- W empik go
Oddaj to nocy - ebook
Oddaj to nocy - ebook
Gdy Olga, dziennikarka mieszkająca na co dzień w Edynburgu, dostaje list od swojej pierwszej miłości, Mateusza, jej świat wywraca się do góry nogami. Były chłopak prosi ją bowiem o pomoc w oczyszczeniu z zarzutów spowodowania tragicznego w skutkach wypadku samochodowego, w którym ginie cała rodzina.
Zanim Olga podejmie decyzję, docierają do niej wieści o śmierci chłopaka, który został ugodzony nożem przez współwięźnia w areszcie. Dziewczyna postanawia wrócić do wioski, w której spędzała dzieciństwo, z misją zbadania sprawy wypadku. Na miejscu okazuje się, że nikt nie daje wiary w zapewnienia Mateusza, a ona trafia na mur milczenia.
Olga czuje jednak, że coś jest nie tak z rodziną, która zginęła w wypadku, i podejmuje prywatne śledztwo, które sprowadzi na nią ogromne niebezpieczeństwo.
Czy uda jej się odkryć prawdę? Czy ochroni siebie i swoje serce?
Agata Czykierda-Grabowska
Absolwentka Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Fanka thrillerów psychologicznych, powieści z nurtu realizmu magicznego i new adult. Miłośniczka dalekich podróży, która panicznie boi się latać samolotem. Cyniczka o romantycznej duszy. W swoich książkach stawia na prostotę i realizm, gdyż głęboko wzięła sobie do serca radę, którą przeczytała na skrzydełku pewnej książki: pisz o tym, co znasz. W wolnych chwilach uwielbia oglądać kanał HGTV, jeździć na rowerze, pływać i spacerować po lesie. Wraz z mężem i córeczką Kają mieszka w Ząbkach pod Warszawą.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8132-402-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pola, łąki i lasy. Lasy, łąki i pola. Krajobraz, który pamiętałam z dzieciństwa, różnił się od tego, który oglądałam teraz z okna samochodu, a przecież to cały czas były te same pola, łąki i lasy. Teraz jednak wydawały się małe i nie miały w sobie nic z magii, która towarzyszyła mi nawet podczas prozaicznych czynności na wsi. Tylko niebo odpowiadało moim wspomnieniom. Było niemożliwie błękitne.
Wyłączyłam klimatyzację i uchyliłam szybę. Wczesnowrześniowe powietrze natychmiast mnie orzeźwiło. Było przesiąknięte wilgocią lasu i słodkim zapachem skoszonych łąk. Małymi krokami zbliżała się już jesień, ale wciąż było jeszcze ciepło. Tylko wieczory i coraz krótsze dni przypominały, że kończy się moja najukochańsza pora roku.
Do miejsca, w którym miałam spędzić najbliższe tygodnie, zostało zaledwie jakieś dziewięć kilometrów, ale musiałam się zatrzymać. Zjechałam na polną drogę biegnącą wzdłuż łąki po jednej stronie lasu i po drugiej.
Na trochę sztywnych nogach wygramoliłam się z auta i oparłam się o nie plecami. Zamknęłam oczy i próbowałam otrząsnąć się ze słodkich wspomnień dzieciństwa, które zaatakowały mnie, gdy zbliżałam się do rodzinnych stron. Lata spędzone w Szkocji trochę je przytłumiły, ale nie były w stanie całkowicie ich zatrzeć. Nie da się wymazać wrażeń z przeszłości, nawet jeśli nie jest się w stanie zapamiętać szczegółów i konkretnych sytuacji. Tak było i ze mną. Nie zawsze potrafiłam przypomnieć sobie twarze przyjaciół, ale pamiętałam, że zabawa z nimi sprawiała mi dziką przyjemność.
Sięgnęłam przez szybę do samochodu i ze schowka wyciągnęłam papierosy. Rzadko paliłam, ale ta chwila tego wymagała. Zaciągnęłam się mocno, próbując jak najdłużej zatrzymać dym w płucach. Po chwili go wydmuchałam i westchnęłam z lubością. Potrzebowałam tego. Musiałam się trochę uspokoić. Czekało mnie ważne zadanie, nie mogłam się dekoncentrować ani poddawać emocjom.
Rozejrzałam się dookoła. Liście zaczynały już przybierać barwy jesieni. Nawet wiatr już nią pachniał. Zrobiłam kilka kroków wzdłuż ścieżki, a potem zawróciłam i minąwszy mojego tiguana, ruszyłam na skraj jezdni. Stał tam metalowy krzyż, a z trawy wokół niego wychylały się szklane znicze z powypalanymi wkładami. Było ich naprawdę sporo, chyba nikt tego nie kontrolował. Kto chciał, ten dokładał coś od siebie, by upamiętnić tragedię, która rozegrała się tu prawie rok temu.
Wyszłam na jezdnię. Ruch na drodze był mały, dlatego zdecydowałam się zatrzymać na środku. Stanęłam dokładnie w miejscu, w którym nastąpiło zderzenie.
Zastygłam w bezruchu i zamknęłam oczy. Serce zabiło mi mocniej. Ze strachu, z przerażenia i żalu. Wydawało mi się, że słyszę trzask wgniatanego metalu, huk pękających opon i syk wciąganego z przerażenia powietrza.
Nagle poczułam drżenie podłoża. Otworzyłam oczy i zobaczyłam zbliżający się samochód. Zbiegłam z szosy i stanęłam na skraju drogi. Pęd powietrza rozwiał mi włosy, a zapach benzyny podrażnił nozdrza. Raz jeszcze spojrzałam na jezdnię. Po wypadku nie było śladu. Gdyby nie krzyż i znicze, nikt z przejeżdżających tą drogą kierowców nigdy by się nie domyślił, że doszło tu do tragedii.
Zerknęłam w bok, gdzie pozostał ścięty pień drzewa, które bezpośrednio przyczyniło się do śmierci całej rodziny.
Ostatni raz zaciągnęłam się papierosem, rzuciłam niedopałek na jezdnię, rozdeptałam go, a potem wróciłam do auta i ruszyłam dalej.2
Nim dotarłam do miejsca przeznaczenia, zatrzymałam się jeszcze przy małym wiejskim markecie, żeby zaopatrzyć się w produkty spożywcze, w tym najważniejsze – kilka batoników zbożowych, dwie paczki maślanych ciasteczek, czekoladę, jogurty i musli.
Słońce zaczęło znikać za budynkami i rzucało długie cienie na chodnik. Miasteczko, niewiele większe od wsi, miało taki sam zestaw najważniejszych punktów orientacyjnych jak wszystkie inne mniejsze miejscowości w tym kraju. Kościół, markety spożywcze – dwa większe, kilka mniejszych, mały park, poczta, kilka lokali gastronomicznych i jeden wielobranżowy. Miasteczko, jakich tysiące w Polsce.
Mimo że dzieciństwo i wczesną młodość spędziłam w tych stronach, nie czułam się tu u siebie. Wszystko wydawało się jakieś obce. Mijający mnie ludzie wpatrywali się we mnie, jakbym uciekła z cyrku.
Oparłam się plecami o drzwi samochodu i na moment zamknęłam oczy.
Byłam już zmęczona. Jechałam nieprzerwanie sześć godzin i chyba miałam już dość, stąd te dziwne uczucia i wrażenia. Marzyłam o ciepłej kąpieli i miękkiej poduszce. I o laptopie na kolanach. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko mojego kota Astona, którego nie mogłam tu ze sobą zabrać. Zaczął chorować na nerki i weterynarz zabronił takich długich i męczących wojaży. Zostawiłam go u mojego przyjaciela Felixa. Nigdzie nie będzie mu tak dobrze jak u niego. Mimo wszystko tęskniłam za Astonem, a on na pewno tęsknił za mną, wbrew temu, co mówi się o kotach.
Westchnęłam z tęsknoty, schowałam zakupy do bagażnika i wskoczyłam do auta.
Dziesięć minut później minęłam tablicę z nazwą miejscowości, w której spędzałam w dzieciństwie każdą wolną od szkoły chwilę. Niemirów. Tu poznałam moją pierwszą miłość.
Pojawiły się domki z przylegającymi do nich budynkami gospodarczymi, stodołami i górującymi nad nimi potężnymi lipami, grabami i bukami. Z każdą sekundą zabudowania gęstniały. Zauważyłam też kilka drewnianych chat przywodzących na myśl skansen, który pamiętałam z dzieciństwa. Potem sklep, figura Maryi na ostrym zakręcie, dwa dzikie stawy, których tafle odbijały chowające się za horyzontem słońce.
Kilkoro bawiących się przy placu zabaw obok świetlicy dzieci powiodło wzrokiem za moim autem. Przy samej jezdni, na pastwisku pasła się krowa. Prawdziwa krowa. Już dawno nie widziałam krasuli na żywo.
Pięknie tu, przeszło mi przez myśl. Już prawie zapomniałam, że to urocza okolica.
Zatrzymałam się przy niewielkim, ceglanym domku z małymi oknami i gęstymi firanami. Z okien biła bladoniebieska, migająca poświata telewizora.
Nie było jakimś wielkim odkryciem, że w mojej wyobraźni domek, przed którym stałam, jawił się jako okazały budynek, który zawsze napawał mnie lękiem. Razem z przyjaciółmi zakradaliśmy się do gospodarstwa Walentyny Ostrowskiej i staraliśmy się zajrzeć przez okna, bo Kasia przysięgała, że kobieta jest czarownicą i porywa dzieci. Paweł, jeden z wakacyjnych kolegów z Niemirowa, opowiadał nam mrożące krew w żyłach historie o zakopanych w ogródku zwłokach dziewczyny. Nie wiem, dlaczego uroiło mu się coś tak potwornego, ale pamiętam, że bardzo długo siedziało mi to w głowie i gdy razem z babcią odwiedzałyśmy panią Walentynę, ja ze zgrozą wpatrywałam się w jej piękny i wypielęgnowany ogród.
Rozśmieszyły mnie te wspomnienia.
Teraz domek wydawał się maleńki jak chatka z bajki, ale niezmiennie był zadbany, tak jak i poletko przed nim, wciąż kwitły tam kwiaty.
Wyłączyłam silnik i wyszłam z auta na podjazd. Pod stopami zachrzęścił żwir. Przeciągnęłam się, czując, jak opadam z sił i niemal zasypiam na stojąco. To był ciężki dzień nie tylko ze względu na podróż, ale i emocje, które mnie przytłaczały.
Uchyliłam furtkę, modląc się w duchu, żeby nie zaatakował mnie jakiś burek pilnujący obejścia. Na bramie nie zauważyłam ostrzeżenia, ale rozglądałam się uważnie na boki. Słońce już znikało za horyzontem, lecz wciąż było widno. Wyszłam za róg domu i minąwszy starą ziemiankę, zatrzymałam się przed drzwiami. Odwróciłam się, usłyszawszy za plecami jakiś hałas. Na wypielęgnowanym trawniku stała altana z trzepoczącym na lekkim wietrze baldachimem.
Nigdzie nie dostrzegłam dzwonka, więc mocno zastukałam. Po chwili za drzwiami rozległo się głośne człapanie, szczęk klucza i piskliwy dźwięk wymagających pilnego naoliwienia zawiasów.
– Tak? – Usłyszałam chropowaty głos, a w szczelinie pomiędzy drzwiami a futryną pojawiły się siwiejące, kręcone włosy i żylasta ręka.
Dopiero po sekundzie skupiłam się na twarzy sąsiadki. Minęło kilkanaście lat, ale kobieta prawie nic się nie zmieniła, tylko włosy nieznacznie jej posiwiały. Albo to moja pamięć robiła mi psikusa. Jej twarz była usiana zmarszczkami, ale delikatnie, jakby skóra kobiety została zrobiona z gumy. Jasne, niebieskie oczy wydawały się niemal przezroczyste.
– Dzień dobry, Nazywam się Olga Linga. Jestem wnuczką Sokołowskich. – Uśmiechnęłam się przyjaźnie. – Chciałam odebrać klucz do domu dziadków. Od mamy wiem, że ma pani zapasowy – wyjaśniłam.
Jej twarz rozjaśniła się w szczerym uśmiechu.
– Ach tak! Mała Olga – powiedziała, zapraszając mnie do środka.
– Już nie taka mała. – Zaśmiałam się.
Weszłam do ciemnego wiatrołapu. Wnętrze pachniało czymś słodkim, jakby właśnie wyciągnięto z piekarnika blachę z gorącym ciastem. Walentyna poprowadziła mnie do kuchni, gdzie potwierdziły się moje wrażenia węchowe. Na stole stał jeszcze parujący sernik, na którym perliły się kropelki cukrowej rosy. Do ust napłynęła mi ślina, a w żołądku poczułam silny skurcz. Od kilku godzin nie miałam w ustach nic oprócz kawy, bo chciałam jak najszybciej znaleźć się na miejscu.
Kobieta podeszła do starego kredensu i wysunęła z niego toporną szufladę. Rozejrzałam się dyskretnie po pomieszczeniu. Chyba tu też nic się nie zmieniło od czasów, gdy byłam małą dziewczynką. Trzydziestoletnie szafki kuchenne z poluzowanymi zawiasami, zasłony w czerwoną kratkę, stosy bibelotów na kredensie i blacie. Mały okrągły stół z trzema krzesłami – miejsce, przy którym babcia zasiadała z sąsiadką i plotkowały przy cieście przez kilka godzin.
Walentyna podała mi dwa klucze związane czerwoną tasiemką.
– To do domu i gospodarczego – oznajmiła. – Byłam tam w zeszły wtorek podlać kwiaty. Kilka zabrałam do siebie, tak jak prosiła twoja mama. Żeby nie było.
– Jasne – bąknęłam niezainteresowana.
Było mi wszystko jedno, czy zabrała wszystkie liczne paprotki babci, czy tylko kilka. Nie przyjechałam tu po to, żeby ją rozliczać.
– Jak myślisz, ile ci to zajmie? – zapytała, gdy schowałam klucz do kieszeni dżinsów.
Na te słowa na moment zamarłam, ale szybko się zreflektowałam. Pytała o segregowanie rzeczy po dziadkach.
– Trudno mi powiedzieć. Rodzice chcieliby jak najszybciej sprzedać dom, więc muszę wcześniej wszystko przejrzeć – skłamałam.
Moja mama właśnie to przekazała sąsiadce, bo ją o to poprosiłam. Rodzice mieszkali od dziesięciu lat w Niemczech, a dziadkowie nie żyli, dlatego dom od jakiegoś czasu stał pusty.
Nie chciałam, żeby ktokolwiek dowiedział się o moim prawdziwym celu przyjazdu. Przynajmniej nie na samym początku, zanim opracuję jakiś plan działania.
– Słyszałam, że jesteś dziennikarką? – zagadnęła, gdy chciałam się wycofać do sieni.
– Tak jakby – odparłam z uśmiechem.
Ruszyłam do wyjścia, ale kobieta mnie zatrzymała.
– Noce są zimne. Najlepiej napalić już w piecu – powiedziała, a ja skinęłam głową.
Byłam zmarzluchem, a wybrałam na miejsce zamieszkania jeden z najwilgotniejszych krajów na świecie. Dobrze, że chociaż widoki i architektura rekompensowały te ciągłe przeciągi i deszcze.
Podziękowałam za klucze i pożegnałam się z kobietą. Wsiadłam do samochodu, odprowadzana czujnym spojrzeniem sąsiadki. Na zewnątrz zaczynało szarzeć, na szczęście pozapalały się przydrożne latarnie, które z tego, co wiedziałam, pogasną, gdy wybije dziesiąta wieczorem. Uroki małych wiosek.
Dom moich dziadków znajdował się na końcu wsi, jakiś kilometr od głównej szosy. Gdy zobaczyłam znajomy zakręt, zjechałam na szutrową drogę prowadzącą do posesji okolonej metalowym ogrodzeniem. Gdy dotarłam do bramy wjazdowej, nie wyłączyłam świateł. Wysiadłam z samochodu i przyjrzałam się ogrodzeniu. Skrzydła bramy trochę zarosły trawą, ale po chwili szarpania udało mi się je uwolnić.
Wjechałam na posesję i w podobny sposób zamknęłam wjazd. Zaparkowałam pod metalową wiatą przymocowaną do budynku gospodarczego. Tak naprawdę była to zwykła graciarnia, ale od zawsze tak właśnie ją nazywaliśmy.
Wypakowałam z bagażnika torby i laptop. Po zakupy miałam zamiar wrócić, gdy już się zorientuję, jak wygląda wnętrze domu. Nie byłam tu od dobrych kilku lat, bo gdy babci się pogorszyło, rodzice zabrali ją do siebie. Nie chciała jechać, wzbraniała się, ale wreszcie zdrowy rozsądek wziął górę. Udar spowodował, że nie była już całkowicie samodzielna i po prostu nie miała wyjścia. Ostatnie dwa lata spędziła na obczyźnie, ale miała dobrą opiekę. Odwiedzałam ją przynajmniej raz na kwartał, czasami częściej, gdy trafiłam na tani lot.
Od trzech lat nikt tu nie mieszkał. Mama płaciła Walentynie za doglądanie domu i sprzątanie. Naprawdę powinniśmy już go sprzedać, ale moja matka nie mogła się zdobyć na ten ruch. Przynajmniej nie wtedy, gdy jeszcze żyła babcia. Teraz nie miała już wymówek.
Otworzyłam drzwi frontowe i wymacałam na ścianie włącznik światła. Musiałam gwałtownie zamrugać, kiedy pomieszczenie zalał żółtawy blask. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do jasności, przeciągnęłam obie walizki w stronę korytarza, bo w wiatrołapie było naprawdę bardzo mało miejsca. Szybko wróciłam do samochodu po zakupy spożywcze. Musiałam coś zjeść, bo zaczynało mi się robić niedobrze z głodu. Papieros wypalony przed godziną tylko pogorszył sytuację.
Wypakowałam dwie foliowe siatki, zaniosłam je do domu. Zamknęłam za sobą drzwi na klucz i zrzuciłam kurtkę. Przepchnęłam się do kuchni i odłożyłam zakupy na stół. Był na nim obrus, który pamiętałam jeszcze z dzieciństwa. W jednej chwili dopadła mnie olbrzymia nostalgia. Usiadłam na twardym drewnianym krześle i pogładziłam materiał dłonią. Wyhaftowane kolorowe kwiaty trochę pożółkły, ale wciąż były piękne. Już wiedziałam, że zabiorę obrus ze sobą do Szkocji.
Rozejrzałam się dookoła. Brązowe meble kuchenne zaczynały rozchodzić się w miejscach sklejenia, ale nie wyglądały jeszcze tragicznie. W kącie, w szparze pomiędzy szafką a lodówką, stała zmiotka z szufelką. Uśmiechnęłam się do siebie, bo to też był nieodzowny element tej kuchni. Ta szpara i ta zmiotka z szufelką. Dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego mama nie mogła się zdecydować na sprzedaż domu. Mnie też byłoby szkoda pożegnać się z tym, co stanowiło ważny element mojego dzieciństwa.
Siedzenie w bezruchu sprawiło, że zadrżałam z zimna. Wieczory rzeczywiście były już chłodne. Podniosłam się z trudem z krzesła. Dopiero teraz zaczęłam odczuwać sztywność stawów i mięśni po długiej jeździe. Byłam już bardzo zmęczona, ale przed snem musiałam jeszcze uruchomić piec centralnego ogrzewania i wreszcie coś zjeść. Wyciągnęłam telefon z kieszeni i zerknęłam na wyświetlacz. Miałam kilka wiadomości od znajomych i mamy z pytaniem, czy już dojechałam. Odpisałam na pilne esemesy i zebrałam się, żeby wreszcie zejść do piwnicy. Podeszłam do drzwi pod schodami. Otworzyłam je, a z wnętrza buchnął zimny, ziemisty podmuch. Zadrżałam. Znalazłam pstryczek światła i nacisnęłam go. Piwnicę zalała słaba poświata. Zeszłam ostrożnie po betonowych schodkach i rozejrzałam się dookoła. Wszędzie walały się pudła, meble i mnóstwo szpargałów. Stary rower zagradzał przejście, więc odsunęłam go na bok, ale zahaczyłam kierownicą o jakiś karton. Zachwiał się na drewnianym regale, ale zanim spadł, zdążyłam go złapać. Był ciężki, ledwo zdołałam go utrzymać. Z trudem odstawiłam go na półkę i wytarłam o dżinsy pokryte kurzem ręce.
Wydawało mi się, że gdzieś pomiędzy regałami coś przebiegło. Jezu, oby to nie był szczur, pomyślałam ze zgrozą.
Dotarłam do pieca i podrapałam się w głowę, próbując sobie przypomnieć instrukcje, które przekazała mi mama. To był piec na pelet. Pięć lat temu stanął w miejscu, w którym kiedyś znajdował się tradycyjny piec na węgiel. Kiedy babcia została sama, mama bała się, że w zimie może sobie nie poradzić z rozpalaniem ognia, a w tym urządzeniu wystarczyło tylko raz na dwa dni dorzucić groszkowego opału do podajnika i ten sam sterował pobieraniem. W tej chwili byłam wdzięczna za tę wymianę, bo poszło mi naprawdę szybko.
Omiotłam ostatnim spojrzeniem zagraconą piwnicę i wróciłam do kuchni. Tam wypakowałam zakupy i włączyłam do prądu lodówkę. Nie byłam przekonana, czy będzie działać, ale ze zdumieniem stwierdziłam, że już chłodziła. Podejrzewałam, że gdybym nie dała rady rozpalić w piecu, temperatura w środku lodówki i poza nią w ogóle by się nie różniła.
Wyciągnęłam z walizki bluzę, bo zaczynałam naprawdę marznąć. Dom nagrzewał się powoli. Nic dziwnego, nie był zamieszkany od kilku lat i w pomieszczeniach mocno się ochłodziło.
Zrobiłam sobie kanapki z twarogiem i dżemem, a do tego gorącą herbatę i udałam się na górę do pokoju, w którym mieszkałam podczas każdego pobytu na wsi. Był mały, ale bardzo przytulny. Weszłam na piętro i na moment przystanęłam u szczytu schodów z talerzem i kubkiem w rękach. Drewniana boazeria pomalowana na biało, turecki dywan, ciągnący się przez całą długość korytarza. Repliki van Gogha i Moneta na ścianach. Na małej komódce, nad którą wisiało lustro, stały sztuczne fioletowe bzy. Pamiętałam dzień, w którym babcia przywiozła je z targu w mieście. Pomyślałam wtedy, że nie ma nic bardziej smutnego niż sztuczne bzy, które są marną imitacją tych prawdziwych, kwitnących w maju. Ale babci się podobały, dlatego nigdy nie podzieliłam się z nią tą myślą.
Westchnęłam, żeby odgonić nadmiar wspomnień, i skręciłam w lewo, do mojego dawnego pokoju. I tutaj nic się nie zmieniło. Jednoosobowy tapczan, stara, lakierowana szafa i biurko z nadstawką. Czuło się tu lekką stęchliznę, jak zresztą w całym domu, który potrzebował dogrzania, ale nie przeszkadzało mi to.
Ledwo wniosłam na górę moje ciężkie walizki i wstawiłam je do szafy. Zdziwiło mnie, że nawet w jej wnętrzu nie znalazłam kurzu. Czyli Walentyna była dokładna. Miałam nadzieję, że mama dobrze ją opłaca.
Usiadłam przy biurku, otworzyłam laptop, a potem zaczęłam pałaszować kanapki. Uruchomiłam portal _All News_ i zajrzałam do skrzynki służbowej. Co prawda miałam urlop, ale naczelna co chwilę wrzucała mi jakieś tematy do obrobienia po powrocie. Skandal w rodzinie królewskiej (co drugi temat na stronie newsów), nawiedzony blok na nowoczesnym osiedlu, jesienne atrakcje Edynburga...
Wgryzłam się w ostatni kęs kanapki i wybrałam numer Felixa.
– Hi, Sweetheart. – Usłyszałam jego melodyjny głos z tym charakterystycznym szkockim akcentem, do którego musiałam się długo przyzwyczajać po przyjeździe z Londynu.
Uśmiechnęłam się.
Dowiedziałam się, że Aston ma się cudownie i zżarł już prawie cały zapas karmy, którą mu zostawiłam. Streściłam też Felixowi swoją podróż i odczucia po powrocie do miejsca, w którym spędzałam dzieciństwo. Felix opowiedział, co u niego w robocie, a gdy zaczęłam ziewać częściej niż raz na minutę, pożegnaliśmy się. Marzyłam, by się wykąpać, jednak z upragnionym prysznicem nie poszło tak łatwo. Zanim popłynęła ciepła woda, lunął na mnie lodowaty strumień, od którego dostałam paraliżu połowy ciała. Krzyknęłam głośno, obijając się o płytki. Dzięki Bogu, za chwilę z dyszy trysnęła gorąca woda.
Gdy wyszłam z łazienki, w całym domu już było przyjemne ciepło. Z szafy wyciągnęłam kołdrę i puchową poduszkę, a potem oblekłam je w poszewki, które ze sobą przywiozłam. Nie byłam pewna, co zastanę w domu i w jakim to wszystko będzie stanie, dlatego postanowiłam się zabezpieczyć. Miałam ze sobą również śpiwór i dwa prześcieradła, ale okazało się, że nie będą mi potrzebne.
Usiadłam na tapczanie z podkulonymi nogami. Włączyłam lampkę nocną z podstawką w kształcie pasterki i kwiecistym abażurem z frędzelkami. Ją też zabiorę ze sobą, postanowiłam sentymentalnie, dotykając kolorowych frędzli.
Owinęłam się ciasno kołdrą i powiodłam wzrokiem po maleńkim pokoju, który przywodził na myśl mnóstwo wspomnień. Następnie wyciągnęłam list, który otrzymałam kilka miesięcy temu i to po wielu perypetiach, ponieważ dwukrotnie zaginął w podróży. Raz w Polsce, drugi raz już w Szkocji. List, przez który kilka tygodni byłam w szoku.
Już nie powstrzymywałam tych konkretnych wspomnień z przeszłości, tylko pozwoliłam im wypłynąć na powierzchnię.
Wtedy
– Jesteś pewna, że śpią? – szepnął głośno Mateusz, gdy wyjrzałam przez okno.
Od dobrych kilku minut słyszałam delikatne pukanie w okno, ale czekając na niego przysnęłam i ten odgłos docierał do mnie gdzieś z daleka. Dopiero teraz się obudziłam.
– Tak. Jestem pewna. Znalazłeś drabinę? – zapytałam.
– Tak, ale w tych ciemnościach prawie się zabiłem o jakieś grabie.
Zaśmiałam się. To było karkołomne zadanie, ale babcia i dziadek nie pozwalali mi na spędzanie późnych wieczorów z Mateuszem, więc pożegnaliśmy się na ich oczach, chłopak przeczekał dwie godziny gdzieś we wsi, a teraz mieliśmy wybrać się na trochę mniej oficjalną randkę. Mateusz zadziałał według moich wskazówek. Przyniósł drabinę stojącą przy stodole i przystawił ją do ściany obok okna mojego pokoju.
– Bądź ostrożna – szepnął ponownie.
– Cii – syknęłam i wskazałam na pokój obok, w którym spali dziadkowie.
Wygramoliłam się przez okno i wymacałam nogą pierwszy stopień. Reszta poszła jak z płatka. Kilkanaście sekund później zeskakiwałam już na trawę. Mateusz natychmiast wziął mnie w ramiona i pocałował. Bardzo szybko się od niego oderwałam, bo nie chciałam ryzykować, że nas nakryją.
– Chodź – powiedziałam i pociągnęłam go za sobą do zarośli przy zabudowaniach gospodarczych, gdzie schowałam swój rower. Bardzo cicho przeprowadziliśmy go przez podwórze, a potem przez furtkę.
Mateusz zostawił swojego rumaka na końcu szutrowego podjazdu i gdy do niego dotarliśmy, puściliśmy się pędem w stronę jeziora. Kochałam te nasze rowerowe eskapady nocą, gdy nareszcie robiło się chłodniej, a piaszczystą drogę oświetlały nam gwiazdy i księżyc.
Ścigaliśmy się na ostatnim odcinku i kiedy wreszcie docieraliśmy na brzeg, dyszeliśmy z wysiłku i śmialiśmy się bez opamiętania.
Mateusz rozłożył koc na trawie i wyciągnął z plecaka wino. Nie mieliśmy kieliszków, ale to nie był żaden problem. Wtedy nic nie stanowiło dla nas problemu. Ani zakazy, ani fakt, że Mateusz musiał wcześnie rano wstać, bo rozpoczynały się żniwa, ani to, że możemy zostać przyłapani. Nic, absolutnie nic.
Siedzieliśmy oparci o drzewo i co chwilę wymienialiśmy się butelką taniego wina, a w przerwach całowaliśmy się nieprzytomnie. Nie mogliśmy oddychać, a ja chciałam, żeby Mat posunął się dalej. Żeby przesunął wyżej rękę, którą trzymał na moim udzie, ale on cały czas się wahał. Niedawno mi się przyznał, że jest prawiczkiem, nie wnikałam, czy to prawda, pewnie nie, ale nie miało to dla mnie większego znaczenia. Czułam, że zanim skończy się lato, ja też już nie będę dziewicą.
Poznaliśmy się trzy tygodnie wcześniej, gdy przyjechałam do dziadków na wakacje. Rodzice wysłali mnie na wieś, żebym się „wyciszyła”, jak to określili. Zrobiłam kilka głupot, ale nie uważałam, że zasłużyłam na tak surową karę, bo w taki sposób myślałam o tym wyjeździe. Do momentu, gdy poznałam Mateusza. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Z obu stron. Pobyt na wsi nie jawił mi się już jako dopust boży, ale raczej nagroda.
– Idziemy na szabry? – zaproponowałam, gdy zaczynało mi się już kręcić w głowie.
Mateusz się zaśmiał.
– Do kogo tym razem? – zapytał, podnosząc się.
Był zawsze na tak, nawet jeśli wpadłam na najgłupszy pomysł. Powiedział mi kilka dni temu, że dla mnie zrobiłby wszystko. Wiedziałam, że ja dla niego też. Znaliśmy się tak krótko, ale jakie to miało znaczenie. Kochaliśmy się nieprzytomnie.
Wzruszyłam ramionami.
– Może do Walentyny? – zaproponowałam. – Ma zajebiste papierówki.
– Lepiej nie. – Pokręcił głową, aż na czoło spadła mu jasnobrązowa grzywka, którą odgarnęłam palcami.
Uwielbiałam jego miękkie, lekko przydługie włosy.
– Dlaczego? – zapytałam ciekawa.
Mateusz chwycił mnie za rękę i splótł nasze palce.
– Bo to dobra znajoma twojej babci. Jak nas przyłapie, to wszystko jej wychlapie i nie będę mógł się z tobą widywać – stwierdził z powagą w głosie.
Wzruszyłam się. Położyłam głowę na jego ramieniu.
– Pewnie, gdy wyjedziesz, to o mnie zapomnisz – stwierdził po chwili i spuścił głowę.
– Jesteś głupi – odparłam. – Przecież wiesz, że nigdy o tobie nie zapomnę.
Od jeziora powiał chłodny wiatr, który przyprawił mnie o dreszcz.
– Zimno ci? – zapytał Mateusz i natychmiast opatulił nas kocem.
W jednej chwili zapomniałam o naszych szabrowych planach i po prostu się do niego przytuliłam. Nie chciałam nigdzie wyjeżdżać. Nie chciałam, żeby lato się kończyło. Jak to zatrzymać?
Po chwili w tej tak miłej pozycji i na skutek działania wina zaczęłam usypiać. Gdy byłam już na granicy jawy i snu, Mateusz nachylił się nad moim uchem i szepnął:
– Nigdy o mnie nie zapominaj.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------