Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oddaj to nocy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oddaj to nocy - ebook

Gdy Olga, dziennikarka mieszkająca na co dzień w Edynburgu, dostaje list od swojej pierwszej miłości, Mateusza, jej świat wywraca się do góry nogami. Były chłopak prosi ją bowiem o pomoc w oczyszczeniu z zarzutów spowodowania tragicznego w skutkach wypadku samochodowego, w którym ginie cała rodzina.

Zanim Olga podejmie decyzję, docierają do niej wieści o śmierci chłopaka, który został ugodzony nożem przez współwięźnia w areszcie. Dziewczyna postanawia wrócić do wioski, w której spędzała dzieciństwo, z misją zbadania sprawy wypadku. Na miejscu okazuje się, że nikt nie daje wiary w zapewnienia Mateusza, a ona trafia na mur milczenia.

Olga czuje jednak, że coś jest nie tak z rodziną, która zginęła w wypadku, i podejmuje prywatne śledztwo, które sprowadzi na nią ogromne niebezpieczeństwo.

Czy uda jej się odkryć prawdę? Czy ochroni siebie i swoje serce?

Agata Czykierda-Grabowska

Absolwentka Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Fanka thrillerów psychologicznych, powieści z nurtu realizmu magicznego i new adult. Miłośniczka dalekich podróży, która panicznie boi się latać samolotem. Cyniczka o romantycznej duszy. W swoich książkach stawia na prostotę i realizm, gdyż głęboko wzięła sobie do serca radę, którą przeczytała na skrzydełku pewnej książki: pisz o tym, co znasz. W wolnych chwilach uwielbia oglądać kanał HGTV, jeździć na rowerze, pływać i spacerować po lesie. Wraz z mężem i córeczką Kają mieszka w Ząbkach pod Warszawą.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8132-402-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Pola, łąki i lasy. Lasy, łąki i pola. Kra­jo­braz, któ­ry pa­mi­ęta­łam z dzie­ci­ństwa, ró­żnił się od tego, któ­ry ogląda­łam te­raz z okna sa­mo­cho­du, a prze­cież to cały czas były te same pola, łąki i lasy. Te­raz jed­nak wy­da­wa­ły się małe i nie mia­ły w so­bie nic z ma­gii, któ­ra to­wa­rzy­szy­ła mi na­wet pod­czas pro­za­icz­nych czyn­no­ści na wsi. Tyl­ko nie­bo od­po­wia­da­ło moim wspo­mnie­niom. Było nie­mo­żli­wie błękit­ne.

Wy­łączy­łam kli­ma­ty­za­cję i uchy­li­łam szy­bę. Wcze­snow­rze­śnio­we po­wie­trze na­tych­miast mnie orze­źwi­ło. Było prze­si­ąk­ni­ęte wil­go­cią lasu i słod­kim za­pa­chem sko­szo­nych łąk. Ma­ły­mi kro­ka­mi zbli­ża­ła się już je­sień, ale wci­ąż było jesz­cze cie­pło. Tyl­ko wie­czo­ry i co­raz krót­sze dni przy­po­mi­na­ły, że ko­ńczy się moja naj­uko­cha­ńsza pora roku.

Do miej­sca, w któ­rym mia­łam spędzić naj­bli­ższe ty­go­dnie, zo­sta­ło za­le­d­wie ja­kieś dzie­wi­ęć ki­lo­me­trów, ale mu­sia­łam się za­trzy­mać. Zje­cha­łam na po­lną dro­gę bie­gnącą wzdłuż łąki po jed­nej stro­nie lasu i po dru­giej.

Na tro­chę sztyw­nych no­gach wy­gra­mo­li­łam się z auta i opa­rłam się o nie ple­ca­mi. Za­mknęłam oczy i pró­bo­wa­łam otrząsnąć się ze słod­kich wspo­mnień dzie­ci­ństwa, któ­re za­ata­ko­wa­ły mnie, gdy zbli­ża­łam się do ro­dzin­nych stron. Lata spędzo­ne w Szko­cji tro­chę je przy­tłu­mi­ły, ale nie były w sta­nie ca­łko­wi­cie ich za­trzeć. Nie da się wy­ma­zać wra­żeń z prze­szło­ści, na­wet je­śli nie jest się w sta­nie za­pa­mi­ętać szcze­gó­łów i kon­kret­nych sy­tu­acji. Tak było i ze mną. Nie za­wsze po­tra­fi­łam przy­po­mnieć so­bie twa­rze przy­ja­ciół, ale pa­mi­ęta­łam, że za­ba­wa z nimi spra­wia­ła mi dzi­ką przy­jem­no­ść.

Si­ęgnęłam przez szy­bę do sa­mo­cho­du i ze schow­ka wy­ci­ągnęłam pa­pie­ro­sy. Rzad­ko pa­li­łam, ale ta chwi­la tego wy­ma­ga­ła. Za­ci­ągnęłam się moc­no, pró­bu­jąc jak naj­dłu­żej za­trzy­mać dym w płu­cach. Po chwi­li go wy­dmu­cha­łam i wes­tchnęłam z lu­bo­ścią. Po­trze­bo­wa­łam tego. Mu­sia­łam się tro­chę uspo­ko­ić. Cze­ka­ło mnie wa­żne za­da­nie, nie mo­głam się de­kon­cen­tro­wać ani pod­da­wać emo­cjom.

Ro­zej­rza­łam się do­oko­ła. Li­ście za­czy­na­ły już przy­bie­rać bar­wy je­sie­ni. Na­wet wiatr już nią pach­niał. Zro­bi­łam kil­ka kro­ków wzdłuż ście­żki, a po­tem za­wró­ci­łam i mi­nąw­szy mo­je­go ti­gu­ana, ru­szy­łam na skraj jezd­ni. Stał tam me­ta­lo­wy krzyż, a z tra­wy wo­kół nie­go wy­chy­la­ły się szkla­ne zni­cze z po­wy­pa­la­ny­mi wkła­da­mi. Było ich na­praw­dę spo­ro, chy­ba nikt tego nie kon­tro­lo­wał. Kto chciał, ten do­kła­dał coś od sie­bie, by upa­mi­ęt­nić tra­ge­dię, któ­ra ro­ze­gra­ła się tu pra­wie rok temu.

Wy­szłam na jezd­nię. Ruch na dro­dze był mały, dla­te­go zde­cy­do­wa­łam się za­trzy­mać na środ­ku. Sta­nęłam do­kład­nie w miej­scu, w któ­rym na­stąpi­ło zde­rze­nie.

Za­sty­głam w bez­ru­chu i za­mknęłam oczy. Ser­ce za­bi­ło mi moc­niej. Ze stra­chu, z prze­ra­że­nia i żalu. Wy­da­wa­ło mi się, że sły­szę trzask wgnia­ta­ne­go me­ta­lu, huk pęka­jących opon i syk wci­ąga­ne­go z prze­ra­że­nia po­wie­trza.

Na­gle po­czu­łam drże­nie podło­ża. Otwo­rzy­łam oczy i zo­ba­czy­łam zbli­ża­jący się sa­mo­chód. Zbie­głam z szo­sy i sta­nęłam na skra­ju dro­gi. Pęd po­wie­trza roz­wiał mi wło­sy, a za­pach ben­zy­ny pod­ra­żnił noz­drza. Raz jesz­cze spoj­rza­łam na jezd­nię. Po wy­pad­ku nie było śla­du. Gdy­by nie krzyż i zni­cze, nikt z prze­je­żdża­jących tą dro­gą kie­row­ców ni­g­dy by się nie do­my­ślił, że do­szło tu do tra­ge­dii.

Zer­k­nęłam w bok, gdzie po­zo­stał ści­ęty pień drze­wa, któ­re bez­po­śred­nio przy­czy­ni­ło się do śmier­ci ca­łej ro­dzi­ny.

Ostat­ni raz za­ci­ągnęłam się pa­pie­ro­sem, rzu­ci­łam nie­do­pa­łek na jezd­nię, roz­dep­ta­łam go, a po­tem wró­ci­łam do auta i ru­szy­łam da­lej.2

Nim do­ta­rłam do miej­sca prze­zna­cze­nia, za­trzy­ma­łam się jesz­cze przy ma­łym wiej­skim mar­ke­cie, żeby za­opa­trzyć się w pro­duk­ty spo­żyw­cze, w tym naj­wa­żniej­sze – kil­ka ba­to­ni­ków zbo­żo­wych, dwie pacz­ki ma­śla­nych cia­ste­czek, cze­ko­la­dę, jo­gur­ty i mu­sli.

Sło­ńce za­częło zni­kać za bu­dyn­ka­mi i rzu­ca­ło dłu­gie cie­nie na chod­nik. Mia­stecz­ko, nie­wie­le wi­ęk­sze od wsi, mia­ło taki sam ze­staw naj­wa­żniej­szych punk­tów orien­ta­cyj­nych jak wszyst­kie inne mniej­sze miej­sco­wo­ści w tym kra­ju. Ko­ściół, mar­ke­ty spo­żyw­cze – dwa wi­ęk­sze, kil­ka mniej­szych, mały park, pocz­ta, kil­ka lo­ka­li ga­stro­no­micz­nych i je­den wie­lo­bra­nżo­wy. Mia­stecz­ko, ja­kich ty­si­ące w Pol­sce.

Mimo że dzie­ci­ństwo i wcze­sną mło­do­ść spędzi­łam w tych stro­nach, nie czu­łam się tu u sie­bie. Wszyst­ko wy­da­wa­ło się ja­kieś obce. Mi­ja­jący mnie lu­dzie wpa­try­wa­li się we mnie, jak­bym ucie­kła z cyr­ku.

Opa­rłam się ple­ca­mi o drzwi sa­mo­cho­du i na mo­ment za­mknęłam oczy.

By­łam już zmęczo­na. Je­cha­łam nie­prze­rwa­nie sze­ść go­dzin i chy­ba mia­łam już dość, stąd te dziw­ne uczu­cia i wra­że­nia. Ma­rzy­łam o cie­płej kąpie­li i mi­ęk­kiej po­dusz­ce. I o lap­to­pie na ko­la­nach. Do pe­łni szczęścia bra­ko­wa­ło mi tyl­ko mo­je­go kota Asto­na, któ­re­go nie mo­głam tu ze sobą za­brać. Za­czął cho­ro­wać na ner­ki i we­te­ry­narz za­bro­nił ta­kich dłu­gich i męczących wo­ja­ży. Zo­sta­wi­łam go u mo­je­go przy­ja­cie­la Fe­li­xa. Ni­g­dzie nie będzie mu tak do­brze jak u nie­go. Mimo wszyst­ko tęsk­ni­łam za Asto­nem, a on na pew­no tęsk­nił za mną, wbrew temu, co mówi się o ko­tach.

Wes­tchnęłam z tęsk­no­ty, scho­wa­łam za­ku­py do ba­ga­żni­ka i wsko­czy­łam do auta.

Dzie­si­ęć mi­nut pó­źniej mi­nęłam ta­bli­cę z na­zwą miej­sco­wo­ści, w któ­rej spędza­łam w dzie­ci­ństwie ka­żdą wol­ną od szko­ły chwi­lę. Nie­mi­rów. Tu po­zna­łam moją pierw­szą mi­ło­ść.

Po­ja­wi­ły się dom­ki z przy­le­ga­jący­mi do nich bu­dyn­ka­mi go­spo­dar­czy­mi, sto­do­ła­mi i gó­ru­jący­mi nad nimi po­tężny­mi li­pa­mi, gra­ba­mi i bu­ka­mi. Z ka­żdą se­kun­dą za­bu­do­wa­nia gęst­nia­ły. Za­uwa­ży­łam też kil­ka drew­nia­nych chat przy­wo­dzących na myśl skan­sen, któ­ry pa­mi­ęta­łam z dzie­ci­ństwa. Po­tem sklep, fi­gu­ra Ma­ryi na ostrym za­kręcie, dwa dzi­kie sta­wy, któ­rych ta­fle od­bi­ja­ły cho­wa­jące się za ho­ry­zon­tem sło­ńce.

Kil­ko­ro ba­wi­ących się przy pla­cu za­baw obok świe­tli­cy dzie­ci po­wio­dło wzro­kiem za moim au­tem. Przy sa­mej jezd­ni, na pa­stwi­sku pa­sła się kro­wa. Praw­dzi­wa kro­wa. Już daw­no nie wi­dzia­łam kra­su­li na żywo.

Pi­ęk­nie tu, prze­szło mi przez myśl. Już pra­wie za­po­mnia­łam, że to uro­cza oko­li­ca.

Za­trzy­ma­łam się przy nie­wiel­kim, ce­gla­nym dom­ku z ma­ły­mi okna­mi i gęsty­mi fi­ra­na­mi. Z okien biła bla­do­nie­bie­ska, mi­ga­jąca po­świa­ta te­le­wi­zo­ra.

Nie było ja­ki­mś wiel­kim od­kry­ciem, że w mo­jej wy­obra­źni do­mek, przed któ­rym sta­łam, ja­wił się jako oka­za­ły bu­dy­nek, któ­ry za­wsze na­pa­wał mnie lękiem. Ra­zem z przy­ja­ció­łmi za­kra­da­li­śmy się do go­spo­dar­stwa Wa­len­ty­ny Ostrow­skiej i sta­ra­li­śmy się zaj­rzeć przez okna, bo Ka­sia przy­si­ęga­ła, że ko­bie­ta jest cza­row­ni­cą i po­ry­wa dzie­ci. Pa­weł, je­den z wa­ka­cyj­nych ko­le­gów z Nie­mi­ro­wa, opo­wia­dał nam mro­żące krew w ży­łach hi­sto­rie o za­ko­pa­nych w ogród­ku zwło­kach dziew­czy­ny. Nie wiem, dla­cze­go uro­iło mu się coś tak po­twor­ne­go, ale pa­mi­ętam, że bar­dzo dłu­go sie­dzia­ło mi to w gło­wie i gdy ra­zem z bab­cią od­wie­dza­ły­śmy pa­nią Wa­len­ty­nę, ja ze zgro­zą wpa­try­wa­łam się w jej pi­ęk­ny i wy­pie­lęgno­wa­ny ogród.

Roz­śmie­szy­ły mnie te wspo­mnie­nia.

Te­raz do­mek wy­da­wał się ma­le­ńki jak chat­ka z baj­ki, ale nie­zmien­nie był za­dba­ny, tak jak i po­let­ko przed nim, wci­ąż kwi­tły tam kwia­ty.

Wy­łączy­łam sil­nik i wy­szłam z auta na pod­jazd. Pod sto­pa­mi za­chrzęścił żwir. Prze­ci­ągnęłam się, czu­jąc, jak opa­dam z sił i nie­mal za­sy­piam na sto­jąco. To był ci­ężki dzień nie tyl­ko ze względu na pod­róż, ale i emo­cje, któ­re mnie przy­tła­cza­ły.

Uchy­li­łam furt­kę, mo­dląc się w du­chu, żeby nie za­ata­ko­wał mnie ja­kiś bu­rek pil­nu­jący obe­jścia. Na bra­mie nie za­uwa­ży­łam ostrze­że­nia, ale roz­gląda­łam się uwa­żnie na boki. Sło­ńce już zni­ka­ło za ho­ry­zon­tem, lecz wci­ąż było wid­no. Wy­szłam za róg domu i mi­nąw­szy sta­rą zie­mian­kę, za­trzy­ma­łam się przed drzwia­mi. Od­wró­ci­łam się, usły­szaw­szy za ple­ca­mi ja­kiś ha­łas. Na wy­pie­lęgno­wa­nym traw­ni­ku sta­ła al­ta­na z trze­po­czącym na lek­kim wie­trze bal­da­chi­mem.

Ni­g­dzie nie do­strze­głam dzwon­ka, więc moc­no za­stu­ka­łam. Po chwi­li za drzwia­mi roz­le­gło się gło­śne czła­pa­nie, szczęk klu­cza i pi­skli­wy dźwi­ęk wy­ma­ga­jących pil­ne­go na­oli­wie­nia za­wia­sów.

– Tak? – Usły­sza­łam chro­po­wa­ty głos, a w szcze­li­nie po­mi­ędzy drzwia­mi a fu­try­ną po­ja­wi­ły się si­wie­jące, kręco­ne wło­sy i ży­la­sta ręka.

Do­pie­ro po se­kun­dzie sku­pi­łam się na twa­rzy sąsiad­ki. Mi­nęło kil­ka­na­ście lat, ale ko­bie­ta pra­wie nic się nie zmie­ni­ła, tyl­ko wło­sy nie­znacz­nie jej po­si­wia­ły. Albo to moja pa­mi­ęć ro­bi­ła mi psi­ku­sa. Jej twarz była usia­na zmarszcz­ka­mi, ale de­li­kat­nie, jak­by skó­ra ko­bie­ty zo­sta­ła zro­bio­na z gumy. Ja­sne, nie­bie­skie oczy wy­da­wa­ły się nie­mal prze­zro­czy­ste.

– Dzień do­bry, Na­zy­wam się Olga Lin­ga. Je­stem wnucz­ką So­ko­łow­skich. – Uśmiech­nęłam się przy­ja­źnie. – Chcia­łam ode­brać klucz do domu dziad­ków. Od mamy wiem, że ma pani za­pa­so­wy – wy­ja­śni­łam.

Jej twarz roz­ja­śni­ła się w szcze­rym uśmie­chu.

– Ach tak! Mała Olga – po­wie­dzia­ła, za­pra­sza­jąc mnie do środ­ka.

– Już nie taka mała. – Za­śmia­łam się.

We­szłam do ciem­ne­go wia­tro­ła­pu. Wnętrze pach­nia­ło czy­mś słod­kim, jak­by wła­śnie wy­ci­ągni­ęto z pie­kar­ni­ka bla­chę z go­rącym cia­stem. Wa­len­ty­na po­pro­wa­dzi­ła mnie do kuch­ni, gdzie po­twier­dzi­ły się moje wra­że­nia węcho­we. Na sto­le stał jesz­cze pa­ru­jący ser­nik, na któ­rym per­li­ły się kro­pel­ki cu­kro­wej rosy. Do ust na­pły­nęła mi śli­na, a w żo­łąd­ku po­czu­łam sil­ny skurcz. Od kil­ku go­dzin nie mia­łam w ustach nic oprócz kawy, bo chcia­łam jak naj­szyb­ciej zna­le­źć się na miej­scu.

Ko­bie­ta po­de­szła do sta­re­go kre­den­su i wy­su­nęła z nie­go to­por­ną szu­fla­dę. Ro­zej­rza­łam się dys­kret­nie po po­miesz­cze­niu. Chy­ba tu też nic się nie zmie­ni­ło od cza­sów, gdy by­łam małą dziew­czyn­ką. Trzy­dzie­sto­let­nie szaf­ki ku­chen­ne z po­lu­zo­wa­ny­mi za­wia­sa­mi, za­sło­ny w czer­wo­ną krat­kę, sto­sy bi­be­lo­tów na kre­den­sie i bla­cie. Mały okrągły stół z trze­ma krze­sła­mi – miej­sce, przy któ­rym bab­cia za­sia­da­ła z sąsiad­ką i plot­ko­wa­ły przy cie­ście przez kil­ka go­dzin.

Wa­len­ty­na po­da­ła mi dwa klu­cze zwi­ąza­ne czer­wo­ną ta­siem­ką.

– To do domu i go­spo­dar­cze­go – oznaj­mi­ła. – By­łam tam w ze­szły wto­rek pod­lać kwia­ty. Kil­ka za­bra­łam do sie­bie, tak jak pro­si­ła two­ja mama. Żeby nie było.

– Ja­sne – bąk­nęłam nie­za­in­te­re­so­wa­na.

Było mi wszyst­ko jed­no, czy za­bra­ła wszyst­kie licz­ne pa­prot­ki bab­ci, czy tyl­ko kil­ka. Nie przy­je­cha­łam tu po to, żeby ją roz­li­czać.

– Jak my­ślisz, ile ci to zaj­mie? – za­py­ta­ła, gdy scho­wa­łam klucz do kie­sze­ni dżin­sów.

Na te sło­wa na mo­ment za­ma­rłam, ale szyb­ko się zre­flek­to­wa­łam. Py­ta­ła o se­gre­go­wa­nie rze­czy po dziad­kach.

– Trud­no mi po­wie­dzieć. Ro­dzi­ce chcie­li­by jak naj­szyb­ciej sprze­dać dom, więc mu­szę wcze­śniej wszyst­ko przej­rzeć – skła­ma­łam.

Moja mama wła­śnie to prze­ka­za­ła sąsiad­ce, bo ją o to po­pro­si­łam. Ro­dzi­ce miesz­ka­li od dzie­si­ęciu lat w Niem­czech, a dziad­ko­wie nie żyli, dla­te­go dom od ja­kie­goś cza­su stał pu­sty.

Nie chcia­łam, żeby kto­kol­wiek do­wie­dział się o moim praw­dzi­wym celu przy­jaz­du. Przy­naj­mniej nie na sa­mym po­cząt­ku, za­nim opra­cu­ję ja­kiś plan dzia­ła­nia.

– Sły­sza­łam, że je­steś dzien­ni­kar­ką? – za­gad­nęła, gdy chcia­łam się wy­co­fać do sie­ni.

– Tak jak­by – od­pa­rłam z uśmie­chem.

Ru­szy­łam do wy­jścia, ale ko­bie­ta mnie za­trzy­ma­ła.

– Noce są zim­ne. Naj­le­piej na­pa­lić już w pie­cu – po­wie­dzia­ła, a ja ski­nęłam gło­wą.

By­łam zmar­z­lu­chem, a wy­bra­łam na miej­sce za­miesz­ka­nia je­den z naj­wil­got­niej­szych kra­jów na świe­cie. Do­brze, że cho­ciaż wi­do­ki i ar­chi­tek­tu­ra re­kom­pen­so­wa­ły te ci­ągłe prze­ci­ągi i desz­cze.

Po­dzi­ęko­wa­łam za klu­cze i po­że­gna­łam się z ko­bie­tą. Wsia­dłam do sa­mo­cho­du, od­pro­wa­dza­na czuj­nym spoj­rze­niem sąsiad­ki. Na ze­wnątrz za­czy­na­ło sza­rzeć, na szczęście po­za­pa­la­ły się przy­dro­żne la­tar­nie, któ­re z tego, co wie­dzia­łam, po­ga­sną, gdy wy­bi­je dzie­si­ąta wie­czo­rem. Uro­ki ma­łych wio­sek.

Dom mo­ich dziad­ków znaj­do­wał się na ko­ńcu wsi, ja­kiś ki­lo­metr od głów­nej szo­sy. Gdy zo­ba­czy­łam zna­jo­my za­kręt, zje­cha­łam na szu­tro­wą dro­gę pro­wa­dzącą do po­se­sji oko­lo­nej me­ta­lo­wym ogro­dze­niem. Gdy do­ta­rłam do bra­my wjaz­do­wej, nie wy­łączy­łam świa­teł. Wy­sia­dłam z sa­mo­cho­du i przyj­rza­łam się ogro­dze­niu. Skrzy­dła bra­my tro­chę za­ro­sły tra­wą, ale po chwi­li szar­pa­nia uda­ło mi się je uwol­nić.

Wje­cha­łam na po­se­sję i w po­dob­ny spo­sób za­mknęłam wjazd. Za­par­ko­wa­łam pod me­ta­lo­wą wia­tą przy­mo­co­wa­ną do bu­dyn­ku go­spo­dar­cze­go. Tak na­praw­dę była to zwy­kła gra­ciar­nia, ale od za­wsze tak wła­śnie ją na­zy­wa­li­śmy.

Wy­pa­ko­wa­łam z ba­ga­żni­ka tor­by i lap­top. Po za­ku­py mia­łam za­miar wró­cić, gdy już się zo­rien­tu­ję, jak wy­gląda wnętrze domu. Nie by­łam tu od do­brych kil­ku lat, bo gdy bab­ci się po­gor­szy­ło, ro­dzi­ce za­bra­li ją do sie­bie. Nie chcia­ła je­chać, wzbra­nia­ła się, ale wresz­cie zdro­wy roz­sądek wzi­ął górę. Udar spo­wo­do­wał, że nie była już ca­łko­wi­cie sa­mo­dziel­na i po pro­stu nie mia­ła wy­jścia. Ostat­nie dwa lata spędzi­ła na ob­czy­źnie, ale mia­ła do­brą opie­kę. Od­wie­dza­łam ją przy­naj­mniej raz na kwar­tał, cza­sa­mi częściej, gdy tra­fi­łam na tani lot.

Od trzech lat nikt tu nie miesz­kał. Mama pła­ci­ła Wa­len­ty­nie za do­gląda­nie domu i sprząta­nie. Na­praw­dę po­win­ni­śmy już go sprze­dać, ale moja mat­ka nie mo­gła się zdo­być na ten ruch. Przy­naj­mniej nie wte­dy, gdy jesz­cze żyła bab­cia. Te­raz nie mia­ła już wy­mó­wek.

Otwo­rzy­łam drzwi fron­to­we i wy­ma­ca­łam na ścia­nie włącz­nik świa­tła. Mu­sia­łam gwa­łtow­nie za­mru­gać, kie­dy po­miesz­cze­nie za­lał żó­łta­wy blask. Gdy moje oczy przy­zwy­cza­iły się do ja­sno­ści, prze­ci­ągnęłam obie wa­liz­ki w stro­nę ko­ry­ta­rza, bo w wia­tro­ła­pie było na­praw­dę bar­dzo mało miej­sca. Szyb­ko wró­ci­łam do sa­mo­cho­du po za­ku­py spo­żyw­cze. Mu­sia­łam coś zje­ść, bo za­czy­na­ło mi się ro­bić nie­do­brze z gło­du. Pa­pie­ros wy­pa­lo­ny przed go­dzi­ną tyl­ko po­gor­szył sy­tu­ację.

Wy­pa­ko­wa­łam dwie fo­lio­we siat­ki, za­nio­słam je do domu. Za­mknęłam za sobą drzwi na klucz i zrzu­ci­łam kurt­kę. Prze­pchnęłam się do kuch­ni i odło­ży­łam za­ku­py na stół. Był na nim ob­rus, któ­ry pa­mi­ęta­łam jesz­cze z dzie­ci­ństwa. W jed­nej chwi­li do­pa­dła mnie ol­brzy­mia no­stal­gia. Usia­dłam na twar­dym drew­nia­nym krze­śle i po­gła­dzi­łam ma­te­riał dło­nią. Wy­ha­fto­wa­ne ko­lo­ro­we kwia­ty tro­chę po­żó­łkły, ale wci­ąż były pi­ęk­ne. Już wie­dzia­łam, że za­bio­rę ob­rus ze sobą do Szko­cji.

Ro­zej­rza­łam się do­oko­ła. Brązo­we me­ble ku­chen­ne za­czy­na­ły roz­cho­dzić się w miej­scach skle­je­nia, ale nie wy­gląda­ły jesz­cze tra­gicz­nie. W kącie, w szpa­rze po­mi­ędzy szaf­ką a lo­dów­ką, sta­ła zmiot­ka z szu­fel­ką. Uśmiech­nęłam się do sie­bie, bo to też był nie­odzow­ny ele­ment tej kuch­ni. Ta szpa­ra i ta zmiot­ka z szu­fel­ką. Do­pie­ro te­raz zro­zu­mia­łam, dla­cze­go mama nie mo­gła się zde­cy­do­wać na sprze­daż domu. Mnie też by­ło­by szko­da po­że­gnać się z tym, co sta­no­wi­ło wa­żny ele­ment mo­je­go dzie­ci­ństwa.

Sie­dze­nie w bez­ru­chu spra­wi­ło, że za­drża­łam z zim­na. Wie­czo­ry rze­czy­wi­ście były już chłod­ne. Pod­nio­słam się z tru­dem z krze­sła. Do­pie­ro te­raz za­częłam od­czu­wać sztyw­no­ść sta­wów i mi­ęśni po dłu­giej je­ździe. By­łam już bar­dzo zmęczo­na, ale przed snem mu­sia­łam jesz­cze uru­cho­mić piec cen­tral­ne­go ogrze­wa­nia i wresz­cie coś zje­ść. Wy­ci­ągnęłam te­le­fon z kie­sze­ni i zer­k­nęłam na wy­świe­tlacz. Mia­łam kil­ka wia­do­mo­ści od zna­jo­mych i mamy z py­ta­niem, czy już do­je­cha­łam. Od­pi­sa­łam na pil­ne ese­me­sy i ze­bra­łam się, żeby wresz­cie ze­jść do piw­ni­cy. Po­de­szłam do drzwi pod scho­da­mi. Otwo­rzy­łam je, a z wnętrza buch­nął zim­ny, zie­mi­sty po­dmuch. Za­drża­łam. Zna­la­złam pstry­czek świa­tła i na­ci­snęłam go. Piw­ni­cę za­la­ła sła­ba po­świa­ta. Ze­szłam ostro­żnie po be­to­no­wych schod­kach i ro­zej­rza­łam się do­oko­ła. Wszędzie wa­la­ły się pu­dła, me­ble i mnó­stwo szpar­ga­łów. Sta­ry ro­wer za­gra­dzał prze­jście, więc od­su­nęłam go na bok, ale za­ha­czy­łam kie­row­ni­cą o ja­kiś kar­ton. Za­chwiał się na drew­nia­nym re­ga­le, ale za­nim spa­dł, zdąży­łam go zła­pać. Był ci­ężki, le­d­wo zdo­ła­łam go utrzy­mać. Z tru­dem od­sta­wi­łam go na pó­łkę i wy­ta­rłam o dżin­sy po­kry­te ku­rzem ręce.

Wy­da­wa­ło mi się, że gdzieś po­mi­ędzy re­ga­ła­mi coś prze­bie­gło. Jezu, oby to nie był szczur, po­my­śla­łam ze zgro­zą.

Do­ta­rłam do pie­ca i po­dra­pa­łam się w gło­wę, pró­bu­jąc so­bie przy­po­mnieć in­struk­cje, któ­re prze­ka­za­ła mi mama. To był piec na pe­let. Pięć lat temu sta­nął w miej­scu, w któ­rym kie­dyś znaj­do­wał się tra­dy­cyj­ny piec na węgiel. Kie­dy bab­cia zo­sta­ła sama, mama bała się, że w zi­mie może so­bie nie po­ra­dzić z roz­pa­la­niem ognia, a w tym urządze­niu wy­star­czy­ło tyl­ko raz na dwa dni do­rzu­cić grosz­ko­we­go opa­łu do po­daj­ni­ka i ten sam ste­ro­wał po­bie­ra­niem. W tej chwi­li by­łam wdzi­ęcz­na za tę wy­mia­nę, bo po­szło mi na­praw­dę szyb­ko.

Omio­tłam ostat­nim spoj­rze­niem za­gra­co­ną piw­ni­cę i wró­ci­łam do kuch­ni. Tam wy­pa­ko­wa­łam za­ku­py i włączy­łam do prądu lo­dów­kę. Nie by­łam prze­ko­na­na, czy będzie dzia­łać, ale ze zdu­mie­niem stwier­dzi­łam, że już chło­dzi­ła. Po­dej­rze­wa­łam, że gdy­bym nie dała rady roz­pa­lić w pie­cu, tem­pe­ra­tu­ra w środ­ku lo­dów­ki i poza nią w ogó­le by się nie ró­żni­ła.

Wy­ci­ągnęłam z wa­liz­ki blu­zę, bo za­czy­na­łam na­praw­dę mar­z­nąć. Dom na­grze­wał się po­wo­li. Nic dziw­ne­go, nie był za­miesz­ka­ny od kil­ku lat i w po­miesz­cze­niach moc­no się ochło­dzi­ło.

Zro­bi­łam so­bie ka­nap­ki z twa­ro­giem i dże­mem, a do tego go­rącą her­ba­tę i uda­łam się na górę do po­ko­ju, w któ­rym miesz­ka­łam pod­czas ka­żde­go po­by­tu na wsi. Był mały, ale bar­dzo przy­tul­ny. We­szłam na pi­ętro i na mo­ment przy­sta­nęłam u szczy­tu scho­dów z ta­le­rzem i kub­kiem w rękach. Drew­nia­na bo­aze­ria po­ma­lo­wa­na na bia­ło, tu­rec­ki dy­wan, ci­ągnący się przez całą dłu­go­ść ko­ry­ta­rza. Re­pli­ki van Go­gha i Mo­ne­ta na ścia­nach. Na ma­łej ko­mód­ce, nad któ­rą wi­sia­ło lu­stro, sta­ły sztucz­ne fio­le­to­we bzy. Pa­mi­ęta­łam dzień, w któ­rym bab­cia przy­wio­zła je z tar­gu w mie­ście. Po­my­śla­łam wte­dy, że nie ma nic bar­dziej smut­ne­go niż sztucz­ne bzy, któ­re są mar­ną imi­ta­cją tych praw­dzi­wych, kwit­nących w maju. Ale bab­ci się po­do­ba­ły, dla­te­go ni­g­dy nie po­dzie­li­łam się z nią tą my­ślą.

Wes­tchnęłam, żeby od­go­nić nad­miar wspo­mnień, i skręci­łam w lewo, do mo­je­go daw­ne­go po­ko­ju. I tu­taj nic się nie zmie­ni­ło. Jed­no­oso­bo­wy tap­czan, sta­ra, la­kie­ro­wa­na sza­fa i biur­ko z nad­staw­ką. Czu­ło się tu lek­ką stęchli­znę, jak zresz­tą w ca­łym domu, któ­ry po­trze­bo­wał do­grza­nia, ale nie prze­szka­dza­ło mi to.

Le­d­wo wnio­słam na górę moje ci­ężkie wa­liz­ki i wsta­wi­łam je do sza­fy. Zdzi­wi­ło mnie, że na­wet w jej wnętrzu nie zna­la­złam ku­rzu. Czy­li Wa­len­ty­na była do­kład­na. Mia­łam na­dzie­ję, że mama do­brze ją opła­ca.

Usia­dłam przy biur­ku, otwo­rzy­łam lap­top, a po­tem za­częłam pa­ła­szo­wać ka­nap­ki. Uru­cho­mi­łam por­tal _All News_ i zaj­rza­łam do skrzyn­ki słu­żbo­wej. Co praw­da mia­łam urlop, ale na­czel­na co chwi­lę wrzu­ca­ła mi ja­kieś te­ma­ty do ob­ro­bie­nia po po­wro­cie. Skan­dal w ro­dzi­nie kró­lew­skiej (co dru­gi te­mat na stro­nie new­sów), na­wie­dzo­ny blok na no­wo­cze­snym osie­dlu, je­sien­ne atrak­cje Edyn­bur­ga...

Wgry­złam się w ostat­ni kęs ka­nap­ki i wy­bra­łam nu­mer Fe­li­xa.

– Hi, Swe­ethe­art. – Usły­sza­łam jego me­lo­dyj­ny głos z tym cha­rak­te­ry­stycz­nym szkoc­kim ak­cen­tem, do któ­re­go mu­sia­łam się dłu­go przy­zwy­cza­jać po przy­je­ździe z Lon­dy­nu.

Uśmiech­nęłam się.

Do­wie­dzia­łam się, że Aston ma się cu­dow­nie i zża­rł już pra­wie cały za­pas kar­my, któ­rą mu zo­sta­wi­łam. Stre­ści­łam też Fe­li­xo­wi swo­ją pod­róż i od­czu­cia po po­wro­cie do miej­sca, w któ­rym spędza­łam dzie­ci­ństwo. Fe­lix opo­wie­dział, co u nie­go w ro­bo­cie, a gdy za­częłam zie­wać częściej niż raz na mi­nu­tę, po­że­gna­li­śmy się. Ma­rzy­łam, by się wy­kąpać, jed­nak z upra­gnio­nym prysz­ni­cem nie po­szło tak ła­two. Za­nim po­pły­nęła cie­pła woda, lu­nął na mnie lo­do­wa­ty stru­mień, od któ­re­go do­sta­łam pa­ra­li­żu po­ło­wy cia­ła. Krzyk­nęłam gło­śno, obi­ja­jąc się o płyt­ki. Dzi­ęki Bogu, za chwi­lę z dy­szy try­snęła go­rąca woda.

Gdy wy­szłam z ła­zien­ki, w ca­łym domu już było przy­jem­ne cie­pło. Z sza­fy wy­ci­ągnęłam ko­łdrę i pu­cho­wą po­dusz­kę, a po­tem ob­le­kłam je w po­szew­ki, któ­re ze sobą przy­wio­złam. Nie by­łam pew­na, co za­sta­nę w domu i w ja­kim to wszyst­ko będzie sta­nie, dla­te­go po­sta­no­wi­łam się za­bez­pie­czyć. Mia­łam ze sobą rów­nież śpi­wór i dwa prze­ście­ra­dła, ale oka­za­ło się, że nie będą mi po­trzeb­ne.

Usia­dłam na tap­cza­nie z pod­ku­lo­ny­mi no­ga­mi. Włączy­łam lamp­kę noc­ną z pod­staw­ką w kszta­łcie pa­ster­ki i kwie­ci­stym aba­żu­rem z frędzel­ka­mi. Ją też za­bio­rę ze sobą, po­sta­no­wi­łam sen­ty­men­tal­nie, do­ty­ka­jąc ko­lo­ro­wych frędz­li.

Owi­nęłam się cia­sno ko­łdrą i po­wio­dłam wzro­kiem po ma­le­ńkim po­ko­ju, któ­ry przy­wo­dził na myśl mnó­stwo wspo­mnień. Na­stęp­nie wy­ci­ągnęłam list, któ­ry otrzy­ma­łam kil­ka mie­si­ęcy temu i to po wie­lu pe­ry­pe­tiach, po­nie­waż dwu­krot­nie za­gi­nął w pod­ró­ży. Raz w Pol­sce, dru­gi raz już w Szko­cji. List, przez któ­ry kil­ka ty­go­dni by­łam w szo­ku.

Już nie po­wstrzy­my­wa­łam tych kon­kret­nych wspo­mnień z prze­szło­ści, tyl­ko po­zwo­li­łam im wy­pły­nąć na po­wierzch­nię.

Wte­dy

– Je­steś pew­na, że śpią? – szep­nął gło­śno Ma­te­usz, gdy wyj­rza­łam przez okno.

Od do­brych kil­ku mi­nut sły­sza­łam de­li­kat­ne pu­ka­nie w okno, ale cze­ka­jąc na nie­go przy­snęłam i ten od­głos do­cie­rał do mnie gdzieś z da­le­ka. Do­pie­ro te­raz się obu­dzi­łam.

– Tak. Je­stem pew­na. Zna­la­złeś dra­bi­nę? – za­py­ta­łam.

– Tak, ale w tych ciem­no­ściach pra­wie się za­bi­łem o ja­kieś gra­bie.

Za­śmia­łam się. To było kar­ko­łom­ne za­da­nie, ale bab­cia i dzia­dek nie po­zwa­la­li mi na spędza­nie pó­źnych wie­czo­rów z Ma­te­uszem, więc po­że­gna­li­śmy się na ich oczach, chło­pak prze­cze­kał dwie go­dzi­ny gdzieś we wsi, a te­raz mie­li­śmy wy­brać się na tro­chę mniej ofi­cjal­ną rand­kę. Ma­te­usz za­dzia­łał we­dług mo­ich wska­zó­wek. Przy­nió­sł dra­bi­nę sto­jącą przy sto­do­le i przy­sta­wił ją do ścia­ny obok okna mo­je­go po­ko­ju.

– Bądź ostro­żna – szep­nął po­now­nie.

– Cii – syk­nęłam i wska­za­łam na po­kój obok, w któ­rym spa­li dziad­ko­wie.

Wy­gra­mo­li­łam się przez okno i wy­ma­ca­łam nogą pierw­szy sto­pień. Resz­ta po­szła jak z płat­ka. Kil­ka­na­ście se­kund pó­źniej ze­ska­ki­wa­łam już na tra­wę. Ma­te­usz na­tych­miast wzi­ął mnie w ra­mio­na i po­ca­ło­wał. Bar­dzo szyb­ko się od nie­go ode­rwa­łam, bo nie chcia­łam ry­zy­ko­wać, że nas na­kry­ją.

– Cho­dź – po­wie­dzia­łam i po­ci­ągnęłam go za sobą do za­ro­śli przy za­bu­do­wa­niach go­spo­dar­czych, gdzie scho­wa­łam swój ro­wer. Bar­dzo ci­cho prze­pro­wa­dzi­li­śmy go przez po­dwó­rze, a po­tem przez furt­kę.

Ma­te­usz zo­sta­wił swo­je­go ru­ma­ka na ko­ńcu szu­tro­we­go pod­jaz­du i gdy do nie­go do­tar­li­śmy, pu­ści­li­śmy się pędem w stro­nę je­zio­ra. Ko­cha­łam te na­sze ro­we­ro­we eska­pa­dy nocą, gdy na­resz­cie ro­bi­ło się chłod­niej, a piasz­czy­stą dro­gę oświe­tla­ły nam gwiaz­dy i ksi­ężyc.

Ści­ga­li­śmy się na ostat­nim od­cin­ku i kie­dy wresz­cie do­cie­ra­li­śmy na brzeg, dy­sze­li­śmy z wy­si­łku i śmia­li­śmy się bez opa­mi­ęta­nia.

Ma­te­usz roz­ło­żył koc na tra­wie i wy­ci­ągnął z ple­ca­ka wino. Nie mie­li­śmy kie­lisz­ków, ale to nie był ża­den pro­blem. Wte­dy nic nie sta­no­wi­ło dla nas pro­ble­mu. Ani za­ka­zy, ani fakt, że Ma­te­usz mu­siał wcze­śnie rano wstać, bo roz­po­czy­na­ły się żni­wa, ani to, że mo­że­my zo­stać przy­ła­pa­ni. Nic, ab­so­lut­nie nic.

Sie­dzie­li­śmy opar­ci o drze­wo i co chwi­lę wy­mie­nia­li­śmy się bu­tel­ką ta­nie­go wina, a w prze­rwach ca­ło­wa­li­śmy się nie­przy­tom­nie. Nie mo­gli­śmy od­dy­chać, a ja chcia­łam, żeby Mat po­su­nął się da­lej. Żeby prze­su­nął wy­żej rękę, któ­rą trzy­mał na moim udzie, ale on cały czas się wa­hał. Nie­daw­no mi się przy­znał, że jest pra­wicz­kiem, nie wni­ka­łam, czy to praw­da, pew­nie nie, ale nie mia­ło to dla mnie wi­ęk­sze­go zna­cze­nia. Czu­łam, że za­nim sko­ńczy się lato, ja też już nie będę dzie­wi­cą.

Po­zna­li­śmy się trzy ty­go­dnie wcze­śniej, gdy przy­je­cha­łam do dziad­ków na wa­ka­cje. Ro­dzi­ce wy­sła­li mnie na wieś, że­bym się „wy­ci­szy­ła”, jak to okre­śli­li. Zro­bi­łam kil­ka głu­pot, ale nie uwa­ża­łam, że za­słu­ży­łam na tak su­ro­wą karę, bo w taki spo­sób my­śla­łam o tym wy­je­ździe. Do mo­men­tu, gdy po­zna­łam Ma­te­usza. To była mi­ło­ść od pierw­sze­go wej­rze­nia. Z obu stron. Po­byt na wsi nie ja­wił mi się już jako do­pust boży, ale ra­czej na­gro­da.

– Idzie­my na sza­bry? – za­pro­po­no­wa­łam, gdy za­czy­na­ło mi się już kręcić w gło­wie.

Ma­te­usz się za­śmiał.

– Do kogo tym ra­zem? – za­py­tał, pod­no­sząc się.

Był za­wsze na tak, na­wet je­śli wpa­dłam na naj­głup­szy po­my­sł. Po­wie­dział mi kil­ka dni temu, że dla mnie zro­bi­łby wszyst­ko. Wie­dzia­łam, że ja dla nie­go też. Zna­li­śmy się tak krót­ko, ale ja­kie to mia­ło zna­cze­nie. Ko­cha­li­śmy się nie­przy­tom­nie.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– Może do Wa­len­ty­ny? – za­pro­po­no­wa­łam. – Ma za­je­bi­ste pa­pie­rów­ki.

– Le­piej nie. – Po­kręcił gło­wą, aż na czo­ło spa­dła mu ja­sno­brązo­wa grzyw­ka, któ­rą od­gar­nęłam pal­ca­mi.

Uwiel­bia­łam jego mi­ęk­kie, lek­ko przy­dłu­gie wło­sy.

– Dla­cze­go? – za­py­ta­łam cie­ka­wa.

Ma­te­usz chwy­cił mnie za rękę i spló­tł na­sze pal­ce.

– Bo to do­bra zna­jo­ma two­jej bab­ci. Jak nas przy­ła­pie, to wszyst­ko jej wy­chla­pie i nie będę mógł się z tobą wi­dy­wać – stwier­dził z po­wa­gą w gło­sie.

Wzru­szy­łam się. Po­ło­ży­łam gło­wę na jego ra­mie­niu.

– Pew­nie, gdy wy­je­dziesz, to o mnie za­po­mnisz – stwier­dził po chwi­li i spu­ścił gło­wę.

– Je­steś głu­pi – od­pa­rłam. – Prze­cież wiesz, że ni­g­dy o to­bie nie za­pom­nę.

Od je­zio­ra po­wiał chłod­ny wiatr, któ­ry przy­pra­wił mnie o dreszcz.

– Zim­no ci? – za­py­tał Ma­te­usz i na­tych­miast opa­tu­lił nas ko­cem.

W jed­nej chwi­li za­po­mnia­łam o na­szych sza­bro­wych pla­nach i po pro­stu się do nie­go przy­tu­li­łam. Nie chcia­łam ni­g­dzie wy­je­żdżać. Nie chcia­łam, żeby lato się ko­ńczy­ło. Jak to za­trzy­mać?

Po chwi­li w tej tak mi­łej po­zy­cji i na sku­tek dzia­ła­nia wina za­częłam usy­piać. Gdy by­łam już na gra­ni­cy jawy i snu, Ma­te­usz na­chy­lił się nad moim uchem i szep­nął:

– Ni­g­dy o mnie nie za­po­mi­naj.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: