- W empik go
Od szkolnej ławy: opowiadanie z lat 1798-1813 - ebook
Od szkolnej ławy: opowiadanie z lat 1798-1813 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 370 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odbitka z Biblioteki Warszawskiej.
Warszawa.
Nakładem Księgarni Gebethnera i Wolffa.
1880.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Сентября 1880 года.
Druk J. Bergera, Elektoralna Nr. 14.
Stan. Leliwa Adamowiczowi
Przyjacielską pamiątkę
posyła
Od szkolnej lawy.
Autor.
Sicut manus manum lavat, et pes pedem fulcit; ita dilectos Dei juvat dilectio proximi et e converso. (Imp… bon… cogit.
P. Joan. Kraszewski Soc. Jes. 1696).
Potem ci poznają, wszyscy, żeście uczniami moimi, jeśli miłość mieć będziecie jedni ku drugim. (Jan. 13).
Czy znałeś pana Antoniego Kuleszę, który był kapitanem sławnego 7-go pułku szwoleżerów francuzkich, czyli właściwiej zowiąc, pierwszego pułku ułanów Księztwa Warszawskiego, co go mianowano "pułkiem Konopki?" Jeśli go nie znałeś, wielka szkoda. Zapisane i zaregestrowane w historyi dzieje wojenne wszystkim wiadome; martwe to jednak ciało, bez ducha. Aby one w wyobraźni naszej odżyły, trzeba je poznać z własnych ust uczestników, dopełnione tysiącznemi szczegółami najróżnorodniejszych wypadków z domowego i obozowego życia. Ale gdzież dzisiaj szukać tych ludzi? Kości ich po wszystkich krajach i lądach rozsiane; zniewielkiej liczby, która na rodzinny zagon wróciła, ani jeden już zapewne nie żyje. Tychto właśnie szczegółów niewyczerpany zapas posiadał kapitan Kulesza, ale i on przed kilku laty, jak to sam nieraz obiecywał, stawił się do apelu na Józefatową dolinę. Zszedłszy się tam ci wszyscy, wiarusi nasi, po ich służbistości sądząc, pewno i na sąd ostateczny, razem w porządnym szyku stawić się będą.
Dzieje oręża rycerstwa naszego, od czasu zawiązania się legionów, aż do upadku Księztwa Warszawskiego, ich poświęcenie się, niezłamana wytrwałość i niedorównane męztwo w tylu okazane potyczkach, czekają jeszcze nowego Homera lub Camoensa. W liczbie zaś naj – waleczniejszych, sławnym był i prawdziwie niezwyciężonym ów pierwszy pułk ułanów Konopki, który po przypadkowem zatraceniu swoich chorągwi (gdyż je poprostu zgubiono już po bitwie pod Ponte Almaras), przemianowany został siódmym pułkiem szwoleżerów francuzkich. W gronie oficerów byli tam: Klicki pułkownik, później generał; Kostanecki i Routtier, szefowie szwadronów, oraz kilkunastu w ciągu lat kilku zmieniających się kapitanów; wszyscy równie dzielni i godni chwały, między którymi losem wojennego szczęścia odznaczyli się, zwłaszcza: Stokowski, Fijałkowski, Tański, Rybałtowski. Hiszpanie przezwali ułanów naszych Los infernos. Anglicy w raportach swoich bezustannie o ich nieustraszonym męztwie wspominają. Nie lubią o nich mówić tylko jedni przyjaciele Francuzi; nie tłómaczą wszelako, dlaczego wszyscy generałowie francuzcy ubiegali się, aby chwytać do korpusów swoich, choćby pojedyńcze tego pułku oddziały. Kłócili się o nich między sobą: Sebastiani, Lasalle, Merle, Soulte, Mortier i inni; wreszcie pułk cały przyłączony do armii Józefa, króla hiszpańskiego, w sławnych bitwach pod Almonacid i Albuhera, nieśmiertelną okrył się chwałą.
Tak ćwiertowany, rozrywany i znów składany, posyłany tam, gdzie już z nieprzyjacielem była najtrudniejsza sprawa, zawsze do boju gotowy, a zawsze niezwyciężony, ten pierwszy pułk naszych ułanów wiódł życie prawdziwie awanturnicze; zwali go też niektórzy żartobliwie "błędnym rycerzem. "
Za najlepszy dowód sławy owego pułku posłuży ten wypadek, że po bitwie pod Tudellą, generał Lannes wszelkich starań dokładał, aby mu go oddano. Czego że dokazać nie zdołał, zawerbował do siebie Klickiego, który był naówczas gromażorem. Ten zaś pociągnął razem poruczników: Ojrzanowskiego i Bogusławskiego, zkąd powstał szwadron oddzielny. Do niego zaś weszli później jeszcze: Lusignan i Rybałtowski.
Jeśli nie wiele posiadamy źródeł do historyi naszych legionów i ich działania we Włoszech, mniej jeszcze nierównie znajduje się takich, któreby nam podawały ciężkie koleje, jakie rodacy nasi przechodzili w Hiszpanii. Może nowe jakie wiadomości odkryją się z czasem i znajdzie się genialny badacz, który cały gmach tych dziejów odbudować potrafi. Tymczasem nam, drobnej literackiej czeladzi, trzeba choć małe znosić cegiełki, cenniejsze może, gdy z podań, z opowiadań głównych działaczy pochodzą; boć bez tych cząstek i największy mistrz nie zdoła odbudować całości. Że jednak i obyczajowa strona owej epoki obojętną być nie może, podaję tu więc dzieje kilku ludzi, sodalisów
Lubieszowskiego konwiktu, których losy splotły się z sobą od szkolnej ławy, a serca, po staremu jeszcze, ogrzane wiarą, i braterską miłością, niezmienne i niezachwiane potrafiły przetrwać od kolebki do grobu.
* * *
Są u nas w kraju takie zakątki, o których ludzie dowiadują się dopiero wtenczas, gdy im czegoś wypadnie szukać na mapie, albo nieunikniona podróż drogę w tamtą stronę skieruje. Taką bezwątpienia okolicą jest część gubernii grodzieńskiej, ciągnąca się od prawego brzegu Buga, za Włodawką, ku Dywinowi na Polesie, która już sama jest istotnem Polesiem. Tu oko nie spotyka nic innego, prócz piasku, błót, karłowatej sośninki i obszernych jezior; najpierwsze Pulrano, dalej, w bok nieco Switiaź i Szackie. To zaś ostatnie, kilkadziesiąt wiorst obwodu mające, tem jest ciekawe, że wody jego liżąc snać granitowe łożysko, wyrzucają na brzegi piasek najpiękniejszej fioletowej barwy. Dla widzenia jednak owego niezwykłego piasku, wlec się potrzeba po najzwyczajniejszym całemi milami, ani wioski, ani karczemki, ani ludzkiej twarzy nawet nie spotykając po drodze. Prawdziwa pustynia; ale i tu są jednak ludzie, a czasem nawet i niepośledni wcale, czego najlepszym dowodem był właśnie pan kapitan Kulesza, który zamieszkiwał w tych stronach. Stary kawaler i wojskowy, dwór miał też urządzony po wojskowemu; wszystko się do godzin i raz ułożonego regulaminu stosowało ściśle. Książek i gazet nic brakło, bo czytywać lubił, a że świat cały ze swoich wędrówek wojskowych znał jak własne łany i knieje, od lat zaś wielu nie wydalał się z domu, rad był przeto wiedzieć, co się tam na nim działo. Czas podzielony miał na gospodarskie zajęcia, literaturę i myślistwo; kapitan bowiem lubił konie i polowanie, a szczególnie z chartami. Ztąd poszła i znajomość nasza od lat dawnych; kilku nas, młodych, poznawszy w Chełmskiem na polowaniu z chartami, zaprosił do siebie. Odtąd, co roku już wkońcu września lub pierwszych dni października jechało się do p… kapitana na kilka tygodni, które całkowicie zabawie myśliwskiej były poświęcone. Dla nas, młodych, była to najwyborniejsza szkoła jeździecka. Rano, o ósmej, po bigosie, jużeśmy byli na siodłach: wyjazd, póki drogą z domu, trójkami, w największym porządku; w polu, na komendę rozwijała się linia; bystre oko pana Kuleszy z najdalszego puuktu spostrzegało wysunięty lub cofnięty z szeregu łeb koński, albo też nierówność naznaczonych odstępów pomiędzy jeźdźcami; a co było przestróg w jeździe, siedzeniu, prowadzeniu konia – bez końca! Smycze chartów puszczano kolejno, dojeżdżać miał prawo ten tylko, przed kim zając pomykał; dla szczwania lisa, lub w rzadkim wypadku, wilka, były inne prawidła, ale to szło zawsze na komendę, a tak dokładnie i w tak wzorowym porządku, że nie wiem, czy gdzie na świecie mogły być piękniejsze polowania. W południe mieliśmy półgodzinny odpoczynek, a między czwartą i piątą wracało się do domu. Jakże to się jadło potem, jak się gawędziło wesoło i na wonnem sianku spało! Bodajto młodość, trud i zdrowie.
Typowej postaci kapitana nie zapomni nikt pewno, kto go spotkał choć raz w życiu swojem. Słusznego wzrostu, barczysty, głowa niewielka na krótkiej obsadzona szyi, wąsy ogromne, jak dwa skrzydła rozciągnięte do lotu, zza uszu jeszcze wyglądały; głos cichy w rozmowie, donośny w rozkazie, a twarz pogodna zawsze i tak spokojna, że na niej żadne, zda się, uczucie najmniejszym nie zdradzało się znakiem.
Był on też w istocie filozofem w swoim rodzaju; kiedy mówiono o szczęściu, zawsze się uśmiechał. "Jakiegoż to wy szczęścia chcecie, mówił zwykle, cóż świat więcej dać może, niż to, co daje? Kto się skarży, że mu źle, sam sobie winien; dowód to, że mu brak prawdziwej wiary, pobłażania dla ludzi, którzy są tylko ludźmi a nie aniołami i że ma żądze niepomiarkowane. Wierz, pracuj, sądź siebie a nie drugich, dziękuj Bogu za to co masz – ot i recepta gotowa; będziesz miał to, co ludzie dawniej pojmowali lepiej niż teraz, a do czego dziś, tracąc wiarę, dążą, coraz, zda się, biedniejszemi drogami, i czego wreszcie żadne ci skarby ani bogactwa nie dadzą: prawdziwy spokój ducha to jedyne, możliwe szczęście na ziemi."
Taki był nasz stary kapitan Kulesza. Przyznaję się, że do najmilszych wspomnień moich zaliczam dni w jego domu spędzone: a jeśli mnie tam pociągała zabawa w wesołem towarzyszów gronie, stokroć więcej miały uroku pełne życia gawędy naszego gospodarza. Z nichto właśnie wysnute podaję, zamieszczone niżej opowiadanie. Winienem dodać wszelako, że nigdyby się ono w jakotaką całość ułożyć nie mogło, gdyby nie zdarzenie, zaszłe w domu samego kapitana, które mię zachęciło do zasięgnięcia od niego jeszcze wiadomości niektórych i szczegółów, w jedno pasmo wiążących luźnie pierwej i pojedyńczo słyszane powieści.
Towarzyskie grono nasze, które się co roku u starego kapitana zbierało wjesieni, z biegiem lat dłuższych coraz bardziej malało. Ja zawsze jednak przyjeżdżałem, ale już w ostatnich latach trafiało się, że prócz mnie nie bywało nikogo. Naówczas wyjeżdżaliśmy wprawdzie na godzin kilka w pole dla przejażdżki i zachowania naszego tradycyjnego zwyczaju. Po większej części jednak zabawialiśmy się rozmową, w której ja zwykle bywałem słuchaczem, z małemi wyjątkami zapytań, jakie od czasu do czasu rzucałem.
Na kilka lat przed niespodzianym zgonem kapitana, jak zwykle, przybyłem do niego na czas oznaczony. Zastałem tylko jednego z sąsiadów pana Kuleszy, a że, jak to powiadają, tres faciunt collegium, bardzośmy się dobrze bawili! Tegoż samego dnia, ku wieczorowi, kiedy nasza gawędka szła w najlepsze, ujrzeliśmy bryczkę zajeżdżającą przed ganek i ukazał się gość nowy, i tak dalece nowy, że go nie znał nawet sam gospodarz.
Był to, jak się okazało, syn kolegi niegdyś pana Kuleszy, Zenowicz, inżynier-technik (tak się przedstawiał), któremu ojciec, stary i schorzały, polecił wstąpić tu, po drodze do Warszawy, aby choć przez syna przypomnieć się przyjacielowi, przyczem i list do kapitana przesyłał. Młody gość, mężczyzna przystojny, niedochodzący jeszcze lat trzydziestu, zdawał się być człowiekiem przyzwoitym i wykształconym; ale wiał od niego chłód jakiś, a niedojrzany uśmiech szyderski z ust jego nie schodzący prawie i mina lekceważąca, a zbyt pewna siebie, wzbudzały ku niemu wstręt mimowolny. Rozmowa też, zrazu żywo poczęta, dalej, rwała się co chwila; zdania bowiem gościa w żadnym przedmiocie, począwszy od pogody aż do polityki, przeszłej, teraźniejszej i przyszłej, w niczem z wyobrażeniami gospodarza zejść się nie mogły.
Z przedmiotu przechodząc na przedmiot, kapitan spytał wreszcie o drugiego kolegę swego, podkomorzyca. Gość mu obojętnie oznajmił, że przed kilku tygodniami właśnie umarł. Wiadomość ta wywarła na kapitana wrażenie silne, i widocznie bardzo bolesne. Westchnął, łzy mu się w oczach zaszkliły i po krótkiem milczeniu zapytał zcicha:.
– A cóż robi porucznik?
– Jaki porucznik? – rzekł pan Zenowicz.
– Łukasz Żebrowski, możeś pan o nim co słyszał?
– A! Łukasz, lokaj czy rezydent, wiem; przecież ztamtąd jadę…
– Jaki lokaj!? – przerwał żywo gospodarz – przyjaciel, od lat dziecinnych, towarzysz.
– Tak, tak! – mówił gość – stary Łukasz; po śmierci podkomorzyca syn go odprawił.
Kapitan rzucił się na krześle i osłupiałym wzrokiem wpatrzył się w mówiącego.
– Coto? jakto odprawił? – spytał wreszcie głuchym i jakby zdławionym głosem.
– Naturalnie – ciągnął spokojnie i obojętnie przybyły – byłem właśnie wtenczas na miejscu, u syna podkomorzyca; mieliśmy projekt założenia u niego parowego tartaku; przy mnie odprawił starego, bo mu był zupełnie niepotrzebny, no, i do niczego niezdatny.
– Jezus, Marya! – wznosząc ręce do góry, westchnął gospodarz – jakichże my to doczekaliśmy czasów!
– Cóż tak dziwnego? – spytał żartobliwie pan Zenowicz.
– Co? – odsuwając żywo krzesło i wstając od stołu podniesionym już głosem zawołał Kulesza – chyba aspan dobrodziej nie wiesz, jakie stosunki podkomorzyca z Łukaszem wiązały: on mu życie nieraz ocalił i swoje całe dla niego poświęcił.
– A tak, tak, wiem – mówił gość z lekkim szyderskim uśmiechem – słyszałem, opowiadali te romantyczne historye, ale życie nie jest znów tak wielkim skarbem, kiedy kto goły, a zresztą dziś, te stosunki ustały.
– Aa?! – wyjąknął Kulesza – więc już, według waćpanów, stosunki ojca, syna nie obowiązują.
– Zapewne, jeśli nie są hypoteczne – odparł obojętnie zawsze i zimno Zenowicz – dziś, każdy za siebie, bo i syn przecie ojca o życie nie prosił. A zresztą, dodał po chwili, to zależy od wyobrażenia. Prócz tego syn podkomorzyca nie miał nawet gdzie tego pana Łukasza wsadzić, bo majątek sprzedaje.
– Co – żywo przerwał stary – i majątek sprzedaje?
– Przedaje; już tam kupców zostawiłem u niego.
– Cha! cha! – zaśmiał się kapitan gorzko – śliczne rzeczy, jak mi Bóg miły! Siedziba z dziada pradziada. Cóż? długów takich narobił?
– Ale, gdzież tam! to jest człowiek bardzo rozsądny, umie się rachować i bardzo oszczędny.
– Więc na cóż sprzedaje?
– No – mówił przybyły – najprzód wieś nie jest w stanie dać tych przyjemności życia co miasto, a powtóre, że to jest majątek źle położony i dający zbyt mało dochodu.
– Hlinne mało daje dochodu! toż to pyszne dobra.
– Ja nie wiem, co pan dobrodziej nazywasz pysznemi dobrami – odrzekł pan Zenowicz – to wiem, żeśmy obrachowywali skrupulatnie i okazało się, że więcej nad sześć procentów od kapitału wyciągnąć nie można, a lasu towarowego nic.
– A, a! – przeciągle mruknął pan Kulesza wpatrując się w mówiącego – tak, może być, jeśli chodzi o przyjemności… naturalnie, no, i dochód. Wistocie, przypominam sobie, pod samemi mogiłkami, gdzie dziadowie i pradziadowie spoczywają, sporo gruntu leży odłogiem, i to też bez żadnego procentu, a sośniny tam rosną karłowate…
Pan Zenowicz machnąwszy ręką z lekceważącym i pogardliwym uśmiechem już miał coś odpowiedzieć, gdy gospodarz ruszył się żywo i wyszedł z pokoju.
My, obecni zmieszani i przykrem jakiemś przejęci uczuciem, staliśmy jeszcze w milczeniu, ale po chwili młody gość zwrócił się ku nam.
– Otóż to – rzekł – jeszcze jeden ciekawy i dobrze zakonserwowany egzemplarz! kubek w kubek jak mój ojciec; niedarmo się kochają. Cha! cha! wieczne u tych panów romanse i marzenia; tacy-to ludzie przez długie wieki… doprowadzili nas do tego, czem dziś jesteśmy.
Machnął raz jeszcze ręką niedbale.
– Dobranoc panom.
I zwrócił się do starego sługi, który suwając nogami wychodził właśnie z pokoju, dokąd się udał gospodarz.
– Gdzież-to ja mam spać – spytał.
– Na drugiej stronie, proszę pana, przygotowano – odparł zapytany.
Skinął nam łaskawie głową i wyszedł z pokoju. W tej chwili, w uchylonych drzwiach od drugiej izby ukazał się pan Kulesza.
– A! poszedł już ten jegomość – rzekł wchodząc ostrożnie – chwała Bogu! a to, lala! Wybaczcie rai moi kochani, uciekłem; już mi dłużej wytrzymać nie było podobna, byłbym mu może jakie głupstwo wypalił, a toć przecie gość. Boże łaskawy! cóżto za świat teraz! Otóż to tacy ludzie chcą nami dziś rządzić; dokąd oni nas zaprowadzą? Utinam falsus vates sim, zginiemy teraz z kretesem.
Już, dla ułagodzenia sprawy, miałem przemówić do kapitana i szukałem w umyśle jakichś dróg pośrednich dla zbliżenia wyobrażeń skrajnych, z poszanowaniem rzeczy świętych i cnotliwych z jednej, a, o ile się znajdą, pożytecznych z drugiej strony, kiedy towarzysz mój, lubiący słuchać opowiadań pana Kuleszy, ciekawy i niecierpliwy zwrócił się ku niemu.
– Panie kapitanie dobrodzieju! – rzekł – zmiłuj się, cóżto za historya była między podkomorzycem a tym panem Łukaszem?
– Jaka historya? – powtórzył roztargniony i zamyślony pan Kulesza.
– Tak; bo po pańskich odpowiedziach uważałem, że to musi być coś ciekawego.
– Ciekawe, jak dla kogo! – odparł gospodarz – dawniej to takich historyi na setki liczono i wcale były rzeczą, zwyczajną. No, dodał ze smutnym uśmiechem, ale jeśli tą drogą pójdziemy co ten pan, albo też syn mego poczciwego podkomorzyca, wieczny mu odpoczynek, zapewne na świecie będzie nieco inaczej.
Umilkł i przechadzając się po pokoju, powtarzał tylko zcicha urywane słowa: "odprawił, " "hm, '' "Hlinne przedaje, " i chodził wciąż zadumany, zapomniawszy widać i o nas i o spóźnionej' godzinie.
Szanując ten stan duszy gospodarza, wysunęliśmy się cicho z towarzyszem moim z pokoju, udając się na spoczynek. W pierwszej izbie, na drugiej stronie domu, pan inżynier spał już snem sprawiedliwego; przeszliśmy do drugiej, a gdy mój noclegowy towarzysz począł się rozbierać, ja, z troskliwości o zdrowie mego sędziwego przyjaciela, wróciłem jeszcze, aby zobaczyć, co się z nim dzieje.
Kapitan chodził wciąż po pokoju, ale już nieco uspokojony, wedle swego zwyczaju odmawiał wieczorne pacierze; przerwał je, spostrzegłszy mnie wchodzącego.
– A co? – spytał – może wam tam czego brakuje?
– Nic! – odrzekłem – chciałem się tylko dowiedziść, czy już szanowny kapitanie spać poszedłeś i życzyć ci dobrej nocy.
Uśmiechnął się, podając mi rękę.
– Widzę – rzekł – żeś się o mnie zaniepokoił, a no, Bóg zapłać; ale ja to ratuję się teraz jak nieboszczyk generał Klicki na starość: jak tylko co, zaraz filiżanka rumianeczku. Ot, na co stary ułan zszedł! Może się ze mną napijesz? – dodał z uśmiechem.
– Dziękuję za ten specyał – odparłem – wolałbym, żebyś mię kochany kapitanie objaśnił jeszcze o niektórych szczegółach z życia podkomorzyca, pana Łukasza i waszego, bo je znam niby dobrze, ale mi się to z braku dat w całości nie składa…
– Wybacz łaskawco – przerwał mi pan Kulesza – nawet dla ciebie, nie mogę… nie mogę, dziś nie jestem w stanie. Ale, dodał po chwili, poczekaj.
To mówiąc, wyszedł do drugiego pokoju i wrócił niebawem niosąc w ręku malutką książeczkę.
– Tu masz – rzekł – niektóre daty i nazwiska, więcej ci nie potrzeba, bo resztę znasz; przejrzyj sobie ten raptularzyk, ale mi go oddaj jutro rano, bo to droga pamiątka.
Skwapliwie pochwyciłem notatki starego kapitana, a wróciwszy do naszego pokoju, kiedy mój towarzysz chrapał w najlepsze, w pół godziny przebiegłem je od deski do deski. Znalezione daty, nazwiska miejsc i osób pozwoliły rai w istocie ułożyć pewną całość, którą podaję tutaj tak, jak ją sam stary kapitan opowiadał.I.
Chwalą się dziś u nas ludzie wielką nauką, a są i tacy nawet, którzy dawniejsze czasy wspominają z pogardą. Że dziś niektóre nauki poszły wysoko, temu żaden rozsądny człowiek zaprzeczyć nie może, niesłusznie jest wszelako przodków naszych obwiniać, że mniej umieć mogli; boć przecie były i takie czasy, kiedy do naszej Akademii w Krakowie z dalekich krajów ludzie po rozum jechali; a jeśli w przeszłym wieku spadliśmy najniżej, jeszcześmy może na one czasy, tak dalece gorsi od wielu innych nie byli; lubo i ten w oświacie narodowej upadek, winniśmy, jak to bywa powszechnie, tym, którzy nami rządzili dla siebie, nie dla nas, będąc nam obcy z krwi i kości – Sasom. Ale tem się pochlubić możemy, o czem dziś wielu pamiętać nie chce, że wśród niesprzyjających nawet wcale okoliczności, kraj umiał się dźwigać z upadku i środki do podniesienia oświaty obmyślać.
Pierwszy krok na tej chwalebnej drodze uczynił w 1750 r. Pijar, Stanisław Konarski, znaczne ku lepszemu zmiany wprowadzając w kolegiach swego zakonu i zakładając konwikty dla dzieci magnatów naszych oraz bogatszej młodzieży, która do owych czasów wychowywaną była powszechnie w domu, przez obcych zagranicznych nauczycieli przybyszów; a tym, o chleb więcej niż o spełnienie obowiązków chodziło. Tacy też wycackani i wychuchani panicze, stawali się całkiem obcy krajowi swojemu i Ojczyznie. Mniszchowie podkomorzyce litewscy, Sułkowscy i setki innych, dopiero w dwunastym roku życia, albo i później, zaczynali się uczyć po polsku, w domu rodzicielskim ojczystej mowy nie słysząc prawie i do samej też śmierci tak haniebnie kaleczyli tę mowę, jakby nie z senatorskich domów ale raczej ze szwabskiej pochodzili chałupy. Czy pod tym względem od półtora wieku zaszła w domach panów, a szczególnie półpanków naszych jaka ku lepszemu zmiana, niech inni osądzą. To pewno, że od ludzi szacunku wymagać trudno, jeśli kto sam nie szanuje najdroższćj spuścizny ojców naszych, mowy i obyczajów. Co do języka zaś, rzecz tem jest dziwniejsza, że z naszym, w bogactwie jego, żaden inny mierzyć się nie może. Bądź co bądź, Konarski szkoły albo konwikty pańskie wprowadziwszy, niejednego z paniąt naszych, rzec można, jakoby z topieli wydźwignął, dając młodzieży wychowanie takie, które ich czyniło prawdziwymi synami własnego kraju a nie jakiemiś mieszańcami, co nazwisko nosząc polskie i polskim żyjąc chlebem, są ludźmi zagranicznymi, do żadnego wszelako nie mogąc się zaliczyć narodu.
W dwadzieścia kilka lat po Konarskim, gdy z upadkiem jezuickiego zakonu, przemyślano o zużytkowaniu ich dóbr ogromnych i funduszów, które na własność Rzpltej przechodziły, na sejmie 1775 roku, Joachim Chreptowicz, podkanclerzy litewski, pierwszy głos podniósł zatem, aby majątek ruchomy i nieruchomy po-Jezuicki użytym był na szkoły i wychowanie młodzieży. Wniosek podkanclerzego jednomyślnie przyjętym został, i wyznaczono tak zwaną komisya edukacyjną do wydania stosownych przepisów i czuwania nad całą sprawą. Nadto, ustanowiono jeszcze komisye sądowe do interesów prawnych i komisye rozdawnicze dla zarządu dóbr, sprzedaży ich lub puszczania w arendę. Tu zataić trudno, że nieszczęśliwie wybrani sami przodownicy owej rozdawniczej komisyi: Massalski Ignacy, Młodziejowski i Poniński, rwąc co się dało dla siebie, i innych ku temu dla zakrycia własnych nadużyć popychając, wieczystą hańbą okryli swoje nazwiska. Tak były wszelako wielkie fundusze zakonu, że mimo licznych nadużyć i frymarków, same szkoły litewskie miały jeszcze przeszło 600, 000 złp… dochodu; co na owe czasy stanowiło sumę ogromną.
Komisya za to edukacyjna, z największą chlubą narodu, na prawdziwą i powszechną zasłużyła wdzięczność, wydając ustawy i rozporządzenia dla szkół, zważywszy epokę, najwyborniejsze, których wypełnienia z całą gorliwością i znajomością rzeczy pilnowała. Murowano więc gmachy obszerne, zakładano szkoły, urządzając przy nich biblioteki i gabinety naukowe, oraz konwikty i bursy dla ubogiej młodzieży, ułatwiając jej bezpłatny przystęp wszędzie, w celu powszechnego rozszerzenia światła i nauki. I najuboższy naonczas chłopak, łachmanami okryty, a złamanego szeląga niemający przy duszy, byle mu ochoty nie brakło, otwartą miał drogę do zapewnienia sobie kawałka chleba, krescytywy, jak nazywano, nieraz i do świetnego nawet losu. Bo jeśli się do konwiktu nie dostał, choćby był jeno kalefaktorem i w piecach palił (co się trafiało) mógł zarówno z paniczami na ławie szkolnej zasiadać. Inni znów byli w usługach możniejszćj młodzieży, a doszedłszy do retoryki, już pauprom za dyrektorów służyli; i nieraz takiego chudopachołka, jeśli się pilnym okazywał i zdatnym, patrowie profesorowie za przykład stawiali butnym jakim a leniwym kasztelankom.
Tak też było i w kolegium naszem pijarskiem w Lubieszowie, alias, Nowym Dolsku na Polesiu; gdzie ja właśnie, od infimy począwszy, pobierałem nauki.
Mieliśmy tam dwie bursy, czyli konwikty: jeden dla uczniów ubogich, drugi zaś zwany obywatelski, gdzie mieścili się już zamożniejszej szlachty synowie.
Tu, uznając wielkie zkądinąd zasługi tak Konarskiego jako i komisyi edukacyjnej, nadmienić musze, iż przy odradzającej się oświacie przyjgta w kraju zasada dozwaląjąca zakładania w szkołach dwu burs oddzielnych: jednej dla bogatych, drugiej dla ubogich, była śmiertelnym zarodem klęsk dla społeczeństwa nieobliczonych i znamionowała osłabienie już prawdziwego republikańskiego ducha. Pierwej bowiem, kilkanaście tylko rodzin magnackich, które się w domu po zagranicznemu kształciły, wydzielało się dobrowolnie z łona narodu; z ustanowieniem zaś podwójnych burs, prawda że się pociągnęło nieco dzieci magnackich, ale w ślad zatem, bogatsza szlachta, półpanki, zapominając czem są w istocie, poczęli się już uważać za coś wcale innego niż szlachta uboższa. To dało początek nieznanemu przdtem w naszym kraju zupełnemu i szerokiemu w społeczeństwie rozdwojeniu, które mimo swej bezzasadności i najzgubniejszych skutków, do dziś dnia istnieje. Kardynalną bowiem podstawą społeczeństwa polskiego była zupełna równość szlachecka, co w stosunku do epoki stanowiło właśnie całą siłę rodu; lud bowiem prosty jak w Polsce tak niemniej w całej Europie natenczas przywilejów niemiał.
W Voluminack legum widzimy, że u nas od najdawniejszych czasów, każdy sejm następny, wzbraniając używania zagranicznych tytułów, coraz wigkszą jednak ilość zasłużonych z ludu nobilitował; najwyższym wyrazem tej dążności był ostatni wolny sejm czteroletni. Wzrastała ilość szlachty, ale jak w winnicy pańskiej, pierwsi czy ostatni, byli sobie wedle prawa najzupełniej równi, jednakie mieli przywileje i jednakie też na nich obowiązki ciążyły. Za tym, wyżej wspomnianym rozdziałem w spółeczeństwie, rodzi się i nazwa w języku naszym wcale przedtem nieznana: arystokracyi; rozdwojenie przyczynia się wreszcie i do upadku kraju. Tu dopiero, znalazłszy grunt odpowiedni, zaczynają się już setkami roić obce w kraju naszym tytuły, na zadowolenie próżności, od zagranicznych państw nadawane w nagrodę zasług nieznanych, jak niemniej k'woli pielęgnowania w społeczeństwie rozkładowego pierwiastku.
Ten rozdział w społeczeństwie naszem rozwijał się stopniowo z latami, jako nieuchronny skutek wykazanego wyżej błędu w wychowaniu publicznem, a z pokolenia w pokolenie przechodząc, rozszerzał się coraz bardziej. W ostatnich latach panowania Stanisława Augusta, głęboko, wiekami wszczepiona w narodzie zasada równości szlacheckiej i chrześciańskiego braterstwa nieraz jeszcze dość silnie opierała się złemu; za dowód czego, wśród tysiąca znanych przykładów, niech służy i nasze dalsze opowiadanie.
Wracajmy więc do Lubieszowskiśj szkoły.
Na konwikt czyli bursę dla uboższych były tu fundusze z daru książąt Wiszniowieckich, niegdyś dziedziców Lubieszowa; Kurzenieckich, domu w Pińskiem możnego, oraz księcia Czetwertyńskiego jakiegoś, który łaską Bożą pociągnięty, światowem życiem wzgardziwszy, do zakonu wstąpił. Było jednak wielu młodzieży z niezamożnych rodziców, którzy, jako się rzekło wyżej, bądź w służbie u bogatszych, bądź za dyrektorów służąc, lub wreszcie za jakie sto kilkadziesiąt złotych wikt i pomieszczenie znajdując, na on czas łatwo w miasteczku, uczęszczali do szkoły. Prócz tego jednak trafiało się już, że jacy bogaci, dumni albo zbyt troskliwi rodzice, nie chcieli synów swoich i do obywatelskiego nawet oddawać konwiktu; natenczas mieścili ich u którego z magistrów albo patrów, profesorów naszych.
Podkomorzyca, który był moim kolegą, przez lat cztery, że ojciec jego wielce się wysoko nosił, umieszczono u JMksiędza prefekta, gdzie niby najczujniejszą miał znajdować opiekę; w rzeczy zaś, do próżnowania i swawoli, Bogiem a prawdą powiedziawszy, miał on tam większe pole niźli u nas w konwikcie. Schadzaliśmy się też do niego, po dwu, po trzech pod pozorem wspólnej nauki, abyśmy mogli zabawić się raczej i dokazywać swobodnie; bo JMksiądz prefekt jako całej szkoły gospodarz tysiączne miał sprawy na głowie, co też sposfcrzegł – szy później jeden z wizytatorów, ksiądz Bohusz, wzbronił, aby nadal prefekci byli razem nauczycielami, bo i to im znacznie czas zajmowało. Swawole te nasze nie byty wprawdzie straszne; bez żadnych, uchowaj Boże zdrożności; ale że u młodych zawsze w głowie pstro, niezawsze bezpieczne. Współtowarzysz mój szkolny Podkomorzyc Józio, mieszkał u prefekta sam jeden; był przy nim, niby jako dyrektor, z obowiązkiem nieodstępowania swego pupila ani na krok, niejaki pan Piszczało, zagorzały myśliwy, który jeśli jeden dzień w domu posiedział, to już była rzecz osobliwa, a czasem rano wyszedłszy, niby na chwilę, zwłaszcza gdy ponowa upadła, wracał dopiero wieczorem, zjadł co mu pod rękę wpadło i jak legł na łóżku, to spał kamieniem, że mu nieraz po trzy finfy w nos puszczaliśmy, a on tylko przez sen kichnął i chrapał dalej. Drugim towarzyszem był chłopak ubogi, Łukaszek Żebrowski, jako emulus dodany mu umyślnie przez księdza prefekta. Syn to był biednej wdowy mieszkającej w miasteczku, którego ojciec pono służył nawet u niegdyś podkomorzego przy lesie; że jednak ojciec naszego Józia był, jak nazywają pysznoskąpski, nie dosłużył się stary leśniczy opieki nad dzieckiem; co też ksiądz prefekt wiedząc, chciał właśnie zalecić chłopaka protekcyi podkomorzego i koleżeńskiej przyjaźni syna.
Był ten Łukaszek chłop już prawie pod wąsem, słuszny, chuderlawy nieco i śniady, ale barczysty i silny; poczciwy z kościami, a tak do podkomorzyca przywiązany, że gdy się paniczowi trafiało lekcyi nie umieć, to i ów emulus niby jąkał się a udawał że się jej nic mógł nauczyć. Nasi wszelako patrowie w nauczycielskim zawodzie doświadczeni, zręcznemi pytaniami umieli się prawdy dobadać. Lubili też Łukaszka wszyscy, bo choć potulny i nikomu nie zamącił wody, krotochwile nieraz i maszkary stroił pocieszne, a dyalogów różnych wierszowanych, przedziwnych, zapas miał niewyczerpany, że gdy je recytować począł, prócz niego, co fizys seryo zawsze utrzymać umiał, wszyscy się od śmiechu trzymali za boki.
Wychowany w lasach, przy ojcu, łowiectwo też lubił zapamiętale; ale że to w szkole owoc był zakazany, więc się z tem taił: regularnie tylko czasu świąt lub rekreacyi wymykał się do matki z miasteczka cichaczem w pole lub do lasu. A i w tem, jeśli miał, prawda, upodobanie, była i zasługa nawet, bo zwierzyny nikt tak dalece nie bronił, a w nędzy, opuszczonej wdowie i zajączek się do garnka przydał i za skórki różne grosz jaki kapnął od czasu do czasu, a szczególnie za kuny. Tych moc wielka gnieździła się w grobowych lochach kościelnych; odważny Łukaszek, porozumiawszy się ze stróżem, starym pijakiem Andrzejem, w miesięczne nocy, zwłaszcza porą zimową, że lochy były dość jasne, zasiadał pomiędzy trumnami z ojcowską wiatrówką, którą gdzieś w ukryciu trzymał i nieraz po kilka sztuk pod opończą nad ranem wynosił. Żydzi ubiegali się za takiemi skórkami, a poczciwy Łukaszek każdy tynf zarobiony, nie tknąwszy go, jako sacrosanetum, na utrzymanie starej matce oddawał.
Podkomorzyc też wkrótce przywiązał się do swego towarzysza serdecznie, co jednak nie przeszkadzało wcale psotnikowi, że mu różne nieraz wyrządzał psikusy, które chłopak znosił wszelako zawsze z cierpliwością spartańską, bądź z przywiązania, bądź z tego przekonania, że chudopachołkowi, jeśli chce wyjść na ludzi, pokornym być trzeba.
Wszystko jednak na świecie ma swoję granicę; Józio pod koniec drugiego roku nieco się rozpróżniaczył i rozswawolił zbytecznie; że zaś się to wszystko na Łukaszku skrupiało, który z nim krzyż Pański znosić musiał, i jemu się przeto cierpliwości zaczynało przebierać.
Byliśmy naonczas w syntaksie; te nazwy klas komisya edukacyjna była już skasowała, u nas się jednak ze zwyczaju długo jeszcze utrzymywały. Podkomorzyc, Łukaszek, ja i Oskierka, na jednej siedząc ławie, nierozdzielni prawie, schadzaliśmy się do Józia na naukę niby i na swawole regularnie, a zwłaszcza w długie zimowe wieczory. Tego roku zapusty, jakoś w początkach lutego wypadły. Śniegu było po uszy i mrozy dobre trzymały. Rektor kolegium, osoba u nas pryncypalna, właśnie w tym czasie, dla spraw jakichś jeździł był do Pniówna, dóbr znacznych do klasztoru należących, o trzy mile od Lubieszowa odległych; tam, najadłszy się marynaty z węgorza i przeziąbłszy w drodze z powrotem, zachorzał mocno i już prawie dogorywał. W klasztorze zamęt był niesłychany, z czego my też korzystając, gdy nadzoru nie było, używaliśmy swobody. W narożnej na piętrze celi podkomorzyca zamknąwszy się, tysiączne wyprawialiśmy figle i harce; jużeśmy się byli i umęczyli, gdy Podkomorzyc mrugnął na nas.
Miało to nowy jakiś pomysł oznaczać.
– Poczekajcie! – zawołał – odpoczniemy sobie, będziemy robić karmelki.
Cukier na one czasy był to specyał kosztowny, bo go jeszcze przywożono zza morza, a ludziom uboższym ledwie z imienia znany.
– Masz cukier? – spytaliśmy.
– Oho! zobaczycie!
Tu dobył ze skrzynki cztery spore kawałki, rozdał po jednym każdemu, zasiedliśmy w końcu wielkiego stołu, który środek celi zalegał, zabierając się do fabrykacyi owych niby karmelków, a topiąc cukier u płomienia grubej, tak zwanej rurkowej łojówki, w mosiężnym lichtarzu pomiędzy nami stojącej.
– Czekajcie! czekajcie! – wołał jeszcze Podkomorzyc – oto jest i łyżka, nad nią będziemy topić.
– Ale źle topić we czterech przy jednym płomieniu – zauważył Oskierka.
– Łukaszek niech sobie stoczek zapali – odparł, znowu mrugając na nas gospodarz.
Niedomyślając się jeszcze figla, poczęliśmy topić cukier i puszczać krople na łyżkę, którą Podkomorzyc trzymał.
Tymczasem Łukaszek, przylepiwszy do stołu kawałek stoczka, wziął się także do roboty, z tem większą jeszcze ciekawością, że to była dla niego rzecz nowa.
– Paniczu! paniczu! – zawołał nagle Łukaszek – już się topi, już, już, prędko, proszę łyżki!
– Poco ci tara łyżka – odparł Podkomorzyc żywo – wal na język odrazu.
Prostoduszny Łukaszek, nieczekając, podniósł głowę do góry, gębę szeroko otworzył i nadtopiwszy jeszcze kroplę sowitą, puścił na sam środek potężnego języka.
Ryk jaki się w tej chwili z gardła jego wydobył nie był chyba do żadnego ludzkiego głosu podobnym; i gdy my z owego niedorzecznego konceptu śmiejemy się jak opętani, biedny Łukaszek z rozwartemi szczękami stoczywszy się jak kula po schodach, dopadł w dziedzińcu do koryta w którem konie pojono, sparł się na niem oburącz i język w zimną wodę wsadziwszy, z okrutnego snać bólu stękał tylko i tupał nogami.
Żart to był prawdziwie studencki, o którym, gdyby nie następstwa, wspominaćby nie warto; wszelako, mimo setnych dowodów przywiązania podkomorzyca, ten figiel bolesny mógł dla cierpliwości Łukaszka stanowić ową kropelkę, która się z pełnej czaszy przelewa. Przez tydzień przeszło nie miał on w ustach i kruszyny chleba, żywiąc się klejkiem albo mlekiem. Zniósł jednak mężnie tę przygodę, żadnych nawet nie czyniąc wymówek. Podkomorzyc, który miał serce poczciwe, postrzegłszy wyrządzoną, krzywdę, przepraszał go wielekroć i czem mógł obdarzał, a czując że tak bolesna igraszka niełatwo okupioną być może, gorąco się nawet dopraszał, żeby mu Łukaszek czemś podobnem odpłacił.
Ta czujność i czułość sumienia była u całej młodzieży naszej w konwikcie wpojoną gruntownie, nietylko przez odpowiednie, a gorliwe nauki, ale i przez praktykę samą,. Mieliśmy bowiem zawiązane między sobą bractwo Sodalisów, czyli sług N. P. Maryi, do którego niemal cała młodzież wpisywała się dobrowolnie. Co miesiąc tedy szliśmy do spowiedzi, codzień słuchaliśmy mszy świętej i przepisane bractwu krótkie odprawialiśmy nabożeństwo; ćwiczenie się zaś w dobrych uczynkach nietrudno przychodziło tam, gdzie bogatsi uboższśj braci małym groszem jakim, ubraniem, lub obuwiem mogli ułatwiać pobyt w szkole, za co biedniejsi sercem i kto mógł pomocą w naukach odpłacali się sowicie. Tento jedynie związek bratersko-chrześciański, który na całe życie ludzi z sobą kojarzył, gdzie był zaprowadzony i dopóki trwał w zwyczaju, najskuteczniej jeszcze działał przeciw zgubnemu rozdwojeniu, rodzącemu się z zaprowadzenia osobnych konwiktów dla bogatszej młodzieży. Nie bez tego, żeby i swawoli w szkołach naszych nie było, bo młodość młodością, rozumu niespełna, a krew burzy się gorąca, latami jeszcze nie wystudzona. To życie jednak napół klasztorne i zasady wiary wpojone silnie, od większych wybryków powstrzymywały.
Nieopatrzny żart podkomorzyca prędko jednak poszedł w zapomnienie, tembardziej, że ciężka niemoc, a wkrótce też i zgon rektora, powszechną w inną stronę odwróciły uwagę. Byłto dla kolegium wypadek wielkiego znaczenia; ruch panował w klasztorze ogromny, pogrzeb przy znacznym napływie duchowieństwa, szlachty i ludu odprawiono z przepychem i okazałością wielką. Jmci ksiądz prowincyał Jakucewicz, który na ten obchód zjechał, nazajutrz zaraz po pogrzebie pośpiesznie klasztor opuszczając, zapowiedział przybycie swoje powtórne, dla instalowania nowego rektora. Cisza więc nastała po owych obrzędach i wszystko zdawało się niby do dawnej powracać kolei, wszelako nie do dawnego porządku. Rektor bowiem nieboszczyk surowym był niezmiernie, a jako przełożony nad wszystkimi, bo i nad patrami i nad prefektem szkoły, wszystkich też w karbach trzymał swą żelazną, dłonią. Że zaś prefekt nasz człek był łagodny, ciężki, a nie bardzo ruchawy, dawny ład i rygor rozprzęgać się, zaczął powoli.
Wieczorami tylko, po ciemnych, a ponurych kurytarzach klasztoru, przemykaliśmy się, spoglądając za siebie ze strachem, a włosy nam stawały na głowach i ciarki po plecach biegały; każdemu się bowiem zdawało, że go nieboszczyk rektor goni i już… już kościste palce ma zapuścić w czuprynę. Jedni też drugim na psotę dodawali strachu, póki dzień świecił i to było rodzajem zabawy; ale pod noc mało kto półgębkiem nawet odważył się nieboszczyka wspominać. Sam tylko Łukaszek w tym względzie stanowił wyjątek i był teraz górą, bo nie bał się nic, a drugich straszył niemiłosiernie. Wieczorami, jak zaczął jakieś o upiorach, dyabłach, wilkołakach i nieboszczykach prawić historye, drżeliśmy z niewysłowionej trwogi i dech nam w piersiach zamierał.
– Boto – mówił – panicze nie uważali, jaki był ksiądz rektor po śmierci czerwony.
– Nie – mruknął Oskierka.
– Oho! – ciągnął uśmiechając się Łukaszek – ja dobrze widziałem; to jest zły znak: będzie bieda.
– Jaka? co?
– Będzie upiorem, będzie chodził po śmierci i napastował. Obejrzeliśmy się mimowoli trwożliwie, każdy poza siebie.
– To pewna rzecz – mówił Żebrowski – nawet miał jedno oko otwarte, okropnie straszne!
– Co tam wam! – stęknął z cicha Podkomorzyc, zwracając się do mnie i Oskierki – wy w konwikcie w waszej Odzie wszyscy razem śpicie, to nic; ale ja tu sam jeden; w drugiej celi Piszczało chrapie, żeby z dział bito, nie obudziłby się pewno. A tu prosto ze drzwi schody na dół i zaraz do kościoła, a ztamtąd do sklepów! Jakby wylazł z lochów. aj! aj! aj! Ale to głupstwo – dodał pocieszając się w strachu – to nie może być; Jakto? przecież nieżywy.
– To co, że nieżywy – przerwał Rukaszek – właśnie dyabeł włazi w takiego trupa, jakby kożuch wdział i dopiero dokazuje. A jak tylko kto czerwony po śmierci, a oczy mu się zamykać nie chcą, to już wiadoma rzecz, co to znaczy. Tu w miasteczku przeszłego roku tak samo jeden mieszczanin umarł; okropnie był czerwony, zaraz zmiarkowali, co to jest; więc mu łyczkiem związali trzecie palce, przewrócili w trumnie do góry plecami, dopiero było cicho. Nie dał rady wstać nieboszczyk. Żeby byli naszemu rektorowi tak zrobili…
W tej chwili mysz zaczęła chrupać pod podłogą,; zerwaliśmy się na równe nogi.
– Cha! cha! cha! – zaśmiał się Łukaszek – czegóż się panicze tak boją? e! e! to wstyd, ja tak tylko żartowałem.
Zdjął z szaragów czapkę i starą opończę.
– No, dobranoc paniczom – dodał – już blisko dziewiątej, trzeba iść.
– Poczekaj! poczekaj! – zawołaliśmy oba z Oskierką – odprowadzisz nas do konwiktu, pójdziemy razem.
– Jakże ja tu sam zostanę! – lamentował Podkomorzyc.
– Piszczało śpi obok.
– Et, co mnie po nim! ponowa upadla, cały dzień zmachał się na polowaniu, leży jak kamień.
Nie było jednak na to rady, pożegnawszy kolegę, wysunęliśmy się ostrożnie na kurytarze.
Księżyc świecił jasno, a blask jego zdawał się zdwajać odbiciem od śniegu; przez okna pasma światła z cieniami naprzemian słały się na ceglanej posadzce, ale ciemne kąty i załamki kurytarza jeszcze się czarniojszemi zdawały. Obrazy i portrety, ubierające przeciwległą ścianę, w niektórych tylko częściach oświetlone, straszne jakieś oczom naszym, jak gdyby z ram wychylające się, przedstawiały postacie, których przedtem nigdyśmy nie spostrzegali. Cicho, na palcach, oglądając się co chwila, oddech w piersiach wstrzymując, trwożąc się odgłosem własnych kroków, postępowaliśmy ostrożnie i bojaźliwie. Wolno z początku, później coraz bardziej pośpieszając, wreszcie wbiegliśmy zadyszani na dziedziniec. Tu jak w dzień było jasno, noc trochę mroźna, śnieg iskrzący się i chrupiący pod stopami, a księżyc w pełni prawie królował majestatycznie na ciemnem tle gwiaździstego nieba. Raźniej nam się zrobiło i weselej; w oficynie tuż na dziedzińcu położonej, w której się mieściły nasze ody, czyli konwiktorskie sale, słychać było gwar i rumor; zbierano się na wieczorną modlitwę. Pożegnaliśmy więc Łukaszka w ganku, śpiesząc do kolegów.
W konwikcie naszym tak zwana oda, była to wielka sala, oświecona z jednej strony szeregiem okien od dziedzińca, do trzech zaś ścian innych przytykały małe celki, czyli komórki bez drzwi, z firankami tylko; w każdej komórce takiej mieściło się po dwa łóżka i dwa stoliki dla konwiktorów; co dwie celki trzecią, już zamczyste drzwi mającą, zajmował który z księży, albo dyrektor jaki; drzwi wreszcie w końcu sali prowadziły do obszerniejszego pokoju, który przeznaczony był dla jednego z profesorów. Tu nam więc w towarzystwie licznem, lubo prawda pod surowym i ciągłym nadzorem, nieskończenie jednak na ten czas trwogi weselej było i zdawało się bezpieczniej, niż biednemu podkomorzycowi. Zwykłym przeto porządkiem wspólne głośno odmówiwszy pacierze, udaliśmy się żwawo na spoczynek; wnet światła pogasły, tu i tam słychać było jeszcze półgłosem wymówione "dobranoc, " sen spadł na powieki, ucichło.