- W empik go
Odbijanego: komedya w pięciu aktach - ebook
Odbijanego: komedya w pięciu aktach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 216 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa
Gebethner i Wolff
1888.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ, Âàðøàâà, 16 Ìàðòà 1888 ã.
Druk T. Nasiorowskiego, Czysta Nr 8,
Wojewoda Gozdski. Jego żona
Józef syn, rotmistrz chorągwi Karolina, córka. Starosta Kaniowski. Starościna, jego żona. Dąbrowski, ojciec starościny. Kasztelanic Wojnicki. Podkomorzyna Żydaczewska.
Pan Marcin,
}szlachta.
Pan Paweł,
Malcher, oberżysta.
Ewa, jego żona.
Krzysia, pokojowa starościny.
Ławnik
Koniuszy Złotareńko,
Maxym } kozacy Starosty.
Soroka,
Ekonon.
Żyd.
Marszałek wojewody. Komendant.
Szlachta – Kozacy–Służba wojewody. Rzecz dzieje się w XVIII wieku.
AKT I.
Oberża pod Kogutkiem w Glinianach. W głębi z boku szynkwas, za nim rzędy butelek. Z drugiego boku główne wejście. Drzwi po obu stronach do pokoi gościnnych. Z prawej okno. Stoły i stołki. Wieczór. Deszcz ulewny i grzmoty.
SCENA I.
Pan Paweł, Pan Marcin przy stoliku, z drugiej strony Malcher, Ławnik, przy szynkwasie Ewa.
Paweł. Służba to nie drużba, panie Marcinie. Wolałem ja suchy kawałek chleba z mojej Wólki, niżeli dworowanie.
Marcin. Daj go katu, Wólka waścina! Jak pies na twoim gruncie, siądzie, to już za granicą ogon trzyma.
Paweł. Choćby ją tylko czapką przykryć, to co swoje, to swoje… Bah! prawda, już nie swoje.
Marcin. Cóż, darowałeś?
Paweł. Sprzedałem, a w zamian wykupiłem wszystkie dekreta na starostę Kaniowskiego… i teraz żałuję tego.
Marcin. Życzę szczęścia… ale i mnie przyjdzie toż samo na stare lata uczynić. I nie głupią jakąś Wólkę ale Wolę prawdziwą… byle dobremu panu służyć.
Paweł. A co byś aszeć na to powiedział, gdybym ci tak dobrą służbę wynalazł?
Marcin. Co? a toćbym cię udusił z radości, panie Pawle.
Paweł. Daj no pokój. Kwituję z takiego profitu, Ale czekaj! Napijmy no się jeszcze lipca. Pani Malchrowa!
Malchrowa (z za szynkwasu zbliża się do stołu strojąc, słodkie oczy do Marcina, który ją w pół obejmuje i szepcze do ucha).
Malcher (do Ławnika). Tak, tak, panie Łukaszu, wszystko się teraz psuje na bożym świecie. Gdzie to te czasy, kiedy moja nieboszczka jeszcze żyła. Za beczkę miodu płaciłem cztery złote panu sędziemu i jaki to był miód… a teraz wal im dwanaście i miara licha. I jak tu wyjść na swoje? (coraz to głośniejsza rozmowa przy drugim stole i śmiechy). Jewka! za szynkwas! {Ewa odbiega szybko).
Marcin. Fertyczna kobietka, jak Pana Boga kocham. Człowiek jak wosk topnieje przy niej.
Paweł. Aszeć widzę za fartuszkiem strasznie byś gonił.
Marcin. Jak nie gonić, panie Pawle, gdy się taki buziak nawinie? A ten stary Cerber zazdrośny jak dyabeł. Toż aż ślinka idzie, żeby mu rogi przypiąć.
Paweł. Nie pierwszyś, nie ostatni. Jejmość Malchrowa wszystkich tu tak za nos wodzi. Ten stary niby się zżyma na nią, ale w duszy kontent, że mu gości do gospody przynęca.
Marcin. To to taki ptaszek? Ale mówno kochany panie Pawle, coś rozpoczął o owej dobrej służbie.
Paweł. Ano gdybyś się tak mógł dostać do pana rotmistrza Gozdskiego, byłoby ci jak w raju.
Marcin. Dajże pokój, toż to ma być awanturnik dyabli drugi Starosta Kaniowski.
Paweł. Pluń aść! Pan jakich ze świecą szukać! Lubi hulać i figle płatać durniom, ale dla służby niema lepszego pod słońcem.
Marcin. Co bo mówicie? Patrzno panie Pawle na oczy tej małej dyablicy, toć to ogień istny.
Paweł. Toś ty w niej widzę ua dobre rozmiłowany.
Marcin. Już to u mnie natura taka, a co mnie te ko – biecięta kłopotu już kosztowały, (mruga na nią, po chwili Ewa się doń zbliża).
Ławnik. Głupstwoś zrobił, panie Malcher. Na stary łeb brać taką frygę.
Malcher. Jać to teraz widzę. Ale jak mnie zaczęli namawiać A ożeń się! Ładny buziak, to przynęta dla gości. Przynętą ona jest co prawda, ale cóż, ani ja dnia ani nocy spokojnej nie mam.
Ławnik. Pilnuj!
Malcher. Toć patrzę i pilnuję! (głośna rozmowa przy drugim stole, Marcin ją całuje).
Malcher. Oh! widzisz! Jewka za szynkwas! {do Marcina) Prosiłbym też aspana dobrodzieja, nie despektować mi niewiasty
Marcin. E! toć się jej nic nie stało.
Paweł. Mając takie poważne myśli, za podwiką szaleć. Dachu nie masz nad głową.
Marcin. Co chcesz, to moja zguba. Ale ja na to już nie poradzę. Gadaj no panie Pawle!
Paweł. Trzeba aści wiedzieć, że Gozdski, to pan pod szczęśliwą urodzony gwiazdą. Multo omnium fortunatissimus. Najbogatszy on z całego Podola, a w przyszłości jeszcze czekają go trzy pańskie fortuny po ciotce i po stryju W jakich on już okazyach nie bywał, a zawsze wyszedł z honorem i modestyą. Ojciec jego podżegany przez niegodziwą macochę, która się w chłopaku rozmiłowała na zabój, a którą on jako dobry syn reflektował, już go parę razy chciał wydziedziczyć, bo stary kocha żonę zapamiętale i robi co ona chce… a taki zawsze syn postawi na swojem i macocha musi grać jak jej każe.
Marcin. No, no, to gracz nie lada, kiedy nawet z babami umie radzić. Tylko powiadają, że heretyk, do kościoła nie chodzi, świętości nie uszanuje…
Paweł. Kłamstwo! Działoż by mu się tak ładnie i składnie na świecie, żeby w Boga nie wierzył? Religiant powiadam aści całą gębą. Ot do niego ci się dostać, pa nie Marcinie. Jedna rzecz tylko mi się w nim nie podoba.
Marcin. No, no, gadaj!
Paweł. Powiadają, że ma inkluza… Nigdy go się żadna kula nie chwyci… Że może rozdzielać swoją osobę, na ile części zechce. Że jednocześnie jest we Lwowie, Krakowie lub Glinianach i kiedy mówimy o nim. on może… (wchodzi Gozdski, za nim dwóch pajuków).
SCENA II. Ciż i Gozdski.
Gozdski. Pochwalony! Wszyscy. Na wieki!
Gozdski. Gdzie gospodarz?
Malcher. Do usług JW-go pana.
Gozdski. Stancye dla mnie i dla ludzi. Stajnie dla koni. Wypoczniem aż deszcz ustanie.
Paweł. Ulewa bo ulewa, (spostrzegłszy nagle twarz Gozdskiego). A słowo stało się ciałem. To on!
Marcin. Kto?
Paweł. Gozdski!
Gozdski (do Pawła). Co to, aszeć rogi na mnie zobaczył?
Paweł. Chowaj Boże, Jaśnie W-ny panie. Oblicze pańskie rozradowało nas tylko, bo właśnie miałem to szczęście panu bratu mówić o cnotach J. W-go pana, o jego pańskim animuszu, gdy fortuna łaskawa na mnie, własną, presoną pańską niespodzianie udarować nas raczyła.
Gozdski. Fiu! palestrancki język. A jakież to cnoty waść we mnie odkrył?
Paweł. Nie spisać by ich na stu wołowych skórach I J. W. panie, tysiące tysięcy gęb je powtarza. A ja niegodny sługa, który miałem ten zaszczyt, nie tylko słyszeć, ale i patrzeć na nie…
Gozdski. A cóżeś aść widział?
Paweł. Widziałem jednego bez nosa, drugiego bez acha. Widziałem pana Zielonkę, jak drżał we febrze. Widziałem Łosia zucha, kiedy padł do stóp pańskich prosząc przebaczenia. Widziałem nieszczęśliwe wdowy i sieroty, jak ze łzami błogosławiły imię pańskie…
Gozdski. Chwalić w oczy lada kiep potrafi, nie ubliżając asindziejowi. Wolę ja o przywarach moich słyszeć, abym się łacno z nich poprawił. Cóż, towarzysz aszmości niemy, że tylko gębę rozdziawił?
Marcin. Nie J. W. panie. Nie tak zaprawdę słodko i składnie jak pan Piskorski mój towarzysz, ale i ja mam swadę, a gdy J. W. pan nie gniewasz się za prawdę, toć powtórzę wszystko złe, co mi się o uszy obiło.
Gozdski. Ano ciekawym!
Paweł (cicho). Daj aść pokój.
Marcin. Dla czego? Kiedy łaskawość pańska mnie ośmiela.
Gozdski. Proszę asindzieja, sprawisz mitem prawdziwą satysfakcyę i dobry uczynek spełnisz.
Marcin (do Pawła). A widzisz! (do Gozdskiego). Słyszałem, żeś J. W. pan złym synem. Że ojcu strapienia przynosisz, który cię kocha okrutnie i radby, aby na tobie stary dom Gozdskich świetną okrył się sławą. Żeś połowę fortuny strwonił na marne zbytki.
Paweł. Czyś aszeć oszalał? A to ładnie dworską karyerę rozpoczynasz?
Gozdski. Mów dalej, panie bracie. Widzisz, że cię słucham choć mi tak kwaśno, jakbym leśne jabłka kąsał. Ale to każda prawda taka. Dajcie nam miodu, aby popłakać te przysmaki. Gadaj bracie.
Marcin. Że jak drugi Starosta Kaniowski, awantury wietrzysz i byle się okazya podała.
Gozdski. Co to, to nieprawda. Nienawidzę pana Starosty i naprawiam krzywdy jego jak mogę. Cóż dalej?
Marcin. Już nic J. W. panie; ale teraz widzę, że ludzkie oczy nie wszystko dobrze widzą, a języki plotą, bo oto persona pańska kłam mu zadaje. Kto prawdy rad słucha, ten nie całkiem zły być musi.
(Ewa przynosi miód). Gozdski. A nie powiedziano ci, że kobiecięta za wiele kocham (głaszcze pod brodę Ewę).
Marcin. To nie wadą ani grzechem J. W. panie, byle ładna jak ta.
Gozdski. Oh, oczki jak u gazeli, a usteczka do całusów (bierze ją wpół).
Malcher. Jewka za szynkwas!
Gozdski. Nie wydzieraj się tak lubciu!
Marcin. Bodajeś dyabła zjadł z twym szynkwasem.