie dam za te gał­ga­ny. Z bo­le­ścią słu­chał i przy­pa­try­wał się Ber­nard tej Kla­rze, ta­kiej jaką ją cier­pie­nie uczy­ni­ło. Zmie­ni­ła się, sta­ła da­le­ko mniej po­wab­ną, a w sło­wach i ru­chach zdra­dza­ła na­wyk­nie­nie do ob­co­wa­nia z gmi­nem, któ­ry ją te­raz ota­czał.

W pa­ła­cu sa­skim, na pierw­szem pię­trze, była to wy­szla­chet­nio­na ob­co­wa­niem z Fran­cu­zem isto­ta, ma­ją­ca jesz­cze ja­kiś urok wy­twor­no­ści, coś wdzięcz­ne­go i ar­ty­stycz­nie pięk­ne­go. Sta­ra­ła się być po­dob­ną do wiel­kiej pani, do ko­goś do­brze wy­cho­wa­ne­go. Tu brak pier­wot­ny wy­kształ­ce­nia, ru­basz­ność ja­kaś wiej­ska wy­cho­dzi­ły na wierzch, czy­niąc ją isto­tą po­spo­li­tą i za­le­d­wie na po­li­to­wa­nie za­słu­gu­ją­cą.

Bo­jar­ski, któ­ry przy­szedł po­cie­szać, nie wie­dział od cze­go po­cząć; chciał na­wra­cać, ale uspo­so­bie­nie gniew­li­we, mści­we usta mu za­my­ka­ło. Nie po­czu­wa­ła się do żad­nej winy; lu­dzie źli, zdra­da, in­try­gi wszyst­kie­mu były win­ne, a ona ofia­rą.

Kil­ka razy, ła­go­dząc ją, wtrą­cił coś Ber­nard, lecz na­tych­miast wra­ca­ła do na­rze­kań i prze­kleństw. Roz­pacz, jaka ją ogar­nia­ła, nie do­zwa­la­ła się jej za­sta­no­wić nad tem co mo­gła, a cze­go nie po­win­na była od­kry­wać przed przy­ja­cie­lem mło­do­ści. Oprócz Fran­cu­za, wy­li­czy­ła mu cały sze­reg wiel­bi­cie­li, kil­ku co się na­wet że­nić z nią obie­cy­wa­li.

Wszy­scy oni po­tem pierzch­nę­li, gdy ją nie­szczę­ście do­tknę­ło.

– Wi­dzisz pani, że jed­nak ja po­zo­sta­łem, czem by­łem, przy­ja­cie­lem jej wier­nym – rzekł Ber­nard.

Po­pa­trzy­ła na nie­go mil­czą­ca, po­my­śla­ła coś, lecz nie od­po­wie­dzia­ła nic.

– Roz­pa­czać i na­rze­kać – ode­zwał się Ber­nard – nie pro­wa­dzi do ni­cze­go. Mów­my se­ryo, myśl­my o przy­szło­ści; coś na­le­ży przed­się­wziąć, trze­ba się wziąć do cze­go…

Kla­ra po­trzą­sła gło­wą.

– Na­przód zdro­wie trze­ba od­zy­skać – od­par­ła. – Prze­cież sta­rą i brzyd­ką nie je­stem, tyl­ko mnie to nie­szczę­sne cho­rób­sko tak zmie­ni­ło. Je­stem pew­na, że gdy­bym przy­szła do sie­bie, jesz­cze lu­dzie za­mną la­tać będą.

Bo­jar­ski mil­czą­co ręce za­ła­mał.

– Ale do cze­góż to pro­wa­dzi? – za­wo­łał roz­pacz­li­wie.

– Jak­to do cze­go? – od­par­ta – do tego, aby się ze­mną ktoś oże­nił. Mniej­sza o to czy sta­ry, czy mło­dy, ale bo­ga­ty być musi. Ta­kie, co mo­je­go pal­ca nie­war­te, po­ro­bi­ły świet­ne ma­ry­aże.

Pan my­ślisz, że ja już je­stem tak zde­spe­ro­wa­na?

– Mnie się zda­je – szep­nął zmie­sza­ny Bo­jar­ski – że le­piej by było na czem in­nem oprzeć ra­chu­bę.

– No, na czem? – za­py­ta­ła Kla­ra.

– Na pra­cy – rzekł Ber­nard.

– Ja nie umiem nic, a pra­co­wać nie lu­bię – od­po­wie­dzia­ła cierp­ko. – Za­czy­nać się uczyć za­póź­no.

– Tak, ale pani masz smak, masz upodo­ba­nie w stro­jach – prze­rwał Bo­jar­ski. –Toć w osta­tecz­nym ra­zie na­wet stro­iki ro­biąc…

Wgłos roz­śmia­ła się Kla­ra.

– Ja mar­szan­de­mo­dą! Nie, tak niz­ko jesz­cze nie upa­dłam. Pfe! jak panu mogą przy­cho­dzić ta­kie my­śli.

– Nie jest to ani stan, ani za­ję­cie, któ­re­bym ja za­le­cał – tłu­ma­czył się Bo­jar­ski – ale w naj­gor­szym ra­zie…

Sa­ska słu­chać nie chcia­ła.

– Bądż­co­bądź, na ja­kieś za­ję­cie, na pra­cę tyl­ko ra­cho­wać moż­na, i to jest naj­bez­piecz­niej­szem – cią­gnął da­lej Ber­nard. – Po­myśl pani i wy­bierz so­bie naj­sto­sow­niej­szą. Naj­mniej po­wab­na pra­ca za­wsze jesz­cze lep­szą bę­dzie, niż za­prze­da­nie się.

Kla­ra na­dą­sa­na nie od­po­wie­dzia­ła na­wet, a być może iż nie sły­sza­ła już co mó­wił do niej;

my­śli jej były gdzie­in­dziej. Po dłu­gim prze­stan­ku, zda­wa­ła się bu­dzić i fi­glar­ne spoj­rze­nie zwró­ci­ła na sie­dzą­ce­go przed nią Bo­jar­skie­go.

– A z pa­nem co się dzie­je? – za­py­ta­ła.

– Ja – pra­cu­ję, daję lek­cye, pi­sze i mam skrom­ny, ale wy­star­cza­ją­cy chle­ba ka­wa­łek.

– Mat­ka żyje? – wtrą­ci­ła Kla­ra.

– Dzię­ki Bogu!

Za­du­ma­ła się zno­wu; my­śli jej trud­no było od­gad­nąć. Głos zmie­ni­ła i swo­bod­niej, we­se­lej roz­py­ty­wać po­czę­ła.

– Do­brze, bar­dzo pięk­nie pan zro­bi­łeś, żeś mnie od­wie­dził i nie za­po­mniał o mnie. Któż wie? może wkoń­cu zro­bisz pan z tej nie­szczę­śli­wej, osza­la­łej inną, sta­tecz­niej­szą ko­bie­tę… na­uczysz pra­co­wać.

Skrzy­wi­ła usta.

– Ale na­przód trze­ba że­bym zdro­wie i siły od­zy­ska­ła – do­da­ła żywo. – Ja pra­wie gło­dem mar­łam, sło­wo daje. Nie było komu zgo­to­wać, nie było za co ku­pić, a ja taka je­stem piesz­czo­ta­mi po­psu­ta… i tak we mnie ta żółć wzbu­rzo­na gra­ła. My­śla­łam że umrę. Wy­staw pan so­bie – wtrą­ci­ła na­gle – pod­ły Fran­cuz na­wet na li­sty nie od­pi­su­je już. Ale je­że­li my­śli, że ja mu dam po­kój i prze­sta­nę do­ku­czać, to się bar­dzo myli.

Ber­nard sie­dział jesz­cze, my­śląc że od pierw­szych od­wie­dzin nie mógł wy­ma­gać wie­le i po­słan­nic­two swe roz­kła­da­jąc na po­wol­niej­sze na­wra­ca­nie–gdy w sie­niach głos zno­wu się dał sły­szeć. Kla­ra nie­spo­koj­nie się pod­nio­sła i oczy na drzwi zwró­ci­ła. Sama na­dzie­ja ta, że lu­dzie zno­wu zbli­żać się do niej za­czną, twa­rzycz­kę jej oży­wi­ła i za­ru­mie­ni­ła.

Słu­żą­ca roz­ma­wia­ła z kimś w pro­gu. Bo­jar­ski, nie chcąc być za­wa­dą dla Sa­skiej i do­my­śla­jąc się ja­kiejś do­mo­wej spra­wy, wstał, aby ją po­że­gnać. Nim jed­nak ona to po­strze­gła, w pro­gu uka­za­ła się do­brze Ber­nar­do­wi zna­na, cią­gle, choć zda­la, wi­dy­wa­na pięk­na i cha­rak­te­ry­stycz­na twarz Emi­la Twar­dziń­skie­go.

Nędz­ne to chło­pię, któ­re­mu nie­gdyś po­dał był rękę Ber­nard, a po­tem się z niem roz­stać mu­siał, w tym prze­cią­gu cza­su, któ­ry Bo­jar­skie­mu nic nie przy­niósł nad bar­dzo skrom­ną ileść lek­cyj, do­bi­ło się do po­ło­że­nia świet­ną ro­ku­ją­ce­go przy­szłość.

Ta­jem­ni­cą to było dla wszyst­kich, ja­kie­mi dro­ga­mi idąc, Emil, tam gdzie inni pa­da­li i gi­nę­li, co­raz wy­żej się pod­no­sił, co­raz szczę­śli­wiej sta­wał, za­wią­zy­wał sto­sun­ki, zy­ski­wał pie­nią­dze i wkoń­cu do­syć wy­so­ką otrzy­mał po­sa­dę, do któ­rej go praw­ni­cze jego wy­kształ­ce­nie przy­go­to­wa­ło. Przy­zna­wa­no mu nad­zwy­czaj­ne zdol­no­ści, lecz one same nie star­czą nig­dy do pod­nie­sie­nia czło­wie­ka, zwłasz­cza w chwi­lach za­mę­tu, wcią­gu któ­rych ci tyl­ko, co zręcz­nie umie­ją wci­skać się, pod­ła­zić, oku­py­wać każ­dy szcze­bel – po­tra­fią wzbić się wy­so­ko…

Emil Twar­dziń­ski swe po­wo­ła­nie obroń­cy zmie­nił na urząd do­brze płat­ny i otwie­ra­ją­cy wro­ta do sfer, któ­re przed kil­ku laty zda­wa­ły się dla nie­go nie­do­stęp­ne.

Pięk­na po­wierz­chow­ność, wy­mo­wa ła­twa, hu­mor za­wsze we­so­ły, usłuż­ność dla wyż­szych, umie­jęt­ność zbie­ra­nia pie­nię­dzy tam, gdzie inni je tra­ci­li – za­le­ca­ły pana radz­cę.

Od cza­su jak się roz­sta­li, od lat bar­dzo wie­lu, nig­dy Twar­dziń­ski się nie zbli­żył do Bo­jar­skie­go, nie prze­mó­wił do nie­go, nie oka­zał naj­mniej­szej chę­ci za­wią­za­nia z nim sto­sun­ków. Ber­nard też nad­to był dum­nym, aże­by miał zro­bić krok pierw­szy, cho­ciaż ura­zy za­po­mniał i gnie­wu w ser­cu już nie miał.

Sa­ska była jesz­cze u wuja i przy mat­ce, gdy Emil się oko­ło niej krę­cić za­czął; dość jej się na­wet po­do­bał, ale na za­lo­tach pu­stych się skoń­czy­ło. Póź­niej z przy­ja­ciół­ką dy­plo­ma­ty od­no­wi­ły się po­dob­no sto­sun­ki; lecz i Kla­ra na oże­nie­nie ra­cho­wać nie mo­gła, nie­wie­le też je ce­ni­ła. Ba­wił ją.

Od ka­ta­stro­fy i cho­ro­by, Emil pierzch­nął tak samo, jak inni. Zja­wie­nie się jego zdzi­wi­ło Kla­rę, ale te­raz każ­de­mu po­wra­ca­ją­ce­mu rada była. Ci sta­rzy przy­ja­cie­le i wiel­bi­cie­le za­wsze na coś przy­dać się mo­gli.

Uśmie­szek prze­biegł jej usta. Ber­nard chciał się po­że­gnać i wy­su­nąć, nie bę­dąc zmu­szo­nym ze tknąć się z Twar­dziń­skim; ale Kla­ra była za­ję­ta no­wo­przy­by­łym, a pan Emil, za­le­d­wie ją po­wi­taw­szy, zwró­cił się żywo ku co­fa­ją­ce­mu się Bo­jar­skie­mu.

– Pa­nie Ber­nar­dzie – ode­zwał się, wy­cią­ga­jąc rękę ku nie­mu. – Biję się w pier­si, za­wi­ni­łem wzglę­dem was. Sto razy zbli­żyć się chcia­łem i nie śmia­łem. Mam obo­wiąz­ki wdzięcz­no­ści dla nie­go; bądź wspa­nia­ło­myśl­nym i prze­bacz mi winę, a nie od­py­chaj po­da­nej dło­ni.

Zdzi­wio­ny nie­zmier­nie tem prze­mó­wie­niem, któ­re go za­sko­czy­ło tak nie­spo­dzia­nie, iż sta­nął jak wry­ty – Bo­jar­ski nie wa­hał się ani chwi­li z poda… niem ręki.

Wzru­szy­ło go prze­mó­wie­nie to, od­wo­ła­nie się do prze­szło­ści, pa­mięć na nią.

– Poj­mu­jesz pan – rzekł – że ja mu się pierw­szy na­rzu­cać nie mo­głem…

– Cie­szę się, że spo­sob­ność się tra­fi­ła – rzekł Twar­dziń­ski – spo­tka­nia z wami i roz­bi­cia tych dłu­go­let­nich lo­dów. Nie od­chodź, pro­szę, ja mam tyl­ko dwa sło­wa do po­wie­dze­nia pan­nie Kla­rze, o któ­rej po­ło­że­niu, do­pie­ro co z dłu­giej po­dró­ży wró­ciw­szy, do­wie­dzia­łem się. Przyj­dę tu inną porą, a te­raz ra­zem ztąd mu­si­my się od­da­lić, aby­śmy po­mó­wić mo­gli. Mam mało cza­su, za­jęć bar­dzo wie­le, trze­ba z każ­dej chwi­li ko­rzy­stać.

Ber­nard za­trzy­mał się. Tym­cza­sem Kla­ra już daw­ne­go wiel­bi­cie­la za­sy­py­wa­ła wy­mów­ka­mi nie­mal gru­biań­skie­mi. Twar­dziń­ski się tłu­ma­czył lek­ko, z uśmie­chem, prze­ry­wa­jąc mowę jej żar­ci­ka­mi i nie oka­zu­jąc ani wiel­kiej li­to­ści, ani sza­cun­ku dla nie­szczę­śli­wej.

– Ja pan­nie Kla­rze mó­wi­łem za­wsze – wtrą­cił wkoń­cu – że ten Fran­cuz to łaj­dak i że nig­dy żad­ne­mu ta­kie­mu ary­sto­kra­cie wie­rzyć nie moż­na, lecz trze­ba na­przód so­bie za­pew­nić przy­szłość… Tym­cza­sem żyło się we­so­ło, nie­oględ­nie, a Fran­cuz pierzch­nął przy pierw­szej spo­sob­no­ści.

– Co ja­bym dba­ła o tego jed­ne­go Fran­cu­za – prze­rwa­ła Kie­ra – gdy­by nie ta noga i cho­ro­ba. Mia­łam ich do wy­bo­ru ilum chcia­ła i lep­szych od nie­go… a te­raz…

– Jak­to? do ba­le­tu już po­wró­cić nie moż­na?– za­py­tał Emil.

Kla­ra po­ru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Te dok­to­ry, prze­ku­pio­ne łaj­da­ki, czy co, umyśl­nie mi tak na­sta­wi­li nogę, abym tań­co­wać nie mo­gła. To spra­wa Ka­ro­li­ny.

Twar­dziń­ski się uśmiech­nął.

– Wiesz pani co? Śpie­wać uczyć się pono za­póź­no, ale któż wie, czy byś pani ze swą po­wierz­chow­no­ścią i gło­sem nie mo­gła w ko­me­dyi lub dra­ma­cie wy­stę­po­wać.

– O! ja już o tem my­śla­łam – rze­kła Kla­ra. – Dla­cze­go­bym nie mo­gła grać ko­me­dyi? Ale i tam in­try­gi i za­zdrość sta­ną na dro­dze.

Pan radz­ca po­szep­tał coś, prze­mó­wił jesz­cze słów kil­ka, ści­snął ręce pan­ny Kla­ry, szyb­ko zwró­cił się do Ber­nar­da i wy­szedł z nim ra­zem.

W uli­cy szli czas ja­kiś mil­czą­cy. Radz­ca po­czął ba­dać daw­ne­go swe­go pro­tek­to­ra o całą tę jego prze­szłość, któ­rej nie znał bli­żej. Wy­pad­ki 1830 r. roz­dzie­li­ły ich tak, że się zu­peł­nie z oczu stra­ci­li. W krót­kich sło­wach Bo­jar­ski opo­wie­dział o swo­ich lo­sach. Na­wza­jem spy­ta­ny Emil, nie umiał się wy­tłu­ma­czyć ja­sno, ja­kie­mi szedł dro­ga­mi, iż po­tra­fił tak zajść szczę­śli­wie i da­le­ko… Zby­wał ogól­ni­ka­mi, skła­dał na losy, mało przy­zna­wał so­bie, a każ­dy inny, nie pro­sto­dusz­ny Bo­jar­ski, był­by z tej gma­twa­ni­ny wy­ro­zu­miał, że pan radz­ca z wie­lu rze­cza­mi się ukry­wał umyśl­nie, bo się nie mógł chwa­lić nie­mi. Wkoń­cu, roz­mo­wie ob­rót nie­spo­dzia­ny nadał Twar­dziń­ski.

– Sły­sza­łem wie­le – rzekł – o wa­szych dru­ko­wa­nych roz­pra­wach, któ­re wrza­wy do­syć wy­wo­ła­ły. Przy­zna­ję się, że ich nie czy­ta­łem, bo mi moje urzę­do­we za­ję­cia mało po­zo­sta­wia­ją cza­su. Z tego jed­nak co lu­dzie po­wia­da­ją wno­szę, że trzeź­wo i zdro­wo za­pa­tru­jesz się na po­ło­że­nie i nie hoł­du­jesz ha­słom po­pu­lar­nym. My­śmy wia­rą w ide­ały, a po­gar­dą rze­czy­wi­sto­ści zgu­bi­li się i bę­dziesz miał za­słu­gę, otwie­ra­jąc lu­dziom oczy.

Ber­nard spoj­rzał na nie­go zdu­mio­ny.

– Zda­je mi się – prze­rwał – że mu­sia­no wam fał­szy­we dać wy­obra­że­nie o tem, co pi­sa­łem. Niech mnie Bóg ucho­wa, abym miał za­chwiać wia­rę w ide­ały i tar­gać się na nie. Ci, co mnie o to dąż­ność oskar­ża­ją, nie zro­zu­mie­li mnie.

Radz­ca po­pa­trzył na mó­wią­ce­go, po­du­mał i nie na­le­ga­jąc, za­milkł. Ra­zem prze­szli jesz­cze ulic parę, tak że ich z sobą wie­le osób wi­dzieć mo­gło, a zda­wa­ło się że Twar­dziń­skie­mu cho­dzi­ło o to, bo naj­lud­niej­szą uli­cą, pod rękę wziąw­szy Bo­jar­skie­go, pro­wa­dził go z sobą.

Nie­spo­dzie­wa­ne to zbli­że­nie się i po­jed­na­nie dla Ber­nar­da star­czy­ło, aby mu dać jak­naj­lep­sze wy­obra­że­nie o Emi­lu. Ma­jąc za za­sa­dę lu­dzi za­wsze wi­dzieć i są­dzić z do­brej stro­ny, prze­ba­czał mu prze­szłość, tłu­ma­czył ją i gdy po­wró­cił do mat­ki, pierw­szą było rze­czą oznaj­mić jej o spo­tka­niu się z Emi­lem i wziąć go w obro­nę.

Bo­jar­ska nie sprze­ci­wia­ła się sy­no­wi i słu­cha­ła go pil­nie. Nie ro­zu­mia­ła tego tak spóź­nio­ne­go po­jed­na­nia, po­dej­rzy­wa­ła je, ale nie chcia­ła go za­truć Ber­nar­do­wi. Za­mil­cza­ła.

O Kla­rze i byt­no­ści u niej nie mó­wił nic mat­ce; wra­że­nie ja­kie wy­niósł od niej było bo­le­sne.

Szedł do niej w na­dziei, że nie­szczę­ście skłon­niej­szą ją uczy­ni do po­pra­wy, do skru­chy, do zu­peł­nej ży­cia zmia­ny. Zna­lazł ją prze­ciw­nie zbo­la­łą, ale ra­zem zło­śli­wą, mści­wą i na­wet umy­sło­wo upa­dłą, niż­szą ni­że­li była za świet­nych swych cza­sów.

Ser­ce, na któ­re ra­cho­wał, nie otwo­rzy­ło się, nie zmię­kło. Łzy, któ­rych był świad­kiem, wy­ci­skał nie żal, ale uczu­cie gniew­ne, bunt prze­ciw­ko lo­so­wi. Nie przy­zna­wa­ła się do winy… Zrzu­ca­ła wszyst­ko na lu­dzi.

To pierw­sze jed­nak nie­po­wo­dze­nie nie zra­zi­ło Bo­jar­skie­go; po­wie­dział so­bie, iż wiel­ka zmia­na w umy­śle czło­wie­ka nig­dy na­gle speł­nić się nie może. Wy­ma­ga ona cza­su, stop­nio­we­go, po­wol­ne­go dzia­ła­nia, od­ro­dze­nia za­wsze trud­ne­go, któ­re całą na­tu­rę musi prze­ro­bić do szpi­ku ko­ści.

Ide­ał lat jego dzie­cin­nych, nie ba­cząc na zsza­rza­nie ja­kie­mu uległ, dla nie­go, mimo wszyst­kich swych plam i zwięd­nię­cia, mimo odar­cia z pierw­sze­go bla­sku mło­do­ści – cu­dow­nem ja­kiemś i nie­po­ję­tem dzia­ła­niem wy­obraź­ni po­zo­stał za­wsze ide­ałem, co ser­ce po­ru­szał i po­cią­gał ku so­bie.

Ber­nard wsty­dził się swej sła­bo­ści, była ona nie­po­ję­tą dla nie­go sa­me­go, ale oprzeć się jej nie mógł. Obu­dza­ła w nim li­tość nie­zmier­ną, mi­łość sza­lo­ną, go­rącz­kę pra­gnie­nia, aby w nią mógł wlać wła­snę du­szę i nowe ży­cie. Wi­dział w niej uśpio­ną, od losu po­ni­żo­ną i roz­wi­nię­ciu się za­ta­mo­wa­ną isto­tę nie­szczę­śli­wą, w któ­rej spo­czy­wa­ły wła­dze, co ją po­dźwi­gnąć mo­gły i uszla­chet­nić.

Nie chciał wie­rzyć, aby ta ślicz­na Klar­cia nie mia­ła w so­bie pro­my­ka Bo­że­go, ziar­na co kwiat wy­dać mo­gło.

Roił że te­raz, zbli­ża­jąc się do niej, ła­god­nie, po­wol­nie, ob­cho­dząc się z nią jak z dzie­cię­ciem, wy­cho­wu­jąc na­no­wo – po­tra­fi utwo­rzyć to, czem ją wi­dzieć pra­gnął. Z roz­ko­szą my­ślał o tem, jak po­świę­ca­jąc się dla niej, miał temu anio­ło­wi strą­co­ne­mu przy­wró­cić bia­łe skrzy­dła. Było to za­da­nie trud­ne, ale god­ne, aby mu się po­świę­cić.

Cały plan po­stę­po­wa­nia miał już uło­żo­ny na­przód. Po­trze­ba było uspo­ko­ić ją, uko­ły­sać, obu­dzić mi­łość pra­cy i cno­ty, zwal­czyć fał­szy­we po­ję­cia o ży­ciu i uży­wa­niu, zmu­sić umysł do po­waż­ne­go za­pa­try­wa­nia się na spra­wy ludz­kie. Bo­jar­ski chciał ją wy­rwać zpod wpły­wu i oto­cze­nia daw­nych zna­jo­mych, lu­dzi pło­chych… Ma­rzył, że wszyst­ko to zwol­na, ostroż­nie, stop­nio­wo, z wiel­ką mi­ło­ścią bra­ter­ską da się do­ko­nać.

A Kla­ra?… po wyj­ściu swych go­ści, wsta­ła z ka­nap­ki, orzeź­wio­na i roz­ma­rzo­na. Gdy nic lep­sze­go się nie tra­fi­ło, my­śla­ła so­bie, że po­trze­ba było po­cią­gnąć choć­by Bo­jar­skie­go, zjed­nać go so­bie i zmu­sić do oże­nie­nia. Go­to­wą była na­wet tro­chę się zmie­nić, aby go sobą nie za­stra­szyć…

tro­chę zła­god­nieć i choć po­zor­nie zmie­nić na­wyk­nie­nia. – Po­tem zro­bię z nim co ze­chcę – mó­wi­ła, po­cie­sza­jąc się na za­koń­cze­nie.

Z dru­giej stro­ny przy­by­cie radz­cy wy­obraź­nię jej cią­gnę­ło na wca­le inne dro­gi. Była mło­dą, mo­gła się po­do­bać, za­wra­cać gło­wy i w świe­cie we­so­łym zna­leźć no­we­go pro­tek­to­ra.

Zwier­cia­dło, w któ­rem się dłu­go prze­glą­da­ła, mó­wi­ło jej że cho­ro­ba i zmar­twie­nia chwi­lo­wo tyl­ko ode­bra­ły jej wdzięk i świe­żość. Nie mia­ła lat trzy­dzie­stu… wszyst­ko jesz­cze było przed nią.

Ber­nard stał tyl­ko w od­wo­dzie, w naj­gor­szym ra­zie, bo z nim ży­cie było dla niej groź­bą wal­ki i woj­ny. Wo­la­ła aby pan radz­ca przez przy­jaźń zna­lazł jej co in­ne­go… bo­ga­te­go roz­rzut­ni­ka, któ­ry­by się dał uwi­kłać i zwią­zać.

– Ale tym ra­zem – szep­ta­ła po­ci­chu – nie będę tak głu­pią, jak z Fran­cu­zem, o nie!… Będę zbie­ra­ła i my­śla­ła o ju­trze i nie dam się tak ła­two wy­wieść w pole próż­ne­mi obiet­ni­ca­mi.

W ży­ciu pan­ny Kla­ry był to dzień sta­now­czy szczę­śli­we­go zwro­tu ku no­wym na­dzie­jom. Świ­ta­ła jej zno­wu ju­trzen­ka dni lep­szych… Chcia­ła być mło­dą i pięk­ną, a wola ko­bie­ty na­wet tego cudu do­ka­zać może.

Sta­ra słu­żą­ca po­znać jej nie mo­gła, tak kil­ka go­dzin tych ją zmie­ni­ło.

Dru­ga edy­cya roz­praw przy­szła do skut­ku. Już samo to rzad­kie na pol­skiej książ­ce: "Wy­da­nie dru­gie, po­praw­ne i po­więk­szo­ne" – za­rę­cza­ło pew­ne po­wo­dze­nie. Bo­jar­ski z nie­po­ko­jem w du­szy ocze­ki­wał, ja­kie te­raz uczy­nią wra­że­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: