Od pierwszego wejrzenia - ebook
Od pierwszego wejrzenia - ebook
Panna Margery jest pokojówką. Pracowała już w wielu domach kobiet z towarzystwa i była świadkiem licznych skandalizujących romansów. Jest co prawda zadowolona ze swojego zajęcia, ale w duchu marzy o innym życiu, pełnym pasji i uniesień niczym w gotyckich powieściach. Kiedy sir Henry Ward zaczyna z nią flirt, Margery pozwala się adorować i szybko dla niego traci głowę. Nie domyśla się jednak prawdziwej przyczyny zainteresowania arystokraty…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-0776-8 |
Rozmiar pliku: | 880 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Koło Fortuny: Los obraca swe koło
Londyn, kwiecień 1817 roku
Mężczyzna siedzący przed panem Churchwardem miał reputację człowieka niebezpiecznego i bezwzględnego, ale też inteligentnego i opanowanego. Churchward wiedział co nieco o jego życiu. Baron Henry Wardeaux był żołnierzem. Zdradzał to sposób, w jaki się wypowiadał: mówił krótko i zdecydowanie, tak jakby wydawał komendy. Walczył pod Wellesleyem podczas wojny na Półwyspie Iberyjskim, gdzie ze względu na umiejętność wznoszenia wojskowych fortyfikacji znany był jako Inżynier. Zajmował się też inną robotą, o której mówiono szeptem – robotą poza liniami wroga. Pan Churchward, choć był prawnikiem, czyli człowiekiem mającym do czynienia z faktami i liczbami, wierzył w historie, które opowiadano o Henrym Wardeaux.
– Tak więc, proszę pana – powiedział teraz, siadając wygodniej w fotelu i krzyżując elegancko obute nogi – pytanie brzmi: czy znalazł pan dowód na to, że panna Mallon jest wnuczką lorda Templemore?
Od razu przeszedł do rzeczy, pomyślał Churchward. Żadnych uwag o pogodzie, żadnych pytań o zdrowie. Wardeaux nigdy nie marnował słów.
Prawnik nieco nerwowo przesunął na biurku papiery i odchrząknął.
– Jak dotąd, milordzie, nie znaleźliśmy takiego dowodu – powiedział, usiłując nie dać po sobie poznać, że jest nieco urażony.
Dwa dni temu zjawił się u pana Churchwarda człowiek z informacją, jakoby wnuczka hrabiego Templemore, zaginiona przed dwudziestu laty, żyje, ma się dobrze i pracuje jako pokojówka u pewnej damy w Londynie. Po czym nastąpiły dwa dni gorączkowych działań mających na celu potwierdzenie prawdziwości tej informacji.
Była to wieść zaskakująca, wieść wskrzeszająca nadzieje starego hrabiego, która wpłynęła na poprawę jego zdrowia. Stary hrabia, otrzymawszy ją, natychmiast posłał swego chrześniaka i spadkobiercę Henry’ego Wardeaux do Londynu. Gdyby wieść okazała się prawdziwa, Henry przestałby w jednej chwili być dziedzicem fortuny hrabiego, gdyż tytuł Templemore’ów był jednym z nielicznych w kraju, które mogły być dziedziczone w linii żeńskiej.
Churchward był ciekaw, jak Wardeaux odebrałby fakt utraty ogromnego spadku po Templemorze.
– Jeżeli nie znalazł pan jeszcze dowodu, to co pan znalazł? – zapytał Wardeaux.
Prawnik westchnął ciężko.
– Dowiedzieliśmy się bardzo wiele o przybranej rodzinie panny Mallon, milordzie. I nie są to informacje napawające optymizmem.
Na ustach lorda pojawił się nieznaczny uśmiech.
– Naprawdę?
– Jej starszy brat prowadzi sklep, który jest przykrywką dla handlu rzeczami kradzionymi – powiedział Churchward. – Średni brat pracuje w tawernie jako pomocnik barmana, a najmłodszy... – Churchward pokręcił głową ze smutkiem. – Nie istnieje rodzaj przestępczości, w jaki by nie był zamieszany. Rozboje, oszustwa, kradzieże...
– Dlaczego więc nie siedzi w więzieniu?
– Bo potrafi się sprytnie wywinąć i uniknąć kary – odrzekł prawnik.
Tym razem Henry Wardeaux roześmiał się głośno.
– I z takiej złodziejskiej jaskini pochodzi wnuczka i dziedziczka fortuny lorda Templemore?
– To całkiem prawdopodobne – przyznał pan Churchward.
Wszelkie poszlaki wskazywały na to, że Margery Mallon to naprawdę lady Marguerite Saint-Pierre, lecz on nie lubił poszlak. Nie dostarczały one bowiem nigdy stuprocentowego potwierdzenia. Pragnął świadków, pisemnego świadectwa, a nie zaledwie wyblakłego miniaturowego portreciku i broszki wysadzanej granatami, których dostarczył mu informator.
Churchward wziął teraz do ręki gęsie pióro leżące na biurku. Nigdy dotąd podczas całej swojej prawniczej kariery nie miał do czynienia z taką sprawą. Po tym jak córka hrabiego dwadzieścia lat temu została zamordowana, a jej czteroletnie dziecko porwane, nikt nie spodziewał się zobaczyć małej Marguerite ponownie. Nikt, ani policjanci z Bow Street, ani prywatni detektywi, których wynajmował hrabia, nie byli w stanie wpaść na jej trop.
Wardeaux poruszył się lekko w fotelu.
– Skoro pan nie potrafi dowieść, że panna Mallon jest wnuczką jego lordowskiej mości, będę to musiał zrobić ja.
– Gdyby dał mi pan więcej czasu, milordzie... – zaczął Churchward, lecz Wardeaux podniósł rękę gestem tak władczym, że prawnik zamilkł.
– Nie mamy czasu – powiedział, a w jego spokojnym głosie pojawił się stalowy ton. – Pan hrabia chce bardzo szybko spotkać się i połączyć ze swoją wnuczką.
Pan Churchward wiedział, skąd ten pośpiech ciężko chorego hrabiego, jednak mimo to się zawahał. Znał Margery Mallon i oddając jej sprawę w ręce Henry’ego, czuł się tak, jakby rzucał ją wilkom na pożarcie.
– Milordzie... – spróbował ponownie.
Wardeaux czekał, a prawnik wyczuwał jego zniecierpliwienie. Lord był człowiekiem twardym i zimnym, z którego charakteru życiowe doświadczenia wykorzeniły wszelką delikatność.
– Dziewczyna nie ma pojęcia o swoim pochodzeniu – ostrzegł Churchward. – Zgodnie z tym, czego się dowiedziałem, jest całkiem... – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa – ...całkiem niewinna.
Lord spojrzał na prawnika surowym wzrokiem.
– Rozumiem – powiedział powoli, po czym wstał i zapytał: – Gdzie ją znajdę?ROZDZIAŁ PIERWSZY
Księżyc: Uważaj, bo nic nie jest takie, jak się z pozoru wydaje
W chwili gdy Margery schodziła po schodach dla służby do sutereny domu uciech pani Tong, zegar na wieży Świętego Pawła wybijał dziesiątą. Margery zwykle odwiedzała Świątynię Wenus za dnia, gdy nie było klientów i gdy kurtyzany odpoczywały w swoich pokojach przed czekającą je nocną pracą, dzisiaj jednak przybyła dopiero wieczorem. Dziewczęta pani Tong były hojne, czego nie dało się powiedzieć o ich chlebodawczyni. Wpuszczały Margery do swoich pokojów i pozwalały jej zabierać suknie, kapelusze, rękawiczki – wszystko, czego już nie używały – w zamian za świeże ciastka i słodycze, które Margery przygotowywała własnoręcznie.
Dziś wieczorem przyniosła kandyzowanego ananasa oraz ciasteczka marcepanowe posypywane cukrem, a także małe neapolitańskie przysmaki składające się z ciasta biszkoptowego i dżemu.
Weszła tylnymi schodami do buduaru na pierwszym piętrze. Pokój ten cieszył oczy kolorami, znajdowały się tu bowiem poduszki obciągnięte jedwabiem w barwach fioletu i złota, a okna zasłaniały czerwone aksamitne story. W powietrzu unosił się zapach perfum i wosku ze świec i panował tu gwar rozmów. Dziewczęta były gotowe do nocnej pracy, jednak omal nie omdlewały z łakomstwa i rozkoszy na widok łakoci, które Margery przyniosła w swoim koszu. Rozbiegły się też zaraz do swych pokoi, by przynieść szale i rękawiczki i wymienić je na ciasteczka.
– Dziewczęta! Dziewczęta! – Pani Tong wpadła do pokoju z impetem godnym cyrkowego tresera dzikich zwierząt. – Panowie już przybyli. – Klasnęła w dłonie. – Panno Kitty, pyta o ciebie lord Carver. Panno Martho, proszę tym razem oczarować lorda Wiltona. Panno Harriet – tu pozwoliła sobie na znaczący uśmieszek – książę Tyne jest bardzo z ciebie zadowolony.
Po tych słowach pani Tong, obciągnąwszy co poniektórej z dziewcząt dekolt i podkasawszy tu i ówdzie spódnice, posłała dziewczęta do salonu. A one poszły, rozmawiając cicho – w chmurze perfum, machając na do widzenia Margery i oblizując palce z cukru. Margery patrzyła, jak zbiegają po głównych schodach niczym stadko różnobarwnych rajskich ptaków. Przyzwyczajona do chodzenia wejściem dla służby, tylko raz w życiu widziała salony recepcyjne tego domu schadzek. Wydały jej się luksusowe i tajemnicze, stanowiły inny, niebezpieczny świat.
Pokój opustoszał, rozmowy ucichły. Pani Tong spojrzała przelotnie na Margery, niczym handlarka, która zna cenę każdej rzeczy i zdaje sobie sprawę, że tutaj nie ma nic godnego jej uwagi. Wiedziała, co myśli pani Tong. Od lat spotykała się z nieprzychylną oceną swej urody. Była drobna i nieatrakcyjna, podobna do myszy. Nikt nigdy nie zadał sobie trudu, by popatrzywszy na nią raz, spojrzeć na nią po raz drugi. Była do tego przyzwyczajona i nie przejmowała się tym, bo dobry wygląd, jak nieraz się przekonała, potrafił być przyczyną nie lada problemów.
– Najlepiej już sobie idź. – Pani Tong włożyła do ust marcepanowe ciasteczko i zamrugała z rozkoszą, gdy cukier roztopił jej się na języku. – I koniecznie zejdź tylnymi schodami – dodała ostro, gdyż cukier najwidoczniej nie osłodził jej nastroju. – Nie chcę, by którykolwiek klient pomyślał, że pracujesz dla mnie. – Chwyciła rąbek złocistej sukni zwisający z kosza Margery. – Czy to ta marnotrawna Kitty to wyrzuciła? Mogłaby się w tym pokazać jeszcze nie raz. – Pociągnęła za rąbek i suknia spłynęła na podłogę niczym wodospad składający się ze złocistej materii i koronek. – No idź już. I zostaw te ananasy w cukrze.
– Nie będzie sukni, nie będzie ananasów – odrzekła stanowczo Margery.
Pani Tong wzniosła oczy do nieba, ale zwinęła suknię i cisnęła nią w Margery, która ją zręcznie złapała.
– Wezmę też marcepany – dodała, wyjmując je z kosza.
Zamykając za sobą drzwi i wychodząc na podest, Margery po raz ostatni spojrzała na panią Tong, gdy ta, siedząc w fotelu, w przekrzywionej peruce i z rozsuniętymi nogami, wciskała sobie do ust smakołyki z taką zachłannością, jakby od dawna nic nie jadła.
Na pogrążonym w półmroku podeście panował spokój. Dziewczęta na dole zabawiały klientów, flirtując z nimi i częstując ich winem. Z salonu dobiegała muzyka i śmiechy. Margery skierowała się cicho w stronę schodów dla służby. Odgłos jej kroków tłumił gruby dywan. Gdyby nawet – wskutek skąpstwa pani Tong – straciła złocistą suknię, to i tak dziś sporo zyskała. Trzy pary rękawiczek, dwa kapelusze, dwie inne suknie, z których jedna była rozdarta – być może w trakcie miłosnych igraszek, piękny jedwabny szal, trochę poplamiony winem, a także trochę bielizny. Na widok tej ostatniej Margery się zdziwiła, bo dziewczęta twierdziły, że jej nie noszą.
Jej brat, Billy, będzie z niej zadowolony, zyskała bowiem wiele przedmiotów na sprzedaż. Billy wraz z żoną prowadził na Giltspur Street sklep z używaną odzieżą i innymi używanymi rzeczami. Margery nigdy nie zadawała zbyt szczegółowych pytań o jego interesy. Podejrzewała jednak, że handluje też kradzionym towarem. Jednak wobec niej był uczciwy i płacił dobrze za to, co przynosiła.
Postanowiła, że jutro, w dzień wychodnego, zaniesie mu to, co dostała, i zje z Billym, Alison i ich dziećmi podwieczorek. Teraz jednak musiała wracać na Bedford Street. Lady Grant była bardzo dobrą panią, jednak nawet ona oburzyłaby się, gdyby wiedziała, że jej pokojówka odwiedza regularnie dom rozpusty.
Margery, zmierzając ku schodom, w połowie podestu potknęła się. Kosz przechylił jej się w ręku, a złocista suknia, która znajdowała się na jego wierzchu, wypadła i niczym balon poszybowała w dół, lądując lekko na marmurowej posadzce holu na parterze.
Zawahała się. Nie chciała stracić drogiej jedwabnej sukni, za którą dała trzy paczuszki słodyczy. Z drugiej jednak strony nie chciała też zapuszczać się w tę część domu, w której nie wolno jej było bywać. Gdyby złamała zasady, pani Tong mogłaby jej więcej nie wpuścić, odcinając od bardzo dobrego źródła zarobkowania.
Powoli i ostrożnie, na palcach, Margery zaczęła schodzić głównymi schodami. Była już w połowie drogi, gdy z góry dobiegł ją jakiś dźwięk. Znieruchomiała, cofnąwszy się w pogrążoną w mroku niszę, w której stały posągi przedstawiające oddające się miłosnym igraszkom nimfy i pasterzy. Coś długiego i twardego dźgnęło ją w żebra. Zorientowała się, że jest to fallus marmurowego satyra. Margery spojrzała krytycznie na tę jego bezwstydnie obnażoną część ciała. Nie miała w tej materii doświadczenia, jednak zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że nie może być ona naturalnej wielkości. Kto wie, pomyślała, może wszystkie posągi w domu pani Tong są szczodrze obdarzone przez naturę. Trzeba tylko mieć nadzieję, dodała w myślach, że nie budzi to u gości frustracji.
Margery bardzo ostrożnie zeszła trochę niżej. Była już prawie w holu. Jeszcze trzy stopnie, a znajdzie się na marmurowej czarno-białej szachownicy tworzącej posadzkę. Chwyci suknię, upchnie ją w koszu i wybiegnie przez zielone obite suknem drzwi prowadzące do pomieszczeń dla służby.
Był to prosty plan, ale kiedy Margery już miała wejść do pomieszczeń dla służby, ktoś jej zastąpił drogę. Mężczyzna nie poruszył się ani nie wypowiedział słowa. Światło świec padało na jego twarz. Miał ciemne włosy, nie widziała jednak, jakiego dokładnie są koloru. Twarz miał pociągłą i smagłą, o wysokich kościach policzkowych, przywodzącą na myśl kamienne rzeźby, które widuje się w kościołach. Na policzkach dostrzegła zmarszczki od częstego uśmiechu, a w brodzie dołeczek. Czując na sobie jego spojrzenie, Margery zadrżała, gdyż oto miała przed sobą człowieka o twarzy świętego i oczach grzesznika, oczach rozpustnych i skrywających grzeszne sekrety. Gdy się uśmiechnął, uświadomiła sobie, że się w niego wpatruje.
Poczuła, że przenika ją nagłe gorąco, jakieś dzikie i niespodziewane, jak po wypiciu alkoholu. Zakręciło jej się w głowie. Cofnęła się o krok, usiłując stanąć pewniej na nogach, lecz zrobiło jej się nagle słabo albo może – jak powiedziałaby jej babka – ogarnęło ją nagłe pożądanie.
Dżentelmen nadal stał nieruchomo i w milczeniu się w nią wpatrywał. A ona patrzyła na niego. Dżentelmen, bo co do tego nie miała wątpliwości, fular miał fantazyjnie zawiązany i spięty brylantową spinką. Elegancki frak leżał na nim jak ulał, podobnie jak obcisłe spodnie z koźlej skóry. Dandys, pomyślała Margery. Posiadała właściwy służącej instynkt pozwalający dostrzegać cechy charakterystyczne mężczyzn i kobiet. Ten mężczyzna był człowiekiem modnym, ale wyczuwała, że kryje się w nim coś więcej – coś mrocznego, głęboko ukrytego, być może niebezpiecznego, coś, czego do końca nie rozumiała. Pomyślawszy o tym, poczuła, że przechodzi ją dreszcz.
– Czy mogę panu czymś służyć? – zapytała i natychmiast zapragnęła cofnąć to pytanie, bo uświadomiła sobie, że w domu rozpusty nie są to słowa najszczęśliwiej dobrane.
W oczach mężczyzny pojawił się błysk. Wyprostował się i postąpił krok w jej kierunku, a Margery odruchowo ścisnęła pałąk koszyka.
– Jestem pewien, że możesz – odrzekł.
W jego aksamitnym głosie zabrzmiało rozbawienie. Na jego usta powoli wypłynął uśmiech. Twarz Margery zapłonęła, a w jej głowie pojawiła się ostrzegawcza myśl: To rozpustnik, uważaj!
– Ja tutaj nie pracuję – powiedziała pospiesznie.
Mężczyzna znieruchomiał i zmierzył ją taksującym spojrzeniem. O tak, był rozpustnikiem. Wiedział, jak patrzeć na kobietę. Jego oczy miały wyraz, który był Margery znany. Występował on w oczach mężczyzn patrzących na piękne swawolne damy, u których kiedyś pracowała. Dostrzegała go też w oczach tych, co patrzyli na jej domowego wyrobu słodycze. Wyraz ten był mieszaniną pożądliwości i pragnienia.
Pomyślała, że musiała zajść jakaś pomyłka, bo nikt wcześniej tak na nią nie patrzył.
– Nie pracujesz tutaj? – powtórzył miękko.
Zbliżył się do niej o krok i dotknął lekko jej policzka zewnętrzną stroną palców. Skóra jego dłoni była ciepła.
– Przyszłam tu tylko w odwiedziny – odpowiedziała pospiesznie.
Patrząc na nią, mężczyzna otworzył szerzej oczy. Jego uśmiech stał się wyraźniejszy i przypominał teraz blask słońca na wodzie.
– Nie ma w tym nic złego – oznajmił.
– Nie! To znaczy... – zaczęła się plątać Margery. – Nie jestem tu, by...
Przerwała, zastanawiając się, jak opisać bardzo liczne i zróżnicowane praktyki seksualne, w których lubowali się klienci pani Tong.
– Jestem pokojówką pewnej damy – powiedziała.
– Oczywiście. Chcesz występować incognito. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Nie martw się. Pani Tong zaspokaja wszelkie gusta. Wiele dam lubi przebierać się za pokojówki. Na przykład Maria Antonina... – Uśmiechnął się. – Kosz na zakupy to miły dodatek.
– Ja nie jestem przebrana – powiedziała prawie szeptem Margery, bo mężczyzna przybliżył się do niej tak bardzo, że z wrażenia prawie straciła głos. – Naprawdę jestem pokojówką.
Mężczyzna roześmiał się.
– No to jesteś bardzo przedsiębiorcza, powiększając w ten sposób swoje dochody.
O Boże, pomyślała, on teraz sądzi, że dorabiam sobie jako dziewczyna lekkich obyczajów. Margery wiedziała o wielu pokojówkach sprzedających swoje wdzięki. Było to przecież zajęcie bardziej lukratywne niż szorowanie podłóg. W mieście szeptano, że lord Osborne odwiedził raz swój ulubiony dom rozpusty i zdumiał się, bo spotkał tam jedną ze swoich służących. Ale ona, Margery, nigdy o tym nie myślała. Gdy wyjeżdżała z Berkshire do Londynu, babka nakładła jej do głowy mnóstwo ostrzeżeń.
– Londyn to kloaka występku – powiedziała. – Uwierz mi... bo ja kiedyś tam byłam. Ze względu na swego przyszłego męża pilnuj się, moje dziecko, byś do dnia ślubu pozostała nietknięta.
Margery nie zaprzątała sobie głowy szukaniem męża, chciała jednak pozostać nietknięta. Była to dla niej rzecz wyjątkowo ważna.
A poza tym, jak dotąd, i tak nikt nie nastawał na jej cnotę ani tym bardziej jej nie uwodził. Bliźniacy służący u lady Grant jako lokaje byli na to zbyt ładni i zbyt zakochani w sobie, a reszta męskiej służby za młoda, za stara albo zbyt nieatrakcyjna. Wszyscy natomiast się z nią przyjaźnili.
Miała jednak adoratora. Był nim Humphrey, pomocnik ogrodnika z sąsiedztwa. Przynosił jej kwiaty i przesiadywał godzinami w kuchni – milcząc i rumieniąc się za każdym razem, gdy się do niego odezwała. Przypominał wtedy jakieś zabłąkane zwierzę. Lubiła go i żałowała go. Nie był jednak w stanie sprawić, by drżała i by słabły pod nią kolana – tak jak teraz. Nie potrafił sprawić, by zabrakło jej tchu, by serce zabiło mocniej i szybciej.
Babcia Mallon ostrzegała ją zwłaszcza przed przystojnymi dżentelmenami, którzy polowali na naiwne dziewczęta z prowincji. I nie myliła się co do Londynu – to miasto naprawdę było kloaką pełną wszelkiego występku, jaki istniał pod słońcem. I jaki z pewnością nie był obcy mężczyźnie, z którym miała do czynienia w tej chwili.
– Nasze cele się rozmijają – powiedziała do niego łamiącym się głosem. – Nie jestem dziewczyną lekkich obyczajów i nie znalazłam się tutaj, by próbować rozkoszy, jakie oferuje dom rozpusty.
– Jesteś pewna? – zapytał sceptycznie, tak jakby usłyszał w jej głosie nutkę tęsknoty za takimi rozkoszami.
Margery zdumiała się i nie odpowiedziała.
– Nie chcesz... – zapytał, a jego usta niebezpiecznie zbliżyły się do jej ust – ...ani jednego pocałunku?
– Jestem dziewicą! – odrzekła głosem nienaturalnie wysokim z oburzenia i zobaczyła, że on się uśmiecha.
– By to zmienić, kochanie – oznajmił – trzeba czegoś więcej niż tylko jeden pocałunek.
Przez długą chwilę chciała pocałować tego mężczyznę. Ogarnęła ją nagła gorączkowa ciekawość. Uczuła jakieś dziwne ściskanie w żołądku i z trudem mogła uwierzyć w to, co czuje. Dotychczas nigdy takie rzeczy jej się nie zdarzały.
Nim Margery zorientowała się, jego wargi dotknęły jej ust. Bardzo lekko, tak lekko, że pomyślała, że sobie to jedynie wyobraża. Wstrzymała oddech, gdyż pocałunek, gorący i słodki, sprawił jej wielką niespodziankę. Był to jej pierwszy pocałunek, pierwszy w życiu. Wydało jej się, że doznaje zbyt wielu rzeczy naraz. Po pierwsze czuła siłę obejmujących ją męskich ramion, a po drugie dotyk jego ust. Doznania te były jak iskry rozpalające ogień pożądania i wywoływały frustrację niezaspokojonych pragnień.
Gdy językiem dotknął jej języka, spowodował szok rozkoszy i zawrót głowy. Wiedziała teraz, dlaczego ludzie tak bardzo lubią te pieszczoty, i zapragnęła, by ta chwila trwała w nieskończoność. Zapomniała, gdzie i z kim jest.
Nagle usłyszała dźwięk głośno zamykanych drzwi. Drgnęła, natychmiast oprzytomniała i zrobiła krok do tyłu, wycofując się z ramion mężczyzny. Przyjemność zniknęła, a w jej miejsce pojawił się wstyd. Nie była żadnym Kopciuszkiem ani też bohaterką jednego z romansów gotyckich, które tak chętnie czytywała. Była służącą, a ten człowiek dżentelmenem. Zbeształa się w myślach za tę chwilę zapomnienia. Nie żałowała jednak pocałunku.
– Nie.
Przycisnęła palce do ust i zobaczyła, że jego oczy pociemniały.
– Nie – powtórzyła. – To jest całkiem niewłaściwe.
– To ty?! – Pani Tong ruszyła na Margery niczym żądna zemsty harpia. – Powiedziałam ci...
Przerwała, gdy mężczyzna objął Margery opiekuńczym gestem. Spojrzenie jej złagodniało, a na twarz wypłynął fałszywy uśmiech.
– Przepraszam pana bardzo. Nie zauważyłam... Czy ta dziewczyna się panu narzucała? Ona tu nie pracuje. Moje dziewczęta są znacznie bardziej profesjonalne...
– Nie wątpię w to – wpadł jej w słowo nieznajomy. – Ale pani się myli. Zabłądziłem – dodał tonem z lekka rozbawionym – i panna Mallon wskazywała mi tylko drogę, za co jestem jej bardzo wdzięczny.
– Jest dla mnie zdumiewające – rzekła ostro pani Tong – że mogła komuś wskazywać drogę, skoro sama ją zgubiła. Gdyby zechciał pan pójść ze mną – dodała, złagodziwszy ton i kładąc rękę na jego ramieniu – spełnimy wszelkie pańskie życzenia. A ty – zwróciła się do Margery – wyjdź stąd natychmiast.
– Dobranoc pani – rzucił jej na do widzenia.
Margery skłoniła się przed panią Tong, czując na sobie jej przenikliwy wzrok.
– Dobranoc panu – dygnęła przed nieznajomym dżentelmenem. – Mam nadzieję, że znajdzie pan drogę.
W oczach dżentelmena pojawił się ponownie ten prowokacyjny uśmiech, który parę chwil przedtem przyprawił ją o drżenie.
– Panno Mallon – powiedział żartobliwym tonem – pani mówi jak kaznodzieja.
Margery odwróciła się. Nie chciała patrzeć, jak pani Tong odprowadza go do salonu, gdzie otoczą go zaraz szczebiotliwe kurtyzany. Na tę myśl bowiem poczuła w sercu dziwne ukłucie bólu.
Drzwi salonu otworzyły się i posadzkę holu zalało światło. Dały się też słyszeć dźwięki muzyki. W domu rozpusty zaczynała się kolejna pracowita noc. Margery wcisnęła kosz pod ramię i pospieszyła do pomieszczeń dla służby – przez kuchnię, gdzie wśród kłębów pary pracowały kucharki, przygotowując przysmaki dla gości pani Tong. Nikt na nią nie patrzył, gdy przechodziła. Ponownie stała się niewidzialna.
Wyszła na ulicę. Noc była jasna, niebo ozdabiały gwiazdy i księżyc. Jednak jej stopy były ciężkie jak z ołowiu. To tylko zmęczenie, pomyślała sobie. Nie miało to nic wspólnego z dżentelmenem, którego spotkała w domu schadzek, ani z tym, że rozstając się z nim, poczuła rozczarowanie. Była zmęczona, bo wstała skoro świt, by uprać jedwabną bieliznę lady Grant, gdyż tkanina była tak delikatna, że prania nie można było zlecić nikomu innemu. Pracowała potem przez cały dzień i przez cały wieczór, po czym wyszła na krótko, a po powrocie na Bedford Street będzie musiała jeszcze zaczekać, aż lady Grant wróci z teatru, i pomóc jej przygotować się do snu.
– Moll!
Margery drgnęła i obejrzała się. Jedyną osobą, która tak się do niej zwracała, był najmłodszy z jej braci Jem. Zaczekała, aż jego wysoka sylwetka wyłoni się z cienia za rogiem ulicy.
– Gdy cię zobaczyłem, poznałem od razu, że to ty – powiedział, doganiając ją i uśmiechając się szeroko. – Ale coś ty, u diabła, robiła w burdelu?
– Pilnowałam własnego interesu – odrzekła ostro.
Jem podniósł wieko koszyka i wyjął ostatnie z miodowych ciasteczek. Margery dała mu po łapie, ale on, nie zwracając na to uwagi, zjadł szybko ciasteczko.
– Zepsują się, jeżeli ich się nie zje – powiedział. – Są bardzo smaczne – dodał z pełnymi ustami. – Powinnaś była zostać kucharką, a nie pokojówką.
– Nie chcę być kucharką – odrzekła Margery. – Chcę tylko wyrabiać słodycze i przygotowywać wypieki.
Marzyła o tym, by zostać cukiernikiem i żyć ze sprzedaży ciast, ciastek i słodyczy. Jednak na założenie firmy cukierniczej potrzebne były pieniądze, których nie miała. Tymczasem więc uczyła się piec, pomagając kucharce lady Grant przygotowywać co bardziej skomplikowane francuskie desery i ciasta.
– Kiedy zbiję majątek – powiedział Jem, ocierając usta wierzchem dłoni – wybudujemy dla ciebie cukiernię. Obiecuję ci to.
Margery roześmiała się.
– Prędzej umrę, niż się tego doczekam – powiedziała bez urazy.
Wiedziała, że Jem wydaje każdy zarobiony w wątpliwy sposób grosz na hazard, alkohol i kobiety.
Choć nigdy by się do tego nie przyznała, Jem był jej ukochanym bratem. Znajdował się przy niej zawsze, ilekroć go potrzebowała, choć był od niej starszy o dziesięć lat. Wiedziała, że nie powinna faworyzować go w ten sposób, bo Billy ciężko pracował na utrzymanie żony i powiększającej się rodziny, a Jed, który pozostał w Berkshire, był pomocnikiem barmana w przyzwoitym hotelu. Jem natomiast nigdy nie miał przyzwoitej pracy, ale inaczej niż Billy, był wesoły i miał w sobie coś, co nie pozwalało się na niego gniewać, nawet wtedy, gdy sięgał po ostatnie ciasteczko. Ma nieodparty urok, pomyślała Margery, zamykając szczelnie koszyk.
– Odprowadzę cię – powiedział.
– Ale nie dostaniesz więcej ciastek – ostrzegła.
Jem roześmiał się.
– Twarda z ciebie kobieta, Moll.
– A tak. I gdybyś nie był moim bratem, nie poświęciłabym ci ani chwili.
Plac Covent Garden był pełen wieczornych tłumów. Jakaś elegancka dama wsparta na ramieniu starszego dżentelmena obejrzała się za nimi i Margery westchnęła. Damy nie potrafiły oderwać od Jema oczu. Jego złote włosy i niebieskie oczy, uśmiech i nonszalancja działały na kobiety jak magia. Pokonywały wszelkie bariery przyzwoitości, nawet porzucały mężów, byle tylko znaleźć się w jego łóżku.
Jem tymczasem pokłonił się damie bardzo nisko i uśmiechnął szeroko z bezwstydną arogancją.
– Na miłość boską – powiedziała Margery, ciągnąc go za ramię. – Może byś zaczął brać za to godziwą stawkę?
– To dobra myśl! – Roześmiał się.
– Jestem pewna, że pani Tong dałaby ci pracę – powiedziała Margery. – Ona lubi ładnych chłopców.
– Nie ona jedna – odrzekł Jem zadowolony z siebie i poklepał jej dłoń. – Chodź, panno Mallon. Udzielisz mi lekcji przyzwoitości.
Margery zatrzymała się nagle.
– O co chodzi? – zapytał, ale ona nie usłyszała jego pytania. Ściskała mocno pałąk koszyka, bardzo zaniepokojona. Znajdowała się znowu w holu domu rozpusty, czuła dłonie obcego mężczyzny na swoim ciele, smakowała jego pocałunek. I usłyszała jego głos, aksamitny i czarowny:
Panna Mallon wskazywała mi tylko drogę... – powiedział, a ona dopiero teraz uświadomiła sobie, że znał jej nazwisko.