Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Od nowa? - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Od nowa? - ebook

Kiedy podczas wyjazdu do Francji Natalia odkrywa, że mąż zdradza ją z księgową, postanawia zostawić go i zniknąć. Nie na długo, ale na tyle, by przyczołgał się z przeprosinami. A gdzie się ukryć, jak nie w miasteczku, w którym kiedyś przeżyło się pierwszą miłość? I co zrobić, jeśli trzeba będzie zaczynać od nowa? Natalia, tłumaczka romansów, przekona się, że życie bywa czasem równie interesujące, jak fikcja. Zwłaszcza, kiedy nie brakuje wina, a w pobliżu pojawią się interesujący mężczyźni…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8245-217-4
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

— Słowo „koniak”, proszę państwa, oznacza “eliksir życia” — przewodnik produkował się znudzonym głosem po angielsku i francusku. Przypuszczalnie ciągnął te same opowieści co najmniej dwa razy dziennie i miał tego serdecznie dość.

— Bardzo często mawia się na niego “król alkoholi”. Nazwa „koniak” zastrzeżona jest tylko dla wyrobów pochodzących ze ściśle określonego rejonu.

Rozglądnęłam się po innych uczestnikach wycieczki i oceniłam ich średni wiek na siedemdziesiąt parę lat. Czyżbym zarezerwowała przez przypadek opcję dla seniorów? Wszyscy sprawiali wrażenie lekko nieobecnych, co zapewne dodatkowo zniechęcało przewodnika.

Spojrzałam ukradkiem na Marka, który w tym gronie wyglądał jak rześki młodzieniaszek. Przysłuchiwał się uważnie i od czasu do czasu kiwał głową. Ja tymczasem zastanawiałam się, jakie może mieć hasło do iphone’a. Na pewno były to cztery cyfry, bo można to było zauważyć po ruchach palca. Ale które cztery?

Wzięłam swój telefon i wpisałam zapytanie wujkowi guglowi. Było ponad dziesięć tysięcy możliwych wariacji czterocyfrowego pinu. Nie ma szans, bym przetestowała wszystkie w ciągu nocy, gdy Marek będzie spać. Jedyna nadzieja w jego kiepskiej pamięci do liczb. Na pewno używa łatwej do zapamiętania kombinacji typu 1234 albo czegoś, co już zna, na przykład daty urodzenia któregoś z dzieci.

Pogrążona w rozmyślaniach i knowaniach (czy znam jakiegoś hakera? może Dita zna?) nawet nie zauważyłam, jak dotarliśmy do Cognac. Byłam tam już kilka razy jako młoda dziewczyna, podczas owych pamiętnych wakacji, kiedy wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem (co prawda nie wiedziałam jeszcze, którym).

Przypomniałam sobie, jak ja i moje francuskie czarnowłose zauroczenie chodziliśmy trzymając się za ręce po brukowanych uliczkach miasta, liżąc lody i zaśmiewając się z nie wiadomo czego… Tak miało być i tym razem, ale z Markiem. Spojrzałam na niego z ukosa — miał rozmarzony wzrok. Czyżby myślał o tej kobiecie? Przewodnik pogonił nas do wyjścia, bo za kilka minut mieliśmy się stawić w wytwórni Martella. Musiałam wziąć się w garść i odłożyć swoje podejrzenia do czasu, aż będę mogła poprzeć je konkretnymi dowodami.

Nie przepadałam za koniakiem, ale musiałam przyznać, że wizyta w fabryce tego trunku okazała się interesująca. Staruszkowie ruszali się dość żwawo i wyglądali mniej ospale niż w busie, pewnie opary alkoholu trochę ich ożywiły.

— Czy zrobić pani zdjęcie z mężem? — zaproponowałam, widząc jak jedna starsza pani pstryka fotki swemu partnerowi wysłużonym aparatem cyfrowym.

— Dziękuję, kochanie — odparła i przez chwilę pozowali z uroczymi uśmiechami.

Uwielbiałam oglądać takie wciąż w sobie zakochane wiekowe pary. Można przeżyć z sobą kilkadziesiąt lat? Można.

Kiedy oddawałam kobiecie aparat, ta mrugnęła do mnie łobuzersko.

— To nie jest mój mąż — powiedziała. — Tamten łajdak odszedł ode mnie do jakiejś łajzy wieki temu. Zresztą już nie żyje — świeć panie nad jego duszą. Henri to mój… jak to się mówi w amerykańskich serialach? „_Fuck buddy_” — wymówiła te słowa ze śmiesznym akcentem i odeszła chichocząc porozumiewawczo.

To by było na tyle, jeśli chodzi o długotrwałe związki — pomyślałam.

Po zwiedzaniu doszło do _clue_ programu, czyli degustacji. Mimo niechęci do koniaku, machnęłam dwa kieliszki jeden po drugim, aż przewodnik spojrzał na mnie zgorszonym wzrokiem. Zapowiedział, że mamy teraz dwie godziny czasu wolnego i zadowolony oddalił się w kierunku toalet.

Po długich poszukiwaniach odpowiedniego lokalu (Marek był wybredny nie tylko w kwestii noclegów, ale i posiłków) wreszcie zasiedliśmy do jedzenia. Zamówiliśmy owoce morza i butelkę białego wina.

— Muszę przyznać — powiedział mąż, konsumując przegrzebki — że ty je lepiej przygotowujesz. Co jak co, ale na gotowaniu to się znasz.

— A to ma niby być komplement czy zniewaga? — zdenerwowałam się. Spojrzał na mnie zaskoczony.

— Zniewaga? Natalia, o co ci chodzi? Od samego rana zachowujesz się dziwnie.

— Zabrzmiało to tak, jakbym we wszystkich innych dziedzinach oprócz gotowania była beznadziejna — rzuciłam ostro.

— Masz PMS czy okres? — spytał i nie czekając na odpowiedź wrócił do swych przegrzebków.

A żeby ci to w gardle stanęło — pomyślałam mściwie, choć to nie był pierwszy raz, kiedy Marek komentował zachowanie moje lub innych kobiet w ten sposób. Jakoś nigdy nie zwróciłam przedtem na to uwagi, bo w końcu miał jakby rację — przecież to naukowo udowodnione, że kobiety mają wahania nastroju w „te dni”.

— Natalka — odezwał się pojednawczo, kiedy już popił lunch białym winem — jesteśmy tutaj, żeby się dobrze bawić, a nie sprzeczać z byle powodu.

A potem uśmiechnął się uwodzicielsko, co zawsze mnie rozbrajało.

— Wrócimy do Bordeaux, powłóczymy się po mieście, pójdziemy do łóżka… — mrugnął porozumiewawczo. — No chyba, że faktycznie masz okres.

— Nie mam — dźgnęłam go żartobliwie widelcem i też się roześmiałam. Byłam głupia. Robiłam z igły widły i wyobrażałam sobie nie wiadomo co z powodu kilku podsłuchanych wyrazów. Może źle usłyszałam? Czy zamiast: „_Oczywiście, że tęsknię za tobą skarbie. Kiedy tylko wrócę, wybierzemy się gdzieś razem na cały weekend”_ nie brzmiało to przypadkiem jak: „_Oczywiście, że sprzedają się marnie. Kiedy tylko wrócę, sprawdzimy to przez weekend”?_ Traciłam czas na podejrzenia i humory, zamiast skupić się na tym, po co tu przyjechałam — na przywróceniu namiętności i odrobiny szaleństwa w naszym związku.

Tak jak zaplanował Marek, po powrocie do Bordeaux pospacerowaliśmy po mieście, zaglądając do sklepów z pamiątkami i przysiadając na filiżankę kawy w maleńkich kafejkach. Nikt nie dzwonił, nikt nie wysyłał wiadomości. Było dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam, jak widziałam to w wyobraźni, kiedy rezerwowałam ten wyjazd. Tak jak wyobrażałam sobie naszą przyszłość, kiedy braliśmy ślub — z odchowanymi dziećmi, wciąż atrakcyjni, zakochani w sobie, o których znajomi mówią: im to się układa.

Wreszcie znaleźliśmy się z powrotem w pokoju hotelowym i Marek postanowił otworzyć zakupioną w firmie Martell butelkę. Pociągnął z gwinta, po czym położył się ciężko na łóżku.

— Jesteś zmęczony? — spytałam, zastanawiając się, czy moja nowa bielizna będzie w użyciu.

— Ale skąd — zaprotestował — dołączysz do mnie? — klepnął dłonią w miejsce obok siebie.

— Wezmę szybki prysznic i zaraz wracam — uśmiechnęłam się i ruszyłam do łazienki. Szybki prysznic nie był aż tak szybki. Wiadomo — trzeba ogolić nogi, bo te cholerne włoski odrastają szybciej niż rzeżucha. Nie chodziłam na woskowanie jak moje znajome. Wystarczył mi jeden jedyny raz dawno temu. Takiego bólu największemu wrogowi nie życzę. Po goleniu — wysmarowanie ciała balsamem ujędrniającym i naperfumowanie go. Zmycie makijażu, nałożenie kremów i serum. Najnowsze odkrycie influencerek, czyli szybka gimnastyka twarzy. Wreszcie włożyłam czerwoną bieliznę i oceniłam się krytycznie w dużym lustrze. Nie było źle. Co prawda grawitacja już ciągnęła mój biust do ziemi i na nogach widać było niewielki cellulit, ale dałabym sobie mocne siedem na dziesięć.

Wyszłam z łazienki krokiem, który miał być seksowny, uważając, by nie uderzyć się w palec u nogi i nie popsuć wrażenia. Marek wyłączył światło, zostawiając tylko małą nocną lapkę przy łóżku. Wygięłam się jak modelka ze zdjęcia na opakowaniu bielizny i chyba mi się nawet udało bez wypadnięcia dysku, ale mąż nie zareagował. Podeszłam bliżej — no tak, spał. Dźgnęłam go palcem. Zamruczał i obrócił się na bok. I to by było na tyle z podsycania namiętności — pomyślałam.

Wtedy mój wzrok padł na jego iphone’a. Leżał sobie na stoliczku koło lampki i mogłabym przysiąc, że syczy: weź mnie… sprawdź mnie… Nie — coś we mnie jednak zaoponowało — nie jestem z tych kobiet, które szpiegują męża. Ale z drugiej strony… ta poranna wymiana zdań, na której go przyłapałam… Jeśli nie upewnię się, że w jego wiadomościach nie ma nic niestosownego, to nie zaznam spokoju — postanowiłam.

Owinęłam się kocem, wzięłam do ręki iphone’a i napoczętego Martella (tak na wszelki wypadek) i wyszłam na balkon. Na szczęście wychodził na podwórko, więc nie było słychać gwaru miasta, widziałam natomiast inne pokoje hotelowe i przewijające się za zasłoniętymi oknami cienie. Szkoda, że Marek nie miał takiego telefonu, który odblokowuje się palcem. Wtedy byłoby mi łatwiej, bo spał przeważnie tak mocno, że nic by nie poczuł. Niestety, musiałam wykazać się inteligencją Sherlocka Holmesa i wydedukować te cztery kolejne liczby. Spróbowałam rzecz jasna 1234 i 4321, oraz podobno najbardziej popularnego hasła 0000. Nic. Daty urodzin dzieci, moja, jego, data naszego ślubu, pin do karty, kod do alarmu w domu — bez skutku. Wypiłam solidny łyk koniaku i zaczęłam się zastanawiać. I naraz — a podobno alkohol zabija szare komórki — olśniło mnie. Ulubionym filmem Marka był _2001 Odyseja Kosmiczna_, miał nawet plakat nad biurkiem w swoim gabinecie. Wystukałam na klawiaturze 2001 i iphone zalśnił niczym oko szatana. Po chwili na czarnej powierzchni rozbłysły ikonki.

Zawahałam się i dwa głosy, niby z siedzących mi przy uszach miniaturowego aniołka i diabełka, włamały się do mojej głowy:

— Nie powinnaś tego robić. Zaufanie jest podwaliną dobrego związku — mówił aniołek.

— Walić podwaliny! Musisz wiedzieć, czy coś jest na rzeczy. Inaczej oszalejesz! — namawiał diabełek.

— Kiedy zaczniesz myszkować w telefonie, nic już nie będzie takie samo. Zostaw to, bo będziesz żałować.

— Gdyby wszechświat nie chciał byś dowiedziała się prawdy, nie podsunąłby ci hasła!

— Sprawdzę tylko historię połączeń — uciszyłam oba głosy i nacisnęłam na ikonkę. Rzeczywiście, gadał z Januszem przez całe 6 minut. I potem z Anną Księgową. Nic alarmującego. Sprawy zawodowe. W sms-ach nic ciekawego, ale kto teraz sms-uje? Znalazłam jakieś informacje o promocjach z Ikei i automatyczne wiadomości z banku. Marek, podobnie jak i ja, do komunikowania się używał aplikacji what’s up.

Otworzyłam ją i zawiadomienie od Anny Księgowej wyskoczyło na pierwszym miejscu. Nie zastanawiając się, nacisnęłam na wiadomość i moim oczom ukazała się wyżyłowana kobieta w typie żony George’a Clooneya. Miała długie, czarne włosy, grube brwi i wyrazisty nos. Sterczący biust, umięśniony brzuch i zgrabne uda oblekała czerwona, koronkowa bielizna. Zatkało mnie. Odrzuciłam telefon, jakby nagle zmienił się w ogromnego pająka, ale po chwili wzięłam go ponownie do ręki i przyglądnęłam się zdjęciu dokładniej.

Musiałam obiektywnie przyznać, że kobieta miała rewelacyjne ciało i zapewne pół dnia spędzała w siłowni. Poczułam się nagle obła, sflaczała i niegodna męskiego zainteresowania. Przez sekundę doznałam nawet przebłysku zrozumienia dla Marka — jak można się było oprzeć takiej sztuce!

Przeczytałam pikantną i frywolną wymianę zdań, toczącą się pomiędzy paroma innymi zdjęciami. Jak wiele kobiet przede mną stanęłam przed faktem, że jestem zdradzana.

— Co za chuj! — powiedziałam tak głośno, że jakiś przestraszony ptak koczujący pod balkonem odfrunął ze świstem.

— Uspokój się — połajałam się w myślach. Powstrzymując łzy napływające mi do oczu, zadzwoniłam ze swojego telefonu do Iwony. Ona musiała wiedzieć, czy ta cała Anna jest istotnie księgową w firmie. Było bardzo późno, ale koleżanka odebrała od razu. Przeprosiłam, że dzwonię o takiej porze i spytałam, czy ją obudziłam.

— Spoko — odparła — robiłam sobie brzuch i kurwa, jak to rwie. Nie mogę oka zmrużyć.

Nie zwróciłam uwagi na tę informację. Iwona była wielką fanką chirurgii plastycznej i non stop coś sobie poprawiała.

— Dzwonię, bo… wybąkałam, nie wiedząc jak to ująć w słowa — bo Marek… — i wtedy rozszlochałam się na całego.

— Co z Markiem? Jezu, stało się coś? Miał wypadek? Nie żyje? — Iwona zawsze miała skłonności do dramy.

— Ale nie… żyje — odparłam, wycierając nos kocem — tylko że… pieprzy jakąś babę.

— Co? Jak to? Teraz?

— Nie, no nie teraz. W Polsce pieprzy.

Uspokoiłam się trochę i streściłam wydarzenia dnia.

— Ach, Anna — wyobraziłam sobie, jak kiwa głową — rasowa babka, ale nos do wymiany. Z profilu wygląda prawie jak ta aktorka z filmów Almodovara. Nawet raz dałam jej namiar na swojego doktora od nosów, ale chyba ją to obraziło.

— Czyli znasz ją?

— No tak, w końcu jest księgową w firmie. Podobną cholernie dobrą. Nie podejrzewałabym, że jest w typie Marka. To bardzo władcza, dominująca i pewna siebie osoba, a on chyba gustuje w takich łagodnych kobietkach jak ty.

Nie wiedziałam, czy to obraza czy komplement, ale Iwona nie kontynuowała tej myśli.

— Wiesz co, chłopy to są jednak świnie — stwierdziła. — Janusz też zaliczył aferkę. Trwało to około roku.

— Co ty — zdziwiłam się — nic mi nie powiedziałaś.

— Poznał tę lafiryndę w salonie volkswagena, kiedy kupował samochód. Młoda, z tyłkiem jak dwie brzoskwinie i nogami długimi jak ja cała.

— Jak się dowiedziałaś?

— Zaczął się dziwnie zachowywać. Pedikiur, siłownia, nagle się zrobił weganinem… Pewnego dnia pojechałam za nim taksówką i widzę ich za rączkę jak dwa gołąbeczki, idą sobie jakby nic do jakiegoś mieszkania na Woli. Spakowałam się i pojechałam do siostry, zostawiając informację na poczcie głosowej, że o wszystkim wiem i chcę rozwodu.

— I co?

— No i przyjechał w godzinę. Płakał, wił się dosłownie.

Nic dziwnego — pomyślałam cynicznie. Marek powiedział mi, że z powodów podatkowych Janusz przepisał większość majątku na żonę. Pewnie dlatego wił się i płakał.

— Co mi radzisz? — spytałam, pociągając nosem. Tłumione łzy postanowiły wydostać się innymi otworami.

— Zrób to samo. Poczekaj, aż wrócicie z Francji. Wynieś się do mamy czy gdzieś. Od razu otrzeźwieje. Te wszystkie młode dupy są dobre do pieprzenia na boku, ale nie do normalnego życia.

— Nie wytrzymam z nim ani dnia dłużej — stwierdziłam zdecydowanie. — Nie chcę z nim przebywać w tym samym miejscu. Spakuję się i pojadę do jakiegoś hotelu albo pensjonatu. Nie teraz oczywiście, ale z samego rana.

— Kurwa — jęknęła żałośnie.

— Wiem — przytaknęłam — ale nie mam w tej chwili lepszego pomysłu.

— Kurwa, jak mnie rwie — sprostowała. — Słuchaj, muszę kończyć i poszukać więcej środków przeciwbólowych. Daj mi znać, co i jak, ok? I rozłączyła się.

Zawahałam się, czy nie zadzwonić też do Dity, ale to nie był dobry pomysł. Dla niej sprawa byłaby prosta — rozwód, tak od razu. Ale zrezygnować ze związku trwającego ponad dwie dekady i który miał być aż po grób?

Pociągnęłam kolejny łyk alkoholu i postarałam się spojrzeć na swoją sytuację racjonalnie, bez emocji. Ludzie popełniają błędy, a faceci przechodzą kryzys wieku średniego. Victoria Beckham przebaczyła Davidowi, kiedy ten zdradził ją z opiekunką do dzieci. No i ci, jak im tam… Koroniewska i Dowbor. Rozeszli się, zeszli i jaka z nich wspaniała para. Kryzys. Tak, to jest kryzys, który trzeba przezwyciężyć. Ponadto nie wyobrażałam sobie samej siebie bez Marka. Nie miałam kariery ani nawet konkretnej pracy, z której mogłabym się utrzymać. Dom i firma były jego, niby co miałabym z sobą zrobić? Zaczynać od nowa w moim wieku?

Oczywiście nie mogłam tak po prostu udawać, że o niczym nie wiem i przeczekać. Postanowiłam, że zrobię to, co oznajmiłam Iwonie i z rana zniknę. Wypiłam jeszcze trochę koniaku i usnęłam na balkonie. Śniła mi się Irena Kwiatkowska, śpiewająca: _Szuja, niewykluta larwa i szcze_ż_uja. Szuja, có_ż _takiego uczyni_ł_am mu ja,_ ż_em jak tuja poder_ż_ni_ę_tam jest_” oraz żona Clooneya z wielkim nosem. Obudziłam się nad ranem z bólem karku i lekkim kacem.

Przez chwilę wydawało mi się, że wczorajsze odkrycie było jedynie snem, ale szybko uświadomiłam sobie, że tak nie jest. Poszłam do łazienki i spojrzałam w lustro — czerwona twarz, podpuchnięte oczy — jednym słowem, nędza i rozpacz. Nie było czasu na zrobienie czegoś z tą ruiną samej siebie, więc tylko obmyłam się zimną wodą i przepłukałam usta.

Cichaczem, żeby nie obudzić Marka, spakowałam walizkę. Napisałam mu wiadomość — _Wiem o księgowej. Słyszałam waszą rozmowę, widziałam zdjęcia na what’s up. Nie mogę na ciebie patrzeć. Muszę ochłonąć._ I wymknęłam się z pokoju. Recepcjonistka spojrzała na mnie przelotnie, kiedy szybkim krokiem przemierzałam lobby. Wyszłam na zewnątrz i skierowałam się prosto do stojącej przy chodniku taksówki.

Kierowca poderwał się z siedzenia i pomógł mi włożyć bagaż do środka.

— Gdzie pani sobie życzy? — spytał.

Ha, dobre pytanie. Nie miałam doświadczenia w takich sprawach, jak zostawianie niewiernego męża, więc nie zaplanowałam, gdzie się udać.

I nagle mnie olśniło.

— Proszę na dworzec — powiedziałam — muszę złapać autobus do Baignes.3

Autobus był w połowie pusty, więc rozparłam się wygodnie na dwóch siedzeniach. W kieszeni telefon buczał jak zwariowany — to dzwonił Marek. Nie odbierałam z mściwą satysfakcją. Wreszcie buczenie ucichło i rozległ się sygnał otrzymanej wiadomości.

_To bardzo niedojrzałe tak znikać. Odezwij się, jak odzyskasz zdrowy rozsądek._ Zatrzęsłam się z oburzenia. Ja się niedojrzale zachowuję? Czy to ja mam romans z sobowtórem żony Clooneya? Jak on śmie strofować mnie niczym małe dziecko? Włożyłam telefon do torebki i postanowiłam się zrelaksować. Wróciłam wspomnieniami do czasów, kiedy razem z Ewą, najlepszą wtedy przyjaciółką, spędzałyśmy wakacje w Baignes.

Skończyłyśmy liceum o profilu romanistycznym i postanowiłyśmy wybrać się do Francji autostopem. Ja nie pozwoliłabym swojej córce na taką eskapadę, ale wtedy nikt nie przejmował się handlarzami żywym towarem czy terrorystami.

Myślałyśmy o dostaniu się do Paryża, ale pewien bardzo sympatyczny kierowca sportowego porsche namówił nas na Bordeaux. Po drodze stanęliśmy na kawę w Baignes i wtedy Ewę i mnie tak zachwyciło to miasteczko, że zdecydowałyśmy się zostać i poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Weszłyśmy do sklepu, by zasięgnąć języka i tam właśnie spotkałyśmy Marie.

— Panienki, nie będziecie spać w żadnym namiocie — oznajmiła. — Mam wolny pokój na farmie i możecie się tam zatrzymać.

Rozpłynęłyśmy się w podziękowaniach, ale ona tylko machnęła spracowaną, pokrytą delikatnymi zmarszczkami ręką i zgarnęła nas do wysłużonego peugeouta. Po kilku minutach dotarłyśmy do jej domu — solidnego, kamiennego budynku z drewnianymi okiennicami, który otaczały pomieszczenia gospodarcze. Zdążyła nam już powiedzieć że jest wdową, ma jednego syna i oboje prowadzą gospodarstwo oraz niewielką fabryczkę niespecjalnej jakości wina kupowanego przez wytwórnie koniaku. Z niesprzedanych nadwyżek powstawał aperitif o nazwie _Pineau de Charentes_.

Kiedy wysiadłyśmy z samochodu i wlokłyśmy swe walizki, wzniecając kurz na podjeździe, w drzwiach ukazał się wspomniany syn Marie, Gill. Słońce padało prosto na niego i otaczało promieniami jak jakąś niebiańską istotę. Na ten widok ucho walizki wysunęło mi się z ręki i bagaż ciężko opadł na drogę. Gill pospieszył z pomocą, a kiedy nasze oczy się spotkały, wiedziałam już, że jestem zakochana.

— Czysty Harlequin — kręciła głową Dita, kiedy opowiadałam jej tę historię. — Jesteś pewna że tak było, czy mieszasz prawdę z tymi romansami, które tłumaczysz?

Zaśmiewałyśmy się obie z tego, jak nastolatki potrafią być infantylne.

— Gill pewnie jest teraz starszym panem z wąsiskiem i brzuchem, a do tego łysym — dodałam wtedy. Usiłowałyśmy znaleźć go w internecie, ale bez skutku. I dobrze, bo jednak wolałam zachować go we wspomnieniach jako pięknego młodzieńca o urodzie Alaina Delona.

Pokochałam Marie i życie na farmie. Wstawałyśmy z Ewką skoro świt i pomagałyśmy gospodyni przy drobnych pracach, takich jak karmienie kur czy robienie śniadania. Potem pożyczonymi od niej rowerami jeździłyśmy po okolicy albo opalałyśmy się nad rzeką.

Wieczorami podrywałyśmy lokalnych chłopaków na potańcówkach, choć ja czekałam tylko na początek nocy. Wtedy wymykałam się z Gillem na spacery po łąkach albo na dach stodoły, gdzie wpatrywaliśmy się w gwiazdy. On nie był taki, jak inni młodzi mężczyźni z którymi się wcześniej umawiałam. Tamci byli zawsze napaleni, skorzy do obłapiania i z wieczną erekcją. Gill nawet nie spoglądał ukradkiem na mój biust. Owszem, całowaliśmy się, ale on nigdy nie naciskał na nic więcej. Dla mnie oznaczało to, że nie chodzi mu tylko o seks, ale że naprawdę mnie lubi. Nie byłam już wtedy dziewicą, tego balastu pozbawił mnie daleki kuzyn podczas jakiejś imprezy, ale Gill nigdy o to nie spytał i nie doszło między nami do zbliżenia.

Początkiem września musiałyśmy wracać, bo obie zaczynałyśmy studia na romanistyce. Obiecaliśmy sobie z Gillem, że będziemy do siebie pisać i dzwonić, ale wtedy utrzymanie kontaktu na odległość nie było tak proste jak dziś. Istniały już telefony komórkowe o gabarytach pilota do telewizora, ale rozmowy były drogie. Do tego pochłonęły mnie studia i na orbicie pojawił się Marek — wysoki i przystojny obiekt zainteresowania wielu moich koleżanek.

— Hej — tak zagadnął mnie po raz pierwszy w barze, gdzie spotykało się całe uniwersyteckie bractwo. — Czy bardzo bolało?

— O co ci chodzi? — popatrzyłam na niego jak na idiotę.

— Kiedy spadłaś z nieba na ziemię — odparł pewnym siebie tonem.

Zaczęłam się śmiać.

— Co za durny tekst — powiedziałam. — Skąd go wytrzasnąłeś? Czy kiedykolwiek zadziałał?

On także się roześmiał i podał mi rękę.

— Marek — przedstawił się. — Napijesz się czegoś?

Kilka godzin później odprowadzał mnie z baru do domu, a pod drzwiami poprosił o numer telefonu, który oczywiście dostał.

— Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak — powiedział na odchodne.

— Na jakie pytanie? — zdziwiłam się.

— Czy mój tekst działa — odparł z uśmiechem. — Sama jesteś na to dowodem.

Gill odszedł więc w niepamięć, a ja zadurzyłam się w Marku. A potem pękła prezerwatywa i zaszłam w ciąże. No dobrze… przyznam się. Nie pękła, bo jej nie było. Zaryzykowaliśmy i stało się. To było w dwa lata po naszym pierwszym spotkaniu i uchodziliśmy za zgodną parę, rokującą na to, by przetrwać ze sobą przez całe studia, pobrać się i żyć długo i szczęśliwie.

Nikt nie uznał więc tej wpadki za jakąś wielką tragedię, ot po prostu przyspieszyła to, co i tak stać się miało. Marek po rycersku oświadczył się, choć to już nie były czasy, kiedy panna z brzuchem narażona była na ostracyzm, szczególnie w dużym mieście. Ale jego rodzice ani słyszeć nie chcieli, że najpierw urodzę, a potem ślub. Oboje już wtedy wiekowi i głęboko religijni, dosłownie zmusili nas do szybkiej kościelnej ceremonii. Moja matka, która każdą wiarę uważała za opium dla ludu, odmówiła uczestnictwa w tej — jak się wyraziła — szopce.

Oczywiście o białej sukni i welonie mowy być nie mogło, to było zarezerwowane dla dziewic, lub przynajmniej dla tych, które za takie mogły uchodzić. To miał być szczęśliwy dla mnie dzień, a tymczasem szłam do ołtarza w łososiowej, szkaradnej sukni, przywitana u celu przez księżula, który nie omieszkał rzucić srogim okiem na mój wystający brzuch.

Byłam tak pogrążona we wspomnieniach, że ani się nie spostrzegłam, kiedy autobus zjechał z szerokiej dwupasmówki i wtoczył się na jednokierunkową, prawie pustą drogę. Po jakichś piętnastu minutach wolno wjechał do Baignes. Razem ze mną wysiadły tam dwie młode dziewczyny. Obrzuciły mnie zaciekawionym spojrzeniem i trajkotając coś między sobą, ruszyły szybko przed siebie.

Rozejrzałam się wkoło, odnosząc wrażenie, że przeniosłam się w przeszłość. Prawie nic się nie zmieniło od czasu mojej ostatniej wizyty — te same kamienne, wyblakłe domy o oknach zasłoniętych drewnianymi okiennicami, ten sam niewielki ryneczek ze stojącą pośrodku drewnianą konstrukcją, pod którą targowano jedzeniem w niedzielne poranki, ta sama senność i spokój.

Na placu znajdowało się ujęcie wody z zardzewiałą pompą i kranikiem, z którego napiłam się łapczywie. Pierwsze uderzenie kaca — pomyślałam.

Ruszyłam wolno wąską drogą pomiędzy boulangerie a sklepem z mydłem i powidłem, kierując się w stronę farmy Marie. Roiłam sobie, że będzie w domu, pachnąca mąką z wyrobionego właśnie chleba, roześmiana, gotowa mnie przytulić i wysłuchać, co działo się ze mną przez ostatnie dwadzieścia kilka lat. Ale kiedy zziajana i spocona dotarłam w pobliże jej farmy, od razu zdałam sobie sprawę, że jest opuszczona.

Usiadłam na walizce i otarłam czoło. Jaka byłam głupia wyobrażając sobie, że tylko moje życie się zmieniło, a inni utknęli w miejscu. Minęły prawie trzy dekady, nie kilka miesięcy. A może Marie wciąż tu mieszka, tylko się gdzieś przeprowadziła? — pomyślałam z nadzieją. Postanowiłam zajrzeć do najbliżej położonego domu, aby o to wypytać. Miałam szczęście, bo na zewnątrz bawiło się dziecko, a żwawa Francuzka rozwieszała pranie.

— _Bonjour madame_ — zagadnęłam — przepraszam, czy wie pani może, co stało się z rodziną Donnard, która mieszkała na tamtej opuszczonej farmie?

Kobieta spojrzała na mnie podejrzliwie, ale podeszła do płotu.

— Jeszcze pięć lat temu była zamieszkana — odpowiedziała — ale Marie umarła, a jej syn Gill wyjechał do Ameryki.

— Umarła… — westchnęłam i poczułam, jak łzy wypełniają mi oczy — tak mi przykro.

— Rak — pokiwała głową. — Cholerstwo. Walczyła długo, ale w końcu się poddała. A pani… znała ją?

— Mieszkałam u niej przez kilka miesięcy, wieki temu — odparłam. — Przejeżdżałam tędy i… pomyślałam, że sprawdzę, co u niej i jej syna.

Francuzka podniosła powątpiewająco brwi, ale nic nie powiedziała. Pewnie wydało jej się to dziwne.

— A Gill — kontynuowałam — ożenił się?

— Ale — prychnęła. — Gill jest starym kawalerem, to znaczy przepraszam, teraz się mówi „singlem”. Farma wciąż należy do niego, mam nawet klucze. Poprosił mnie, bym od czasu do czasu zaglądała i sprawdzała, czy wszystko w porządku, ale co tam się może dziać? Ptaki się zalęgły po stodołach i tyle. Mam do niego numer telefonu, chce pani? — najwyraźniej ochrona danych osobowych nie była dla niej problemem.

— Nie, dziękuję — uśmiechnęłam się — pójdę już. Czy znajdę tu jakiś pokój, by się zatrzymać na noc?

— Pewnie tak, jest w okolicy sporo osób, co wynajmują na tym, no, airbnb czy coś w tym stylu. Niech pani idzie do sklepu. Elodie, właścicielka, wszystko wie.

Podziękowałam i zawróciłam w stronę miasteczka. Telefon znów zabuczał, ale to nie był Marek tylko nasze dzieci — Jarek i Weronika. Jarek na grupie na what’s up życzył nam miłego wypoczynku, a Weronika wysłała ikonkę uśmiechniętej buźki. Po kilku minutach Marek przesłał obrazek podniesionego w górę kciuka, domyśliłam się więc, że dzieci nic nie wiedzą o tym, co zaszło między nami. Nie byłam w stanie dołączyć się jak gdyby nigdy nic do tej wymiany informacji i całusków, więc po prostu wsadziłam telefon z powrotem do kieszeni.

Sklep wspomniany przez Francuzkę był zamknięty, a na drzwiach powiewał napis: wracam po lunchu. Pięknie. Od razu poczułam się głodna, więc postanowiłam coś zjeść i przeczekać do czasu, kiedy Elodie wróci. Pamiętałam, że w samym centrum była kiedyś restauracja. Teraz na jej miejscu znajdowała się smętna tawerna bez szyldu, ale przynajmniej z otwartymi drzwiami. Przy jednym ze stolików wystawionych na zewnątrz siedział posępnie wyglądający mężczyzna, który wpatrzony w dal kopcił cygaro.

Opadłam z ulgą na krzesło i rozglądnęłam w oczekiwaniu na obsługę.

— Restauracja zamknięta — rzucił mężczyzna, nawet na mnie nie patrząc.

— A o której będzie otwarta? — spytałam.

— Może już nigdy — odparł. — Pieprzony kucharz zadzwonił, że dostał pracę w Pontigniac i zaczyna tam już dziś. Zastanawiam się właśnie, czy nie podpalić tej budy i nie dostać przynajmniej pieniędzy z ubezpieczenia.

Co za dziwak — pomyślałam, a głośno spytałam — Czy jest tu jakieś inne miejsce, gdzie dostanę coś do jedzenia?

— Boulangerie otwiera się o drugiej — burknął.

Spojrzałam na zegarek — była dopiero dwunasta.

Nagle doszło do mnie, że nie wytrzymam kolejnych dwóch godzin o pustym żołądku, nie mam siły, by ruszyć się z miejsca, że obdziera mnie but, a do tego moje małżeństwo wisi na włosku. Nie wiem, co w tym momencie wydawało mi się najgorsze. Wszystkie te nieszczęścia uderzyły mnie nagle jak obuchem w głowę i zupełnie niespodziewanie rozpłakałam się jak małe dziecko.

Mój wybuch poruszył nieczułego Francuza, który niepewnie podniósł się z krzesła i podszedł do mnie z przestrachem w oczach.

— Madame — wymamrotał — nie miałem pojęcia, że jest pani aż tak głodna… zaraz przyniosę z kuchni chleb i ser, i co tam jeszcze znajdę. A może kawy?

— Przepraszam — łkałam, wycierając nos ręką i usiłując zatrzymać łzy, mrugając gwałtownie powiekami.

Kiedy chcesz powstrzymać płacz, wyobraź sobie, że wszyscy wkoło ciebie są nadzy — powiedziała mi kiedyś jakaś koleżanka jeszcze w liceum. Popatrzyłam na stojącego obok mężczyznę o haczykowatym nosie i pochylonej posturze, i rzeczywiście myśl o nim bez ubrania wbrew samej sobie trochę mnie rozbawiła.

— Czy mogę skorzystać z toalety? — spytałam już spokojniej.

Zaprowadził mnie do środka restauracji, gdzie w niewielkiej łazience opłukałam twarz i wysiąkałam nos. Spojrzałam na siebie w lustrze. Weź się w garść — pomyślałam. — Przetrwałaś komunizm, lata dziewięćdziesiąte, dwa porody. Przetrwasz i to.

Wyszłam i zastałam Francuza przy ekspresie do kawy i desce z serem.

— Wiem, że to brzmi zabawnie jak na właściciela restauracji, ale nie mam pojęcia o gotowaniu — przyznał rozbrajająco — w innym razie przygotowałbym pani coś na ciepło.

— Ja za to świetnie gotuję — odparłam.

— To wspaniale — ucieszył się. — Jeśli ma pani ochotę, proszę iść do kuchni i sobie coś przyrządzić.

— Naprawdę? — zdziwiłam się, a w brzuchu głośno mi zaburczało.

— Tak, proszę się nie krępować — potwierdził, wskazując mi ręką drzwi prowadzące do kuchni. — Ja tymczasem przyniosę tu pani walizkę. A w ogóle mam na imię Gerard — podszedł do mnie niezgrabnie i wyciągnął rękę — proszę mi mówić po imieniu.

— Natalia… Nathalie. — poprawiłam się. — Dziękuję.

Kiedy po pół godzinie wyszłam na zewnątrz, dzierżąc dwa talerze z łososiem, makaronem, pomidorami i bazylią, Gerard czekał przy stoliku z otwartą butelką białego wina i dwoma kieliszkami. I tak siedzieliśmy i jedliśmy razem lunch, dwoje zupełnie obcych sobie ludzi, którzy spotkali się tylko dlatego, że mój mąż miał romans z sobowtórem żony George’a Clooneya.

— Skąd się tu wzięłaś, Nathalie? — zapytał po chwili Gerard. — Nie wyglądasz na zagubioną turystkę, mimo walizki.

— A jak wyglądam? — pociągnęłam łyk zimnego wina. Było rewelacyjne.

— Jak kobieta na skraju załamania nerwowego — odparł, nawiązując chyba do tytułu filmu.

— Cóż, jeszcze wczoraj byłam szczęśliwą mężatką z dwudziestoparoletnim stażem, spędzającą z mężem uroczy weekend w Bordeaux. Dziś jestem idiotką, która odkryła, że jej mąż ma romans ze swoją księgową i która nie potrafiła się z nim skonfrontować i zwiała — podsumowałam.

Jego twarz zasłonięta siwiejącą szczeciną ani drgnęła, jakby była to najnormalniejsza informacja pod słońcem.

— Świetnie mówisz po francusku, ale wyczuwam obcy akcent.

— Jestem Polką. A francuskiego uczę się całe życie i używam w pracy — wyjaśniłam.

— Och — zainteresował się — jesteś nauczycielką?

— Nie, tłumaczę książki. Głównie ckliwe romansidła.

Zapadła cisza, więc wróciliśmy do naszego lunchu. Dopiero po dłuższej chwili Gerard odezwał się.

— Zdrada to straszna rzecz. Łamie serce na zawsze. Dlaczego przyjechałaś właśnie do Baignes?

— Reklamował się w gazetach jako azyl dla zdradzanych żon — zdobyłam się na kwaśny żart i oboje uśmiechnęliśmy się krzywo.

— Prawda jest taka, że spędziłam tu kiedyś wspaniałe lato, bardzo dawno temu — dodałam. — Poznałam kilkoro ludzi, z którymi urwałam kontakt. Zapragnęłam ich zobaczyć, ale już ich tu nie ma. Rodzina Donnard.

— Aaa… I co masz zamiar dalej robić? — zainteresował się.

— Chciałabym zatrzymać się tu na noc. Znasz może kogoś, kto ma pokój do wynajęcia?

Zmarszczył czoło i chwilę milczał, po czym odezwał się niepewnie:

— Może zatrzymałabyś się u mnie? Na górze jest niewielki pokoik z łazienką, nie jest to co prawda czterogwiazdkowy standard, ale na krótki czas się chyba nada.

— Wspaniale — ucieszyłam się — dziękuję. Oczywiście zapłacę.

— Ale skąd — machnął ręką — naprawdę nie trzeba.

Nalegałam chwilę, ale kiedy stanowczo zaprotestował, wpadłam na pomysł.

— A może w takim razie pomogę ci dziś w kuchni? Skoro nie ma kucharza a ty nie potrafisz gotować…

Spojrzał na mnie z zainteresowaniem.

— Nie miałabyś nic przeciwko temu? Mam pomoc kuchenną, Anne. Sprytna dziewczyna i może jakoś dałaby sobie sama radę dopóki kogoś nie znajdę, ale jeśli zgłaszasz się na ochotnika…

— O tak — potaknęłam ochoczo — w domu urządzałam wystawne bankiety, więc jestem bardzo zorganizowana. Czy masz tutaj duży ruch?

Machnął ręką lekceważąco.

— Jak widzisz, Michelin to nie jest. Mam niewielu gości, to zazwyczaj miejscowi, którzy zjedzą, co im się poda. Czasem zajrzą jacyś turyści. Nie mam nawet stałego menu, to co podaję w danym dniu wypisane jest na tablicy.

— Świetnie. Wobec tego… dziękuję — podałam mu rękę, którą uścisnął sztywno.

— Chodźmy — podniósł się z krzesła — pokażę ci pokój.9

Do przyjazdu Dity zdarzyło się kilka wartych odnotowania sytuacji. W środę rano, kiedy zabrałam się do tłumaczenia kolejnych stron romansidła, znów zadzwonił prehistoryczny telefon. Gerard nie odbierał, więc po kilku dzwonkach zrezygnowana zeszłam na dół i podniosłam słuchawkę.

— Hallo — odezwał się męski głos — czy to restauracja w Baignes?

— Tak — odparłam — w czym mogę pomóc?

— Mielibyście trzydzieści wolnych miejsc na lunch?

— Słucham? — nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.

— Trzydzieści miejsc na lunch — powtórzył głośniej. — Jestem właśnie z grupą Anglików na zamku. Po zwiedzaniu mieliśmy zjeść lunch w _Bistro Régen_t w Pontignac, ale mają tam problem z prądem czy coś… Jakaś miła starsza pani, chyba tu pracuje, poleciła mi waszą restaurację.

Czyżby hrabina? — uśmiechnęłam się w duchu na myśl, że ktoś mógłby pomylić ją z klasą pracującą.

Już miałam grzecznie odmówić i powiedzieć, że nie otwieramy aż do dziewiętnastej, ale w tej samej chwili przed oczami zawirowały mi euro i przeliczyłam w głowie, ile można by na tym zarobić.

— O której ten lunch? — spytałam.

— O pierwszej trzydzieści może być? Mam budżet dwadzieścia pięć euro na osobę. Przystawka, główne i lampka domowego wina. Pasuje?

— Pasuje — potwierdziłam, patrząc na zegarek. Była dopiero jedenasta. Wystarczająco dużo czasu, o ile Gerard jest w domu.

— Super, to widzimy się później.

Zadzwoniłam na komórkę Gerarda, który na szczęście był na miejscu i natychmiast pojawił się w kuchni. Wytłumaczyłam mu szybko o co chodzi, a potem przebiegłam wzrokiem spiżarnię, zastanawiając się, co mogę przygotować z naszych zapasów. Zaalarmowana telefonicznie Anne przybiegła od razu i zaczęła kroić warzywa na zupę cebulową. Znałam Anglików na tyle, by wiedzieć, że nie lubują się w daniach z innych krajów niż ich własny. Pamiętałam, jak Dita śmiała się, że angielscy turyści za granicą najchętniej jedzą _fish and chips,_ lekceważąc lokalną kuchnię.

O ile ryba z frytkami brzmi jak najprostsza potrawa na świecie, to zadanie wcale nie jest takie łatwe. Są nawet światowe konkursy i nagrody za przygotowanie najlepszej wersji. Kiedyś robiłam ją dla Anglików, których Jarek poznał na jakimś kursie IT. Zdradzili mi, że dla najlepszego efektu panierka powinna być zmieszana z piwem. Także frytki są inne niż francuskie. Francuskie są cieniutkie, a Anglicy lubią grube i krótkie, tak zwane _chunky chips_.

— Gerard — zakomenderowałam — skombinuj mi trzydzieści pięć porcji fileta z dorsza. Podamy zupę cebulową i angielskie tradycyjne _fish and chips_ z puree z zielonego groszku. Mam nadzieję, że nie ma w tej wycieczce wegan ani wegetarian, ale nawet gdyby, to zrobię im coś na poczekaniu.

Reszta, jak się to mówi, jest historią. Punktualnie o trzynastej trzydzieści na niewielki ryneczek zajechał wycieczkowy autobus _Aquitaine Tour_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: