- W empik go
Oddech dla duszy - ebook
Oddech dla duszy - ebook
W świecie pełnym ekspertów tak bardzo brakuje autorytetów. Ksiądz Adam Boniecki to bystry obserwator rzeczywistości. I niekwestionowany autorytet.
Jedna z najważniejszych postaci polskiej kultury, duchowny, publicysta, przez wiele lat redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, ale również – a może przede wszystkim – duchowy przewodnik kilku pokoleń Polaków, oddaje w nasze ręce książkę Oddech dla duszy. To wybór tekstów autorstwa księdza Adama Bonieckiego z książek oraz „Tygodnika Powszechnego”, a także jego niepublikowane dotąd wspomnienia i impresje. Co je łączy? Tak bardzo nam dziś potrzebne uważność spojrzenia, dojrzały optymizm, spokój i... nadzieja.
Ks. Adam Boniecki Jeden z najważniejszych polskich publicystów katolickich, redaktor senior „Tygodnika Powszechnego”. Autor między innymi Rozmów niedokończonych, Lepiej palić fajkę niż czarownice, Vademecum. Od 1979 do 1991 r. redaktor naczelny polskiej edycji „L’Osservatore Romano”. W czasach PRL-u współpracownik opozycji demokratycznej. W latach 1993–1999 generał Zgromadzenia Księży Marianów. Codziennie odprawia mszę świętą, a co tydzień pisze edytorial do „Tygodnika Powszechnego”.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-056-0 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
Portret z okruchów
„Świat jest już tak przepełniony trudem, cierpieniem i złością, że nie powinniśmy jeszcze bardziej go zaciemniać” – tłumaczy ksiądz Adam Boniecki swój stosunek do świata. Postawa dzisiaj, kiedy o nadzieję coraz trudniej, wyjątkowa, co nie znaczy, że naiwna: ma zapewne bohater Oddechu dla duszy swoje prywatne ciemności, tyle że pilnie strzeże do nich dostępu, uznając, że nie wypada (tak właśnie, Boniecki należy do odchodzącego świata, w którym to sformułowanie jest nadal aktualne) dzielić się lękiem czy smutkiem. Wydaje mi się jednak, że posądzanie go o pruderię byłoby chybione. To raczej pieczołowicie hodowana przez dekady długiego życia powściągliwość w dzieleniu się tym, co zbyt osobiste i co mogłoby niepotrzebnie obciążyć innych.
Szukam od dłuższego czasu źródeł tej postawy, nieoczywistej, jeśli spojrzeć na biografię Adama Bonieckiego i razy, których nie szczędził mu los. Szukam i znajduję w rozsianych po książkach, felietonach i reportażach szczegółach, które składają się w całość. Życie Bonieckiego wypełnione jest po brzegi spotkaniami z ludźmi promieniującymi wewnętrzną siłą, wrażliwością na krzywdę innych i uporem w dążeniu do celu – nie byłoby Adama Bonieckiego, jakiego znamy, gdyby nie Jerzy i Anna Turowiczowie, Marek Edelman, Józefa Hennelowa czy Jacek Kuroń. Przenikają je ciekawość świata, pejzaży, spotkań, apetyt na podróże, rozmowy, zmianę, ale też dziennikarska niezgoda na tę część doczesności, gdzie dzieje się źle. I jeszcze jedno: nie byłoby Adama Bonieckiego bez głębokiej wiary, dyscypliny i lojalności.
Wybór tekstów wieloletniego redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” podzieliłem na cztery rozdziały, każdy z nich składa się z różnych form i różnych cząstek, w których mają się odbijać najważniejsze cechy jej bohatera. Adam Boniecki jest pielgrzymem, który oswoił dojmujące poczucie utraty i nauczył się z nim (a może wbrew niemu) żyć z pogodnym uśmiechem; jest dziennikarzem i redaktorem, choć uprawia swój zawód w sposób szczególny – bez tak częstego dzisiaj wzmożenia emocjonalnego i łatwych wyrazów potępienia dla przeciwników; jako obywatel nie waha się zajmować zdecydowanego stanowiska; i w końcu ksiądz – przenikliwy, ostrożny, poszukujący jasnych stron chrześcijaństwa.
Mam nadzieję, że wszystkie te okruchy zebrane w całość pokazują, dlaczego ksiądz Adam Boniecki nie przestaje być fascynującą osobowością. Na pytanie o życiowy optymizm i brak zgorzknienia odpowiada: „Myślę, że jednym ze źródeł jest nieustanna praca z ludźmi. Nie zamknąłem się w celi, nie zacząłem narzekać na charaktery ludzkie, na grzeszność i marność żywota. W znacznym stopniu mogłem uczestniczyć w życiu tak zwanych normalnych ludzi. Proste z pozoru kwestie, jak samodzielne przygotowywanie sobie posiłków, życie – z misją od przełożonych – poza klasztorem, praca na własne utrzymanie… to wszystko może być lekcją życia, również duchowego. Poznając świat zwykłych ludzi, uczestnicząc w nim, odkrywasz także jego piękno. Bo ten świat, jak by banalnie to nie zabrzmiało, jest piękny”.
Banalne? Przeciwnie – Boniecki pokazuje trudną i coraz rzadziej wybieraną ścieżkę przez życie.
I zaprasza, by odkrywać (lub odzyskiwać) ją samodzielnie.
Michał OlszewskiPowściągliwość i uśmiech
Powściągliwość i uśmiech
Jeśli pytasz o mój optymizm czy brak zgorzknienia, to myślę, że jednym ze źródeł jest nieustanna praca z ludźmi. Nie zamknąłem się w celi, nie zacząłem narzekać na charaktery ludzkie, na grzeszność i marność żywota. W znacznym stopniu mogłem uczestniczyć w życiu tak zwanych normalnych ludzi.
MICHAŁ OLSZEWSKI: Jak to możliwe, że po tylu razach, które otrzymałeś od życia, zachowujesz tak niewiarygodny optymizm? Że nie ma w Tobie złości, goryczy, rozżalenia?
KSIĄDZ ADAM BONIECKI: A skąd wiesz?
Inaczej w takim razie: nigdy nie wyrażasz ich publicznie.
Mam na to czas po powrocie do swojej celi. Wtedy mogę tupać, wściekać się i przeklinać. Uważam, że publicznie takich emocji wyrażać nie mam prawa. To są sprawy, które powinienem trzymać dla siebie.
Zawsze tak było? Nawet Twoi przyjaciele ze szkolnych lat wspominają, że nigdy nie słyszeli, byś się skarżył.
Wtedy, tuż po wojnie, myśmy w ogóle niewiele rozmawiali o swoich traumach. Nie miałem przecież wokół nikogo, kogo wojna w taki czy inny sposób by nie okaleczyła. Ludzie przeżyli historie tak niewyobrażalne, że moje doświadczenia przy nich… Nie ma nawet co gadać. W związku z tym, podobnie jak inni, chciałem przede wszystkim żyć czasem teraźniejszym, śmiać się pełnym głosem, patrzeć, jak Warszawa dźwiga się z ruin. Wiem, że to teraz niepoprawne politycznie, ale wspominam tamte chwile, kiedy miałem kilkanaście lat, bardzo dobrze. Jeździłem z własnej woli odgruzowywać Starówkę, nikt mnie do tego nie zmuszał. Początkowo patrzyłem na ten nowy świat z nadzieją.
Być może nie do końca uświadomionym dla mnie wzorem była Mama. Pochodziła – jak to się mówi – z dobrej rodziny: Łosiów, a po wojnie, żeby być z nami, dziećmi, i wyżywić rodzinę, pracowała chałupniczo. To była produkcja lalek. Korpusy, rączki i nóżki trzeba było wypychać trocinami. My wieczorami pomagaliśmy. Od tamtego czasu nie cierpię zapachu trocin. Zaraz po zakończeniu wojny, kiedy nas wyrzucili z domu, Mama oporządzała dwie świnki, które dobrzy ludzie wykradli z naszego chlewu i przywieźli pani dziedziczce. Takich prac przecież nigdy nie wykonywała, a wtedy robiła to z pogodą ducha, nawet z humorem. Pamiętam, jak chyba w 1946 r. cała nasza piątka była chora. Brat zachorował na zapalenie szpiku kostnego i wylądował w szpitalu. Mama kursowała między domem a Warszawą. Zaraz potem do szpitala trafiła siostra, to był groźny ropień. Druga siostra dostała silnego zatrucia. Ja wyszedłem po Mamę na przystanek i po drodze zemdlałem, bo zrobił mi się jakiś czyrak. Nie pamiętam, czy najmłodszy brat wtedy też był chory, ale w każdym razie był bardzo mały i wymagał opieki. Mieszkaliśmy pod Warszawą. Szpital, w którym tych dwoje leżało, był w Warszawie i Mama kursowała autobusem między domem a szpitalem. Była bardzo dzielna.
Miałem 10 lat, gdy zginął nasz ojciec. Jego brak jakoś się odbił na nas wszystkich. To Mama nas formowała. My od małego byliśmy wciągnięci w odpowiedzialność za rodzinę. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek wyraziła się o kimś źle, by narzekała na ustrój czy złe czasy. A przecież cały nasz dobytek zmieścił się zimą 1945 r. na jednej furmance. Tyle mogliśmy zabrać. I tak byliśmy szczęściarzami, bo przeżyliśmy wojnę.
Patrzysz na swoje życie jak na ćwiczenia z utraty?
Nie, ja mam udane życie. A powinienem?
Byłoby to uzasadnione. Najpierw Niemcy wyrzucili Was z Potworowa.
Tak, w 1942 r. zrobili tam ośrodek wypoczynkowy dla oficerów Luftwaffe. To był duży dwór i piękny ogród. Po wojnie był niczyj i ludzie go rozgrabili, całkowicie zniszczał. Ojciec, po studiach rolniczych, prowadził tam nowoczesne gospodarstwo na wysokim poziomie: owczarnię zarodową, produkcję masła, chmielnik, szparagarnię, pasiekę, gorzelnię. Zostały nam pergaminowe opakowania na masło i kanapki do szkoły zawijałem w pergamin z nadrukiem „DOM Potworów”. Po wojnie nie mogliśmy tam wrócić.
Podoba Ci się Dwór Polski, który stanął na miejscu dawnego pałacyku?
Niedawno wybudowany, nie przypomina w niczym naszego dworu. Kiedy odczytuję wpisy w księdze gości, na przykład na Boże Narodzenie, konstatuję, że był naprawdę pakowny. Cieszę się, że ktoś się tym miejscem zajął, że trawę strzygą i sadzą kwiaty. Byłem tam kiedyś, by zobaczyć, co zostało z krainy mojego dzieciństwa. Słuchaj, cała okolica zjeżdża się, żeby wesela tam rezerwować!
Potem, już w Świdnie, Niemcy zabili Twojego ojca.
Zabrali go na moich oczach, 5 stycznia 1944 r. Pretekstem było niedopełnienie obowiązków meldunkowych: jako przedwojenny podoficer musiał przemeldować się po przeprowadzce z Potworowa do Świdna, czego nie zrobił. Podobno ktoś doniósł, że współpracuje z AK. Siedział na Szucha. Zginął w egzekucji, w której Niemcy rozstrzelali 250 osób, prawdopodobnie na tyłach Szpitala Wolskiego. To był odwet za zamach na Kutscherę.
Pamiętam, ojciec na pożegnanie mnie uścisnął i powiedział: „Do widzenia, dzieci. Módlcie się za tatę”. Jakoś byłem pewny, że to koniec.
Wysilałem uwagę, żeby dobrze zapamiętać twarze tych dwóch esesmanów, przekonany, że kiedyś ich odnajdę. Wyższy, w czapce oficerskiej, twarz śniada, pociągła, arystokratyczna. Drugi w furażerce, niższy, o szeroko rozlanej, zdrowej twarzy parobka. Ten drugi miał na policzku rumień w kształcie litery L. Niechęć do języka niemieckiego została we mnie na długo. Już dobrze po wojnie pojawiły się plotki, że się uratował, że zbiegł. Na początku lat pięćdziesiątych dziennikarz „Trybuny Ludu”, który zabrał nam mieszkanie na Mokotowie, wymyślił, że w tej poczytnej gazecie zrobią nam dowcip. Ukazał się artykulik „Duch dziedzica straszy w Potworowie” i wynikało z niego, że ojciec przeżył wojnę i obłąkany wrócił na swoje dawne włości. Taka zabawna gra słów, bo tu pan obłąkany, a tu Potworów, mroczne cienie ziemiańskiej przeszłości, jednym słowem. Mama bardzo źle to zniosła, wynajętym samochodem pojechała szukać ojca. Okazało się, że artykuł był kaczką dziennikarską.
Z pałacu w Świdnie wypędziła Was władza ludowa.
To był, a właściwie jest, kawał pięknej architektury, wspaniałe miejsce. Stoi na wysokim zboczu, łagodnie schodzącym do stawu. Już chyba w czasie wojny Świdno przez krewnego ze strony ojca zostało w testamencie przekazane mnie. Oczywiście po dojściu do pełnoletności. Pamiętam koszmarny koniec wojny, ciągłe bombardowania, huk artylerii, siedzieliśmy w piwnicach, modląc się, żeby w nas nie trafiło. I nie trafiło. Z Rosjanami przyszli także Polacy – kościuszkowcy. To było wyzwolenie z koszmaru okupacji. Rosjanie byli życzliwi, ale żywy inwentarz rabowali. Polski oficer, pamiętam, ostrzegał Mamę, żeby się nie cieszyć wyzwoleniem, bo to, co przychodzi, jest straszne. W styczniu przyszedł nakaz opuszczenia pałacu. Wynieśliśmy się do Mogielnicy koło Grójca. Ale był wtedy taki przepis, że wysiedlani właściciele majątku nie mogli osiedlać się w tym samym powiecie. Mama uprosiła lokalną władzę, żeby pozwolili nam zostać do wiosny. Była sama, z piątką małych dzieci. Z Mogielnicy przenieśliśmy się do podwarszawskich Chylic. Zamieszkaliśmy w domu pana Fukowskiego. Zanim osiedliśmy w Warszawie, trochę ta nasza wędrówka jeszcze trwała.
W mieszkaniu Twojego brata wisi klepka z podłogi, przyniesiona przez jednego z mieszkańców.
Jak by to powiedzieć: okoliczna ludność chyba nas szanowała, ale wygnanie potraktowała jak konieczność dziejową. Część wielkiego księgozbioru spłonęła. Część przewieziono do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Uniwersytet te książki kupił, to jest zapłacił za nie. Niestety, właśnie wtedy nastąpiła wymiana pieniędzy, która sprawiła, że otrzymana suma nagle miała równowartość dwóch par butów. Uposażenie pałacu się rozpłynęło… portrety przodków, a przynajmniej część z nich, pozbierał od ludzi proboszcz miejscowej parafii. Takie miał hobby. Próbowałem się z nim spotkać, ale jakoś nie wyszło, jego gosposia powiedziała tylko, że ksiądz proboszcz „lubi zbierać obrazy po dziedzicach”. Wiem, że jeden z tych obrazów dostał jako prezent bp Majewski. Portrety nie były szczególnie wartościowe, prawdopodobnie dzieła wędrownych malarzy. Ale ten obrazek podarowany biskupowi był chyba dość wartościowy.
Świdno w przeciwieństwie do Potworowa przetrwało.
W salonie urządzono lokal GS-u. Potem zdewastowany budynek przejęła Polska Akademia Nauk, odrestaurowała go, dzięki czemu zachował się w dobrym stanie. Odzyskałem ten pałac z parkiem na drodze procesowej w 1989 r. Wymagał ogromnych nakładów, więc go sprzedałem. Miałem nadzieję, że zostanie uratowany. Źle trafiłem. Pałac niestety niszczeje, choć słyszałem o nowym nabywcy z dobrym planem ratowania zabytku. Oby! Bo mam wobec Świdna wyrzuty sumienia.
Tęsknisz za tym światem?
Tak jak się tęskni za dzieciństwem. Ale nie tylko. Nie bywam na spotkaniach byłych ziemian i nie próbuję wskrzeszać tego, co dawno przepadło, ale jest mi żal, że cała tamta kultura przepadła tak bezpowrotnie. W dworach i pałacach – muzealnych zabytkach, miejscach konferencji – źle się czuję. Bo, cholera, pamiętam ludzi, którzy tam żyli, pamiętam tamten świat. Ziemiaństwo miało swoje wady i popełniało wiele grzechów, ale nagłe zniszczenie tej grupy społecznej było zniszczeniem ważnej części naszej kultury.
Wtedy, po wojnie, miałeś kłopoty z powodu pochodzenia? Byłeś „bezetem”, ciałem obcym i wrogim nowej rzeczywistości, w której tak chciałeś uczestniczyć.
Czy wyraz „bezet” jest jeszcze powszechnie zrozumiały?
To skrót od wyrażenia „były ziemianin”.
Brawo! Ale czy chciałem? Bardzo szybko zrozumiałem, że polityczna rzeczywistość jest obca, narzucona, wroga. Z drugiej strony, innej rzeczywistości nie było. Jak się w rzeczywistość „wpasowywałem”? Teraz myślę, że otaczała mnie aura dystansu, której nie potrafiłem dostrzec. Tak było na przykład w nowicjacie zakonnym. Wydawało mi się wówczas, że jestem jednym z nich, że nie ma we mnie pańskiej pozy, ale teraz wiem, że oni postrzegali to inaczej. Prowincjał, kiedy poprosiłem o przyjęcie mnie do marianów, powiedział, że to dobrze, bo z mojego środowiska nie ma zbyt wielu księży, więc będę tam mógł apostołować. On zresztą przed wojną zetknął się z moją rodziną. W szkole kłopotów z pochodzeniem nie miałem. Ojciec został zabity przez Niemców, nie musieliśmy się tłumaczyć z jego pochodzenia. Matka pracowała fizycznie, więc również dobrze to wyglądało w papierach. Jeszcze w szkole w Mogielnicy, gdzie nas znali, kolega z klasy, z którym chciałem się zaprzyjaźnić, kiedyś niespodziewanie napluł mi w twarz i zwyzywał od „zbankrutowanych hrabiów”. Potem przybiegła jego matka i dołożyła swoje. Szczególnie zabolało mnie to „zbankrutowany”.
A kamienica przy Nowym Świecie? To nie była bolesna utrata?
Była, i przez długi czas trudno było mi ją przeboleć, może dlatego, że zapamiętałem warszawskie mieszkanie i cały dom, bardzo piękny, jako przestrzeń wytworną, nowoczesną. Przyjazną. Potworów ładnie wygląda na starych fotografiach, Świdno – piękny pałac, ale tam nie było prądu ani bieżącej wody. W Warszawie: Nowy Świat 54, róg Wareckiej – tam to wszystko było. Wielka klatka schodowa z dywanem i piecem na trzy piętra, z rycerzem na koniu, piecyk do grzania wody w łazience, światło elektrycznych lamp (w Świdnie były karbidówki), przestronne pokoje, meble przykryte pokrowcami… W czasie powstania kamienica spłonęła, sejf w ocalałej ścianie, gdzie rodzina schowała kosztowności na czarną godzinę, został rozbity i okradziony.
Wspomniałeś już o nowicjacie. Klasztor również straciłeś.
Wiesz, naprawdę nie wydaje mi się, żeby ten ciąg, który układasz, był specjalnie wyjątkowy. Przykładanie dzisiejszych kategorii do tamtych lat nie wyjaśnia zbyt wiele. Ci, którzy przeżyli, zazwyczaj wychodzili z wojny z pustymi rękami i zaczynali od początku. Myśmy stracili bardzo wiele, ale na przykład plac pod zrujnowaną kamienicą stryj sprzedał, kiedy to jeszcze było możliwe. Dzięki temu kupiliśmy, my i nasz krewniak, współwłaściciel domu na Nowym Świecie, dwa mieszkania na Mokotowie…
Z czego jedno zabrał redaktor „Trybuny Ludu”.
I nawet ta historia z wyprowadzką z klasztoru, jeśli spojrzeć na nią z pewnej odległości, traci swoją wyjątkowość. Wtedy wysiedlenia, wielkie ruchy ludności, były na porządku dziennym. Ci jechali na zachód, tamci uciekali ze wschodu, Ukraińców ładowano do pociągów towarowych i wysyłano jak najdalej na północ. Był początek lat pięćdziesiątych, władza postanowiła rozprawić się z zakonami, powstawały już żeńskie „klasztory koncentracyjne”. Owszem, zabrali nam klasztor na Bielanach, wywieźli nas, ale nie do Kazachstanu. Owszem, baliśmy się, bo, możesz wierzyć lub nie, naprawdę nie wiedzieliśmy, jak się to skończy.
Ubecy otoczyli nasz klasztor na Bielanach, ich robotnicy ładowali rzeczy i wywozili do pociągu. Po kilku dniach tego procederu, już o zmroku przyjechały autobusy z napisem „Wycieczka”. Kazali nam wsiadać, wsiedliśmy i pojechaliśmy na północ. Ocknęliśmy się w pięknej miejscowości Gietrzwałd na Warmii, w sanktuarium Matki Boskiej, u kanoników regularnych laterańskich. Ci okazali nam dużo życzliwości… Tam się nauczyłem rąbać las i innych prac, które były po prostu koniecznością.
Mówisz o lęku. Pamiętasz, kiedy zacząłeś się bać?
To nie był jeden punkt w czasie. Powiedziałbym raczej, że strach przypływał i odpływał. Pamiętaj, że byłem małym dzieckiem i nie wszystko rejestrowałem. Na przykład pierwszy okres wojny, do wysiedlenia z Potworowa, minął nam w miarę bezboleśnie. To było życie, które zachowywało jeszcze pozory normalności. W Świdnie atmosfera gęstniała i stawała się coraz cięższa: ukrywali się u nas ludzie z podziemia, którzy musieli uciekać z Warszawy, co i rusz przybywał ktoś nowy. Potem ta historia z ojcem… Powstanie w getcie, potem warszawskie i widoczne u nas łuny nad Warszawą. Pamiętam mszę odprawianą pod koniec wojny w pałacu, chyba w Nowy Rok 1945 r., nocą. Zaraz potem front, groza, trupy w parku. Trudne doświadczenie. Wejście Rosjan, klęska Niemiec, chwila euforii. Potem PRL… Nie wszystko wiedzieliśmy. Ja na przykład jeździłem do szkoły ulicą Rakowiecką, obok więzienia. Nie wiedziałem, że zabijają tam ludzi i wywożą przed świtem ciała. Pamiętam natomiast taki incydent: poszliśmy z bratem podziwiać nowo otwarty dom towarowy. Bodaj pierwsze w Warszawie ruchome schody. Ale schody, produkcji radzieckiej, się zacinały. Więc z bratem żartujemy z tych ruskich schodów. Nagle, jak spod ziemi, wyrósł przed nami mężczyzna w długim płaszczu. Wciągnął mnie do windy, którą zatrzymał między piętrami, i zbeształ za te żarty, że mi się ustrój nie podoba.
Historia jak z Hłaski.
Bardzo serio. Stałem w tej windzie naprzeciw lustra i zobaczyłem, że jestem trupio blady. Wiedziałem, że to nie są żarty. Prawdziwy strach. Ale, powtarzam, to jest część większej całości. Po wojnie również normalnie dorastałem, paliłem papierosy, próbowałem wódki, zakochiwałem się w koleżankach z klasy. To był jednocześnie straszny, ale i piękny czas.
Dlaczego w takim razie wstąpiłeś do zakonu?
To nie była decyzja bezbolesna. Byłem najstarszy spośród pięciorga rodzeństwa. Przez lata miałem wyrzuty sumienia, że uciekłem, że zostawiłem ich i Mamę. Najkrótsza odpowiedź brzmi: wstąpiłem do zakonu, ponieważ, kończąc liceum, uważałem, że normalna przestrzeń, gdzie można coś sensownego robić, to Kościół, zakon. Miałem wewnętrzną pewność, że tu jest moje miejsce. Z pewnością ta pierwsza motywacja była dość powierzchowna. Przez lata formacji motywacja ewoluuje, przechodzi się przez wzloty i upadki. Dlatego śluby wieczyste składa się po dobrych kilku latach refleksji.
Modlitwa dawała Ci schronienie?
Byłeś w naszej klasztornej kaplicy na Stegnach. Co czułeś?
Spokój i oddalenie.
Prawda? I może to jest część odpowiedzi. Czasem myślę nawet, że ten spokój może, jak by to powiedzieć, usypiać, że łatwiej jest żyć w klasztornych murach niż poza nimi. Ja na pewno nie chciałem uciekać od życia, tylko uchwycić je inaczej. Nad zakonem marianów wyraźnie unosił się wówczas duch odnowiciela zakonu, błogosławionego dziś ojca Jerzego Matulewicza. Według jego myśli marianie mają iść tam, gdzie Chrystus jest najmniej znany i najmniej kochany i dokąd inni się nie rwą. Pracę duszpasterską zaczynałem od katechizowania w Grudziądzu i od razu trafiłem w ludzki wir. Tak już zostało do dzisiaj. Jeśli pytasz o mój optymizm czy brak zgorzknienia, to myślę, że jednym ze źródeł jest nieustanna praca z ludźmi. Nie zamknąłem się w celi, nie zacząłem narzekać na charaktery ludzkie, na grzeszność i marność żywota. W znacznym stopniu mogłem uczestniczyć w życiu tak zwanych normalnych ludzi. Proste z pozoru kwestie, jak samodzielne przygotowywanie sobie posiłków, życie – z misją od przełożonych – poza klasztorem, praca na własne utrzymanie… to wszystko może być lekcją życia, również duchowego. Poznając świat zwykłych ludzi, uczestnicząc w nim, odkrywasz także jego piękno. Bo ten świat, jak by banalnie to nie zabrzmiało, jest piękny.
Mam tu takie zdjęcie z Grudziądza, pewnie 1961 r. Siedzisz w otoczeniu młodych ludzi, dziewczyn i chłopaków, na stole filiżanki, chyba ciasto. Widać na Twojej twarzy coś, co można by nazwać powściągliwym zadowoleniem. Wszyscy Twoi przyjaciele opowiadają, że jesteś człowiekiem towarzyskim.
Lubię ludzi, lubię z nimi rozmawiać, tak by ich nie odstraszać. Jeszcze jedno: wielu księży w pewnym momencie życia zaczyna borykać się z zupełnie zrozumiałymi frustracjami. Ksiądz jest skazany na samotność, a nie każdy jest do niej przygotowany. Osiągasz pewien wiek i zaczynasz rozmyślać nad sprawami, które wcześniej, kiedy wchodziłeś do seminarium albo klasztoru, nie miały tak istotnego znaczenia. Gdzieś koło czterdziestki okazuje się, że brak rodziny, własnych dzieci staje się problemem. To jest dla wielu księży punkt zwrotny. Albo sobie z tym radzą, albo osuwają się w zgorzknienie, albo też odchodzą.
Jak Ty sobie poradziłeś?
Wiele daje mi to, co się określa jako posługę kapłańską: msza święta każdego dnia, modlitwa, sakramenty, kazania. Człowiek ma gdzie wrócić, jeśli się pogubi.
No i mam wiernych przyjaciół, mam też świat poza murami klasztornymi: redakcję, wyjazdy, spotkania z czytelnikami. Od frustracji ratuje mnie również to, że nigdy nie miałem ambicji zrobienia kariery kościelnej. Mówiąc to, wiem, że są tacy, którzy mi nie uwierzą! Dla niektórych księży fakt, że mimo predyspozycji intelektualnych muszą pracować w małych, oddalonych od świata parafiach, jest trudny do zaakceptowania. Łatwo mi to zrozumieć. Ja miałem szczęście.
Kariera przyszła do Ciebie sama.
Czy to jest kariera w pełnym tego słowa znaczeniu? Dostrzegli mnie wybitni ludzie, Turowicz, Wojtyła. Dzięki nim otwarły się przede mną drzwi do świata. Objechałem kilkadziesiąt krajów, miałem okazję przebywać w towarzystwie naprawdę wielkich osobowości. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie wspomniał o moich przełożonych i współbraciach zakonnych, którzy pozwolili mi prowadzić właśnie taki tryb życia.
Marianie po odnowieniu byli zakonem czynnym, aktywnym, nieobawiającym się pewnego szaleństwa i ryzyka. Teraz, na starość, zastanawiam się nad moim życiem i zadaję sobie pytanie: czy dotychczasowa forma mojego życia jest warta kontynuowania? Może czas na wycofanie się i ciszę? To pytanie ostatnio sobie często zadaję.
Przebywanie z ludźmi Cię nie męczy? Były dni, że przed Twoim gabinetem w redakcji ustawiały się kolejki. Przychodzili po wsparcie duchowe i pieniądze. Często po jedno i drugie.
Jestem dla ludzi. Byłoby trochę dziwne, gdybym zamykał się przed potrzebującymi, nie sądzisz? Jestem księdzem.
Nie musisz robić niektórych rzeczy. Ten człowiek, który chodzi za Tobą od wielu miesięcy… Dlaczego pojechałeś szukać jego przyjaciół w góry?
Żeby mu pomóc. Spotkałem go przypadkiem na ulicy, podszedł i poprosił o pieniądze. To człowiek tragiczny, bardzo trudno mu pomóc. Lekarz, który stał się żebrakiem. Rzeczywiście szukałem jego przyjaciół, chciałem go lepiej zrozumieć, poradzić się, jak mu pomóc. Nie udało się.
O jeszcze jedną utratę chciałem Cię zapytać.
Mój Boże, jeszcze jedną? Pytaj.
Zakaz wypowiedzi nałożony na Ciebie przez prowincjała to nie była utrata? Twój zakon nałożył Ci knebel, straciłeś część wolności.
Możliwe.
Nie znalazłem na ten temat ani słowa skargi w Twoich tekstach. Ta powściągliwość jest aż niewiarygodna.
Może dla kogoś, kto nie jest zakonnikiem i nie składał ślubów posłuszeństwa. Przede wszystkim jestem marianinem i obowiązuje mnie lojalność wobec przełożonych. Co twoim zdaniem miałem zrobić?
Nie wiem. Jacek Żakowski uznał, że akceptując decyzję prowincjała, skapitulowałeś.
Jacek Żakowski ma prawo do takich sformułowań.
A gdybyś poszedł drogą księdza Lemańskiego?
To nie jest moja droga. Przyjaźnię się z Wojciechem od lat i w większości spraw się zgadzamy. Tu jednak mam inny punkt widzenia. Ja nie chciałem pogłębiać tego kryzysu swoim zachowaniem, przekonany, że są inne przestrzenie w Kościele, w których mogę być użyteczny i się realizować. Nie mogę wypowiadać się w mediach innych niż „Tygodnik”, więc rozmawiam z uczestnikami spotkań bezpośrednio. Dużo jeżdżę po mniejszych miastach, pojęcia nie masz, ilu fantastycznych ludzi przez ten czas spotkałem. Zadekretowany przez dużą część publicystów koniec Kościoła otwartego nie jest faktem. Jest masa otwartych, życzliwie nastawionych do świata katolików, którzy się nie boją nowych czasów i trudności z nimi związanych.
Nie wierzę, że przeprowadzka z Krakowa do Warszawy Cię nie zabolała.
Zabolała czy nie, to nie ma żadnego znaczenia. Spakowałem się, tak jak przełożony polecił, i wróciłem. Moje życie to nieustanna przeprowadzka, utraty, o które pytasz, Potworów, Świdno, Nowy Świat 54, Bielany… Są dobrym doświadczeniem.
Co dobrego może być w statusie człowieka wypędzanego?
Mówię wyłącznie o sobie. Dla mnie jest to nauka życiowa, że nie wolno przywiązywać się za mocno do jednego miejsca, że trzeba być ciągle gotowym, trzeba mieć świadomość, przynajmniej w sensie materialnym, że nie ma tu nic stałego. Jak te portrety dziadków ze Świdna, które straciliśmy. Przecież one nie są potrzebne do dobrego życia. I to jest odpowiedź na pytanie o Kraków: wyprowadziłem się, świat się nie skończył i ja nie zamierzam ronić łez. Tym bardziej że rozmaite przyjemności nie zostały mi zabrane.
Zgadnę: mówisz między innymi o jeździe samochodem.
Tak, bardzo to lubię. Czuję się wolny i zrelaksowany, znacznie bardziej niż w pociągu. Mój samochód jest moją wspaniałą przestrzenią wypoczynku, a moja starość zacznie się w momencie, kiedy nie będę mógł prowadzić. O tym myślę bez specjalnej przyjemności.
Nie widziałem, żebyś kiedykolwiek zdenerwował się za kierownicą, co w kraju kierowców-wariatów jest zdumiewające. Co najwyżej lekko się irytujesz. Pamiętasz, jak kiedyś zajechało nam drogę dwóch robotników w białym peugeocie? O mało nie doszło do stłuczki. Zamiast pogrozić pięścią, uśmiechnąłeś się do nich szeroko. To podejrzane.
Miałem dobrych nauczycieli; poczucie humoru i uśmiech pomagają w życiu. To jest mój sposób na ulepszanie świata. Nigdy nie chciałem występować w roli cenzora. Uśmiechnij się do znękanej sprzedawczyni w sklepie, a ona poczuje się lepiej i prawdopodobnie odpowie uśmiechem. Powiedz coś dowcipnego, żeby atmosfera stała się odrobinę lżejsza. Zamiast zwijać pięść, pomachaj. Dzięki takim okruchom wszystkim żyje się nieco łatwiej. Tak uważam, być może naiwnie. Świat jest już wystarczająco przepełniony trudem, cierpieniem i złością, nie powinniśmy jeszcze bardziej go zaciemniać.
Przynajmniej ja nie zamierzam.Kilka przemyśleń księdza dziennikarza
Kilka przemyśleń
księdza dziennikarza
Katolicki dziennikarz nie może się zmienić w moralistę, a gazeta w encyklikę czy nawet w wykład katechizmu. Trudnych dla Kościoła pytań nie wolno mu omijać, trudnych spraw, nawet skandali czy niefortunnych decyzji hierarchów, nie może zostawiać pismom niechętnym Kościołowi. Musi się z nimi mierzyć, nawet ryzykując niezadowolenie niektórych czytelników, hierarchów, księży czy tak zwanych zwykłych wiernych.
1. Finanse
1. Finanse
Misja bez pieniędzy to utopia, pieniądze bez misji – cynizm, powiedział przed laty o mediach Adam Michnik na KUL-owskim „Tygodniu Kultury”.
Środki przekazu, także religijne, stanowią – trzeba to powiedzieć jasno – część rynku mediów. „Rynek religijny” ma oczywiście swoje cechy specyficzne. Nabywca, w przypadku mediów „katolickich”, pyta o prawdę, często rozumiejąc przez to potwierdzenie „jego prawdy”. Wielu odbiorców woli od prawdy obiektywnej i od trudnych pytań przekaz, który zapewni im poczucie bezpieczeństwa, który będzie odpowiadał „ich prawdzie”, ich poglądom i ich przyzwyczajeniom. Stąd, jeśli ktoś nie chce być zakładnikiem tych wymagań, napotka na trudności w zdobyciu zaufania „nabywców” (czytelników), zwłaszcza uprzedzonych. Czasem wystarczy jeden tekst odebrany jako sprzeczny z tym, czego czytelnik oczekuje od pisma „katolickiego” (np. nie satysfakcjonuje go sposób reagowania na publiczne prowokacyjne działania mające posmak bluźnierstwa, a obliczone właśnie na wywołanie możliwie głośnej awantury), by w ostrych słowach zawiadomił redakcję o natychmiastowym wycofaniu prenumeraty lub zaprzestaniu kupowania pisma.
Stąd pokusa, by nie zrażać, by omijać drażliwe tematy, by być pismem „dla zbudowania i pokrzepienia serc”.
Zaufanie do pisma może się jednak okazać ratunkiem w zagrożeniu katastrofą finansową, jak było w przypadku „Więzi” i dwukrotnie „Tygodnika Powszechnego”, w roku 1957 i 2009, kiedy to wielkoduszność czytelników uratowała pismo od kłopotów. Przykładem budowania bazy finansowej w oparciu o bezwzględne zaufanie odbiorców niewątpliwie jest Radio Maryja.
Drugim czynnikiem wpływającym na popyt jest potrzeba „należenia do grupy”. Nabywca – czytelnik, utożsamiając się z prezentowanymi w piśmie ideami, sposobem interpretowania świata, stawiania pytań, usatysfakcjonowany doborem i sposobem podawania informacji, nie czuje się osamotniony. W przypadku mediów promujących „wartości wyższe” występuje poczucie nobilitacji (należę do grona czytelników pisma „X”). Dodajmy, że i wartości „negatywne” („turpizm, makabra i obscena”) dają poczucie „należenia”. Hołdując tym upodobaniom, przyjemnie jest wiedzieć, że to nie tylko ja, że jest nas, lektorów pisma „Y”, cała grupa.
Nikt nie będzie utrzymywał pisma deficytowego, nawet Kościół. Kościół jednak, jak inne wielkie instytucje czy organizacje, może dofinansowywać swoje środki przekazu jako narzędzie misji. Tak funkcjonuje na przykład Radio Vaticana (choć od lat osiemdziesiątych wymaga się, by i ono podejmowało różne działania rynkowe). U nas Kościół wspiera katolickie media reklamą (m.in. z ambony) i gigantyczną bezpłatną siecią dystrybucji parafialnej. W wielu krajach z kościelnych funduszy są utrzymywane agencje informacyjne, takie jak nasza KAI, a niektóre pisma katolickie są finansowo wspierane przez lokalny episkopat.
Jednak mocne finansowe wsparcie wymaga czynienia zadość oczekiwaniom wspierającej instytucji.
2. Niezależność (właściciele)
2. Niezależność (właściciele)
A z tym wiąże się problem niezależności pisma, czyli – innymi słowy – pełna odpowiedzialność redakcji za treści zawarte w piśmie. Jeżeli właścicielem jest instytucja kościelna, na przykład diecezja, to za jej ortodoksyjność, a czasem i za poprawność polityczną odpowiada biskup, który wykonuje to przez zaufanego człowieka, postawionego na stanowisku redaktora naczelnego.
Niesłusznie taką rolę czasem przypisywano „asystentowi kościelnemu”. Istniejący w czasach PRL „asystent kościelny redakcji” został wymyślony po to, by w rozmowach z władzami „Tygodnik Powszechny” mógł być traktowany jako „stan posiadania Kościoła”, co z kolei dawało episkopatowi tytuł występowania w obronie „Tygodnika”. Wcześniej funkcja „asystenta kościelnego” istniała tylko przy katolickich organizacjach, a nie przy redakcjach.
„Tygodnik” w materii „własności pisma” zdobył ważne doświadczenie.
Do 1956 r. jego wydawcą była krakowska Kuria Metropolitalna, potem odpowiedzialność za pismo przejęła grupa katolików świeckich jako Sp. z o.o. Jako pismo katolickie byliśmy wspierani (czasem monitowani) przez Kościół, zwłaszcza naszych arcybiskupów. Metropolita krakowski Karol Wojtyła utrzymywał żywy kontakt i współpracę z redakcją, stale publikował swoje teksty w „Tygodniku”, lecz byliśmy niezależni od zewnętrznego właściciela, więc całkowicie za pismo odpowiedzialni. „Tygodnik” pozostał pismem katolickim, ale nie był pismem kościelnym.
Kiedy w trudnym dla „Tygodnika” okresie, w kwietniu 2007 r., z pomocą przyszła mu grupa ITI, nabywając 49 procent udziałów w „Tygodniku Powszechnym”, a 23 czerwca 2008 r. stając się większościowym udziałowcem pisma, to jako nowi wspólnicy, w bardzo szczegółowej umowie, zobowiązali się nie ingerować w redagowanie, w treść ani w sprawy personalne pisma – i skrupulatnie tego zobowiązania dotrzymali. W roku 2011 grupa ITI kapitałowo się ze spółki wycofała, a swoje udziały nieodpłatnie przekazała Fundacji Tygodnika Powszechnego, która ponownie stała się samodzielnym właścicielem spółki. We wrześniu 2014 r. mniejszą część udziałów objęła Fundacja Centrum Kopernika, która, ku obopólnemu zadowoleniu, owocnie współpracuje z pismem.
Historia z ITI dowodzi, że nawet w biznesie jest miejsce na działania bezinteresowne. Ci, którzy w ITI podjęli decyzję o wsparciu „Tygodnika”, nie zrobili tego w przewidywaniu zysków, ale po to, aby ocalić wartości w ich przekonaniu reprezentowane przez „Tygodnik Powszechny”. Dodajmy, że dla wielu komentatorów ta bezinteresowność do końca pozostawała nie do pojęcia.
3. Ortodoksja
3. Ortodoksja
Dla pisma mającego w podtytule przymiotnik „katolicki” sprawa ortodoksji ma znaczenie zasadnicze. Kościół nie może się zgodzić na to, by pod szyldem „katolicki” szerzono treści niezgodne z jego nauką.
W ciągu 55 lat mojej pracy w „Tygodniku Powszechnym” nie zdarzyło się, by Kościół postawił „Tygodnikowi” zarzut nieortodoksyjności.
Owszem, ja sam, jako naczelny „TP”, usłyszałem ostrzeżenia, że jeśli posiadany przez nas określony materiał opublikujemy, pismo straci prawo do przymiotnika „katolickie”. Jednak nie chodziło o prawdy wiary, ale na przykład o całościowe przedstawienie sprawy gorszących zachowań biskupa i reakcji Stolicy Apostolskiej. Z podobną reakcją (bez grożenia wprost utratą logo) spotkało się opublikowanie jednej krytycznej wypowiedzi na temat Radia Maryja na zebraniu biskupów ordynariuszy. Tym razem zarzucono mi naruszenie zasad etyki dziennikarskiej. Takie i podobne, nie tak znów rzadkie, sytuacje powstają na skutek utożsamiania misji mediów z misją biskupa czy w ogóle duszpasterzy.
Ilustruje to historia związana z artykułem Jerzego Turowicza: _Kryzys w Kościele_ (w noworocznym numerze „TP” z 1969 r.).
Na tamten tekst publicznie zareagował ksiądz prymas Wyszyński, zapewniając wiernych, że żadnego kryzysu w Kościele nie ma, a jeśli jakiś jest, to „kryzys redaktora”. Kardynał Wojtyła, też z artykułu niezadowolony, tłumaczył – powołując się na „pedagogię wiary” – że informacje o toczonych w Kościele sporach wymagają przygotowania, którego polski czytelnik nie ma. Turowicz, który uważał, że formacja dokonuje się między innymi przez informację, dowodził, że to, co jest dostępne w całym wolnym świecie, polskiemu czytelnikowi po prostu też się należy.
Bo katolicki dziennikarz nie może się zmienić w moralistę, a gazeta w encyklikę czy nawet w wykład katechizmu. Trudnych dla Kościoła pytań nie wolno mu omijać, trudnych spraw, nawet skandali czy niefortunnych decyzji hierarchów, nie może zostawiać pismom niechętnym Kościołowi. Musi się z nimi mierzyć, nawet ryzykując niezadowolenie niektórych czytelników, hierarchów, księży czy tak zwanych zwykłych wiernych.
A przecież katolickie pismo nie może ulegać wszechogarniającej nienawiści wobec „innego”: nie tylko ma się upominać o krzywdzonych, o ofiary wojny i nędzy, o uchodźców, o dyskryminowanych z powodu rasy, orientacji seksualnej czy niepełnosprawności, ale także ma „odpuszczać naszym winowajcom”, co nie znaczy, że przez palce patrzeć na ich winy. Zwalczać zło, a nie niszczyć człowieka. Przynajmniej dążyć do tego, bo mało kto tak potrafi.
„Dziennikarz bez nieprzyjaciół, który nikomu nie przeszkadza, którego życie nie jest pełne kłopotów (…) bardzo rzadko jest dobrym dziennikarzem (…) Jeśli dziennikarzowi czy dziennikarce wszystko idzie gładko, bardzo rzadko jest dobrym dziennikarzem” – pisała w książce _Tylko ja mogę napisać swoją historię_ Oriana Fallaci.
4. Obiektywizm
4. Obiektywizm
Od katolickiego pisma, od katolickiego dziennikarza słusznie się oczekuje ukazywania „pięknej twarzy Kościoła”, reagowania na fałszywe oskarżenia i niesprawiedliwe ataki.
Czy jednak ciemne strony tego, co ludzkie w Kościele katolickim, dziennikarz ma omijać? Czy katolickie pismo ma zostawiać pisanie o nich ludziom Kościołowi i wierze niechętnym? Czy zawsze, za wszelką cenę ma wszystkiego bronić?
Jakże musieli być zaskoczeni ci, którzy tak myślą, kiedy usłyszeli słowa kardynała prefekta Kongregacji Nauki Wiary, wkrótce potem papieża Benedykta XVI: „Ile Chrystus musi wycierpieć w swoim Kościele (…) Ileż razy czcimy samych siebie, nie biorąc Go nawet pod uwagę! (…) Ileż razy Jego słowo jest wypaczane i nadużywane! Ileż pustych słów! Ile brudu jest w Kościele, i to właśnie wśród tych, którzy poprzez kapłaństwo powinni należeć całkowicie do Niego! Ileż pychy i samouwielbienia!”.
„Naszym zadaniem jest informowanie i budzenie politycznej świadomości ludzi. Tej świadomości, którą władza zawsze stara się uśpić” – pisała Fallaci. Nie wiem, czy usiłowanie zaradzenia złu (w Kościele) zanim się o nim napisze (np. przez zainteresowanie sprawą właściwych przełożonych) jest błędem w sztuce. Wiem jednak, że jeśli inne sposoby zawiodą, od użycia tego środka, którym są media, żaden, więc także „katolicki”, dziennikarz nie może się uchylać.
5. Wolność słowa
5. Wolność słowa
„Jeśli z jednej strony minął okres ingerencji pochodzących z totalitaryzmu politycznego, to czy może z drugiej strony nie jest prawdą, że dziś często na świecie korzystanie z rozumu i badania naukowe muszą – w sposób subtelny, a niekiedy wcale niesubtelny – ulegać naciskom grup interesów ideologicznych i odwoływać się do celów utylitarnych oraz krótkoterminowych lub tylko pragmatycznych? Co może się wydarzyć, gdy nasza kultura będzie budować samą siebie jedynie na modnych argumentach, z niewielkim odniesieniem do oryginalnej historycznej tradycji intelektualnej, czy też na przekonaniach, z wielkim hałasem propagowanych i szczodrze finansowanych?” – mówił Benedykt XVI podczas spotkania z przedstawicielami czeskiego świata akademickiego we wrześniu 2009 r.
W wolności, często nieco pustej i bez wartości, na nowo trzeba uznać, że wolność i dobro, wolność i prawda idą razem. Inaczej niszczy się także wolność.Dyskretny urok wielkości, czyli o Jerzym Turowiczu
Dyskretny urok wielkości,
czyli o Jerzym Turowiczu
To dzięki Jerzemu „Tygodnik Powszechny” był tym, czym był i – jeśli wolno tak powiedzieć – czym jest.
Dokumenty niegdyś ściśle tajne, a dziś w coraz większym stopniu znane, pokazują, jak nieznośna dla władz PRL-u była obecność „Tygodnika”. A przecież, dzięki mądrej strategii Turowicza, nie mogły go ostatecznie zlikwidować. Więzi ze światową elitą kulturalną nadawały perypetiom krakowskiego pisma wymiar wydarzeń międzynarodowych, a ksiądz prymas Wyszyński i arcybiskupi krakowscy przypominali, kiedy było trzeba, że „Tygodnik” należy do, jak się wtedy mówiło, „stanu posiadania Kościoła” – tak więc zadzierając z „Tygodnikiem”, zadzierało się z Kościołem.
Nie znaczy to jednak, że droga, którą wybrał Turowicz dla siebie (i, siłą rzeczy, dla swojego pisma), była łatwa. Niezłomni wrogowie reżimu zarzucali Jerzemu zbyt daleko posunięty kompromis, władze widziały w jego działalności permanentne, trudne do okiełznania zagrożenie. Korzystając z kościelnego „parasola ochronnego”, twardo stojąc na stanowisku, że „Tygodnik” jest pismem katolickim, Turowicz często sprawiał kłopoty hierarchom i „dobrym katolikom”, podejmując sprawy, których lepiej było nie dotykać, jeśli się chciało zachować kościelną „poprawność polityczną”. Publikowaliśmy na naszych łamach jego korespondencję z kardynałami Wyszyńskim i Wojtyłą, będącą dokumentacją tamtych kłopotów. Dzięki Bogu obaj hierarchowie mogli się z Jerzym nie zgadzać, ale wsłuchiwali się w to, co mówi, i nigdy nie stracili doń zaufania. Można rzec, że „Tygodnik” w pewnym sensie sam sobie zawdzięczał szykany, które przychodziło mu znosić. Turowicz miał jednak genialne wyczucie dopuszczalnych etycznie granic kompromisu, a unikanie kłopotów nigdy nie było dla niego (i dla pisma) wartością nadrzędną.
Gdy w 1964 r. zacząłem pracę w „Tygodniku”, na Jerzego Turowicza patrzyłem z nieśmiałością i zachwytem. Był już wtedy postacią ważną, znaną, cieszącą się autorytetem. Przyjął mnie niezwykle uprzejmie, powiedział, bym pomyślał, co będę robił. Po kilku dniach wręczył mi maszynopis swojego artykułu, prosząc o uwagi i ewentualne korekty. Byłem przerażony: ja? Korygować Turowicza? Żaden z moich dotychczasowych mistrzów nie prosił mnie nigdy o korekty. Podejrzewałem, że prośba jest rodzajem testu. Może była, a może nie, bo potem Turowicz wiele razy dawał mi, nie tylko mi, swoje teksty do krytycznego czytania. Wtedy, jak pamiętam, przedstawiłem mu – chcąc się wykazać bystrością – jakieś nieśmiałe uwagi. Ku mojemu zdumieniu bez słowa naniósł je do tekstu. To była, w moim odczuciu, ogromna nobilitacja.
Do Krakowa ściągnął mnie, na prośbę „Tygodnika Powszechnego”, biskup Wojtyła. Zaproponował zaszczytną współpracę z duszpasterstwem akademickim przy kościele świętej Anny w Krakowie. Zaszczyt był wielki, ale nie było mieszkania. Początkowo zajmowałem pokój przebywającego na wakacjach proboszcza, biskupa Jana Pietraszki, potem spałem w przechodnim pokoju, w mieszkaniu zajmowanym przez księży od świętej Anny. Było oczywiste, że parafia mieszkaniem dla mnie się nie zainteresuje. I właśnie wtedy Turowicz zwrócił się do mnie z prośbą o znalezienie studenta poszukującego kwatery. Nieśmiało, jąkając się, wyznałem, że sam szukam jakiegoś kąta. Jerzy się ucieszył i zostałem lokatorem Turowiczów. Czułem się i byłem traktowany jak członek rodziny. Obcowanie z tą niezwykłą rodziną okazało się dla mnie w pewnym sensie inicjacją, wejściem w sprawy życia Kościoła (tak!) i kultury, okazją do poznania wielu niezwykłych ludzi, przede wszystkim właśnie Turowiczów. Przyjaźń, głęboka więź z całą rodziną, szczególnie z Jerzym i panią Anną, trwały do ich śmierci.
To, co mnie wtedy przede wszystkim uderzyło, to niezwykła pracowitość Jerzego. Każdego dnia czytał prasę, także zagraniczną, podkreślał, wycinał, wkładał do teczek, notował. Po powrocie z redakcji i zjedzeniu obiadu ucinał sobie drzemkę, a potem do późnych nocnych godzin pracował, pisał (ręcznie) artykuły, czytał, odpisywał na listy itd. Jednocześnie dość intensywnie uczestniczył w życiu towarzyskim, czy raczej kulturalnym, Krakowa i Warszawy: wernisaże, przedstawienia w Piwnicy pod Baranami, dyplomatyczne przyjęcia, zebrania KIK-u w Warszawie i Krakowie często zajmowały znaczną część wieczoru. Po powrocie, z reguły, Jerzy zasiadał do biurka i pracował, nie wiem do której, bo już spałem. Prawda, że nie zrywał się o świcie.
Kiedy mieszkałem u Turowiczów, byłem duszpasterzem akademickim u św. Anny. Nie mieliśmy tam wtedy własnego pomieszczenia i nie bardzo było gdzie się spotykać z młodzieżą. No to zapraszałem do siebie, czyli do Turowiczów. W niedzielę przychodziło nawet kilkadziesiąt osób. Wszyscy jakoś się mieścili u mnie, to był duży pokój. Siadali na paczkach z gazetami, które Jerzy konserwował nie wiadomo po co, pani Anna pakowała rocznikami i składała u mnie, z nadzieją, że kiedyś zdoła je wyrzucić na makulaturę. Tak więc studenci siadali na tych paczkach na podłodze, palta zostawiali w jednym z pokoi Turowiczów, okupowali kuchnię, w której przygotowywali dla wszystkich herbatę i chleb z serem. To z reguły trwało kilka godzin. Nigdy przez te długie lata się nie zdarzyło, żeby moi gospodarze dali mi do zrozumienia, że im to przeszkadza. Zaszywali się dyskretnie w dwóch najdalszych pokojach. Ale… nagle się okazywało, że pani Anna już zna tych wszystkich młodych ludzi, że ma wśród nich ulubieńców, że nawet bywa powiernicą niektórych. Kiedy mieszkałem u Turowiczów, dość długo władze nie chciały mnie zameldować w Krakowie. Wiem, że irytowała ich moja praca duszpasterska i moje kontakty z hipisami. Oni też przychodzili na Lenartowicza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki