Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oddech dla duszy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Ebook
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oddech dla duszy - ebook

W świecie pełnym ekspertów tak bardzo brakuje autorytetów. Ksiądz Adam Boniecki to bystry obserwator rzeczywistości. I niekwestionowany autorytet.

Jedna z najważniejszych postaci polskiej kultury, duchowny, publicysta, przez wiele lat redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, ale również – a może przede wszystkim – duchowy przewodnik kilku pokoleń Polaków, oddaje w nasze ręce książkę Oddech dla duszy. To wybór tekstów autorstwa księdza Adama Bonieckiego z książek oraz „Tygodnika Powszechnego”, a także jego niepublikowane dotąd wspomnienia i impresje. Co je łączy? Tak bardzo nam dziś potrzebne uważność spojrzenia, dojrzały optymizm, spokój i... nadzieja.

Ks. Adam Boniecki Jeden z najważniejszych polskich publicystów katolickich, redaktor senior „Tygodnika Powszechnego”. Autor między innymi Rozmów niedokończonych, Lepiej palić fajkę niż czarownice, Vademecum. Od 1979 do 1991 r. redaktor naczelny polskiej edycji „L’Osservatore Romano”. W czasach PRL-u współpracownik opozycji demokratycznej. W latach 1993–1999 generał Zgromadzenia Księży Marianów. Codziennie odprawia mszę świętą, a co tydzień pisze edytorial do „Tygodnika Powszechnego”.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-056-0
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP. PORTRET Z OKRUCHÓW

WSTĘP

Por­tret z okru­chów

„Świat jest już tak prze­peł­niony tru­dem, cier­pie­niem i zło­ścią, że nie powin­ni­śmy jesz­cze bar­dziej go zaciem­niać” – tłu­ma­czy ksiądz Adam Boniecki swój sto­su­nek do świata. Postawa dzi­siaj, kiedy o nadzieję coraz trud­niej, wyjąt­kowa, co nie zna­czy, że naiwna: ma zapewne boha­ter Odde­chu dla duszy swoje pry­watne ciem­no­ści, tyle że pil­nie strzeże do nich dostępu, uzna­jąc, że nie wypada (tak wła­śnie, Boniecki należy do odcho­dzą­cego świata, w któ­rym to sfor­mu­ło­wa­nie jest na­dal aktu­alne) dzie­lić się lękiem czy smut­kiem. Wydaje mi się jed­nak, że posą­dza­nie go o pru­de­rię byłoby chy­bione. To raczej pie­czo­ło­wi­cie hodo­wana przez dekady dłu­giego życia powścią­gli­wość w dzie­le­niu się tym, co zbyt oso­bi­ste i co mogłoby nie­po­trzeb­nie obcią­żyć innych.

Szu­kam od dłuż­szego czasu źró­deł tej postawy, nie­oczy­wi­stej, jeśli spoj­rzeć na bio­gra­fię Adama Boniec­kiego i razy, któ­rych nie szczę­dził mu los. Szu­kam i znaj­duję w roz­sia­nych po książ­kach, felie­to­nach i repor­ta­żach szcze­gó­łach, które skła­dają się w całość. Życie Boniec­kiego wypeł­nione jest po brzegi spo­tka­niami z ludźmi pro­mie­niu­ją­cymi wewnętrzną siłą, wraż­li­wo­ścią na krzywdę innych i upo­rem w dąże­niu do celu – nie byłoby Adama Boniec­kiego, jakiego znamy, gdyby nie Jerzy i Anna Turo­wi­czo­wie, Marek Edel­man, Józefa Hen­ne­lowa czy Jacek Kuroń. Prze­ni­kają je cie­ka­wość świata, pej­zaży, spo­tkań, ape­tyt na podróże, roz­mowy, zmianę, ale też dzien­ni­kar­ska nie­zgoda na tę część docze­sno­ści, gdzie dzieje się źle. I jesz­cze jedno: nie byłoby Adama Boniec­kiego bez głę­bo­kiej wiary, dys­cy­pliny i lojal­no­ści.

Wybór tek­stów wie­lo­let­niego redak­tora naczel­nego „Tygo­dnika Powszech­nego” podzie­li­łem na cztery roz­działy, każdy z nich składa się z róż­nych form i róż­nych czą­stek, w któ­rych mają się odbi­jać naj­waż­niej­sze cechy jej boha­tera. Adam Boniecki jest piel­grzy­mem, który oswoił doj­mu­jące poczu­cie utraty i nauczył się z nim (a może wbrew niemu) żyć z pogod­nym uśmie­chem; jest dzien­ni­ka­rzem i redak­to­rem, choć upra­wia swój zawód w spo­sób szcze­gólny – bez tak czę­stego dzi­siaj wzmo­że­nia emo­cjo­nal­nego i łatwych wyra­zów potę­pie­nia dla prze­ciw­ni­ków; jako oby­wa­tel nie waha się zaj­mo­wać zde­cy­do­wa­nego sta­no­wi­ska; i w końcu ksiądz – prze­ni­kliwy, ostrożny, poszu­ku­jący jasnych stron chrze­ści­jań­stwa.

Mam nadzieję, że wszyst­kie te okru­chy zebrane w całość poka­zują, dla­czego ksiądz Adam Boniecki nie prze­staje być fascy­nu­jącą oso­bo­wo­ścią. Na pyta­nie o życiowy opty­mizm i brak zgorzk­nie­nia odpo­wiada: „Myślę, że jed­nym ze źró­deł jest nie­ustanna praca z ludźmi. Nie zamkną­łem się w celi, nie zaczą­łem narze­kać na cha­rak­tery ludz­kie, na grzesz­ność i mar­ność żywota. W znacz­nym stop­niu mogłem uczest­ni­czyć w życiu tak zwa­nych nor­mal­nych ludzi. Pro­ste z pozoru kwe­stie, jak samo­dzielne przy­go­to­wy­wa­nie sobie posił­ków, życie – z misją od prze­ło­żo­nych – poza klasz­to­rem, praca na wła­sne utrzy­ma­nie… to wszystko może być lek­cją życia, rów­nież ducho­wego. Pozna­jąc świat zwy­kłych ludzi, uczest­ni­cząc w nim, odkry­wasz także jego piękno. Bo ten świat, jak by banal­nie to nie zabrzmiało, jest piękny”.

Banalne? Prze­ciw­nie – Boniecki poka­zuje trudną i coraz rza­dziej wybie­raną ścieżkę przez życie.

I zapra­sza, by odkry­wać (lub odzy­ski­wać) ją samo­dziel­nie.

Michał Olszew­skiPowściągliwość i uśmiech

Powścią­gli­wość i uśmiech

Jeśli pytasz o mój opty­mizm czy brak zgorzk­nie­nia, to myślę, że jed­nym ze źró­deł jest nie­ustanna praca z ludźmi. Nie zamkną­łem się w celi, nie zaczą­łem narze­kać na cha­rak­tery ludz­kie, na grzesz­ność i mar­ność żywota. W znacz­nym stop­niu mogłem uczest­ni­czyć w życiu tak zwa­nych nor­mal­nych ludzi.

MICHAŁ OLSZEW­SKI: Jak to moż­liwe, że po tylu razach, które otrzy­ma­łeś od życia, zacho­wu­jesz tak nie­wia­ry­godny opty­mizm? Że nie ma w Tobie zło­ści, gory­czy, roz­ża­le­nia?

KSIĄDZ ADAM BONIECKI: A skąd wiesz?

Ina­czej w takim razie: ni­gdy nie wyra­żasz ich publicz­nie.

Mam na to czas po powro­cie do swo­jej celi. Wtedy mogę tupać, wście­kać się i prze­kli­nać. Uwa­żam, że publicz­nie takich emo­cji wyra­żać nie mam prawa. To są sprawy, które powi­nie­nem trzy­mać dla sie­bie.

Zawsze tak było? Nawet Twoi przy­ja­ciele ze szkol­nych lat wspo­mi­nają, że ni­gdy nie sły­szeli, byś się skar­żył.

Wtedy, tuż po woj­nie, myśmy w ogóle nie­wiele roz­ma­wiali o swo­ich trau­mach. Nie mia­łem prze­cież wokół nikogo, kogo wojna w taki czy inny spo­sób by nie oka­le­czyła. Ludzie prze­żyli histo­rie tak nie­wy­obra­żalne, że moje doświad­cze­nia przy nich… Nie ma nawet co gadać. W związku z tym, podob­nie jak inni, chcia­łem przede wszyst­kim żyć cza­sem teraź­niej­szym, śmiać się peł­nym gło­sem, patrzeć, jak War­szawa dźwiga się z ruin. Wiem, że to teraz nie­po­prawne poli­tycz­nie, ale wspo­mi­nam tamte chwile, kiedy mia­łem kil­ka­na­ście lat, bar­dzo dobrze. Jeź­dzi­łem z wła­snej woli odgru­zo­wy­wać Sta­rówkę, nikt mnie do tego nie zmu­szał. Począt­kowo patrzy­łem na ten nowy świat z nadzieją.

Być może nie do końca uświa­do­mio­nym dla mnie wzo­rem była Mama. Pocho­dziła – jak to się mówi – z dobrej rodziny: Łosiów, a po woj­nie, żeby być z nami, dziećmi, i wyży­wić rodzinę, pra­co­wała cha­łup­ni­czo. To była pro­duk­cja lalek. Kor­pusy, rączki i nóżki trzeba było wypy­chać tro­ci­nami. My wie­czo­rami poma­ga­li­śmy. Od tam­tego czasu nie cier­pię zapa­chu tro­cin. Zaraz po zakoń­cze­niu wojny, kiedy nas wyrzu­cili z domu, Mama opo­rzą­dzała dwie świnki, które dobrzy ludzie wykra­dli z naszego chlewu i przy­wieźli pani dzie­dziczce. Takich prac prze­cież ni­gdy nie wyko­ny­wała, a wtedy robiła to z pogodą ducha, nawet z humo­rem. Pamię­tam, jak chyba w 1946 r. cała nasza piątka była chora. Brat zacho­ro­wał na zapa­le­nie szpiku kost­nego i wylą­do­wał w szpi­talu. Mama kur­so­wała mię­dzy domem a War­szawą. Zaraz potem do szpi­tala tra­fiła sio­stra, to był groźny ropień. Druga sio­stra dostała sil­nego zatru­cia. Ja wysze­dłem po Mamę na przy­sta­nek i po dro­dze zemdla­łem, bo zro­bił mi się jakiś czy­rak. Nie pamię­tam, czy naj­młod­szy brat wtedy też był chory, ale w każ­dym razie był bar­dzo mały i wyma­gał opieki. Miesz­ka­li­śmy pod War­szawą. Szpi­tal, w któ­rym tych dwoje leżało, był w War­sza­wie i Mama kur­so­wała auto­bu­sem mię­dzy domem a szpi­ta­lem. Była bar­dzo dzielna.

Mia­łem 10 lat, gdy zgi­nął nasz ojciec. Jego brak jakoś się odbił na nas wszyst­kich. To Mama nas for­mo­wała. My od małego byli­śmy wcią­gnięci w odpo­wie­dzial­ność za rodzinę. Nie przy­po­mi­nam sobie, by kie­dy­kol­wiek wyra­ziła się o kimś źle, by narze­kała na ustrój czy złe czasy. A prze­cież cały nasz doby­tek zmie­ścił się zimą 1945 r. na jed­nej fur­mance. Tyle mogli­śmy zabrać. I tak byli­śmy szczę­ścia­rzami, bo prze­ży­li­śmy wojnę.

Patrzysz na swoje życie jak na ćwi­cze­nia z utraty?

Nie, ja mam udane życie. A powi­nie­nem?

Byłoby to uza­sad­nione. Naj­pierw Niemcy wyrzu­cili Was z Potwo­rowa.

Tak, w 1942 r. zro­bili tam ośro­dek wypo­czyn­kowy dla ofi­ce­rów Luft­waffe. To był duży dwór i piękny ogród. Po woj­nie był niczyj i ludzie go roz­gra­bili, cał­ko­wi­cie znisz­czał. Ojciec, po stu­diach rol­ni­czych, pro­wa­dził tam nowo­cze­sne gospo­dar­stwo na wyso­kim pozio­mie: owczar­nię zaro­dową, pro­duk­cję masła, chmiel­nik, szpa­ra­gar­nię, pasiekę, gorzel­nię. Zostały nam per­ga­mi­nowe opa­ko­wa­nia na masło i kanapki do szkoły zawi­ja­łem w per­ga­min z nadru­kiem „DOM Potwo­rów”. Po woj­nie nie mogli­śmy tam wró­cić.

Podoba Ci się Dwór Pol­ski, który sta­nął na miej­scu daw­nego pała­cyku?

Nie­dawno wybu­do­wany, nie przy­po­mina w niczym naszego dworu. Kiedy odczy­tuję wpisy w księ­dze gości, na przy­kład na Boże Naro­dze­nie, kon­sta­tuję, że był naprawdę pakowny. Cie­szę się, że ktoś się tym miej­scem zajął, że trawę strzygą i sadzą kwiaty. Byłem tam kie­dyś, by zoba­czyć, co zostało z kra­iny mojego dzie­ciń­stwa. Słu­chaj, cała oko­lica zjeż­dża się, żeby wesela tam rezer­wo­wać!

Potem, już w Świd­nie, Niemcy zabili Two­jego ojca.

Zabrali go na moich oczach, 5 stycz­nia 1944 r. Pre­tek­stem było nie­do­peł­nie­nie obo­wiąz­ków mel­dun­ko­wych: jako przed­wo­jenny pod­ofi­cer musiał prze­mel­do­wać się po prze­pro­wadzce z Potwo­rowa do Świdna, czego nie zro­bił. Podobno ktoś doniósł, że współ­pra­cuje z AK. Sie­dział na Szu­cha. Zgi­nął w egze­ku­cji, w któ­rej Niemcy roz­strze­lali 250 osób, praw­do­po­dob­nie na tyłach Szpi­tala Wol­skiego. To był odwet za zamach na Kut­scherę.

Pamię­tam, ojciec na poże­gna­nie mnie uści­snął i powie­dział: „Do widze­nia, dzieci. Módl­cie się za tatę”. Jakoś byłem pewny, że to koniec.

Wysi­la­łem uwagę, żeby dobrze zapa­mię­tać twa­rze tych dwóch eses­ma­nów, prze­ko­nany, że kie­dyś ich odnajdę. Wyż­szy, w czapce ofi­cer­skiej, twarz śniada, pocią­gła, ary­sto­kra­tyczna. Drugi w fura­żerce, niż­szy, o sze­roko roz­la­nej, zdro­wej twa­rzy parobka. Ten drugi miał na policzku rumień w kształ­cie litery L. Nie­chęć do języka nie­miec­kiego została we mnie na długo. Już dobrze po woj­nie poja­wiły się plotki, że się ura­to­wał, że zbiegł. Na początku lat pięć­dzie­sią­tych dzien­ni­karz „Try­buny Ludu”, który zabrał nam miesz­ka­nie na Moko­to­wie, wymy­ślił, że w tej poczyt­nej gaze­cie zro­bią nam dow­cip. Uka­zał się arty­ku­lik „Duch dzie­dzica stra­szy w Potwo­ro­wie” i wyni­kało z niego, że ojciec prze­żył wojnę i obłą­kany wró­cił na swoje dawne wło­ści. Taka zabawna gra słów, bo tu pan obłą­kany, a tu Potwo­rów, mroczne cie­nie zie­miań­skiej prze­szło­ści, jed­nym sło­wem. Mama bar­dzo źle to znio­sła, wyna­ję­tym samo­cho­dem poje­chała szu­kać ojca. Oka­zało się, że arty­kuł był kaczką dzien­ni­kar­ską.

Z pałacu w Świd­nie wypę­dziła Was wła­dza ludowa.

To był, a wła­ści­wie jest, kawał pięk­nej archi­tek­tury, wspa­niałe miej­sce. Stoi na wyso­kim zbo­czu, łagod­nie scho­dzą­cym do stawu. Już chyba w cza­sie wojny Świdno przez krew­nego ze strony ojca zostało w testa­men­cie prze­ka­zane mnie. Oczy­wi­ście po doj­ściu do peł­no­let­no­ści. Pamię­tam kosz­marny koniec wojny, cią­głe bom­bar­do­wa­nia, huk arty­le­rii, sie­dzie­li­śmy w piw­ni­cach, modląc się, żeby w nas nie tra­fiło. I nie tra­fiło. Z Rosja­nami przy­szli także Polacy – kościusz­kowcy. To było wyzwo­le­nie z kosz­maru oku­pa­cji. Rosja­nie byli życz­liwi, ale żywy inwen­tarz rabo­wali. Pol­ski ofi­cer, pamię­tam, ostrze­gał Mamę, żeby się nie cie­szyć wyzwo­le­niem, bo to, co przy­cho­dzi, jest straszne. W stycz­niu przy­szedł nakaz opusz­cze­nia pałacu. Wynie­śli­śmy się do Mogiel­nicy koło Grójca. Ale był wtedy taki prze­pis, że wysie­dlani wła­ści­ciele majątku nie mogli osie­dlać się w tym samym powie­cie. Mama upro­siła lokalną wła­dzę, żeby pozwo­lili nam zostać do wio­sny. Była sama, z piątką małych dzieci. Z Mogiel­nicy prze­nie­śli­śmy się do pod­war­szaw­skich Chy­lic. Zamiesz­ka­li­śmy w domu pana Fukow­skiego. Zanim osie­dli­śmy w War­sza­wie, tro­chę ta nasza wędrówka jesz­cze trwała.

W miesz­ka­niu Two­jego brata wisi klepka z pod­łogi, przy­nie­siona przez jed­nego z miesz­kań­ców.

Jak by to powie­dzieć: oko­liczna lud­ność chyba nas sza­no­wała, ale wygna­nie potrak­to­wała jak koniecz­ność dzie­jową. Część wiel­kiego księ­go­zbioru spło­nęła. Część prze­wie­ziono do Biblio­teki Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Uni­wer­sy­tet te książki kupił, to jest zapła­cił za nie. Nie­stety, wła­śnie wtedy nastą­piła wymiana pie­nię­dzy, która spra­wiła, że otrzy­mana suma nagle miała rów­no­war­tość dwóch par butów. Upo­sa­że­nie pałacu się roz­pły­nęło… por­trety przod­ków, a przy­naj­mniej część z nich, pozbie­rał od ludzi pro­boszcz miej­sco­wej para­fii. Takie miał hobby. Pró­bo­wa­łem się z nim spo­tkać, ale jakoś nie wyszło, jego gospo­sia powie­działa tylko, że ksiądz pro­boszcz „lubi zbie­rać obrazy po dzie­dzi­cach”. Wiem, że jeden z tych obra­zów dostał jako pre­zent bp Majew­ski. Por­trety nie były szcze­gól­nie war­to­ściowe, praw­do­po­dob­nie dzieła wędrow­nych mala­rzy. Ale ten obra­zek poda­ro­wany bisku­powi był chyba dość war­to­ściowy.

Świdno w prze­ci­wień­stwie do Potwo­rowa prze­trwało.

W salo­nie urzą­dzono lokal GS-u. Potem zde­wa­sto­wany budy­nek prze­jęła Pol­ska Aka­de­mia Nauk, odre­stau­ro­wała go, dzięki czemu zacho­wał się w dobrym sta­nie. Odzy­ska­łem ten pałac z par­kiem na dro­dze pro­ce­so­wej w 1989 r. Wyma­gał ogrom­nych nakła­dów, więc go sprze­da­łem. Mia­łem nadzieję, że zosta­nie ura­to­wany. Źle tra­fi­łem. Pałac nie­stety nisz­czeje, choć sły­sza­łem o nowym nabywcy z dobrym pla­nem rato­wa­nia zabytku. Oby! Bo mam wobec Świdna wyrzuty sumie­nia.

Tęsk­nisz za tym świa­tem?

Tak jak się tęskni za dzie­ciń­stwem. Ale nie tylko. Nie bywam na spo­tka­niach byłych zie­mian i nie pró­buję wskrze­szać tego, co dawno prze­pa­dło, ale jest mi żal, że cała tamta kul­tura prze­pa­dła tak bez­pow­rot­nie. W dwo­rach i pała­cach – muze­al­nych zabyt­kach, miej­scach kon­fe­ren­cji – źle się czuję. Bo, cho­lera, pamię­tam ludzi, któ­rzy tam żyli, pamię­tam tam­ten świat. Zie­miań­stwo miało swoje wady i popeł­niało wiele grze­chów, ale nagłe znisz­cze­nie tej grupy spo­łecz­nej było znisz­cze­niem waż­nej czę­ści naszej kul­tury.

Wtedy, po woj­nie, mia­łeś kło­poty z powodu pocho­dze­nia? Byłeś „bez­e­tem”, cia­łem obcym i wro­gim nowej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej tak chcia­łeś uczest­ni­czyć.

Czy wyraz „bezet” jest jesz­cze powszech­nie zro­zu­miały?

To skrót od wyra­że­nia „były zie­mia­nin”.

Brawo! Ale czy chcia­łem? Bar­dzo szybko zro­zu­mia­łem, że poli­tyczna rze­czy­wi­stość jest obca, narzu­cona, wroga. Z dru­giej strony, innej rze­czy­wi­sto­ści nie było. Jak się w rze­czy­wi­stość „wpa­so­wy­wa­łem”? Teraz myślę, że ota­czała mnie aura dystansu, któ­rej nie potra­fi­łem dostrzec. Tak było na przy­kład w nowi­cja­cie zakon­nym. Wyda­wało mi się wów­czas, że jestem jed­nym z nich, że nie ma we mnie pań­skiej pozy, ale teraz wiem, że oni postrze­gali to ina­czej. Pro­win­cjał, kiedy popro­si­łem o przy­ję­cie mnie do maria­nów, powie­dział, że to dobrze, bo z mojego śro­do­wi­ska nie ma zbyt wielu księży, więc będę tam mógł apo­sto­ło­wać. On zresztą przed wojną zetknął się z moją rodziną. W szkole kło­po­tów z pocho­dze­niem nie mia­łem. Ojciec został zabity przez Niem­ców, nie musie­li­śmy się tłu­ma­czyć z jego pocho­dze­nia. Matka pra­co­wała fizycz­nie, więc rów­nież dobrze to wyglą­dało w papie­rach. Jesz­cze w szkole w Mogiel­nicy, gdzie nas znali, kolega z klasy, z któ­rym chcia­łem się zaprzy­jaź­nić, kie­dyś nie­spo­dzie­wa­nie napluł mi w twarz i zwy­zy­wał od „zban­kru­to­wa­nych hra­biów”. Potem przy­bie­gła jego matka i doło­żyła swoje. Szcze­gól­nie zabo­lało mnie to „zban­kru­to­wany”.

A kamie­nica przy Nowym Świe­cie? To nie była bole­sna utrata?

Była, i przez długi czas trudno było mi ją prze­bo­leć, może dla­tego, że zapa­mię­ta­łem war­szaw­skie miesz­ka­nie i cały dom, bar­dzo piękny, jako prze­strzeń wytworną, nowo­cze­sną. Przy­ja­zną. Potwo­rów ład­nie wygląda na sta­rych foto­gra­fiach, Świdno – piękny pałac, ale tam nie było prądu ani bie­żą­cej wody. W War­sza­wie: Nowy Świat 54, róg Warec­kiej – tam to wszystko było. Wielka klatka scho­dowa z dywa­nem i pie­cem na trzy pię­tra, z ryce­rzem na koniu, pie­cyk do grza­nia wody w łazience, świa­tło elek­trycz­nych lamp (w Świd­nie były kar­bi­dówki), prze­stronne pokoje, meble przy­kryte pokrow­cami… W cza­sie powsta­nia kamie­nica spło­nęła, sejf w oca­la­łej ścia­nie, gdzie rodzina scho­wała kosz­tow­no­ści na czarną godzinę, został roz­bity i okra­dziony.

Wspo­mnia­łeś już o nowi­cja­cie. Klasz­tor rów­nież stra­ci­łeś.

Wiesz, naprawdę nie wydaje mi się, żeby ten ciąg, który ukła­dasz, był spe­cjal­nie wyjąt­kowy. Przy­kła­da­nie dzi­siej­szych kate­go­rii do tam­tych lat nie wyja­śnia zbyt wiele. Ci, któ­rzy prze­żyli, zazwy­czaj wycho­dzili z wojny z pustymi rękami i zaczy­nali od początku. Myśmy stra­cili bar­dzo wiele, ale na przy­kład plac pod zruj­no­waną kamie­nicą stryj sprze­dał, kiedy to jesz­cze było moż­liwe. Dzięki temu kupi­li­śmy, my i nasz krew­niak, współ­wła­ści­ciel domu na Nowym Świe­cie, dwa miesz­ka­nia na Moko­to­wie…

Z czego jedno zabrał redak­tor „Try­buny Ludu”.

I nawet ta histo­ria z wypro­wadzką z klasz­toru, jeśli spoj­rzeć na nią z pew­nej odle­gło­ści, traci swoją wyjąt­ko­wość. Wtedy wysie­dle­nia, wiel­kie ruchy lud­no­ści, były na porządku dzien­nym. Ci jechali na zachód, tamci ucie­kali ze wschodu, Ukra­iń­ców łado­wano do pocią­gów towa­ro­wych i wysy­łano jak naj­da­lej na pół­noc. Był począ­tek lat pięć­dzie­sią­tych, wła­dza posta­no­wiła roz­pra­wić się z zako­nami, powsta­wały już żeń­skie „klasz­tory kon­cen­tra­cyjne”. Ow­szem, zabrali nam klasz­tor na Bie­la­nach, wywieźli nas, ale nie do Kazach­stanu. Ow­szem, bali­śmy się, bo, możesz wie­rzyć lub nie, naprawdę nie wie­dzie­li­śmy, jak się to skoń­czy.

Ubecy oto­czyli nasz klasz­tor na Bie­la­nach, ich robot­nicy łado­wali rze­czy i wywo­zili do pociągu. Po kilku dniach tego pro­ce­deru, już o zmroku przy­je­chały auto­busy z napi­sem „Wycieczka”. Kazali nam wsia­dać, wsie­dli­śmy i poje­cha­li­śmy na pół­noc. Ock­nę­li­śmy się w pięk­nej miej­sco­wo­ści Gie­trz­wałd na War­mii, w sank­tu­arium Matki Boskiej, u kano­ni­ków regu­lar­nych late­rań­skich. Ci oka­zali nam dużo życz­li­wo­ści… Tam się nauczy­łem rąbać las i innych prac, które były po pro­stu koniecz­no­ścią.

Mówisz o lęku. Pamię­tasz, kiedy zaczą­łeś się bać?

To nie był jeden punkt w cza­sie. Powie­dział­bym raczej, że strach przy­pły­wał i odpły­wał. Pamię­taj, że byłem małym dziec­kiem i nie wszystko reje­stro­wa­łem. Na przy­kład pierw­szy okres wojny, do wysie­dle­nia z Potwo­rowa, minął nam w miarę bez­bo­le­śnie. To było życie, które zacho­wy­wało jesz­cze pozory nor­mal­no­ści. W Świd­nie atmos­fera gęst­niała i sta­wała się coraz cięż­sza: ukry­wali się u nas ludzie z pod­zie­mia, któ­rzy musieli ucie­kać z War­szawy, co i rusz przy­by­wał ktoś nowy. Potem ta histo­ria z ojcem… Powsta­nie w get­cie, potem war­szaw­skie i widoczne u nas łuny nad War­szawą. Pamię­tam mszę odpra­wianą pod koniec wojny w pałacu, chyba w Nowy Rok 1945 r., nocą. Zaraz potem front, groza, trupy w parku. Trudne doświad­cze­nie. Wej­ście Rosjan, klę­ska Nie­miec, chwila eufo­rii. Potem PRL… Nie wszystko wie­dzie­li­śmy. Ja na przy­kład jeź­dzi­łem do szkoły ulicą Rako­wiecką, obok wię­zie­nia. Nie wie­dzia­łem, że zabi­jają tam ludzi i wywożą przed świ­tem ciała. Pamię­tam nato­miast taki incy­dent: poszli­śmy z bra­tem podzi­wiać nowo otwarty dom towa­rowy. Bodaj pierw­sze w War­sza­wie ruchome schody. Ale schody, pro­duk­cji radziec­kiej, się zaci­nały. Więc z bra­tem żar­tu­jemy z tych ruskich scho­dów. Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nami męż­czy­zna w dłu­gim płasz­czu. Wcią­gnął mnie do windy, którą zatrzy­mał mię­dzy pię­trami, i zbesz­tał za te żarty, że mi się ustrój nie podoba.

Histo­ria jak z Hła­ski.

Bar­dzo serio. Sta­łem w tej win­dzie naprze­ciw lustra i zoba­czy­łem, że jestem tru­pio blady. Wie­dzia­łem, że to nie są żarty. Praw­dziwy strach. Ale, powta­rzam, to jest część więk­szej cało­ści. Po woj­nie rów­nież nor­mal­nie dora­sta­łem, pali­łem papie­rosy, pró­bo­wa­łem wódki, zako­chi­wa­łem się w kole­żan­kach z klasy. To był jed­no­cze­śnie straszny, ale i piękny czas.

Dla­czego w takim razie wstą­pi­łeś do zakonu?

To nie była decy­zja bez­bo­le­sna. Byłem naj­star­szy spo­śród pię­ciorga rodzeń­stwa. Przez lata mia­łem wyrzuty sumie­nia, że ucie­kłem, że zosta­wi­łem ich i Mamę. Naj­krót­sza odpo­wiedź brzmi: wstą­pi­łem do zakonu, ponie­waż, koń­cząc liceum, uwa­ża­łem, że nor­malna prze­strzeń, gdzie można coś sen­sow­nego robić, to Kościół, zakon. Mia­łem wewnętrzną pew­ność, że tu jest moje miej­sce. Z pew­no­ścią ta pierw­sza moty­wa­cja była dość powierz­chowna. Przez lata for­ma­cji moty­wa­cja ewo­lu­uje, prze­cho­dzi się przez wzloty i upadki. Dla­tego śluby wie­czy­ste składa się po dobrych kilku latach reflek­sji.

Modli­twa dawała Ci schro­nie­nie?

Byłeś w naszej klasz­tor­nej kaplicy na Ste­gnach. Co czu­łeś?

Spo­kój i odda­le­nie.

Prawda? I może to jest część odpo­wie­dzi. Cza­sem myślę nawet, że ten spo­kój może, jak by to powie­dzieć, usy­piać, że łatwiej jest żyć w klasz­tor­nych murach niż poza nimi. Ja na pewno nie chcia­łem ucie­kać od życia, tylko uchwy­cić je ina­czej. Nad zako­nem maria­nów wyraź­nie uno­sił się wów­czas duch odno­wi­ciela zakonu, bło­go­sła­wio­nego dziś ojca Jerzego Matu­le­wi­cza. Według jego myśli maria­nie mają iść tam, gdzie Chry­stus jest naj­mniej znany i naj­mniej kochany i dokąd inni się nie rwą. Pracę dusz­pa­ster­ską zaczy­na­łem od kate­chi­zo­wa­nia w Gru­dzią­dzu i od razu tra­fi­łem w ludzki wir. Tak już zostało do dzi­siaj. Jeśli pytasz o mój opty­mizm czy brak zgorzk­nie­nia, to myślę, że jed­nym ze źró­deł jest nie­ustanna praca z ludźmi. Nie zamkną­łem się w celi, nie zaczą­łem narze­kać na cha­rak­tery ludz­kie, na grzesz­ność i mar­ność żywota. W znacz­nym stop­niu mogłem uczest­ni­czyć w życiu tak zwa­nych nor­mal­nych ludzi. Pro­ste z pozoru kwe­stie, jak samo­dzielne przy­go­to­wy­wa­nie sobie posił­ków, życie – z misją od prze­ło­żo­nych – poza klasz­to­rem, praca na wła­sne utrzy­ma­nie… to wszystko może być lek­cją życia, rów­nież ducho­wego. Pozna­jąc świat zwy­kłych ludzi, uczest­ni­cząc w nim, odkry­wasz także jego piękno. Bo ten świat, jak by banal­nie to nie zabrzmiało, jest piękny.

Mam tu takie zdję­cie z Gru­dzią­dza, pew­nie 1961 r. Sie­dzisz w oto­cze­niu mło­dych ludzi, dziew­czyn i chło­pa­ków, na stole fili­żanki, chyba cia­sto. Widać na Two­jej twa­rzy coś, co można by nazwać powścią­gli­wym zado­wo­le­niem. Wszy­scy Twoi przy­ja­ciele opo­wia­dają, że jesteś czło­wie­kiem towa­rzy­skim.

Lubię ludzi, lubię z nimi roz­ma­wiać, tak by ich nie odstra­szać. Jesz­cze jedno: wielu księży w pew­nym momen­cie życia zaczyna bory­kać się z zupeł­nie zro­zu­mia­łymi fru­stra­cjami. Ksiądz jest ska­zany na samot­ność, a nie każdy jest do niej przy­go­to­wany. Osią­gasz pewien wiek i zaczy­nasz roz­my­ślać nad spra­wami, które wcze­śniej, kiedy wcho­dzi­łeś do semi­na­rium albo klasz­toru, nie miały tak istot­nego zna­cze­nia. Gdzieś koło czter­dziestki oka­zuje się, że brak rodziny, wła­snych dzieci staje się pro­ble­mem. To jest dla wielu księży punkt zwrotny. Albo sobie z tym radzą, albo osu­wają się w zgorzk­nie­nie, albo też odcho­dzą.

Jak Ty sobie pora­dzi­łeś?

Wiele daje mi to, co się okre­śla jako posługę kapłań­ską: msza święta każ­dego dnia, modli­twa, sakra­menty, kaza­nia. Czło­wiek ma gdzie wró­cić, jeśli się pogubi.

No i mam wier­nych przy­ja­ciół, mam też świat poza murami klasz­tor­nymi: redak­cję, wyjazdy, spo­tka­nia z czy­tel­ni­kami. Od fru­stra­cji ratuje mnie rów­nież to, że ni­gdy nie mia­łem ambi­cji zro­bie­nia kariery kościel­nej. Mówiąc to, wiem, że są tacy, któ­rzy mi nie uwie­rzą! Dla nie­któ­rych księży fakt, że mimo pre­dys­po­zy­cji inte­lek­tu­al­nych muszą pra­co­wać w małych, odda­lo­nych od świata para­fiach, jest trudny do zaak­cep­to­wa­nia. Łatwo mi to zro­zu­mieć. Ja mia­łem szczę­ście.

Kariera przy­szła do Cie­bie sama.

Czy to jest kariera w peł­nym tego słowa zna­cze­niu? Dostrze­gli mnie wybitni ludzie, Turo­wicz, Woj­tyła. Dzięki nim otwarły się przede mną drzwi do świata. Obje­cha­łem kil­ka­dzie­siąt kra­jów, mia­łem oka­zję prze­by­wać w towa­rzy­stwie naprawdę wiel­kich oso­bo­wo­ści. Był­bym nie­spra­wie­dliwy, gdy­bym nie wspo­mniał o moich prze­ło­żo­nych i współ­bra­ciach zakon­nych, któ­rzy pozwo­lili mi pro­wa­dzić wła­śnie taki tryb życia.

Maria­nie po odno­wie­niu byli zako­nem czyn­nym, aktyw­nym, nie­oba­wia­ją­cym się pew­nego sza­leń­stwa i ryzyka. Teraz, na sta­rość, zasta­na­wiam się nad moim życiem i zadaję sobie pyta­nie: czy dotych­cza­sowa forma mojego życia jest warta kon­ty­nu­owa­nia? Może czas na wyco­fa­nie się i ciszę? To pyta­nie ostat­nio sobie czę­sto zadaję.

Prze­by­wa­nie z ludźmi Cię nie męczy? Były dni, że przed Twoim gabi­ne­tem w redak­cji usta­wiały się kolejki. Przy­cho­dzili po wspar­cie duchowe i pie­nią­dze. Czę­sto po jedno i dru­gie.

Jestem dla ludzi. Byłoby tro­chę dziwne, gdy­bym zamy­kał się przed potrze­bu­ją­cymi, nie sądzisz? Jestem księ­dzem.

Nie musisz robić nie­któ­rych rze­czy. Ten czło­wiek, który cho­dzi za Tobą od wielu mie­sięcy… Dla­czego poje­cha­łeś szu­kać jego przy­ja­ciół w góry?

Żeby mu pomóc. Spo­tka­łem go przy­pad­kiem na ulicy, pod­szedł i popro­sił o pie­nią­dze. To czło­wiek tra­giczny, bar­dzo trudno mu pomóc. Lekarz, który stał się żebra­kiem. Rze­czy­wi­ście szu­ka­łem jego przy­ja­ciół, chcia­łem go lepiej zro­zu­mieć, pora­dzić się, jak mu pomóc. Nie udało się.

O jesz­cze jedną utratę chcia­łem Cię zapy­tać.

Mój Boże, jesz­cze jedną? Pytaj.

Zakaz wypo­wie­dzi nało­żony na Cie­bie przez pro­win­cjała to nie była utrata? Twój zakon nało­żył Ci kne­bel, stra­ci­łeś część wol­no­ści.

Moż­liwe.

Nie zna­la­złem na ten temat ani słowa skargi w Two­ich tek­stach. Ta powścią­gli­wość jest aż nie­wia­ry­godna.

Może dla kogoś, kto nie jest zakon­ni­kiem i nie skła­dał ślu­bów posłu­szeń­stwa. Przede wszyst­kim jestem maria­ni­nem i obo­wią­zuje mnie lojal­ność wobec prze­ło­żo­nych. Co twoim zda­niem mia­łem zro­bić?

Nie wiem. Jacek Żakow­ski uznał, że akcep­tu­jąc decy­zję pro­win­cjała, ska­pi­tu­lo­wa­łeś.

Jacek Żakow­ski ma prawo do takich sfor­mu­ło­wań.

A gdy­byś poszedł drogą księ­dza Lemań­skiego?

To nie jest moja droga. Przy­jaź­nię się z Woj­cie­chem od lat i w więk­szo­ści spraw się zga­dzamy. Tu jed­nak mam inny punkt widze­nia. Ja nie chcia­łem pogłę­biać tego kry­zysu swoim zacho­wa­niem, prze­ko­nany, że są inne prze­strze­nie w Kościele, w któ­rych mogę być uży­teczny i się reali­zo­wać. Nie mogę wypo­wia­dać się w mediach innych niż „Tygo­dnik”, więc roz­ma­wiam z uczest­ni­kami spo­tkań bez­po­śred­nio. Dużo jeż­dżę po mniej­szych mia­stach, poję­cia nie masz, ilu fan­ta­stycz­nych ludzi przez ten czas spo­tka­łem. Zade­kre­to­wany przez dużą część publi­cy­stów koniec Kościoła otwar­tego nie jest fak­tem. Jest masa otwar­tych, życz­li­wie nasta­wio­nych do świata kato­li­ków, któ­rzy się nie boją nowych cza­sów i trud­no­ści z nimi zwią­za­nych.

Nie wie­rzę, że prze­pro­wadzka z Kra­kowa do War­szawy Cię nie zabo­lała.

Zabo­lała czy nie, to nie ma żad­nego zna­cze­nia. Spa­ko­wa­łem się, tak jak prze­ło­żony pole­cił, i wró­ci­łem. Moje życie to nie­ustanna prze­pro­wadzka, utraty, o które pytasz, Potwo­rów, Świdno, Nowy Świat 54, Bie­lany… Są dobrym doświad­cze­niem.

Co dobrego może być w sta­tu­sie czło­wieka wypę­dza­nego?

Mówię wyłącz­nie o sobie. Dla mnie jest to nauka życiowa, że nie wolno przy­wią­zy­wać się za mocno do jed­nego miej­sca, że trzeba być cią­gle goto­wym, trzeba mieć świa­do­mość, przy­naj­mniej w sen­sie mate­rial­nym, że nie ma tu nic sta­łego. Jak te por­trety dziad­ków ze Świdna, które stra­ci­li­śmy. Prze­cież one nie są potrzebne do dobrego życia. I to jest odpo­wiedź na pyta­nie o Kra­ków: wypro­wa­dzi­łem się, świat się nie skoń­czył i ja nie zamie­rzam ronić łez. Tym bar­dziej że roz­ma­ite przy­jem­no­ści nie zostały mi zabrane.

Zgadnę: mówisz mię­dzy innymi o jeź­dzie samo­cho­dem.

Tak, bar­dzo to lubię. Czuję się wolny i zre­lak­so­wany, znacz­nie bar­dziej niż w pociągu. Mój samo­chód jest moją wspa­niałą prze­strze­nią wypo­czynku, a moja sta­rość zacznie się w momen­cie, kiedy nie będę mógł pro­wa­dzić. O tym myślę bez spe­cjal­nej przy­jem­no­ści.

Nie widzia­łem, żebyś kie­dy­kol­wiek zde­ner­wo­wał się za kie­row­nicą, co w kraju kie­row­ców-waria­tów jest zdu­mie­wa­jące. Co naj­wy­żej lekko się iry­tu­jesz. Pamię­tasz, jak kie­dyś zaje­chało nam drogę dwóch robot­ni­ków w bia­łym peu­ge­ocie? O mało nie doszło do stłuczki. Zamiast pogro­zić pię­ścią, uśmiech­ną­łeś się do nich sze­roko. To podej­rzane.

Mia­łem dobrych nauczy­cieli; poczu­cie humoru i uśmiech poma­gają w życiu. To jest mój spo­sób na ulep­sza­nie świata. Ni­gdy nie chcia­łem wystę­po­wać w roli cen­zora. Uśmiech­nij się do znę­ka­nej sprze­daw­czyni w skle­pie, a ona poczuje się lepiej i praw­do­po­dob­nie odpo­wie uśmie­chem. Powiedz coś dow­cip­nego, żeby atmos­fera stała się odro­binę lżej­sza. Zamiast zwi­jać pięść, poma­chaj. Dzięki takim okru­chom wszyst­kim żyje się nieco łatwiej. Tak uwa­żam, być może naiw­nie. Świat jest już wystar­cza­jąco prze­peł­niony tru­dem, cier­pie­niem i zło­ścią, nie powin­ni­śmy jesz­cze bar­dziej go zaciem­niać.

Przy­naj­mniej ja nie zamie­rzam.Kilka przemyśleń księdza dziennikarza

Kilka prze­my­śleń
księ­dza dzien­ni­ka­rza

Kato­licki dzien­ni­karz nie może się zmie­nić w mora­li­stę, a gazeta w ency­klikę czy nawet w wykład kate­chi­zmu. Trud­nych dla Kościoła pytań nie wolno mu omi­jać, trud­nych spraw, nawet skan­dali czy nie­for­tun­nych decy­zji hie­rar­chów, nie może zosta­wiać pismom nie­chęt­nym Kościo­łowi. Musi się z nimi mie­rzyć, nawet ryzy­ku­jąc nie­za­do­wo­le­nie nie­któ­rych czy­tel­ni­ków, hie­rar­chów, księży czy tak zwa­nych zwy­kłych wier­nych.

1. Finanse

1. Finanse

Misja bez pie­nię­dzy to uto­pia, pie­nią­dze bez misji – cynizm, powie­dział przed laty o mediach Adam Mich­nik na KUL-owskim „Tygo­dniu Kul­tury”.

Środki prze­kazu, także reli­gijne, sta­no­wią – trzeba to powie­dzieć jasno – część rynku mediów. „Rynek reli­gijny” ma oczy­wi­ście swoje cechy spe­cy­ficzne. Nabywca, w przy­padku mediów „kato­lic­kich”, pyta o prawdę, czę­sto rozu­mie­jąc przez to potwier­dze­nie „jego prawdy”. Wielu odbior­ców woli od prawdy obiek­tyw­nej i od trud­nych pytań prze­kaz, który zapewni im poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, który będzie odpo­wia­dał „ich praw­dzie”, ich poglą­dom i ich przy­zwy­cza­je­niom. Stąd, jeśli ktoś nie chce być zakład­ni­kiem tych wyma­gań, napo­tka na trud­no­ści w zdo­by­ciu zaufa­nia „nabyw­ców” (czy­tel­ni­ków), zwłasz­cza uprze­dzo­nych. Cza­sem wystar­czy jeden tekst ode­brany jako sprzeczny z tym, czego czy­tel­nik ocze­kuje od pisma „kato­lic­kiego” (np. nie satys­fak­cjo­nuje go spo­sób reago­wa­nia na publiczne pro­wo­ka­cyjne dzia­ła­nia mające posmak bluź­nier­stwa, a obli­czone wła­śnie na wywo­ła­nie moż­li­wie gło­śnej awan­tury), by w ostrych sło­wach zawia­do­mił redak­cję o natych­mia­sto­wym wyco­fa­niu pre­nu­me­raty lub zaprze­sta­niu kupo­wa­nia pisma.

Stąd pokusa, by nie zra­żać, by omi­jać draż­liwe tematy, by być pismem „dla zbu­do­wa­nia i pokrze­pie­nia serc”.

Zaufa­nie do pisma może się jed­nak oka­zać ratun­kiem w zagro­że­niu kata­strofą finan­sową, jak było w przy­padku „Więzi” i dwu­krot­nie „Tygo­dnika Powszech­nego”, w roku 1957 i 2009, kiedy to wiel­ko­dusz­ność czy­tel­ni­ków ura­to­wała pismo od kło­po­tów. Przy­kła­dem budo­wa­nia bazy finan­so­wej w opar­ciu o bez­względne zaufa­nie odbior­ców nie­wąt­pli­wie jest Radio Maryja.

Dru­gim czyn­ni­kiem wpły­wa­ją­cym na popyt jest potrzeba „nale­że­nia do grupy”. Nabywca – czy­tel­nik, utoż­sa­mia­jąc się z pre­zen­to­wa­nymi w piśmie ide­ami, spo­so­bem inter­pre­to­wa­nia świata, sta­wia­nia pytań, usa­tys­fak­cjo­no­wany dobo­rem i spo­so­bem poda­wa­nia infor­ma­cji, nie czuje się osa­mot­niony. W przy­padku mediów pro­mu­ją­cych „war­to­ści wyż­sze” wystę­puje poczu­cie nobi­li­ta­cji (należę do grona czy­tel­ników pisma „X”). Dodajmy, że i war­to­ści „nega­tywne” („tur­pizm, maka­bra i obscena”) dają poczu­cie „nale­że­nia”. Hoł­du­jąc tym upodo­ba­niom, przy­jem­nie jest wie­dzieć, że to nie tylko ja, że jest nas, lek­to­rów pisma „Y”, cała grupa.

Nikt nie będzie utrzy­my­wał pisma defi­cy­to­wego, nawet Kościół. Kościół jed­nak, jak inne wiel­kie insty­tu­cje czy orga­ni­za­cje, może dofi­nan­so­wy­wać swoje środki prze­kazu jako narzę­dzie misji. Tak funk­cjo­nuje na przy­kład Radio Vati­cana (choć od lat osiem­dzie­sią­tych wymaga się, by i ono podej­mo­wało różne dzia­ła­nia ryn­kowe). U nas Kościół wspiera kato­lic­kie media reklamą (m.in. z ambony) i gigan­tyczną bez­płatną sie­cią dys­try­bu­cji para­fial­nej. W wielu kra­jach z kościel­nych fun­du­szy są utrzy­my­wane agen­cje infor­ma­cyjne, takie jak nasza KAI, a nie­które pisma kato­lic­kie są finan­sowo wspie­rane przez lokalny epi­sko­pat.

Jed­nak mocne finan­sowe wspar­cie wymaga czy­nie­nia zadość ocze­ki­wa­niom wspie­ra­ją­cej insty­tu­cji.

2. Niezależność (właściciele)

2. Nie­za­leż­ność (wła­ści­ciele)

A z tym wiąże się pro­blem nie­za­leż­no­ści pisma, czyli – innymi słowy – pełna odpo­wie­dzial­ność redak­cji za tre­ści zawarte w piśmie. Jeżeli wła­ści­cie­lem jest insty­tu­cja kościelna, na przy­kład die­ce­zja, to za jej orto­dok­syj­ność, a cza­sem i za popraw­ność poli­tyczną odpo­wiada biskup, który wyko­nuje to przez zaufa­nego czło­wieka, posta­wio­nego na sta­no­wi­sku redak­tora naczel­nego.

Nie­słusz­nie taką rolę cza­sem przy­pi­sy­wano „asy­sten­towi kościel­nemu”. Ist­nie­jący w cza­sach PRL „asy­stent kościelny redak­cji” został wymy­ślony po to, by w roz­mo­wach z wła­dzami „Tygo­dnik Powszechny” mógł być trak­to­wany jako „stan posia­da­nia Kościoła”, co z kolei dawało epi­sko­pa­towi tytuł wystę­po­wa­nia w obro­nie „Tygo­dnika”. Wcze­śniej funk­cja „asy­stenta kościel­nego” ist­niała tylko przy kato­lic­kich orga­ni­za­cjach, a nie przy redak­cjach.

„Tygo­dnik” w mate­rii „wła­sno­ści pisma” zdo­był ważne doświad­cze­nie.

Do 1956 r. jego wydawcą była kra­kow­ska Kuria Metro­po­li­talna, potem odpo­wie­dzial­ność za pismo prze­jęła grupa kato­li­ków świec­kich jako Sp. z o.o. Jako pismo kato­lic­kie byli­śmy wspie­rani (cza­sem moni­to­wani) przez Kościół, zwłasz­cza naszych arcy­bi­sku­pów. Metro­po­lita kra­kow­ski Karol Woj­tyła utrzy­my­wał żywy kon­takt i współ­pracę z redak­cją, stale publi­ko­wał swoje tek­sty w „Tygo­dniku”, lecz byli­śmy nie­za­leżni od zewnętrz­nego wła­ści­ciela, więc cał­ko­wi­cie za pismo odpo­wie­dzialni. „Tygo­dnik” pozo­stał pismem kato­lic­kim, ale nie był pismem kościel­nym.

Kiedy w trud­nym dla „Tygo­dnika” okre­sie, w kwiet­niu 2007 r., z pomocą przy­szła mu grupa ITI, naby­wa­jąc 49 pro­cent udzia­łów w „Tygo­dniku Powszech­nym”, a 23 czerwca 2008 r. sta­jąc się więk­szo­ścio­wym udzia­łow­cem pisma, to jako nowi wspól­nicy, w bar­dzo szcze­gó­ło­wej umo­wie, zobo­wią­zali się nie inge­ro­wać w reda­go­wa­nie, w treść ani w sprawy per­so­nalne pisma – i skru­pu­lat­nie tego zobo­wią­za­nia dotrzy­mali. W roku 2011 grupa ITI kapi­ta­łowo się ze spółki wyco­fała, a swoje udziały nie­od­płat­nie prze­ka­zała Fun­da­cji Tygo­dnika Powszech­nego, która ponow­nie stała się samo­dziel­nym wła­ści­cie­lem spółki. We wrze­śniu 2014 r. mniej­szą część udzia­łów objęła Fun­da­cja Cen­trum Koper­nika, która, ku obo­pól­nemu zado­wo­le­niu, owoc­nie współ­pra­cuje z pismem.

Histo­ria z ITI dowo­dzi, że nawet w biz­ne­sie jest miej­sce na dzia­ła­nia bez­in­te­re­sowne. Ci, któ­rzy w ITI pod­jęli decy­zję o wspar­ciu „Tygo­dnika”, nie zro­bili tego w prze­wi­dy­wa­niu zysków, ale po to, aby oca­lić war­to­ści w ich prze­ko­na­niu repre­zen­to­wane przez „Tygo­dnik Powszechny”. Dodajmy, że dla wielu komen­ta­to­rów ta bez­in­te­re­sow­ność do końca pozo­sta­wała nie do poję­cia.

3. Ortodoksja

3. Orto­dok­sja

Dla pisma mają­cego w pod­ty­tule przy­miot­nik „kato­licki” sprawa orto­dok­sji ma zna­cze­nie zasad­ni­cze. Kościół nie może się zgo­dzić na to, by pod szyl­dem „kato­licki” sze­rzono tre­ści nie­zgodne z jego nauką.

W ciągu 55 lat mojej pracy w „Tygo­dniku Powszech­nym” nie zda­rzyło się, by Kościół posta­wił „Tygo­dni­kowi” zarzut nie­orto­dok­syj­no­ści.

Ow­szem, ja sam, jako naczelny „TP”, usły­sza­łem ostrze­że­nia, że jeśli posia­dany przez nas okre­ślony mate­riał opu­bli­ku­jemy, pismo straci prawo do przy­miot­nika „kato­lic­kie”. Jed­nak nie cho­dziło o prawdy wiary, ale na przy­kład o cało­ściowe przed­sta­wie­nie sprawy gor­szą­cych zacho­wań biskupa i reak­cji Sto­licy Apo­stol­skiej. Z podobną reak­cją (bez gro­że­nia wprost utratą logo) spo­tkało się opu­bli­ko­wa­nie jed­nej kry­tycz­nej wypo­wie­dzi na temat Radia Maryja na zebra­niu bisku­pów ordy­na­riu­szy. Tym razem zarzu­cono mi naru­sze­nie zasad etyki dzien­ni­kar­skiej. Takie i podobne, nie tak znów rzad­kie, sytu­acje powstają na sku­tek utoż­sa­mia­nia misji mediów z misją biskupa czy w ogóle dusz­pa­ste­rzy.

Ilu­struje to histo­ria zwią­zana z arty­ku­łem Jerzego Turo­wi­cza: _Kry­zys w Kościele_ (w nowo­rocz­nym nume­rze „TP” z 1969 r.).

Na tam­ten tekst publicz­nie zare­ago­wał ksiądz pry­mas Wyszyń­ski, zapew­nia­jąc wier­nych, że żad­nego kry­zysu w Kościele nie ma, a jeśli jakiś jest, to „kry­zys redak­tora”. Kar­dy­nał Woj­tyła, też z arty­kułu nie­za­do­wo­lony, tłu­ma­czył – powo­łu­jąc się na „peda­go­gię wiary” – że infor­ma­cje o toczo­nych w Kościele spo­rach wyma­gają przy­go­to­wa­nia, któ­rego pol­ski czy­tel­nik nie ma. Turo­wicz, który uwa­żał, że for­ma­cja doko­nuje się mię­dzy innymi przez infor­ma­cję, dowo­dził, że to, co jest dostępne w całym wol­nym świe­cie, pol­skiemu czy­tel­nikowi po pro­stu też się należy.

Bo kato­licki dzien­ni­karz nie może się zmie­nić w mora­li­stę, a gazeta w ency­klikę czy nawet w wykład kate­chi­zmu. Trud­nych dla Kościoła pytań nie wolno mu omi­jać, trud­nych spraw, nawet skan­dali czy nie­for­tun­nych decy­zji hie­rar­chów, nie może zosta­wiać pismom nie­chęt­nym Kościo­łowi. Musi się z nimi mie­rzyć, nawet ryzy­ku­jąc nie­za­do­wo­le­nie nie­któ­rych czy­tel­ni­ków, hie­rar­chów, księży czy tak zwa­nych zwy­kłych wier­nych.

A prze­cież kato­lic­kie pismo nie może ule­gać wszech­ogar­nia­ją­cej nie­na­wi­ści wobec „innego”: nie tylko ma się upo­mi­nać o krzyw­dzo­nych, o ofiary wojny i nędzy, o uchodź­ców, o dys­kry­mi­no­wa­nych z powodu rasy, orien­ta­cji sek­su­al­nej czy nie­peł­no­spraw­no­ści, ale także ma „odpusz­czać naszym wino­waj­com”, co nie zna­czy, że przez palce patrzeć na ich winy. Zwal­czać zło, a nie nisz­czyć czło­wieka. Przy­naj­mniej dążyć do tego, bo mało kto tak potrafi.

„Dzien­ni­karz bez nie­przy­ja­ciół, który nikomu nie prze­szka­dza, któ­rego życie nie jest pełne kło­po­tów (…) bar­dzo rzadko jest dobrym dzien­ni­ka­rzem (…) Jeśli dzien­ni­ka­rzowi czy dzien­ni­karce wszystko idzie gładko, bar­dzo rzadko jest dobrym dzien­ni­ka­rzem” – pisała w książce _Tylko ja mogę napi­sać swoją histo­rię_ Oriana Fal­laci.

4. Obiektywizm

4. Obiek­ty­wizm

Od kato­lic­kiego pisma, od kato­lic­kiego dzien­ni­ka­rza słusz­nie się ocze­kuje uka­zy­wa­nia „pięk­nej twa­rzy Kościoła”, reago­wa­nia na fał­szywe oskar­że­nia i nie­spra­wie­dliwe ataki.

Czy jed­nak ciemne strony tego, co ludz­kie w Kościele kato­lic­kim, dzien­ni­karz ma omi­jać? Czy kato­lic­kie pismo ma zosta­wiać pisa­nie o nich ludziom Kościo­łowi i wie­rze nie­chęt­nym? Czy zawsze, za wszelką cenę ma wszyst­kiego bro­nić?

Jakże musieli być zasko­czeni ci, któ­rzy tak myślą, kiedy usły­szeli słowa kar­dy­nała pre­fekta Kon­gre­ga­cji Nauki Wiary, wkrótce potem papieża Bene­dykta XVI: „Ile Chry­stus musi wycier­pieć w swoim Kościele (…) Ileż razy czcimy samych sie­bie, nie bio­rąc Go nawet pod uwagę! (…) Ileż razy Jego słowo jest wypa­czane i nad­uży­wane! Ileż pustych słów! Ile brudu jest w Kościele, i to wła­śnie wśród tych, któ­rzy poprzez kapłań­stwo powinni nale­żeć cał­ko­wi­cie do Niego! Ileż pychy i samo­uwiel­bie­nia!”.

„Naszym zada­niem jest infor­mo­wa­nie i budze­nie poli­tycz­nej świa­do­mo­ści ludzi. Tej świa­do­mo­ści, którą wła­dza zawsze stara się uśpić” – pisała Fal­laci. Nie wiem, czy usi­ło­wa­nie zara­dze­nia złu (w Kościele) zanim się o nim napi­sze (np. przez zain­te­re­so­wa­nie sprawą wła­ści­wych prze­ło­żo­nych) jest błę­dem w sztuce. Wiem jed­nak, że jeśli inne spo­soby zawiodą, od uży­cia tego środka, któ­rym są media, żaden, więc także „kato­licki”, dzien­ni­karz nie może się uchy­lać.

5. Wolność słowa

5. Wol­ność słowa

„Jeśli z jed­nej strony minął okres inge­ren­cji pocho­dzą­cych z tota­li­ta­ry­zmu poli­tycz­nego, to czy może z dru­giej strony nie jest prawdą, że dziś czę­sto na świe­cie korzy­sta­nie z rozumu i bada­nia naukowe muszą – w spo­sób sub­telny, a nie­kiedy wcale niesub­telny – ule­gać naci­skom grup inte­re­sów ide­olo­gicz­nych i odwo­ły­wać się do celów uty­li­tar­nych oraz krót­ko­ter­mi­no­wych lub tylko prag­ma­tycz­nych? Co może się wyda­rzyć, gdy nasza kul­tura będzie budo­wać samą sie­bie jedy­nie na mod­nych argu­men­tach, z nie­wiel­kim odnie­sie­niem do ory­gi­nal­nej histo­rycz­nej tra­dy­cji inte­lek­tu­al­nej, czy też na prze­ko­na­niach, z wiel­kim hała­sem pro­pa­go­wa­nych i szczo­drze finan­so­wa­nych?” – mówił Bene­dykt XVI pod­czas spo­tka­nia z przed­sta­wi­cie­lami cze­skiego świata aka­de­mic­kiego we wrze­śniu 2009 r.

W wol­no­ści, czę­sto nieco pustej i bez war­to­ści, na nowo trzeba uznać, że wol­ność i dobro, wol­ność i prawda idą razem. Ina­czej nisz­czy się także wol­ność.Dyskretny urok wielkości, czyli o Jerzym Turowiczu

Dys­kretny urok wiel­ko­ści,
czyli o Jerzym Turo­wi­czu

To dzięki Jerzemu „Tygo­dnik Powszechny” był tym, czym był i – jeśli wolno tak powie­dzieć – czym jest.

Doku­menty nie­gdyś ści­śle tajne, a dziś w coraz więk­szym stop­niu znane, poka­zują, jak nie­zno­śna dla władz PRL-u była obec­ność „Tygo­dnika”. A prze­cież, dzięki mądrej stra­te­gii Turo­wi­cza, nie mogły go osta­tecz­nie zli­kwi­do­wać. Więzi ze świa­tową elitą kul­tu­ralną nada­wały pery­pe­tiom kra­kow­skiego pisma wymiar wyda­rzeń mię­dzy­na­ro­do­wych, a ksiądz pry­mas Wyszyń­ski i arcy­bi­skupi kra­kow­scy przy­po­mi­nali, kiedy było trzeba, że „Tygo­dnik” należy do, jak się wtedy mówiło, „stanu posia­da­nia Kościoła” – tak więc zadzie­ra­jąc z „Tygo­dnikiem”, zadzie­rało się z Kościo­łem.

Nie zna­czy to jed­nak, że droga, którą wybrał Turo­wicz dla sie­bie (i, siłą rze­czy, dla swo­jego pisma), była łatwa. Nie­złomni wro­go­wie reżimu zarzu­cali Jerzemu zbyt daleko posu­nięty kom­pro­mis, wła­dze widziały w jego dzia­łal­no­ści per­ma­nentne, trudne do okieł­zna­nia zagro­że­nie. Korzy­sta­jąc z kościel­nego „para­sola ochron­nego”, twardo sto­jąc na sta­no­wi­sku, że „Tygo­dnik” jest pismem kato­lic­kim, Turo­wicz czę­sto spra­wiał kło­poty hie­rar­chom i „dobrym kato­li­kom”, podej­mu­jąc sprawy, któ­rych lepiej było nie doty­kać, jeśli się chciało zacho­wać kościelną „popraw­ność poli­tyczną”. Publi­ko­wa­li­śmy na naszych łamach jego kore­spon­den­cję z kar­dy­na­łami Wyszyń­skim i Woj­tyłą, będącą doku­men­ta­cją tam­tych kło­po­tów. Dzięki Bogu obaj hie­rar­cho­wie mogli się z Jerzym nie zga­dzać, ale wsłu­chi­wali się w to, co mówi, i ni­gdy nie stra­cili doń zaufa­nia. Można rzec, że „Tygo­dnik” w pew­nym sen­sie sam sobie zawdzię­czał szy­kany, które przy­cho­dziło mu zno­sić. Turo­wicz miał jed­nak genialne wyczu­cie dopusz­czal­nych etycz­nie gra­nic kom­pro­misu, a uni­ka­nie kło­po­tów ni­gdy nie było dla niego (i dla pisma) war­to­ścią nad­rzędną.

Gdy w 1964 r. zaczą­łem pracę w „Tygo­dniku”, na Jerzego Turo­wi­cza patrzy­łem z nie­śmia­ło­ścią i zachwy­tem. Był już wtedy posta­cią ważną, znaną, cie­szącą się auto­ry­te­tem. Przy­jął mnie nie­zwy­kle uprzej­mie, powie­dział, bym pomy­ślał, co będę robił. Po kilku dniach wrę­czył mi maszy­no­pis swo­jego arty­kułu, pro­sząc o uwagi i ewen­tu­alne korekty. Byłem prze­ra­żony: ja? Kory­go­wać Turo­wi­cza? Żaden z moich dotych­cza­so­wych mistrzów nie pro­sił mnie ni­gdy o korekty. Podej­rze­wa­łem, że prośba jest rodza­jem testu. Może była, a może nie, bo potem Turo­wicz wiele razy dawał mi, nie tylko mi, swoje tek­sty do kry­tycz­nego czy­ta­nia. Wtedy, jak pamię­tam, przed­sta­wi­łem mu – chcąc się wyka­zać bystro­ścią – jakieś nie­śmiałe uwagi. Ku mojemu zdu­mie­niu bez słowa naniósł je do tek­stu. To była, w moim odczu­ciu, ogromna nobi­li­ta­cja.

Do Kra­kowa ścią­gnął mnie, na prośbę „Tygo­dnika Powszech­nego”, biskup Woj­tyła. Zapro­po­no­wał zaszczytną współ­pracę z dusz­pa­ster­stwem aka­de­mic­kim przy kościele świę­tej Anny w Kra­ko­wie. Zaszczyt był wielki, ale nie było miesz­ka­nia. Począt­kowo zaj­mo­wa­łem pokój prze­by­wa­ją­cego na waka­cjach pro­bosz­cza, biskupa Jana Pie­traszki, potem spa­łem w prze­chod­nim pokoju, w miesz­ka­niu zaj­mo­wa­nym przez księży od świę­tej Anny. Było oczy­wi­ste, że para­fia miesz­ka­niem dla mnie się nie zain­te­re­suje. I wła­śnie wtedy Turo­wicz zwró­cił się do mnie z prośbą o zna­le­zie­nie stu­denta poszu­ku­ją­cego kwa­tery. Nie­śmiało, jąka­jąc się, wyzna­łem, że sam szu­kam jakie­goś kąta. Jerzy się ucie­szył i zosta­łem loka­to­rem Turo­wiczów. Czu­łem się i byłem trak­to­wany jak czło­nek rodziny. Obco­wa­nie z tą nie­zwy­kłą rodziną oka­zało się dla mnie w pew­nym sen­sie ini­cja­cją, wej­ściem w sprawy życia Kościoła (tak!) i kul­tury, oka­zją do pozna­nia wielu nie­zwy­kłych ludzi, przede wszyst­kim wła­śnie Turo­wiczów. Przy­jaźń, głę­boka więź z całą rodziną, szcze­gól­nie z Jerzym i panią Anną, trwały do ich śmierci.

To, co mnie wtedy przede wszyst­kim ude­rzyło, to nie­zwy­kła pra­co­wi­tość Jerzego. Każ­dego dnia czy­tał prasę, także zagra­niczną, pod­kre­ślał, wyci­nał, wkła­dał do teczek, noto­wał. Po powro­cie z redak­cji i zje­dze­niu obiadu uci­nał sobie drzemkę, a potem do póź­nych noc­nych godzin pra­co­wał, pisał (ręcz­nie) arty­kuły, czy­tał, odpi­sy­wał na listy itd. Jed­no­cze­śnie dość inten­syw­nie uczest­ni­czył w życiu towa­rzy­skim, czy raczej kul­tu­ral­nym, Kra­kowa i War­szawy: wer­ni­saże, przed­sta­wie­nia w Piw­nicy pod Bara­nami, dyplo­ma­tyczne przy­ję­cia, zebra­nia KIK-u w War­sza­wie i Kra­ko­wie czę­sto zaj­mo­wały znaczną część wie­czoru. Po powro­cie, z reguły, Jerzy zasia­dał do biurka i pra­co­wał, nie wiem do któ­rej, bo już spa­łem. Prawda, że nie zry­wał się o świ­cie.

Kiedy miesz­ka­łem u Turo­wi­czów, byłem dusz­pa­ste­rzem aka­de­mic­kim u św. Anny. Nie mie­li­śmy tam wtedy wła­snego pomiesz­cze­nia i nie bar­dzo było gdzie się spo­ty­kać z mło­dzieżą. No to zapra­sza­łem do sie­bie, czyli do Turo­wi­czów. W nie­dzielę przy­cho­dziło nawet kil­ka­dzie­siąt osób. Wszy­scy jakoś się mie­ścili u mnie, to był duży pokój. Sia­dali na pacz­kach z gaze­tami, które Jerzy kon­ser­wo­wał nie wia­domo po co, pani Anna pako­wała rocz­ni­kami i skła­dała u mnie, z nadzieją, że kie­dyś zdoła je wyrzu­cić na maku­la­turę. Tak więc stu­denci sia­dali na tych pacz­kach na pod­ło­dze, palta zosta­wiali w jed­nym z pokoi Turo­wi­czów, oku­po­wali kuch­nię, w któ­rej przy­go­to­wy­wali dla wszyst­kich her­batę i chleb z serem. To z reguły trwało kilka godzin. Ni­gdy przez te dłu­gie lata się nie zda­rzyło, żeby moi gospo­da­rze dali mi do zro­zu­mie­nia, że im to prze­szka­dza. Zaszy­wali się dys­kret­nie w dwóch naj­dal­szych poko­jach. Ale… nagle się oka­zy­wało, że pani Anna już zna tych wszyst­kich mło­dych ludzi, że ma wśród nich ulu­bień­ców, że nawet bywa powier­nicą nie­któ­rych. Kiedy miesz­ka­łem u Turo­wi­czów, dość długo wła­dze nie chciały mnie zamel­do­wać w Kra­ko­wie. Wiem, że iry­to­wała ich moja praca dusz­pa­ster­ska i moje kon­takty z hipi­sami. Oni też przy­cho­dzili na Lenar­to­wi­cza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: