- promocja
Odcienie samotności - ebook
Odcienie samotności - ebook
Porywająca historia rodzinna, w której miłość i samotność splatają się w labiryncie życia
Do rodzinnego Korbielewa w atmosferze skandalu powraca Wiktoria Korbielewiczówna. Piękna panna odrzuciła zaloty niechcianych amantów i wszystko wskazuje na to, że grozi jej najgorsza z możliwych przyszłości – staropanieństwo. Helena, zapobiegawcza matka niesfornej dziewczyny, za nic w świecie nie zamierza do tego dopuścić, zwłaszcza że na horyzoncie pojawia się poszukujący małżonki hrabia Rzeski. Jednocześnie musi sobie poradzić z trzema dorosłymi synami, z których każdy zaplanował przyszłość inaczej, niżby oczekiwali tego rodzice.
W tym samym czasie do sąsiedniego Miłowa do zaprzyjaźnionych z Korbielewiczami Mielewskich przyjeżdża z wizytą Franciszek Falski, żołnierz wojsk Napoleona, który nigdy nie porzucił nadziei na przywrócenie ojczyźnie niepodległości. Przystojny Falski sprawi, że niejedno serce dziewczęce zabije szybciej.
Odcienie samotności to nowa powieść Natalii Thiel, autorki świetnie przyjętych przez czytelników powieści Walc dla Izabeli i Dziewczyna z portretu, i zarazem pierwsza część trylogii.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-446-0 |
Rozmiar pliku: | 753 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z oddali nie tak straszny, z bliska razi oknami z powybijanymi szybami nasuwającymi na myśl puste oczodoły, spalonym przed laty dachem i wysoką zrujnowaną wieżą. W omszałej fontannie nie stoi już woda, lecz butwieją liście. Żelazna brama wypadła z zawiasów, a mury pałacu pękają coraz mocniej z każdym mijającym w zapomnieniu rokiem. Przez zamknięte drzwi do dawnych salonów próbuje dostać się piach, przez okna wdzierają się kasztanowe gałęzie, po podłogach tułają się liście i kamienie, a wśród nich stare zdjęcia pałacowych mieszkańców. Opuszczone, martwe to miejsce, legendami obrosłe.
Kiedyś musiało tu być ludno i zamożnie. Świadczą o tym ruiny dawnych budowli folwarcznych, ślady po pańskiej gorzelni i czworakach wrośniętych w ziemię tak głęboko, jakby stały tam od zarania dziejów. Ruiny te nie cieszą się jednak dobrą sławą. Nikt z okolicznych mieszkańców nie podchodzi pod pałac o zmroku, omija z daleka jezioro i trakt po jego drugiej stronie. Tam właśnie, na spowitym mgłą rodzinnym cmentarzu w zaniedbanych mogiłach spoczywają prochy dziedziców.
Ci, którzy odważyli się odwiedzić te strony, opowiadali różne historie. Mówiono, że konie przejeżdżające nocą w pobliżu cmentarza parskały, odskakiwały w bok, jakby bały się doń zbliżyć, i że nie szło utrzymać ich w cuglach. Inni zarzekali się, że w czasie nowiu po jeziorze pływa łodzią stary dziedzic i szuka w głębinach swego jedynego syna. Wielu się zresztą potopiło w otchłani wodnej. Rybacy narzekali, że ryby nie chcą brać, a te, które chwycą przynętę, zrywają ją z niezwykłą siłą. Dlatego lepiej trzymać się z dala od tego miejsca. Lepiej o nim zapomnieć.
I tak mijają dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Lata całe mijają i choć mury kruszeją, a resztki dachu się zapadają, nagle wydarza się tu coś nieoczekiwanego. Naraz przeszłość zamknięta w pałacowych murach wyrywa się do życia, dudni w ściany, kołysze żyrandolem, napiera na zatęchłe powietrze. W kamiennej fontannie wzbiera woda, mury prostują się dumnie, a bluszcz obrasta je gęsto wiosenną zielenią. Dach lśni w promieniach popołudniowego słońca, przedzierających się do środka przez białe wykrochmalone firanki. Słychać czyjeś kroki, z oddali dochodzi gwar rozmów, odgłos dziecięcego śmiechu, brzdęk porcelanowej zastawy. Ktoś czyści srebra, ktoś inny piecze kołacz, bona woła niesforne podopieczne. Pani układa kwiaty w wazonie, pan zaś pali fajkę, a za ciężkim mahoniowym biurkiem rządca pochyla się nad papierami. Przypałacowe spichlerze pełne są ziarna, w stajniach konie rżą wesoło, w oborach muczą krowy, oranżeria zaraz pęknie od nadmiaru piękna i nawet drzewa w wielkim sadzie zdają się szeptać do siebie sekrety. Wystarczy zajrzeć przez uchylone okno pałacu, by dostrzec pochylone nad garami kucharki, przejść się korytarzem, by napotkać zapracowane służące, które grzecznie dygają na powitanie, wspiąć się schodami na wysoką pałacową wieżę i zachwycić widokiem wrzosowisk rozciągających się aż po horyzont.
Wtem rozlega się kukanie kukułki. W pokoju kredensowym elegancko ubrany młodzieniec przerywa na chwilę swą pracę i spogląda na zegar. To już! Czas mar minął! Z głębi domu słychać krzyk rozdzierający niebo. I tylko sztywne ciało kołyszące się na grubej linie raz po raz przeszywa powietrze.
ALEJA DUSZ
Mostówka, rok 1893
Honorata Domachowska nigdy nie była piękna. Jej małe, głęboko osadzone piwne oczy wydawały się zbyt mądre i przenikliwe jak na tak niepozorną kobietę. Słabo zarysowane usta ułożone w dwie cienkie linijki przydawały jej twarzy dostojności, lecz w żadnym wypadku urody, a że miała zwyczaj zaciskać je mocno, kiedy intensywnie nad czymś myślała, stwarzała nierzadko wrażenie, jakby ust w ogóle nie posiadała. Włosy jej, choć długie, były cienkie, szare i pozbawione blasku, zawsze spięte w kok tak mocno, że skóra przy skroniach napinała się, jakby miała za chwilę pęknąć. Drobnej postury, z patykowatymi i nieproporcjonalnie długimi rękami często krzyżowanymi na chudej piersi wyglądała wręcz karykaturalnie. Jednak nikt, kto znał Honoratę, nie powiedziałby o niej złego słowa.
Na pierwszy rzut oka wydawała się osobą nijaką, bezbarwną i cherlawą. Nic bardziej mylnego. Mimo spokojnego i ugodowego usposobienia Honorata wiedziała, czego chce od życia, i nie była skora naginać się do czyjejś woli. Inteligentna, oczytana, skromna i nienachalna cieszyła się dużym powodzeniem i niejeden zabiegał o jej rękę. Brak urody, której Bóg nie raczył jej ofiarować choćby naparstek, nie miał tu nic do rzeczy. Otóż Honorata posiadała niebagatelny posag.
Ignacy Małachowski przyjął informację o zaręczynach z Honoratą Domachowską bez cienia emocji. Zamknięty we własnych myślach, pogrążony w wielogodzinnych zadumach ledwie utrzymywał kontakt ze światem rzeczywistym. O wiele bardziej od życia realnego interesowało go życie minione, jego ślady, pozostałości i dziedzictwo. Jakiż zachwyt wzbudzały w nim wykute w średniowieczu monety, stare artefakty, owady zamknięte w bursztynie! Ileż emocji dostarczała kolejna wyprawa na wykopaliska! Całymi godzinami potrafił siedzieć nad jakimś rękopisem i zachwycać się kaligrafią, odczytywać zawarte w nim przesłanie, jakby osoba pisząca go przed wiekami chciała właśnie Ignacemu przekazać prawdę objawioną. Razem ze swym przyjacielem – warszawskim archeologiem samoukiem i poszukiwaczem przygód Bronisławem Biedrzyckim, nazywanym przez przyjaciół Bronkiem – nieraz przesiedzieli wiele dni nad przywiezionymi przez niego skarbami z kolejnej wyprawy. Gdyby nie poczciwa Florentyna, która przynosiła im jedzenie i pilnowała, by zjedli na jej oczach, zapewne sami szybko staliby się martwymi obiektami muzealnymi, żaden bowiem element prozy życia codziennego nie był w stanie oderwać ich od wzniosłości, jaką niesie ze sobą siła nauki.
Ten początkowo niegroźny pociąg do przeszłości wkrótce okazał się obłędem, niemal całkowicie przesłaniającym teraźniejszość. Ignacy nie był zainteresowany ożenkiem ani przedłużeniem ciągłości rodu, nie zwracał uwagi na kobiece walory, a kolejne kandydatki zbywał prychnięciami pełnymi pogardy. Bo niby o czym miałby z nimi rozmawiać? O francuskich romansach? Salonowych plotkach? „Przyprowadźcie do mnie kogoś, kogo interesuje coś więcej niż haftowanie i mdlenie na zawołanie”, powtarzał po kolejnej nieudanej próbie swatania. „Potrzebuję osoby znającej się na sztuce i historii. Tylko z kimś takim mógłbym dzielić życie!”.
Honorata co prawda nie była pasjonatką starożytnych cywilizacji, czytała jednak Homera i Wergiliusza, znała dzieła Platona, Arystotelesa i Sokratesa, choć reszta wielkich filozofów rozmywała się w gąszczu różnych szkół, pojęć i poglądów. Ale najbardziej zaimponowała Ignacemu, kiedy wyrecytowała po łacinie fragment Satyr Horacego.
– Tantalus a labris sitiens… – deklamowała, nie grzesząc znajomością łaciny, i z rozbawieniem patrzyła, jak w oczach młodego panicza pojawiają się kolejno zdziwienie, podziw i szacunek. Miała ochotę wyznać mu prawdę, że wcale nie jest miłośniczką antycznych filozofów, a na cytat ten natknęła się przypadkiem, kiedy podróżowała przez Francję z ciotką Klotyldą, w małej wiosce Volvic, gdzie na fontannie wyryto ten właśnie fragment. Sama się sobie dziwiła, że nadal go pamięta.
Ślub odbył się jesienią. Było słonecznie, choć wietrznie, a wieczorem temperatura spadła do kilku zaledwie stopni. Wkrótce potem młodzi wyjechali w podróż poślubną do Włoch. Był to oczywiście pomysł Ignacego. Mógł tam do woli, bez niczyich narzekań i kąśliwych uwag oddać się podziwianiu historii, zwiedzać kościoły, najsłynniejsze na świecie muzea i galerie, poszukiwać śladów przeszłości. Honoracie to nie przeszkadzało. Liczyło się, że w przeciwieństwie do Królestwa Polskiego, gdzie wkrótce nadeszły pierwsze przymrozki, tu można się było cieszyć słońcem i ciepłem, piło się espresso na skąpanym w porannych promieniach tarasie i rozkoszowało tą aurą do woli.
Niemal nie znali się z Ignacym. Narzeczeństwem byli bardzo krótko, tyle tylko, ile nakazywały konwenanse. W rodzinnych stronach męża była rzadko, raptem kilka razy i zawsze na niedługo. Nie znała więc Mostówki. Stary mostowski pałac wydawał jej się mroczny i zimny, świekrzy infantylni i jedynie babka Ofelia z Rzeskich stanowiła dla niej postać godną uwagi.
Właściwie sama nie rozumiała, jak do tego doszło, że wyszła za Ignacego. Wywodził się co prawda ze znanej i szanowanej, a przy tym zamożnej rodziny i ich związek satysfakcjonował obie strony, przy czym zarówno on, jak i ona mieli wielu innych kandydatów. A jednak coś pociągało ją w Ignacym. Jego spokojna, skupiona twarz, kiedy pochylał się nad muzealnym eksponatem, niesforny jasny lok opadający raz po raz na czoło. Był pięknym człowiekiem. Zamkniętym, wycofanym i cichym, lecz niewątpliwie pięknym. Jej pospolita, by nie powiedzieć nijaka twarz zdawała się mu nie przeszkadzać. Zresztą Honorata i tak ciągle miała wrażenie, że mąż wcale jej nie widzi. Patrzył na nią, uśmiechał się uprzejmie, użyczał jej swego ramienia, ale nie widział jej, całkiem jakby obserwował jakiś punkt za jej plecami. Był przy tym małomówny, rozmawiali głównie na tematy związane ze zwiedzanymi miejscami, podziwianymi obiektami. Honorata wielokrotnie zagadywała męża o sprawy domowe, kwestię posiadania potomstwa, zarządzania mostowskim majątkiem, jego rodzinę, której nie zdążyła dobrze poznać, ale Ignacy zawsze zbywał ją machnięciem ręki. Sprawy przyziemne nie tyle go nudziły, ile kompletnie nie interesowały. Zmartwiło to Honoratę przyzwyczajoną do twardych rządów, regularności, porządku i pełnej organizacji, jakie panowały w jej rodzinnym domu. Jaka czekała ją przyszłość z tym dziwnym, fascynującym człowiekiem? Czy kiedykolwiek ją pokocha? Czy będą razem szczęśliwi? Takimi pytaniami zadręczała się nocą, kiedy Ignacy spał obok niej, a ona obserwowała jego spokojną przystojną twarz pokrytą woalem snu. Była zdeterminowana, by zmienić ten stan rzeczy, chciała go otworzyć na ludzi, rozbudzić w nim nowe uczucia. Szybko się jednak okazało, że jest to walka z wiatrakami. I choć spędzili we dwoje cały miesiąc, Honorata jeszcze nigdy nie czuła się bardziej samotna.
Niedługo po powrocie z podróży okazało się, że Honorata spodziewa się dziecka. Przekazała Ignacemu tę informację z wypiekami na twarzy, ale tak jak się obawiała, nie wywołała w nim większych emocji poza niezręcznym uśmiechem, jak gdyby wstydził się tego, że jest sprawcą całego zamieszania. Cieszyli się za to przyszli dziadkowie, a także babka Ignacego, Ofelia, choć ona swoją radość mogła przekazać jedynie ciepłym spojrzeniem i ustami wygiętymi na kształt uśmiechu.
Po wylewie, który przebyła tuż po ślubie Ignacego z Honoratą, staruszka mocno podupadła na zdrowiu. Niemal przykuta do łóżka spoglądała na otoczenie mądrymi, wszystko rozumiejącymi oczyma, które jako jedyne w całym ciele zdawały się zachować młodzieńczy wigor. Jej pozostałe członki stężały w niemocy, bez prawa do jakiegokolwiek ruchu, i jedynie płuca jakby na przekór wszystkiemu wciąż pobierały powietrze, nie pozwalając ich właścicielce na ostatnią podróż do przystani Świętego Piotra. Obwarowana wianuszkiem wiernych służących, które karmiły ją, myły i pomagały usiąść, patrzyła na otoczenie z pogardą i rozczarowaniem, jakby to ludzie byli przyczyną jej bezpodstawnego trwania na tym świecie. Wkrótce już tylko Marcelina, jej najmłodsza córka mieszkająca w sąsiedztwie, jako jedyna przychodziła do niej w odwiedziny.
Staruszka próbowała niekiedy coś powiedzieć, wydusić z siebie jakieś słowo, z czasem nawet jej się to udawało, niemniej o prawdziwej komunikacji nie mogło być mowy.
Honorata mocno ubolewała nad stanem zdrowia nestorki, ale lekarze bezradnie rozkładali ręce. Nie było na to żadnego remedium. Zalecano jedynie świeże powietrze, zdrową żywność i lekturę do snu. Honorata, która z racji swego stanu nie miała w domu żadnych obowiązków, często siadała koło łóżka Ofelii i czytała na głos. Staruszka zdawała się czerpać radość z jej wizyt, a i Honorata czuła się dobrze w towarzystwie babci. Żałowała, że nie zdążyła lepiej poznać Ofelii. Wciąż miała w pamięci jej obraz sprzed wylewu, energiczne ruchy, głos nieznoszący sprzeciwu, lekki, odrobinę arogancki uśmiech na ustach. Nic z tego nie pozostało.
– Chcę już umrzeć – powiedziała pewnego razu z wielkim wysiłkiem Ofelia i Honorata rozpłakała się na te słowa jak dziecko. Bała się, że bez niej sobie nie poradzi; że pomimo wejścia do rodziny jest tu obca. Czuła się samotna, pozostawiona samej sobie, bo choć kochała Ignacego, mąż nie zmienił dla niej przyzwyczajeń. Wciąż więcej czasu spędzał ze swym przyjacielem, całymi dniami pochylony nad jakimiś monetami lub starymi papierzyskami. Nie mieli już nawet wspólnych nocy, gdyż od momentu ogłoszenia błogosławionego stanu Ignacy zaprzestał nocnych wizyt w sypialni małżonki. Tylko dziecko rosnące w łonie Honoraty dawało jej jeszcze nadzieję. Urodzi się i nigdy nie będzie już sama.
Obarczona nadmiarem czasu Honorata postanowiła poznać mostowski dwór od podszewki. Interesowała się funkcjonowaniem majątku, zyskami z ziemi, dzierżawy gorzelni, handlu bydłem i trzodą chlewną. Jednak jej zainteresowanie nie było mile widziane i świekra szybko dała jej do zrozumienia, że powinna się skupić na ciąży, która sama w sobie jest stanem dość wyczerpującym. Urządzała więc długie spacery wzdłuż jeziora, a w ładną pogodę szła do ogrodu, zrywała bukiet kwiatów i maszerowała na cmentarz po drugiej jego stronie. Była to długa wyprawa i pozwalała sobie na nią niezwykle rzadko, czuła się jednak w obowiązku odwiedzać rodzinne groby, zwłaszcza że nikt z Małachowskich nie przejawiał takiej potrzeby. Lubiła także wyprawy na wrzosowiska, które co prawda nie zdążyły jeszcze spurpurowieć, lecz i tak stanowiły przyjemne miejsce do rozmyślań.
Z czasem przeszła każdą piędź ziemi i poznała każdy zakamarek mostowskiego majątku. Jedno miejsce w pałacu szczególnie ją zaintrygowało. Był to długi, wąski korytarz, który być może nie wyróżniałby się niczym szczególnym, gdyby nie fakt, że stanowił istną plejadę osobistości. Po obu jego stronach wisiały rodzinne portrety wszystkich byłych dziedziców majątku. Starsi, młodsi w strojach ze swojej epoki wpatrywali się w nią dumnym, pełnym życia spojrzeniem. Jedni jakby czymś rozbawieni, inni poważni, zamyśleni dawali świadectwo życia, którego byli niegdyś częścią. Od połowy wieku zawieszano tu także modne fotografie. Małe dzieci w atłasowych becikach, kobiety w krynolinach i turniurach, wąsaci mężczyźni prężący do zdjęcia pierś. Niewielu z nich znała, i to tylko z opowieści. Większość odeszła już z tego świata i jedynie ich portrety świadczyły o tym, że kiedyś tu byli, przechadzali się tymi samymi korytarzami i być może tak jak ona teraz wpatrywali się w rodzinne portrety w ozdobnych ramach. „Aleja dusz”, przemknęło jej raz przez myśl i tak też nazwała to miejsce.
Im bliżej było do narodzin dziecka, tym bardziej Ignacy zdawał się oddalać od Honoraty. Małżonka nieraz odwiedzała go w gabinecie i próbowała zainteresować się artefaktami, które udało mu się pozyskać. Niemniej w głębi duszy, choć niewątpliwie kochała męża, coraz mniej czuła do niego szacunku, a jego pociąg do starych, często kosztownych przedmiotów powoli budził jej obawy. Próbowała nawet rozmawiać o nich ze świekrami, ale ci byli zapatrzeni w jedynaka do tego stopnia, że uodpornili się na jakiekolwiek racjonalne argumenty. Lekceważyli więc jej ciche skargi na kolejne drogie zakupy nikomu niepotrzebnych rzeczy i bagatelizowali całą sprawę. Byli zdania, że majątek jest w stanie udźwignąć tę niewielką fanaberię ich syna. Bo czyż nie miał prawa do własnej pasji? Co prawda i ich nieraz dziwiło zachowanie Ignacego, jednak żadne z nich nie uważało, by Honorata była upoważniona do podobnych narzekań. Czarne wizje zaprzepaszczenia rodzinnego majątku przez niegroźne hobby Ignacego mocno nadwyrężyły pozytywny wizerunek Honoraty w oczach świekrów. Bo czyż żona nie powinna stać murem za mężem? Czyż jej mózg nie jest mniejszy, a przez to mniej inteligentny od mózgu mężczyzny? To przecież udowodnione naukowo! Dlaczego więc zagląda w księgi, sprawdza rachunki, i to na dodatek w błogosławionym stanie?! Nie, należało ukrócić jej ciekawskie zapędy, i to bez dalszej zwłoki! Na szczęście ciążowy brzuch Honoraty urósł tak bardzo, że nie była już w stanie ani też nie miała ochoty przejmować się takimi sprawami, jak dobro i przyszłość Mostówki.
Ignacy także dość szybko się zorientował, że wcale nie natrafił na pokrewną duszę. Zainteresowanie historią u jego małżonki okazało się słabe i powierzchowne, toteż i jego zainteresowanie nią jako życiowym kompanem zmalało. Nie budziła w nim co prawda negatywnych emocji, stała się raczej kolejną, nic niewnoszącą postacią na mapie jego życia. Nawet wiadomość o dziecku nie zrobiła na nim większego wrażenia. Na swój sposób cieszył się, licząc, że latorośl odziedziczy po nim jego pasję, ale starał się zachować przy tym chłodny dystans. Wolał oszczędzić sobie kolejnego rozczarowania. Mimowolnie czuł jednak rozchodzące się po ciele rozkoszną falą ciepło za każdym razem, kiedy Honorata mimo wyraźnej niechęci Ignacego brała jego dłoń i kładła sobie na brzuchu, by mógł poczuć ruchy wiercącego się w jej łonie dziecka. „Już niedługo”, mówiła, a Ignacy uśmiechał się nieznacznie. Oto dał początek nowemu życiu! Czyż nie to właśnie przekazuje nam historia? Jedni odchodzą, inni się rodzą. Ważne, by zostawić po sobie ślad, stworzyć dziedzictwo! Tak, Ignacy musiał przyznać, że w gruncie rzeczy cieszy się na zostanie ojcem.
Honorata najbardziej lubiła te dni, kiedy na dwór zajeżdżała dorożka Stawskich i wysiadała z niej uśmiechnięta Marcelina. Zabierała ze sobą nieraz dzieci, rzadziej męża. Honorata w lot dostrzegła, że ze starszą siostrą, matką Ignacego, nie łączą jej silne więzy i że nie przepada też za szwagrem, jednak miłość do matki wydawała się wystarczająco silna, by przełknąć jakoś ich towarzystwo. Honoracie szybko udało się znaleźć z Marceliną wspólny język. Marcelina, osoba o żywym usposobieniu, twardych poglądach i hardym spojrzeniu, zdecydowanie różniła się od spokojnej, cichej Honoraty, ale że przeciwieństwa z reguły się przyciągają, kobiety szybko nawiązały nić przyjaźni. Kiedy Marcelina była w pobliżu, zdawało się, że do pokoju wpada więcej światła, że kwiaty w wazonach są jakby piękniejsze, i Honorata nabierała przekonania, że mimo wszystko będzie dobrze. Dlatego też wieść o chorobie Tosi, malutkiej córeczki Marceliny, przyjęła z wielką trwogą.
Choroba małej Antoniny zaczęła się od niepozornego zmęczenia tłumaczonego zbyt długim zażywaniem świeżego powietrza. Do zmęczenia szybko doszła jednak gorączka i dreszcze, które nie ustępowały mimo podania syropu oraz stawiania baniek. Tegoroczna wiosna okazała się zdradliwa. Upalne dni mieszały się z deszczami i silnymi wiatrami, a na zimną Zośkę przyszedł ostry przymrozek. To wszystko wystarczyło, by Tosia mocno się przeziębiła.
Marcelina i jej mąż Henryk odchodzili od zmysłów. Posyłali po kolejnych lekarzy, ale ci przepisywali kolejne syropy, które nie działały, i kazali czekać, podczas gdy z drobnego dziecięcego ciałka powoli ulatniało się życie. Na niedzielę zapowiedziano mszę w intencji powrotu do zdrowia Antoniny, ale mimo modłów całej lokalnej społeczności dziewczynce wcale się nie poprawiło.
Honorata, choć poruszanie się sprawiało jej już dużą trudność, chciała odwiedzić krewną męża, lecz świekra stanowczo zabroniła jej udawać się w miejsce zarazy. Modliła się więc w domu, prosząc Boga o zdrowie dla Tosi i jednocześnie drżąc o własne dziecko w obawie, że w swej wielkiej mądrości Bóg postanowi darować jedno życie, a zabrać drugie, to jeszcze nienarodzone. Wyrzucała więc sobie, że nie modli się dość żarliwie, że jej prośby nie są szczere, bo podszyte błaganiem, by w razie konieczności dokonania wyboru oszczędził jednak jej dziecinę i by to jej dziecko przyszło szczęśliwie na świat.
Tymczasem spodziewany termin rozwiązania zbliżał się wielkimi krokami. Honoracie coraz bardziej ciążyły codzienne czynności. Kłuło ją w krzyżu, nogi puchły, co wieczór męczyło ją pieczenie w przełyku. „Niech już będzie po wszystkim”, powtarzała z rezygnacją, wzdychając ciężko i kładąc dłoń na brzuchu, jakby dawała dziecinie znak, że już czas.
Dolegliwości ciała nie były jednak najgorsze. Honoratę dręczyła bezsenność i nieustający niepokój. „A co, jeśli coś pójdzie nie tak?”, powracało w myślach uporczywe pytanie. Tak wiele się przecież słyszało o różnych okołoporodowych komplikacjach. Mało to kobiet dokonało żywota podczas wydawania dziecka na świat lub w czasie połogu? A co, jeśli noworodek umrze? Nie, tego by nie zniosła… Ale dość już! Za wszelką cenę musi oddalić od siebie czarne wizje i myśleć pozytywnie! Nie może przecież pozwolić, by strach i niepewność zmąciły jej radość z oczekiwania na potomka! Z pewnością wszystko dobrze się potoczy i jej córka – bo przekonana była, że nosi pod sercem dziewczynkę – przyjdzie szczęśliwie na świat.
Nic jednak nie pomagało na bezsenność. Nocne godziny dłużyły się w nieskończoność i mimo usilnych prób oddania się choć krótkiej drzemce bywało, że Honorata jedynie przeleżała całą noc. W końcu przestała z tym walczyć. Kiedy sen nie nadchodził, podnosiła się na posłaniu i zapalała lampę. Starała się czytać lub haftować, choć na żadnym z tych zajęć nie potrafiła się skupić na dłużej. Przerzucała więc nogi poza krawędź łóżka i wsuwała stopy w miękkie bamboszki, zarzucała peniuar i pchana jakąś wewnętrzną potrzebą wychodziła z pokoju, kierując się w stronę Alei Dusz. Tam niejednokrotnie przez długie godziny wpatrywała się w portrety, aż zdała sobie sprawę, że zna je wszystkie na pamięć – każdy fałd skóry, kolory ubrań, a nawet myśli i uczucia. Miała wrażenie, że stare obrazy i fotografie mówią do niej, przywołują do siebie, jakby dusze zamieszkały w ich podobiznach po śmierci. Honoracie zdawało się niekiedy, że słyszy wszystkich wyraźnie, jak próbują coś jej przekazać. Jednak sama uznawała ten pomysł za absurd. Aż pewnej nocy, kiedy targana bezsennością znów nie mogła zasnąć, wydarzyło się coś niezwykłego.
Przechadzała się Aleją Dusz z delikatnie tlącą się lampą naftową. Słabe światło padało na kolejne fotografie i portrety, w końcu spoczęło na jej ulubionym – portrecie Ofelii. Od samego początku przykuwał jej uwagę. Nieraz długo wpatrywała się w niego, w tę dumną, obojętną twarz, duże zielone oczy, jasne, jakby od niechcenia upięte włosy. Nachodziła ją wówczas gorzka refleksja, że żadne piękno nie jest wieczne, że każda kobieta, nawet największej urody, zestarzeje się, skurczy i pomarszczy i nic z niej nie pozostanie; jedynie portret, który więcej może zadać bólu niż radości, bo przypominać będzie o tym, co bezpowrotnie utracone. Być może Ignacy miał rację. Może jedyne prawdziwe piękno ukryte jest w historii, nie w ludziach? Znów skierowała światło na zdjęcia. Na jednym z nich dwie identyczne dziewczynki ubrane w ciepłe zimowe kożuchy trzymały się za ręce. Honorata ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie widziała tej fotografii. A może po prostu nie zwróciła na nią uwagi? Nie słyszała jednak, by w rodzinie męża urodziły się kiedykolwiek bliźniaczki. Być może zmarły w dzieciństwie i teraz unikano tego tematu? Tak wiele dzieci zabrały choroby. Gruźlica, zapalenie płuc, koklusz… zarazy, które od pokoleń zbierały żniwo wśród najmłodszych. Przysunęła lampę, by oświetlić niewielki portrecik dziewczynek. Ależ tak! Poznała je! A przynajmniej jedną z nich. Co się jednak stało z drugą? Dlaczego nikt jej nigdy nie powiedział, że Marcelina miała siostrę bliźniaczkę? Nagle poczuła skurcz w brzuchu i jęknęła. Wtedy to usłyszała. „Uciekaj stąd! Uciekaj!”, ponaglał zniecierpliwiony głos. Honorata rozejrzała się. Nie była w stanie określić, skąd pochodzi. Strach przeszył jej ciało i krzyknęła przerażona, a jednocześnie czuła, że nie może się ruszyć, jakby ktoś wmurował ją w podłogę. Skurcz przeszedł przez brzuch i poczuła wilgoć między nogami.
– Pomocy! – zdołała jeszcze krzyknąć, nim nieprzytomna osunęła się na podłogę.
Obudziła się w swoim łóżku. Nastał już dzień, przez zaciągnięte zasłony do sypialni próbowało się przebić popołudniowe słońce. Nagle przypomniała sobie, co się wydarzyło w nocy, i szybko złapała się za brzuch. Wciąż był pękaty. Minęła chwila trwająca wieczność, nim poczuła, że mały człowiek w jej wnętrzu także się zbudził i teraz próbuje rozciągnąć się po nocnym leniuchowaniu. Odetchnęła z ulgą. Zapragnęła, by ktoś się przy niej znalazł, by wytłumaczył, co się stało i jak znalazła się w swoim łóżku. Jakby w odpowiedzi na jej niemą prośbę rozległo się pukanie. Po chwili w drzwiach pojawiła się siwa głowa Florentyny.
– Obudziła się pani, nareszcie! – Gospodyni złożyła dłonie jak do modlitwy. – My tu co rusz zaglądaliśmy, by sprawdzić, jak się pani miewa, ale pani spała i spała.
– Która godzina? – zapytała ochrypłym głosem Honorata.
– Dochodzi czwarta.
– Czwarta po południu?
– Nie w nocy przecież. – Florentyna się uśmiechnęła. – Zaraz zawołam, by przyniesiono pani posiłek.
– Dziękuję. – Honorata z wysiłkiem podniosła się na posłaniu. – Ale proszę jeszcze zostać! Niech mi Florentyna powie, co się stało w nocy.
Starsza kobieta zmieszała się, lecz posłusznie podeszła do łóżka i przysiadła obok na krześle.
– Znaleźliśmy panią w korytarzu – zaczęła niepewnie. – Pani strasznie krzyczała, mówiła, że musi stąd uciec… Coś strasznego musiało się pani przyśnić, ale ponoć u kobiet w pani stanie to całkiem normalne!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki