- nowość
- W empik go
Od nicości do Świadomości - ebook
Od nicości do Świadomości - ebook
Książka składa się trzech odrębnych części. Pozornie zupełnie odmiennych, a jakże integralnie ze sobą połączonych i tworzących spójną całość. Część pierwsza to poruszająca historia życia z wieloma nieoczywistymi „zwrotami akcji”, część druga to poglądy autora na to jak działa świat i życie jako takie wynikające wprost z jego historii i poparte doświadczeniami życiowymi, część trzecia to zaproszenie czytelnika do rozpoczęcia indywidualnej drogi transformacji poprzez własne działania i pracę ze świadomością. Od poczucia zupełnego braku władzy nad swoim życiem do pełnej świadomości i odpowiedzialności za każdą decyzję. Trudno znaleźć podobną pozycję na rynku wydawniczym, która w taki sposób łączyłaby doświadczenia niestandardowej biografii z transformacją osobistą, rozwojem duchowym i przejściem od totalnej nicości do wysokiego poziomu świadomości.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397310810 |
Rozmiar pliku: | 872 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od dziecka zadawałem sobie wiele pytań (i nadal to czynię), pytań nieoczywistych typu: Do czego służy życie, czym jest życie, jaki mamy wpływ na jego przebieg, na ile ponosimy odpowiedzialność za to, co nam się przydarza, a może nic się nie „przydarza”, może sami wszystko kreujemy?
Każdy udzieli innej odpowiedzi i każdy będzie miał rację według swojej własnej wizji postrzegania świata i życia. Moje własne, subiektywne stanowisko znajduje się w II części książki.
Pierwsza część książki to studium przypadków, zdarzeń i wydarzeń, czyli historia prowadząca do rozwoju świadomości. Ta część książki w wielu fragmentach pisana jest dość prostym językiem adekwatnym do stopnia rozwoju na danym etapie życia z podkreśleniem pewnych emocji i odczuć, które wówczas mi towarzyszyły, a które dziś już w pełni przetransformowałem.
Choć niektóre etapy życia „obiektywnie” były trudne lub nawet bardzo trudne, to ich opis jest jedynie (lub aż) swoistą ilustracją do głębokich i zapewne dla wielu nieoczywistych treści zawartych w części drugiej. Do pełnego jej odbioru niezbędne jest zestawienie z częścią pierwszą będącą „kroniką wypadków”. Daje to możliwość bezpośredniego odniesienia się do historii prawdziwej, bo inaczej część druga stanowiłaby kolejną pozycję pompatycznych i górnolotnych twierdzeń niemających odniesienia do tzw. bieżącego życia. Tymczasem odzwierciedlenie jest bardziej oczywiste, niż się wydaje. Osobiście przeczytałem (lub wysłuchałem w formie audiobooka) mnóstwo książek o tematyce duchowej czy rozwojowej i częstokroć miałem wrażenie, że wiele „prawd i mądrości” jest przedstawianych dość abstrakcyjnie, w oderwaniu od konkretnych ludzkich losów. Zagłębiając się w te lektury, zadawałem mnóstwo pytań, na które nie było odpowiedzi. Pragnąc podzielić się swoim obecnym postrzeganiem, jak działa świat, czym jest prawdziwe życie, a co jedynie zaprogramowaną iluzją, uznałem, że opisanie własnej historii tworzy pełnię, całość. Część druga książki jako swoiste studium rozwoju świadomości jest konsekwencją części pierwszej obrazującej drogę od nicości do świadomości i to dosłownie. Wszystko wynika z czegoś, wszystko jest połączone, nic nie dzieje się w oderwaniu i izolacji. Kluczem jest świadomość.
Wszystkim, którzy towarzyszyli mi przez ponad 50 lat życia, jestem bardzo wdzięczny właśnie za to, że byli tacy, jacy byli, najlepszymi choć dosłownie do bólu surowymi nauczycielami, najbardziej tym, którzy sprawiali, że było najtrudniej. To dzięki nim i zaistniałym okolicznościom jestem dziś, jaki jestem, i nie żałuję żadnego doświadczenia, z którym było mi dane się zmierzyć. Nie odczuwam żadnej złości czy żalu i absolutnie nie obarczam nikogo żadną winą.
Wszystkie imiona i nazwiska są odmienne od prawdziwych postaci.ROZDZIAŁ I
NICOŚĆ
1. Nasciturus
Zanim się narodziłem, już jako nasciturus byłem na granicy odejścia. Większość ciąży mamy (według jej relacji) to strach i lęk o siebie, o swoje życie, o ciążę. Permanentna obawa przed pijanym mężem (moim ojcem), który – wedle jej relacji – bił ją systematycznie. Taki raczej dość powszechny dramat epoki PRL lat 70. Główna akcja odbyła się w styczniu 1971 r. Przyszedł pijany w nocy, zrobił drakę i krzyczał, że mamę zabije, gonił ją z nożem. Uciekła na zewnątrz w koszuli nocnej, on wyleciał za nią i złapał jakąś siekierę, uciekła do drewnianego kibelka zewnętrznego i tam przy mrozie około -10 stopni siedziała, będąc w 7. miesiącu ciąży ze mną, kilka godzin, czekając, aż on pijany zaśnie. Po tej akcji z 7. miesiąca i po wszystkich innych ponoć urodziłem się w pełni zdrowy z bardzo dobrymi wynikami. Cała zabawa w życie dopiero przede mną.
2. Dzieciństwo
Urodziłem się w 1971 r. Pierwsze dwie sceny, jakie świadomie pamiętam, to gdy miałem około 2,5 lub 3 lata. Mieszkaliśmy (mama, ja i Marek) przy ul. 1 Maja w budynku ówczesnych baraków milicyjnych przerobionych za komuny na mieszkania. Mieliśmy jedno pomieszczenie około 17 metrów. Kuchnia, pokój, sypialnia w jednym. Ubikacja na zewnątrz na samym końcu długiego korytarza kończącego barak. Z tyłu za tymi barakami było coś w rodzaju łąki, chaszczy, pola itp. Pamiętam, jak mama pierwszy raz powiedziała mi „idź na pole, za dom, pobaw się z dziećmi sąsiadów”. Moje odczucie to był wielki stres, obawa i lęk. Pamiętam, że stresowałem się samym kontaktem z innymi dziećmi, nie wiedziałem, co mam robić, co mówić i jak mam się odnosić do innych dzieci, czy mam mówić „pan”, „pani”? Bo wszyscy tak mówili, kiedy się pierwszy raz spotykali, widocznie wcześniej nie miałem żadnego kontaktu z dziećmi. Wiem, że wyszedłem na to „pole”, wiem, że się bałem i byłem zalękniony, próbowałem nawiązać jakąś relację, jednak szybko uciekłem do domu. Tyle pamiętam z tej sceny. Druga scena z tamtego okresu (około 3 lat), jak idę około 7 rano z mamą do pani, która się mną niby zajmowała, jak mama szła do pracy. Pamiętam odczucie, jak bardzo nie chciałem iść, jak bardzo się bałem, trząsłem, po drodze leciały mi łzy, było mi bardzo źle. Mama, widząc to, powiedziała: Chodź, kupię ci w kiosku jakąś małą zabawkę. Kupiła mi samolocik w kolorze kości słoniowej. Ściskałem go w ręku i doszliśmy do tej pani. Ona miała córkę Ewę, w okularach, starszą ode mnie kilka lat, dokuczała mi, śmiała się ze mnie, w końcu zabrała mi ten samolocik, a mi było bardzo przykro, płakałem, bo to był samolot od mamy, jakiś łącznik z nią. Tyle pamiętam z tej sceny. Później dowiedziałem się, że któregoś dnia, jak mnie mama odbierała, zobaczyła siniaki na twarzy u mnie, zapewne mnie bili, więc mnie zabrała od tej baby. Wtedy w wieku około 3,5 roku zawiozła mnie do swojej mamy, czyli do mojej babci, na Kalwarię. Nie wiem, jakie były moje pierwsze dwa lata życia, w sumie nigdy nie pytałem, ale te dwie sceny, które pamiętam, to odczucie przerażenia, lęku, rozpaczy i nie tylko zerowe, ale wręcz ujemne poczucie bezpieczeństwa.
Kalwaria to najlepszy okres dzieciństwa. Kalwaria to miejsce urodzenia i miejsce domu rodzinnego mojej mamy. Prócz babci mieszkała tam dużo starsza od niej jej kuzynka, dla mnie była to kolejna babcia, babcia Kasia. Poznałem tam Andrzeja, mójego rówieśnika. Musiałem się z nim bić, bo przecież chłopcy na wsi w latach 70. się bili, nie chciałem, nie lubiłem się bić, ale chciałem mieć kolegę, najczęściej byłem poobijany przez niego (choć jak się później okazało, takie poobijanie to wręcz przyjemność w porównaniu z dalszym życiem).
Wieczorami nie chciałem kłaść się spać, bałem się spać z jakiegoś powodu, już wówczas miałem kłopoty ze snem. Obie babcie uruchamiały wówczas program straszenia, czyli że jak nie pójdę spać, to mnie złe duchy porwą, złe potwory, jedna mi ględziła, a druga ukradkiem wychodziła na zewnątrz i stukała w okno, że niby potwór chce mnie porwać. Wiedziałem, że to babcia puka, ale kolejny strach zasiały, miałem 3–4 lata. W nocy bardzo często długo nie mogłem zasnąć.
Było zimowe popołudnie, siedzieliśmy z babcią przy oknie i patrząc jak padają ogromne płaty śniegu, nagle widzimy, że jakaś postać idzie w śniegu po kolana i coś niesie. To szedł Rysiu (wujek, brat mamy) i niósł mi rowerek, który mi kupił. Jedna z bardzo nielicznych miłych chwil w dzieciństwie. Bardzo lubiłem tego wujka, a właściwie to najbardziej z całej rodziny. Jego i babcię Kasię. Mama zrobiła sobie z niego wroga przez pieniądze i zazdrość, że babcia najbardziej go faworyzuje ze wszystkich swoich dzieci. Po latach w pełni babcię rozumiałem, ale to ich historia, nie moja.
Chyba w tym samym roku, gdy miałem około 5 lat, na tzw. święta był zjazd rodzinny na Kalwarii. Mama jak zwykle burczy do mnie, przestawia, rób tak, nie rób tego, nie śmiej się, nie ruszaj, nie chodź, siedź, nie siedź, bądź cicho itd., w końcu wujek Rysiek nie wytrzymał i huknął na mamę, dlaczego mnie tak tresuje, „przecież to dziecko, dlaczego cały czas się go czepiasz, przestawiasz”. Jakże byłem wdzięczny wujkowi za to. Po latach, na moim pierwszym ślubie, gdy składał mi życzenia, powiedział „w końcu się wyrwałeś z tego domu i od tej męczącej mamy”. Mówił to bardzo szczerze, ale nie wiedział, że wszedłem w ten sam mechanizm z żoną, wówczas jeszcze nieuświadomiony.
Zżyłem się z tymi babciami i generalnie dobrze wspominam Kalwarię (na przestrzeni życia często będę tam wracał), „piekło” na ziemi było dopiero przede mną.
POWRÓT Z KALWARII
Przyjechali po mnie. Przyjechali – mama z Markiem. Marek to partner mamy, z którym się związała, jak miałem chyba około roku lub dwóch lat. Będąc kelnerką, poznała go w knajpie, obsługując stolik, przy którym siedział, i podając mu wódkę. To bardzo symptomatyczne i obrazujące dalszą ich relację przez około 40 lat.
Od wielu dni wiedziałem, że mają przyjechać, zabrać mnie do Przemyśla i mam iść do szkoły. Wówczas byłem jeszcze przekonany, że Marek to mój ojciec. Czasem mnie odwiedzali na Kalwarii, czasem czekoladki przywieźli. Każde dziecko stresuje się mniej lub bardziej przed pierwszym dniem szkoły, ale ja głównie bałem się powrotu do Przemyśla, zamieszkania z nimi, bałem się ich, czyli mamy i Marka. Jak zwykle przeczucie, odczucie, intuicja nie zawiodła, ale wtedy zupełnie nie znałem takich pojęć, po prostu byłem przerażony. Nie wiem, dlaczego już wtedy się ich bałem, dlaczego nie chciałem być z mamą, najwyraźniej były sytuacje we wczesnym dzieciństwie, które to spowodowały, najwyraźniej je wymazałem, zepchnąłem głęboko, pozostało jedynie uczucie głębokiego lęku, przerażenia i pamięć ciała, które trzęsło się ze strachu. Jak pokazało dalsze życie, obawy były w pełni uzasadnione.
SZKOŁA – ZERÓWKA I KLASA OD 1 DO 6
W sierpniu 1977 r. mama z Markiem przywieźli mnie do Przemyśla. Dalej mieszkali przy 1 Maja. Jak przyjechaliśmy, dali mi piłkę, abym sobie poszedł porzucać. Poszedłem, rzucałem i płakałem, bardzo tęskniłem za Kalwarią. Połykałem łzy, wstydziłem się tego, ale nie byłem w stanie powstrzymać żalu, smutku i strachu.
To był najgorszy okres mojego życia, tragiczny. Okres ten dzielił się na trzy warianty, albo byłem bity (zawsze mama, Marek nigdy) i jednocześnie oboje znęcali się nade mną psychicznie, albo byłem sam wieczorami i nocami i bałem się, albo też byłem z nimi w knajpie lub w domu, a oni się bili (pijani oboje lub tylko Marek), a ja się bałem i trząsłem.
Zatem po kolei…
Byłem bity za wszystko, czyli za nic, nie mam pojęcia za co, nie wiem, co 6-, 7-, 8-latek mógł robić, aby być bitym pasem skórzanym, kablem od kuchenki elektrycznej czy rękami po wszystkich częściach ciała, w tym rzecz jasna po twarzy i głowie. Mama był straszna, dosłownie straszna, wpadała w jakieś schizofreniczne furie, telepała mną, biła, czym popadło (prócz pasa i kabla często w użyciu była także trzepaczka do trzepania dywanu), następnie krzyczała: „zostawię cię, nie mogę z tobą wytrzymać, co za okropne dziecko”, „bo cię tu zabiję” i wychodziła do sąsiadki. Wtedy nie wiedziałem, że do sąsiadki, myślałem, że naprawdę mnie zostawiła. Zbity, poniżony, spłakany zostawałem sam w domu. Stresu i lęku, który przeżywałem, nie sposób opisać słowami. To bicie było mniej bolesne niż to krzyczenie, że mnie zostawi, obdzierało całkowicie z jakiegokolwiek bezpieczeństwa, bo przecież miałem tylko mamę, a miałem ledwie 6–7 lat. Kolejnego dnia było to samo, wychodziła za każdym razem na coraz dłużej, żebym się bardziej bał. Bywało często tak, że po pobiciu „zachodziłem się”, nie mogłem złapać oddechu, otwierałem usta i próbowałem oddychać, czułem wielki ciężar na klatce piersiowej, niepozwalający nabrać oddechu, machałem rękami, dusiłem się, a co mama? Mama stała, śmiała się szyderczo i krzyczała „histeryk, histeryk”. Bałem się tych ataków, że kiedyś nie złapię oddechu i się uduszę.
Nigdy nie wiedziałem, czy mogę się odezwać, czy czasem nie zezłości to mamy. Szansa na zbicie mnie była dosłownie za wszystko. Nie wolno było mi okazywać żadnego smutku, żalu, a już na pewno nie mogłem mieć łez w oczach, jak tylko pojawiły się łzy czy szlochnąłem, od razu było bicie i gadka typu „teraz masz za co płakać”, często połączone ze straszeniem o zostawianiu mnie, czyli „jak ci tak źle, to cię zostawię i będzie ci lepiej”.
Inny wariant dzieciństwa to jak szła do pracy na 12 lub 14 godzin (pracowała jako kelnerka w restauracji), a ja po szkole zostawałem sam często do około północy. Marek wracał popołudniami właściwie zawsze pijany, coś mamrotał i szedł spać, więc wychodziłem z domu na to podwórko z tyłu, nie chciałem być z nim, kręciłem się za barakiem. Do wieczora były jakieś dzieci, które się ze mnie śmiały, bo byłem gruby, nie miałem zabawek, wystraszony, zamknięty, smutny, ale wolałem, jak były, mimo wszystko, nie chciałem do pijanego Marka, który często przyprowadzał innych pijaków i pili na umór. Bardzo często siedziałem do około 23 lub 24 sam w nocy z tyłu baraków, często bez jedzenia, picia, często też marzłem. Bałem się wracać do mieszkania, nie chciałem budzić pijanego Marka, wybierałem siedzenie w nocy sam na zewnątrz i czekanie na mamę. Przyjeżdżała mama i brała mnie do mieszkania, a wówczas bywało tak, że Marek się budził na wpółpijany i startował do bicia mamy, często ją bił, ona się broniła i bili się razem. Bardzo się bałem, miałem myśl „co będzie, jak mamie się coś stanie, przecież mam tylko ją”, mimo że mnie biła, znęcała się psychicznie, to i tak wiedziałem, że mam tylko ją.
Po dniu spędzonym do północy na zewnątrz, po nocy ich bijatyk, rano wstawałem do szkoły. Zalękniony, przestraszony, zmęczony, niewyspany nie byłem lubiany przez nikogo w klasie, nic mnie nie cieszyło, zawsze byłem smutny, chciałem tylko instynktownie przeżyć.
Bywało też tak, że popołudniami mama była w domu, Marek był trzeźwy i co wówczas? Wówczas wychodzili około 18 lub 19 i wracali po 3, 4, 5 lub 8 godzinach. Nie mam pojęcia, dokąd chodzili i co robili, ale mama wiedziała, że ja się boję zostać sam. A to czas zerówki i 1 klasy. Płakałem sam wieczorami, trząsłem się ze strachu, bałem się, że nie wrócą, że już zostanę sam na zawsze. Jak już słyszałem, że wracają, to szybko się kładłem do łóżka, żeby nie widzieli, że płakałem, bo za płakanie dostawałem w dupę, w najlepszym przypadku byłem wyzywany od histeryków, wyśmiewany i poniżany. Pamiętam, jak raz wychodzili koło 18 i mówili, że za pół godziny wrócą, to bardzo mamę prosiłem, aby naprawdę było to pół godziny. Wrócili koło 22, więc spłakany i przestraszony mówię, że minęły 4 godziny, a nie pół godziny. Dostałem opieprz, że nie będę im wyznaczał, kiedy mają wracać, a następnego dnia jedyny zegarek w domu, taki duży biały ruski postawili wysoko na szafie i odwrócili tyłem, abym nie wiedział, która godzina. Normalna, nieludzka wręcz tresura, aczkolwiek podsuwałem sobie krzesło, stawałem na palcach i zerkałem, która jest godzina. Chodziłem sam w kółko po tym malutkim mieszkanku pełen lęku, myśląc, że skoro już minęła kolejna godzina, to zaraz wrócą, znowu zerkałem na zegarek i okazywało się, że minęło tylko kilkanaście minut, a w moim odczuciu całe wieki. I tak to trwało godzinami.
Pewnego wieczoru i nocy bardzo długo nie wracali, zacząłem krzyczeć w domu „mamo, gdzie jesteś, wróć do mnie”, krzyczałem coraz głoś-niej, w końcu otworzyłem drzwi na korytarz i na korytarzu krzyczałem „mamo, gdzie jesteś, wróć do mnie, może tu mnie usłyszysz!”. Pokrzyczałem i spłakany wróciłem do mieszkania. Słyszeli to sąsiedzi, ale żadnej reakcji nie było. Jedna z sąsiadek na drugi dzień powiedziała o tym mamie, więc był gotowy powód do bicia pasem czy kablem elektrycznym od kuchenki i oczywiście opcja „zostawiam cię i wychodzę” miała pełne zastosowanie. Zacząłem już wtedy zadawać sobie pytanie, jakie to życie ma sens, boję się, gdy mamy nie ma, i chcę żeby przyszła, a jak przychodzi, to boję się, że będzie mnie bić i wydzierać się.
Na którymś WF-ie, będąc w krótkich spodenkach, wszyscy w klasie zobaczyli posiniaczone nogi (pewnie od kabla), śmiali się ze mnie, że w domu mnie zbili. Dziś, gdyby ktoś to zauważył, to mogłaby być sprawa o pozbawienie praw rodzicielskich lub nadzór kuratora, wtedy nauczyciele mieli to w dupie.
Inna odmiana dzieciństwa polegała na tym, że Marek czasem przynosił z pracy (z tzw. fuch) jakieś pieniądze. Generalnie była „bidota” taka, że na jedzenie nie starczało, ale jak przynosił jakieś grosze, to myśleli, że jest kasa i co wtedy? Wtedy wszyscy szliśmy do kasyna milicyjnego na kolację. Kasyno milicyjne było najdroższą restauracją, milicja miała tam zniżki, inni płacili dużo więcej. Wtedy było zamawianie jedzenia i oczywiście wódka (nagroda dla Marka, że zarobił i nie przepił wszystkiego z kolegami), a dla mnie pepsi i ciastka. Po paru godzinach Marek był pijany i w drodze powrotnej kłótnia między nimi, a w domu bijatyka, a ja w kąciku przestraszony. Jeszcze inna forma tej odmiany – (gdy Marek wracał w miarę grzecznie do domu, choć bez pieniędzy) mama po południu szła pożyczać kasę od znajomej z kiosku ruchu, kłamiąc, że na pomidory i warzywa (słyszałem to) i z tą kasą droga do kasyna milicyjnego lub innej knajpy, końcówka tej wyprawy jak poprzednio. Nie wiem, dlaczego mama to robiła z tymi knajpami, czy bała się utracić Marka, czy sama też chciała, nie wiem.
Oranżada w proszku – wszystkie dzieci wówczas uwielbiały ją jeść, paluszek do saszetki i do buzi. Nieczęsto miałem taki rarytas, ale raz mama kupiła mi dużą saszetkę, wziąłem ją i wyszedłem na korytarz bawić się z dziećmi, one jak zobaczył, to „daj trochę, daj trochę”, nasypałem każdemu do ręki po trochę i resztę chciałem mieć dla siebie, ale one dalej krzyczały „no daj, no daj”, mama usłyszała, wypadła z mieszkania, porwała mi tą saszetkę, rozdzieliła na resztę dzieci, a do mnie przy nich nakrzyczała, że trzeba umieć się dzielić. Poszła do domu, dzieci jadły oranżadkę, śmiały się ze mnie, a ja biedny stałem jak kołek, tak bardzo było mi przykro, nic z tego nie rozumiałem. Pamiętam tę scenę bardzo dokładnie. Te pozostałe dzieci miały normalne rodziny, więcej słodyczy, oranżadek i zabawek niż ja i przede wszystkim nikt się nad nimi nie znęcał. W przeciwieństwie do mnie normalnie żyły.
Bywało, że Marek nie szedł do pracy, bo miał kaca albo mu się nie chciało, albo nie miał pracy, a mama była w pracy. Wówczas brał mnie koło południa ze sobą oczywiście do knajpy jednej, drugiej, piątej itd. Siedziałem przy tych stolikach w tych spelunach, a on pił z pijakami, nieraz go prosiłem „chodźmy do domu”, nic to nie dawało. Lubił jeździć autobusem po knajpach za miastem. Pewnego razu wracaliśmy z takiej knajpy, było koło 16.00, Marek snuł się za mną pijany. Aby dojść do przystanku autobusowego, trzeba było przejść przez rampę i tory. Jak się zbliżaliśmy, akurat jechał pociąg, zatrzymałem się przed rampą, a on do mnie krzyczy z tyłu „no idź”, mówię mu „pociąg jedzie”, a on dalej „idź, po co stoisz”. Nie przykładałem do tego zbyt dużej wagi, ale jednak to wyraźnie zapamiętałem. Takich wyjść całodniowych do knajpy z Markiem było mnóstwo i albo na koniec szliśmy do domu, on szedł spać, a ja czekałem na mamę do nocy, albo szliśmy do mamy do pracy, czyli też do knajpy, bo była kelnerką.
Pewnego dnia, jak byliśmy w mieszkaniu we trójkę, o czymś tam rozmawiali i zapytali mnie, czy widziałem kiedyś tatę pijanego. Normalne pytanie, więc normalnie jak dziecko odpowiedziałem „tak, wiele razy”. Nahuczeli na mnie oboje, że „co za dziecko, na szubienicę byś wydał, jak można tak mówić”. Przecież prawdę powiedziałem, nikt inny tego nie słyszał, nic nie rozumiałem, za co na mnie krzyczą. Później, jak nieraz zadawali różne pytanie, to już nie wiedziałem, czy mam kłamać, czy prawdę mówić.
Narzekania mamy i użalanie się, że Marek pije, zacząłem zatem traktować w kategoriach żartu. Kiedy byłem w 1 klasie, wręczała mi taką kankę dwulitrową na mleko (wcześniej ładnie umytą), pamiętam, że była żółta i miałem z nią iść do pobliskiej speluny kupić piwo dla taty (czyli dla Marka). Wtedy sprzedawali alkohol dziecku bez problemu, wystarczyło powiedzieć „dla taty”. Myślę, że bała się utracić Marka i dlatego robiła takie rzeczy jak z kasynem milicyjnym, jak z wysyłaniem mnie po piwo, aczkolwiek dla mnie nie miało wówczas znaczenia, dlaczego to robiła.
Miałem różne reakcje z ciałem i różne reakcje organizmu, które mniej lub bardziej pamiętam, jak to zachodzenie się, zawsze zimne ręce, wewnętrzne rozdygotanie, kłopoty z oddychaniem, które nazwałem „dychawicą” i cały szereg innych.
Po latach wiele zrozumiałem, że wszyscy jesteśmy ofiarami ofiar, że matka nie czuła się kochana, sama była zalękniona, była w domu dziecka, to może jakoś usprawiedliwiać jej wybuchy i bicie mnie, ale odwracanie zegara, celowe wychodzenie, choć wiedziała, że się boję, zostawianie mnie na noc samego, naśmiewanie się ze mnie, wyzywanie „histeryk”, kiedy się dusiłem, tego nie rozumiałem. To było znęcanie się z premedytacją. Do pełnej i świadomej analizy tego, co się działo, doszedłem prawie 40 lat później.
Kiedy byłem w 1 klasie, przyszli jacyś ludzie ze szkoły muzycznej na jedną z lekcji. Kazali klasie coś klaskać, coś mówić, coś wystukiwać. Po tejże lekcji pani nauczycielka po naradzie z ludźmi ze szkoły muzycznej wyczytała nazwiska i kazała wstać tym wyczytanym. Wśród nich byłem ja. Okazało się, że jesteśmy wytypowani do szkoły muzycznej, bo mamy słuch. Mama to podłapała i obowiązkowo stwierdziła, że będę grał na harmonii, czyli na akordeonie, bo przecież „harmonia jest taka piękna”. Przez kilka miesięcy chodziłem dwa razy w tygodniu do tej szkoły muzycznej, nie pociągało mnie to wówczas, nie chciałem tam chodzić, nie lubiłem wielkiego akordeonu, mamie też chyba za bardzo nie chciało się mnie tam zaprowadzać popołudniami, czasem nie było to możliwe z różnych przyczyn. Po kilku miesiącach temat szkoły muzycznej był zakończony. Na dalszym etapie życia mój słuch muzyczny znalazł potwierdzenie.
I tak przeżyłem jakoś zerówkę i klasę pierwszą.
Następnie zamieszkaliśmy przy ulicy Kazimierzowskiej, też jeden pokój, ale większy, tamten miał 17 metrów, a ten aż 24 metry. Traktowanie mnie nie zmieniło się zupełnie, to samo bicie, znęcanie, zostawianie samego, wyśmiewanie, poniżanie.
Zaraz po przeprowadzce na Kazimierzowską, czyli byłem w 2 lub 3 klasie, mama pracowała w restauracji w Krasiczynie. Najczęściej pracowała od 14 do 22. Włóczyłem się po szkole po ulicach sam do wieczora, czasem się z kimś pobawiłem, czasem pograłem w piłkę, często kręciłem się sam. Słynne „dzieciństwo na ulicy” podniesione do kultowej rangi w filmach hollywoodzkich. Prawdą jest, że to niezła szkoła życia, musiałem sobie radzić w różnych sytuacjach zaczepek, obserwowałem innych, byłem świadkiem wielu niemiłych, przykrych i niebezpiecznych sytuacji itd. To wszystko jakoś kształtuje, ważne, co zrobimy z tym na dalszym etapie życia. Wracałem około godziny 20 lub 21 do mieszkania. Marek bardzo często wychodził wtedy i mówił, że jedzie po mamę, i znowu byłem sam, czekałem na nich do 23 i najczęściej się nie doczekałem. Bałem się sam w nocy, nasłuchiwałem każdy krok, jednakże najczęściej chodzili do jakiejś knajpy i wracali nad ranem. W dupie mieli oboje, że się bałem, choć dobrze wiedzieli, bo mówiłem o tym wiele razy.
Mama koleżankowała się z Zośką W. Chodziliśmy często do nich na imprezy wieczorami. Marek zawsze się upijał, jak wszędzie zresztą, natomiast mama raczej mniej piła, choć nie wiem, nie byłem w stanie tego ocenić. Pewnego wieczoru upili się oboje, wychodziliśmy od Zośki W. i jej męża po północy. Państwo W. mieszkali w starej kamienicy na II piętrze, gdzie było dużo schodów. Po kilku schodkach mama i Marek poprzewracali się, lecieli oboje po tych schodach jak piłki, stałem na dole i się na nich patrzyłem przerażony. Miałem też odczucie, które mogłem nazwać dopiero po kilku latach – całkowita utrata szacunku do mamy. Takie atrakcje.
W 2 klasie podstawówki już regularnie byłem wysyłany do sprzedawania butelek w skupie i robienia zakupów. Zaczęło się to już w 1 klasie. Bardzo się wstydziłem nosić te siatki z brzęczącymi butelkami, nie chciałem, by zobaczył mnie ktoś ze szkoły. Nieraz to były dwa lub 3 kursy z tymi butelkami, bo naraz wszystkich nie wziąłem. Mama dawała mi jakieś resztki pieniędzy plus te ze sprzedaży butelek i miałem zrobić zakupy, najczęściej chleb, papierosy i podpaski, bardzo krępujące. Przecież mogła robić to sama.
Generalnie byłem bardzo „zahukanym”, wstydliwym i przestraszonym dzieckiem. Wstydziłem się pójść po zwykłe zakupy, odezwać się do obcych ludzi, a co dopiero sprzedawać butelki lub kupować podpaski. Przeżywałem wielki stres, jak były jakieś zabawy mikołajkowe u mamy w pracy. Krępowałem się podejść do tego „mikołaja” po paczkę, a już jakaś zabawa, taniec to w ogóle się wycofywałem i bardzo tego nie chciałem. Stałem w kąciku, by mnie nikt nie widział, bo przecież byłem nikim, byłem w nicości. Mama na siłę wypychała mnie do dzieci, zupełnie nie rozumiała, a raczej nie chciała zrozumieć, dlaczego taki jestem. Nazywała mnie bojachus, dzik, ciamajda itd. Owszem, taki wówczas byłem, widać to na zdjęciach z zerówki, klasy 1 czy 2, bardzo smutna i przestraszona twarz.
Po tych wszystkich doświadczeniach pewnie dlatego „zorganizowałem sobie wypadek samochodowy”. To, że sobie „zorganizowałem”, doszedłem po latach, jak poznałem zasady kreacji i funkcjonowania życia. Idąc rano do szkoły w 2 klasie (z Kazimierzowskiej do szkoły miałem około 2 km), nie wiedząc dlaczego, chciałem przejść przez ulicę, chociaż nie musiałem, widziałem tego fiata 125p (zielony), ale wyskoczyłem, no i mnie walnął na środku ulicy czołowo. Pierwsze, co powiedziałem, jak się ocknąłem, to „jak się mama dowie”, bo przecież miałem tylko mamę. Ocknąłem się w maluchu, jakiś gość trzymał mnie na kolanach, mówił, że wiezie do szpitala i kazał leżeć, nie pozwolił się podnosić. Raz tylko go widziałem wtedy, gość miał około 28 lat, blondyn. Dziecko ciągle bite, zestresowane, niewyspane, jedzące byle co, przestraszone itp. teoretycznie winno być osłabione, podatne na choroby, urazy itd., jednak po tym wypadku nie było mi nic, dosłownie nic, kilka strupków i to wszystko. Byłem przez chyba tydzień w szpitalu, robili wszelkie badania, wszystko było w porządku, nic nienaruszone. Lekarz zalecił mamie, abym uważał na urazy głowy, bo teraz jest ok, ale nie wiadomo, co będzie za jakiś czas, to wszystko. Paradoksalnie (albo i nie) ten tydzień w szpitalu to była wielka regeneracja dla mojej psychiki, nikt nie krzyczał, nikt mnie nie bił, nie byłem sam, a mama podczas odwiedzin była miła.
Po latach zrozumiałem, że sprawiłem sobie podświadomie wypadek, aby mieć większą miłość mamy, jakąś opiekę, jakąś czułość. Przez około miesiąc to działało, później wszystko wróciło do normy, łącznie z biciem po głowie. Kiedyś to nawet Marek zareagował i krzyknął na nią „nie bij go po głowie, zwariowałaś?”. Dalej życie toczyło się po staremu, Marek przychodził pijany, chciał bić mamę, często bił, ja się bałem o nią, o siebie. Marek nigdy mnie nie uderzył, ale wyzywał i poniżał bardzo często.
Mama miała skrzywioną chorą ambicję (chciała się sztucznie dowartościować poprzez dziecko), abym miał same piątki w szkole i świadectwa z czerwonym paskiem (wówczas nie było szóstek). Jak dostawałem czwórkę, to było burczenie, jak tróję, to darcie się, jak dwóję, to częstokroć bicie (nie było jedynek, skala ocen od 2 do 5). Na świadectwie kończącym 3 klasę była jedna piątka z polskiego, reszta same czwórki. Dostałem więc karę za takie okropne świadectwo, miałem siedzieć całe wakacje w domu, mogłem wychodzić tylko na zakupy, kiedy mnie wysyłała. Około 10 sierpnia miałem jechać na wcześniej zapisaną kolonię z jej pracy. Zatem do 10 sierpnia reżim siedzenia w domu na wakacjach. Cały lipiec był bardzo słoneczny, dzieci się bawiły, szalały, a ja areszt domowy. Jedyna atrakcja to sprzedawanie butelek, kupowanie chleba, jej papierosów i podpasek. Przy końcu lipca, jak wróciła z pracy, powiedziała „idź sobie na pole, resztę kary daruję”, a ja po miesiącu wakacji siedzenia w domu cieszyłem się i dziękowałem mamie, jaka to jest super, bo mi daruje karę, taka dobra mama. Tragikomedia.
Tymczasem mama ledwie skończyła zawodówkę i zawsze się kłóciła z babcią za oddanie jej do domu dziecka. Na pewno było to przykre, ale babcia ją oddała po to, aby zrobiła maturę, aby była wykształcona, bo na Kalwarii nie była w stanie jej tego zapewnić. Wiele razy babcia opowiadała, że aby przyjęli mamę do domu dziecka, to musiała tam jeździć i sprzątać, zawozić z Kalwarii mleko, jajka, mięso itd. Babcia żyła w przekonaniu, że robi dla mamy najlepsze, co może zrobić, wysyła ją do miasta i umożliwia zrobienie matury. Do domu dziecka mama poszła z koleżanką z Kalwarii w tym samym wieku. Poznałem tę koleżankę i jej dzieci. Ta koleżanka zrobiła maturę, założyła normalną rodzinę i normalnie wychowywała dzieci, mama natomiast według tego, co babcia mówiła, uciekała z tego domu dziecka, uciekała ze szkoły, łapali ją na paleniu papierosów itd., nie zrobiła matury, ale mnie tresowała, bo piątki musiałem mieć. Wiele razy byłem świadkiem niezliczonych ilości kłótni mamy z babcią, nigdy nie miały dobrej relacji, mama nigdy nie wybaczyła jej domu dziecka, obie skrajnie odmiennie to postrzegały. Wedle mojej późniejszej oceny nie było żadnej miłości pomiędzy mamą i babcią.
Kiedy byłem w 4 czy 5 klasie, kilka razy podpowiedziałem mamie, co powinna zrobić w jakichś bieżących sprawach życia codziennego, po pewnym czasie stwierdziła, że mam dobre pomysły i zaczęła mnie traktować jak partnera, jak męża do codziennych problemów. Obarczała mnie czymś, co nie powinno mnie interesować, jak nie chciałem się w to angażować, to się zaczynała gadka typu „jesteś niewdzięczny, nie chcesz mi pomóc, ja zawsze sama wszystko dźwigam” i takie bla bla bla. Zrozumiałem wówczas, że jest dość głupiutka intelektualnie, skoro zasięga rad u 10- czy 11-latka. Wyrzuty o niewdzięczności, o tym, jakim to niedobrym dzieckiem jestem, jak ją do grobu wpędzam i takie tam bzdury, słyszałem chyba z milion razy, począwszy od 6. roku życia (może i wcześniej, ale nie pamiętam), aż do studiów.
Pewnego południa około 16 lub 17 uczyłem się historii (5 klasa). Mama coś tam robiła przy kuchni, po czym położyła się i zasnęła, a ja w ciszy się uczyłem. Była wiosna. Po około godzinie nagle się budzi i z wielkim hukiem do mnie, jakim to jestem złym dzieckiem, niewdzięcznym, jak mogłem jej nie przykryć, przecież zmarzła i powinienem to wiedzieć, jaka ze mnie znieczulica (jedno z ulubionych słów mamy). Za jakieś pół godziny przyszła sąsiadka, a mama jej mówi „wiesz, jakaś taka nerwowa ostatnio jestem, nakrzyczałam przed chwilą na dziecko, że mnie nie przykryło, a on się uczył, to nie pomyślał”. Jak to usłyszałem, to stwierdziłem, że nie tylko głupiutka, ale zupełna wariatka, powoli nadchodził czas nazywania rzeczy i okoliczności po imieniu, takimi, jakie są.
Jednocześnie mama była bardzo „kościołowa”. Dała rozkaz, bym był ministrantem, rozkaz musi być wykonany. Bardzo często na mszy robiło mi się słabo, oblewały mnie poty, nogi mi się trzęsły, musiałem schodzić do zakrystii i tam mi wodę dawali. Mama uknuła jakąś głupią teorię, że to z powodu świec. Jednak czuła się w obowiązku, aby temu zaradzić. Położyła mnie na tydzień w szpitalu na wszystkie badania. Wyniki oczywiście wyszły idealnie, lekarz jej powiedział, że syn „słabnął, słabnie i słabnął będzie”, oczywiście totalne bzdury, już wtedy to wiedziałem. Pewnego dnia do Przemyśla przyjechał jakiś autorytet, był to lekarz z wykształceniem akademickim, ale stosujący niekonwencjonalne metody. Pamiętam, że przyjmował w hali sportowej. Poszliśmy do niego w temacie mojego słabnięcia, on popatrzył, postukał, popukał, coś tam kazał zrobić i orzekł bardzo trafnie (aczkolwiek było to widać na pierwszy rzut oka) – bardzo zaawansowana nerwica. Reakcja mamy była wręcz komiczna, wszystkim to opowiadała i zadawała pytania „jak takie dziecko może mieć nerwicę i to zaawansowaną?”. Pomyślałem, wyżywaj się dalej na mnie i dalej zadawaj to pytanie. To, że miałem zaawansowaną nerwicę, to było oczywiste, sam już wówczas o tym wiedziałem, nie sposób było jej nie zauważyć. Każdy to widział, prócz mamy.
W tym samym okresie (4 lub 5 klasa) mama z Markiem „dostali fazy” niemycia naczyń. Do zaschniętego głębokiego talerza po zupie nakładali ziemniaki, jakieś mięso, jakieś drugie danie i powtarzali na okrągło, że w brzuchu i tak się wszystko wymiesza, albo na talerzu po zupie czy drugim daniu nakładali za kilka godzin ciastko, albo nieraz trzy i cztery różne dania, a wszystkie warstwy wcześniejsze były zaschnięte. Częstokroć brudne talarze z dnia poprzedniego służyły do nakładania jedzenia w dniu następnym. To było wstrętne i obrzydliwe, jak mówiłem, że to źle smakuje, to powtarzali swoje „nie przesadzaj, w brzuchu i tak się wszystko wymiesza”. Rzygać mi się nieraz chciało i to w pełni dosłownie, nie mogłem tego zjadać, więc zacząłem sam zmywać, to wtedy robili drakę, że wielki pan ze mnie, że przesadzam, jakby nie można było normalnie zjeść, przecież w brzuchu i tak się wszystko wymiesza, że cuduję i takie tam bzdury. Nie wiem, o co chodziło z tym niemyciem, lenistwo czy oszczędzanie wody, nie wiem.
Przy ulicy Kazimierzowskiej mieszkaliśmy na 2. piętrze. Stare kamienice mają mnóstwo schodów, porównując do bloku, to patrząc z góry z tego 2. piętra, było jak 6. piętro w bloku (miałem porównanie do kolegów z klasy, którzy w blokach mieszkali). Przez około dwa lata, czyli 4–6 klasa, zacząłem mieć dość tego wszystkiego, stałem często nad tą poręczą na górze w kamienicy i rozważałem, czy nie skoczyć i się zabić, nie miałem już siły walczyć o przetrwanie, o normalne życie. Nie widziałem sensu życia, byłem coraz bardziej świadomy, ale jednocześnie nie byłem w stanie dostrzec jakichkolwiek perspektyw na lepsze życie. Ileż można być wyśmiewanym, poniżanym, ileż można walczyć o miłość, jak długo jeszcze można żyć w permanentnym stresie i lęku. Pytałem mamę, jak kościół traktuje samobójstwo (wtedy jeszcze byłem zindoktrynowany tzw. kościołem), tłumaczyła, że to wielki grzech, że tylko bóg może odebrać życie i takie tam. Nic nie rozumiała, nie miała pojęcia, dlaczego pytam, choć w głębi duszy liczyłem na to, że może się ocknie, ale nie, zupełnie nie. Wręcz zignorowała to. Po latach, jak rozmawialiśmy o tym, zupełnie tego nie pamiętała, podobnie jak większości sytuacji związanych ze mną.
Nienawidziłem jej. Zacząłem się zastanawiać, jakby to było, gdyby umarła, czy sobie poradzę. Nie widziałem i nie czułem jej miłości, nie szanowałem jej za to, co mi zrobiła i robiła wciąż i wciąż, intelektualnie już wówczas nie była żadnym autorytetem (podobnie jak Marek), niczego się nie mogłem od niej nauczyć, wiedziałem, że to marudzenie o Marku to na jej życzenie, wiele razy jej mówiłem, aby z nim skończyła i się rozstała, nie chciała. Już wtedy liczyłem tylko na siebie.
Pod koniec 6 klasy przeprowadziliśmy się na ulicę Władycze, pokusa samobójstwa zniknęła, ale kilka razy w życiu miałem jeszcze podobne myśli, aczkolwiek nie był to już tak nurtujący zamiar jak wtedy przez dłuższy czas w kamienicy przy Kazimierzowskiej.
KLASA 7–8
Powoli uczyłem się olewać ich oboje, przetrwałem najgorsze, urosłem, utwardziłem się. Oczywiście draki były ciągle, bicie pasem i kablami się skończyło (za duży byłem), ale po twarzy dostawałem często, kilka razy napluła mi na twarz i takie tam. Na wakacjach przed rozpoczęciem klasy 8 pojechałem na kolonię do Gdańska. Podróż pociągiem. Kolonia super. Gdy wracaliśmy, zbliżając się do Przemyśla, wszystkie dzieci w pociągu wyrażały radość, okrzyki, że już tak blisko dom i rodzice. Ja chyba jedyny stałem przy oknie ze smutkiem i strachem, że znowu wracam do nich, do tych, których tak nie lubię. Powiedziałem to mamie po powrocie, jakoś szczególnie się nie przejęła, generalnie to zbagatelizowała.
W podstawówce często się biłem z kolegami, choć nie chciałem, nie lubiłem. Bicie się z kimś w ogóle nie mieści się w moim pakiecie wyposażenia na to życie. Większość chłopaków w latach 70. i 80. się biła, bo jak się chłopak nie bije, to laluś jakiś. Chciałem przynależeć do grupy, chciałem jakiejś akceptacji, nie chciałem być po stronie lalusiów. Najczęściej obrywałem, często się sam podkładałem, nie umiałem kogoś bić dla samego bicia, czasem udawałem, że przegrałem, wolałem być pobity i skończyć już tę walkę. Dwóch chłopaków tylko pobiłem, w sensie jednego uderzyłem z pięści w twarz, drugiego w brzuch i po jednym ciosie nie chcieli się już bić ani oni, ani ja. Nie miałem choćby najmniejszej satysfakcji z tego powodu, wręcz przeciwnie, miałem wyrzuty, żal mi ich było i do dzisiaj to dokładnie pamiętam i do dziś żałuję. Walka, bitka w sytuacji zagrożenia, o ochronę zdrowia lub życia swojego lub bliskich ma sens, ale bicie się dla samego bicia, tylko by pokazać swoją wyższość czy siłę, to gorzej niż zezwierzęcenie, bo zwierzęta właśnie walczą o coś, nigdy nie walczą dla samej walki.
Kiedy byłem w 8 klasie, pobiłem się z kolegą z 7 klasy, Witkiem A. Był niższy, ale znalazł nagle jakiś duży plik kabli, zaczął nimi wymachiwać i bić mnie nimi po twarzy. Okropny ból, mógł mi oczy uszkodzić. Odbierałem te uderzenia niemalże niewzruszony i zbliżałem się do niego, by mu je zabrać. Wyrwałem mu te kable i co? I uznałem, że wygrałem, że koniec, nie chciałem go nimi bić tak jak on mnie, odebrałem i rzuciłem na ziemię, uznałem, że to tyle i nie zrobię mu tego, co on mi. Rzuciłem, a on znowu je podniósł i zaczął mnie bić, wtedy pękłem. Rozpłakałem się i uciekłem. To bardzo ważne doświadczenie, pokazało, jak wielką siłę wykształciłem w sobie. Jak wielką odporność na ból i jednocześnie, że nie mam w sobie agresji, że wolę się poddać, niż zadać komuś ból adekwatny do mojego.
_Na marginesie: Być może dlatego najbardziej uwielbiam psy rasy owczarek szetlandzki (Sheltie, obecnie mam trzy), nie mają w sobie żadnej agresji, bronią się, jak potrafią, i są bardzo inteligentne._
Okres od zerówki do końca podstawówki, czyli do końca klasy 8, to najgorszy, najtrudniejszy czas w życiu. Ilością lęku, stresu, ilością zranień fizycznych i emocjonalnych, ilością moich łez, wagą smutku, poniżenia i zranienia można by zapewne obdzielić co najmniej kilkaset istot w tak młodym wieku. Przyjąłem to, bo nie miałem wówczas wyjścia. Życie pokazało, jak wiele dziecko, mały człowiek jest w stanie przyjąć i unieść, jak silnymi jesteśmy istotami. Wówczas nie miałem takich wniosków, walczyłem o życie, częstokroć dosłownie. Były chwile zwątpienia, utraty sensu życia, utraty nadziei i wiary w życie, ale przetrwałem. Gdyby mi wówczas ktoś powiedział, że właśnie zdobyłem swój największy kapitał, potraktowałbym to co najmniej niepoważnie. Na świadomość tego, co się wydarzyło, przyszedł czas dużo później.
Po latach, jak zacząłem słuchać medytacji, rozwijać się duchowo, zaczynać świadomie żyć, robiąc jakieś przeróżne „procesy kwantowe”, to często były zalecenia, aby wrócić do jakiejś szczęśliwej sceny z dzieciństwa, no nie miałem takiej, jak już to z Kalwarii, gdy mamy nie było.
Od 7 klasy bardzo wciągnąłem się w muzykę, słuchałem wszystkich list przebojów „Trójki”, wyszukiwałem audycje muzyczne, słuchałem i czytałem wszystko, co się dało, o muzyce, zespołach i wykonawcach. Znałem wszystkie utwory puszczane w stacjach radiowych, wszystkie filmy muzyczne, jakie wtedy były dostępne w Polsce (czyli niewiele), wszystkie dostępne biografie i historie z udziałem muzyków. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem, że słuchanie muzyki może powodować „odcięcie od świata”, może powodować łzy, refleksję i może pobudzać do radości, do optymizmu. Muzyka może dodać ogrom siły, wiary w siebie, zmienić nastawienie do otaczającego świata, do „rzeczywistości uzgodnionej”, może być przyczyną i źródłem wizualizacji, kreacji marzeń i malowania przyszłości. To „odkrycie” pozostało do dziś, obecnie w znacznie większym natężeniu, i wiem, że nigdy się nie zmieni. Znajoma kiedyś powtarzała, że „muzyka równa się magia”, w pełni się zgadzam. Pasja do muzyki nigdy nie ustała, aczkolwiek nastąpił później pewien wycinek życia, w którym pomniejszyłem jej wartość.
W 8 klasie podjąłem po raz pierwszy walkę (tak, wtedy traktowałem wszystko jako walkę, często także z samym sobą) ze swoją nieśmiałością, ze swoim poczuciem niższości, ze swoimi kolosalnymi kompleksami, ze swoim ujemnym poczuciem własnej wartości. Podjąłem działania i miałem pierwszą dziewczynę. Trwało to 5 miesięcy, bardzo pozytywne i potrzebne doświadczenie. Pierwszy pocałunki, pierwszy dotyk. Od niej dostałem prezent na urodziny w 8 klasie w postaci albumu na zdjęcia do wklejania. Leżał niewykorzystany, po ponad 20 latach skorzystałem z niego, powklejałem zdjęcia obrazujące moje życie, obrazujące przebieg zdarzeń życiowych i zachodzące zmiany. Dając mi ten prezent, Iza, bo tak miała na imię, stwierdziła, że dzięki temu prezentowi nigdy jej nie zapomnę i faktycznie tak jest. Ilekroć biorę ten album do ręki albo nawet na niego patrzę, zawsze pamiętam to zdanie.ROZDZIAŁ II
POMIĘDZY NICOŚCIĄ A DROBNYMI
SZCZELINAMI ŚWIADOMEGO ŻYCIA
1. Młodość
TECHNIKUM
Na wakacjach po skończeniu podstawówki wyjechałem na kolonię. Wówczas mama z Markiem wzięli ślub. Oficjalnie mama powiedziała mi o tym za ileś miesięcy, ale jak wróciłem, od razu się zorientowałem. Ich ślub to dla mnie jedynie suchy fakt, nic niewnoszący do życia. Zdarzenie zupełnie mi obojętne.
Na początku pierwszej klasy technikum w 1986 r. urodziła się moja siostra Madzia (stąd ta nagła potrzeba ślubu z Markiem, wiadomo – co ludzie powiedzą, jak dziecko, to musi być ślub i takie tam). Pomagałem kąpać, robiłem mleczka, kaszki, zajmowałem się nią, uczyłem chodzić itd. Marek głównie pił i go nie było. Jak Madzia miała 3–4 latka, walczyłem o nią z mamą, jak dostawała fazy histerycznej i wydzierała się na dziecko. Dosłownie brałem ją na ręce i przenosiłem do swojego pokoju, mówiąc, że nie pozwolę, by jej dokuczała tak jak mi. Na szczęście Madzia nie była bita i nie była tak tresowana jak ja, tylko jakieś „drobne” klapsy. Nigdy, będąc dzieckiem, nie zostawała sama. Właściwie to zastępowałem Madzi w dużym stopniu ojca. Tak było przez wiele lat, właściwie do czasów dorosłych. Bardzo się zżyliśmy, bardzo kochaliśmy się i tak jest do dziś. Często później mówiłem, że to w pewnym sensie „moje pierwsze dziecko”. Mamy wyśmienitą, szczerą, prawdziwą relację pełną miłości bratersko-siostrzanej i oboje jesteśmy przekonani, że to nigdy się nie zmieni. Co ciekawe, po kilkunastu latach okazało się, że Marek nie jest ojcem Madzi, a co jeszcze ciekawsze, okazało się, że mama dobrze o tym wiedziała. Inna odmiana tragikomedii. Zarówno ja, jak i Madzia musieliśmy przez lata znosić i doświadczać pijackich wybryków Marka, bijatyki, a wręcz sytuacji skrajnie rynsztokowych i to przez kogoś, kto nie był naszym ojcem. Zarówno ja w dzieciństwie i młodości, jak i później Madzia jasno artykułowaliśmy, że chcemy, aby mama rozwiodła się z Markiem. Nie zrobiła tego z powodu lęku. Nie była i nie jest jedyna, która wybrała pozorną strefę komfortu, w tym przypadku kosztem własnych dzieci.