Odmiana przez przypadki - ebook
Odmiana przez przypadki - ebook
Początek nowego milenium ma oznaczać dla Zosi i Witka Halmanów nowe życie. Marzenia o spokoju i stabilizacji wkrótce okazują się nierealne. Trzeba stawić czoło nowym wyzwaniom, które przynosi codzienne życie, praca i problemy dorastających dzieci. Odzywają się też duchy przeszłości, stanowiące całkiem realne zagrożenie. Gdańsk, Londyn, Warszawa, Sydney... Rozgałęziona rodzina Halmanów przemierza kraje i kontynenty, poszukując swojego miejsca w życiu. Powieść stanowi nawiązanie do trylogii: „Tryb warunkowy” – „Deklinacja męska/żeńska” – „Przyszły niedokonany”.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-814-3 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bohaterowie, których spotykamy w powieści
* * *
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Epilog
Epilog IIBohaterowie, których spotykamy w powieści
Zosia – główna bohaterka trylogii (Tryb warunkowy, Deklinacja męska/żeńska, Przyszły niedokonany), obecnie właścicielka restauracji „Świat według Franka”, hoteli „Familijny”, „Centrum” oraz innych nieruchomości, które nabyła wraz ze swoim poprzednim mężem Frankiem Reinertem. Odmiana przez przypadki zaczyna się w chwili, kiedy Zosia parę miesięcy po tragicznej śmierci Franka decyduje się wrócić do pierwszego męża Witka
Franek Reinert – drugi mąż Zosi i ojciec Tośka. Zginął zastrzelony przez byłą pracownicę, co jednak nie świadczy o stosunku personelu do niego. Człowiek z ogromną wyobraźnią i smykałką do interesów
Witek Halman – dziennikarz telewizyjny i reporter „Nowin Dnia”, pierwszy mąż Zosi i ojciec jej córki, Wiktorii, ale ma „na sumieniu” wcześniejsze małżeństwo z Martą i syna, Krzyśka
Włodek Halman – ojciec Witka, bohater książek Czas zamknięty i Pokonani
Krzysiek Halman – syn Witka i Marty. Spędziwszy dzieciństwo w Kanadzie, dokąd wyjechał z matką, która ponownie wyszła tam za mąż, Krzysiek wraca na studia do Warszawy. Niestety konflikty z ojcem i przywiązanie do macochy sprawiają, że przeprowadza się do Gdańska. Tam też studiuje i pracuje w restauracji Zosi i Franka, a potem jako kierownik hotelu „Centrum”
Marta – matka Krzyśka, pierwsza żona Witka. Teraz mieszka w Kanadzie z mężem Józkiem i czterema synami
Piotr Raniecki – dawny znajomy ze studiów Zosi. Będąc wydawcą gazety „Nowiny Dnia”, w której pracował Witek, doprowadził do jego zwolnienia. Zamieszany w rozliczne afery, między innymi poszukiwany listem gończym
Wanda Halman-Mayers – matka Witka, w późnym wieku ponownie wyszła za mąż za Johna Mayersa, dobrego znajomego i dawnego pracodawcę Zosi. Mieszkają w Londynie
John Mayers – mąż Wandy, dawniej z powodu skąpstwa zwany Scrooge’em. Ale to dawne czasy! Właściciel hotelu, pensjonatu i restauracji w Londynie. Wujek Davida, męża Doroty
Rafał Knyszewski – brat Zosi, młodszy o dziesięć lat, robi błyskotliwą karierę jako doradca podatkowy. Parę miesięcy wcześniej ożenił się z Weroniką, studentką malarstwa
Weronika Knyszewska – córka Marcina, pierwszej miłości Zosi, i jej córka chrzestna. Kiedy zakochała się w Rafale (Przyszły niedokonany), Zosia pomagała jej ułożyć intrygę, za sprawą której ten zaangażowany w pracę oraz liczne kobiety kawaler mógłby się Weroniką zainteresować. Przypadki losowe zdecydowanie wsparły wszelkie intrygi i Rafał wpadł po uszy
Julka – koleżanka Zosi ze szkoły średniej i radia, żona Kuby, matka dwuletniej Joasi
Dorota – przyjaciółka Zosi ze studiów, dziennikarka, żona Davida Mayersa. Dzieci: Mateusz i bliźniaki: Natalia i Mikołaj
Nela Hanson – (Kolor bursztynu), żona Kaja Hansona, jubilera i bursztynnika
Olga Wraniec – (3 razy R) koleżanka Zosi, kierownik hotelu „Familijnego”, żona Mikołaja, producenta mebli hotelowych, ma córkę z wcześniejszego małżeństwa
Maria Burczyk – koleżanka Zosi i Doroty z czasów studiów, właścicielka firmy reklamowej z Warszawy, dzieci: Paulina i Aleksander
Grzegorz Burczyk – mąż Marii, były milicjant, potem robiący karierę policjant, wiceminister spraw wewnętrznych
Władek Słowik – wspólnik Zosi, najlepszy przyjaciel Franka Reinerta i jego wspólnik od interesów, mąż Kaśki
Kaśka Słowik – żona Władka, fryzjerka, zajmująca się działem odnowy biologicznej w hotelu „Centrum”
Julia Cassini – bohaterka Głowy anioła i Dwóch głów anioła, znana architekt, ma firmę w Chicago i w Warszawie, ciotka Jagody
Aleksander Orlicz-Drucki – mąż Julii, prawnik, ojciec jej czwórki dzieci: Ali, Adama, Jasia i Stasia
Michał Rychwalski – ojciec Jagody, prawnik, obecnie pracujący w tej samej kancelarii co Orlicz-Drucki; mąż Amerykanki Susan
Iwona Marzec-Rychwalska – nauczycielka mieszkająca w małym miasteczku niedaleko Gdańska, pierwsza żona Michała, matka Jagody i Agaty
Stefan Boers – odkrywca słynnego ziela „herbaria”, obecnie mąż Teresy
Teresa Boers – lekarz ginekolog, dawniej bliska przyjaciółka Olka Orlicz-Druckiego
Carlos – znany gangster trójmiejski. Niegdyś, wskutek intrygi Ranieckiego, współwłaściciel restauracji i hotelu Zosi* * *
I jak ja się miałam do tego zabrać? Nacierały na mnie ze wszystkich stron, informując: „NSZZ 1981”, „Londyn”, „Zakopane – doroczny zlot grotołazów”, ostrzegając przed zbytnim zaufaniem: „I am too sexy for you”, czy też uwodząc: „ I ♥ you & Paris”. W półmroku garderoby tak mamiły mnie swoimi kolorami, że aż zmuszona byłam włączyć dodatkowe światło. Ale one wcale nie ustawały w atakach. Miałam ochotę rozczulić się ze wzruszenia jak Daisy z Wielkiego Gatsby’ego.
– Bo to są, Witku, takie piękne T-shirty! – Chlip, chlip, chlip.
Cała kolekcja mojego eksmęża, której pozwolił mi, primo: dotknąć, secundo: poskładać ją do walizki, tertio: rozpakować później w nowym mieszkaniu. Sam zniknął na „superważnym” kolegium redakcyjnym w „Nowinach Dnia”.
– Nie ze mną te numery... – zwróciłam się do koszulki z podobizną Hansa Klossa „Mów mi Janek”, dochodząc do wniosku, że ten bogaty dobytek powinien być zdeponowany w obszerniejszym lokalu niż sześćdziesięciometrowe mieszkanie mojego brata, z którym zamieniał się Witek.
Ależ się dorobił, patrzyłam z podziwem na pnące się w górę półki. Za „moich czasów” było ich zdecydowanie mniej. Ciekawe, czy Justyna pomagała mu je kiedykolwiek składać? Nie, eksnarzeczona Witka zdecydowanie nie wyglądała na taką osobę. Poza tym ukończyła już pracę habilitacyjną, jak się dowiedziałam od mojej zawsze dobrze poinformowanej przyjaciółki Doroty. Wyjrzałam z garderoby, rzucając wzrokiem w stronę wiszącego w salonie lustra.
Zofia Reinert, née Knyszewska, primo voto Halman, współwłaścicielka modnej restauracji z kawiarnią, dwóch hoteli, biura podróży i sklepu ze sprzętem sportowym, dynamiczna kobieta biznesu. Tak, to ja, gdyby ktokolwiek miał wątpliwości.
Westchnęłam ciężko. Ja nadal miałam ich mnóstwo. Spojrzałam ponownie w stronę garderoby. Jednak część tych T-shirtów dobrze znałam. Na przykład te kupione przeze mnie w Londynie, kiedy czekałam na spotkanie z Witkiem, nie wiedząc jeszcze, że nieprzewidywalny los rozdzieli nas na parę lat. A ta zielona, nieco już sprana koszulka z napisem „Mozart” kupiona była w Salzburgu za czasów poselskich Witka. Stopniowo zaczynałam je pakować do stojących w pokoju obok walizek.
Tę czarną z napisem „Perfect” kupiłam mu w Krakowie. Sobie zresztą też, że niby my razem to taka idealna para. Potem znajduję jeszcze kilka, które przywiozłam dla niego z różnych konferencji, na których tłumaczyłam. Natrafiam na londyńską kolekcję z czasów, kiedy Witek pracował dla „Nowin Dnia” jako korespondent. I docieram do tego naszego ostatniego wspólnego T-shirta z 1995 roku. Otrzepuję ręce i wstaję. Moja część wykonana. Reszta należy do Witka. Nogą domykam walizkę. A teraz kobieta biznesu napije się kawy z ekspresu, który jest tak drogi i nowoczesny, że mógłby z powodzeniem zasilić moją kawiarnię.
Kolejny raz dopada mnie rozpacz. I gdzie my się teraz podziejemy z tym wszystkim? Z tym ekspresem, trzema parami nart Witka, jego dwudziestoma garniturami, kurtkami, spodniami...
Poradzimy sobie, uspokajam moją histerię i maczam usta w cappuccino. Pomarzę sobie jeszcze kilka chwil... Zanim jednak to zrobię, pójdę ponownie do garderoby i wyciągnę z niej granatową koszulkę z napisem „Only You”. To ją miał na sobie Witek, kiedy przyjechał do Gdańska w czerwcu, żeby mnie prosić, bym do niego wróciła. Tak, teraz to ma sens, myślę i dotykam palcami miękkiego materiału.Rozdział I
W nissanie siedziałam jak trusia, nie chcąc już na samym początku replaya naszego małżeństwa przypominać Witkowi, że wprawdzie nadaje się on do bardzo wielu rzeczy, jednak kierowanie pojazdem zmotoryzowanym z pewnością do nich nie należy. Co jakiś czas rzucałam jednak sprawdzające spojrzenia w kierunku dzieci. Czy są cały czas zapięte pasami? Czy nie wymiotują od tego nieustannego przyspieszania i hamowania? Nie, wszystko w normie. Tosiek w swoim foteliku spał w najlepsze, a Wiktoria ze słuchawkami discmana w uszach, również drzemała z otwartą buzią.
– Wszystko w porządku? – Witek skończył wokalny popis, którym mógłby konkurować z Markiem Knopflerem, i dotknął mego kolana.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo potrzebuję odpoczynku. Jeszcze chwila i padłabym od tych wszystkich stresów.
– Teraz już nie masz się co martwić. Ja się wszystkim zajmę – oświadczył Witek i skręcił z głównej trasy.
Na to przede wszystkim liczyłam, kiedy trzy dni temu z westchnieniem szczęścia szepnęłam mu do ucha „tak”. Tak, Witku, chcę do ciebie wrócić, tak, Witku, chcę, żebyśmy jeszcze raz spróbowali. Bo przecież mamy jedenastoletnią Wiktorię, która jak na sprężynach skacze do góry na samą myśl o naszym ponownym związku. Bo Tosiek, syn mój i Franka, powinien mieć ojca. Bo przecież to jednak tobie przysięgałam w kościele. Bo mimo naszego pięcioletniego rozstania, mimo mojego Franka, twojej Justyny i wielu innych nadal cię kocham.
To „tak”, mimo poważnych konsekwencji życiowych, było jednak bardzo prostą sprawą. Największe problemy wiązały się z naszym wyjazdem na Mazury.
– Tyś chyba oszalała! – warknął Władek, mój wspólnik. – Do mnie miałaś pretensje, że nie interesuję się firmą, a sama co wyprawiasz? – A potem powiedział coś o wiele gorszego: – Nie minęło nawet pół roku od śmierci Franka, a ty wracasz do pierwszego męża. Zawsze przypuszczałem, że to się tak skończy. Dobrze, że Franek tego nie doczekał – wyrwało mu się na koniec i widać było, że pożałował tego komentarza, zanim jeszcze ostatni dźwięk zamarł mu na wargach.
Zagryzłam wargi, ale po chwili nie wytrzymałam i wyrzuciłam z siebie:
– Nie doczekał też tego, że jego przyjaciel będzie biegał za smarkatymi kelnerkami.
Władek momentalnie poczerwieniał.
– Co ty, Zośka!
Obróciłam się na pięcie, ale złapał mnie za ramię.
– Jezu, Zośka, byłem wtedy taki pijany. Zupełnie nie wiem, co we mnie wstąpiło. Błagam cię, nie mów nic Kasi. Jezu, ona by się natychmiast ze mną rozwiodła. Jezu!
Oświadczyłam, że nie mówię mu tego, żeby go szantażować, tylko żeby powstrzymał się od tego typu stosunków z personelem, bo to się źle skończy. W przeciwieństwie do niego nie zamierzałam nikogo pouczać w sprawie moralnego wymiaru zdrady.
Wyszłam pospiesznie z gabinetu, z goryczą w ustach. To było okropne. Ale musiało zostać powiedziane. Modliłam się tylko w duchu, żeby ta wiedza nie doszła do Kaśki. Pewnie rzeczywiście chciałaby się rozwieść, mimo iż tak bardzo kochała tego swojego „upartego durnia”. Obiecałam sobie jednak, że jeśli Władek zrobi to znowu, nie będę miała żadnych skrupułów.
I tak robię się niezwykle tolerancyjna, biorąc pod uwagę, że Witek za swój jeden wyskok został odesłany z czerwoną kartką na ponad pięć lat.
Następną rozmowę przeprowadziłam z Krzysiem. I to przez telefon, gdyż przedłużył sobie urlop. Ponieważ przed wyjazdem unikał mnie i w zasadzie nie rozmawialiśmy ze sobą od dwóch tygodni, żeby go uspokoić i sprowadzić na ziemię, przybrałam rzeczowy ton szefowej.
– Wyjeżdżam z dziećmi... i z twoim ojcem!... na trzy tygodnie. Tak, zaraz, za parę dni. Tak, wiem, że Witek z tobą rozmawiał w tej sprawie. Wiesz przecież wszystko o firmie. W razie kryzysu kontaktuj się z Władkiem. Nie, Kuba nie jest wprowadzony w takie szczegóły. Albo jeszcze lepiej z Olgą Wraniec. Wprawdzie od niedawna jest dyrektorem „Familijnego”, ale na kryzysach zna się jak nikt inny. Tak, dziękuję. Mam nadzieję odpocząć. Potem twoja kolej. Zadzwoń jeszcze koniecznie. Ściskam.
Wyłączyłam telefon i odetchnęłam z ulgą. Dlaczego Witek musiał mi powiedzieć o uczuciu Krzysia do mnie? Nie wiedziałabym i nie męczyłabym się teraz w tej wprost namacalnie gęstej atmosferze niezręczności. Tylko że Witek lękał się, że – niczego nie przeczuwając – mogę się o tym dowiedzieć od samego Krzysia. Tak, to prawda, to byłoby znacznie gorsze. Bo byłyby to już jakieś fakty dokonane. A tak... „rozejdzie się po kościach”, jak mawiała moja ciocia Stasia.
Następnie przeniosłam się do pokoju naszej księgowej. Słysząc o moim nagłym urlopie, natychmiast się usztywniła. Bo jakim prawem należą mi się wakacje, podczas gdy ona ma tkwić w tym księgowym chaosie przez cały środek lata. Zaczęłam jej współczuć i wspomniałam o atrakcyjnych wycieczkach „last minute” na wrzesień, które gotowa jestem sprzedać bez własnej marży paru najbardziej zaufanym pracownikom.
– Pani Zosiu, niech się pani nie martwi o firmę. Ja tu wszystkich finansów dopilnuję – usłyszałam po chwili.
Zatem mieliśmy dzisiaj szantaż, udawanie, a teraz próbę przekupstwa. Czy to są podstawy pomyślnego prowadzenia biznesu?
Wieczorem, kiedy Witek układał do snu Wiktorię i Tosia, wybrałam się do rodziców, tym razem w celu rodzinnych wyjaśnień. Jednak zanim zdążyłam otworzyć usta, usłyszałam od progu:
– Dlaczego trzymałaś nas tak długo w napięciu? Nie mogłaś nas uprzedzić, że wracasz do niego? Wiesz, że twój ojciec ma słabe serce.
Tata jednak nie wyglądał na chorego. Przytulił mnie z całych sił.
– Tak bardzo się cieszymy.
Jednak usta mamy stanowiły prostą kreskę.
– Ja naprawdę nie wiedziałam, że to tak wyjdzie – zaczęłam się tłumaczyć. – Przyjechał dzisiaj i chce mnie zabrać na wakacje na Mazury.
– Na Mazury! – prychnęła mama. – A co? Ma kłopoty finansowe? Nie stać go na Wyspy Kanaryjskie?
Próbuję tłumaczyć, że obydwoje kochamy Mazury bardziej niż jakiekolwiek wyspy, na których zresztą nie byliśmy i w najbliższym czasie być nie zamierzamy, ale widzę, że mama myśli już o czymś innym.
– Czy on zaadoptuje Tosia?
– Nie „on”, mamo, Witek – odpowiedziałam zdenerwowana, że mama znowu rozpoczyna swoją kampanię przeciwko niemu. – O niczym takim na razie nie rozmawialiśmy. Może te wakacje pokażą nam, że za bardzo się ze sobą nie rozminęliśmy.
– O! Wątpię w to. Zawsze _zbyt blisko_ byliście ze sobą, żeby coś dobrego mogło z tego wyjść. Musisz do tego małżeństwa mieć większy dystans, bo inaczej znowu zaniedbasz dzieci. – Zanim zdążyłam zaczerpnąć powietrza, by jej odpowiedzieć, kontynuowała: – Kiedy zamierzacie się ponownie pobrać? Ślub kościelny wprawdzie nadal was obowiązuje, chociaż dobrze byłoby odnowić przysięgę, ale jeśli chodzi o sprawy adopcyjne...
Wracałam do domu zupełnie wykończona, moralnie skacowana perspektywą rychłego zaniedbywania dzieci, ledwie powłócząc nogami. Jeśli jeszcze Witek będzie ze mną chciał coś uzgadniać i omawiać, to...
W sypialni paliło się światło. Witek z rozłożonymi na piersiach bajkami Brzechwy spał snem sprawiedliwego.
– Czy to jest dobra droga? – spytałam, koncentrując się na rzeczywistości.
– To na pewno ta. Byłem już kilka razy w tej chacie – odpowiedział pewnym głosem Witek. – Lepiej pośpij sobie. Musisz być przecież skonana.
Marzyłam o słodkim śnie. Ciągle go miałam zbyt mało. Następny dzień był jeszcze bardziej wyczerpujący. Wprawdzie Witek zabrał dzieci na plażę, ale „wywiad” musiał już donieść, że wyjeżdżam na dłuższy urlop, i nie mogłam się opędzić od interesantów. A do tego zwykłe sprawy, takie jak przyjęcie obchodu sprawdzającego, rozmowy z nowymi pracownikami, rutynowa odprawa operacyjna kierowników. Kiedy zgłosiła się również Kaśka, miałam pewne obawy, że być może Władek nie wytrzymał i przyznał się do skoku w bok.
– Zosia, zabieram cię natychmiast do mojego salonu. Z tymi odrostami nigdzie nie wyjedziesz – oświadczyła jednak na wstępie.
– Ale ja... – wyjąkałam.
– Nie masz czasu. Nieważne. Dla mnie będziesz mieć – rozkazała i oderwała mnie siłą od telefonu.
– Wyobraź sobie, że Władek zaczyna się reformować – opowiadała mi, nakładając mi farbę na włosy.
– O?!!
– Chce w końcu jechać na urlop. Rozmawiał wczoraj z księgową o tych wrześniowych „last minute” i tak się rozochocił, że chce nas wszystkich zabrać do Grecji. Jezu, Zosia, ja byłam tylko raz za granicą. A tu Grecja, Akropol... Tak bardzo się cieszę.
I co ja miałam o tym wszystkim myśleć? Chyba to, że po powrocie z wakacji będę jedyną osobą do prowadzenia całego biznesu. Bo przecież Krzyś w Kanadzie, księgowa na Kanarach, Władek pod Akropolem, Rafał... O rany, Rafał. Zupełnie zapomniałam, że on i Weronika mieli tego wieczora do nas przyjechać. Myślałam, że zdążę do tego czasu wszystko spakować, sprzątnąć dom i pościelić łóżka dla „młodych”.
– Dokąd to? – słyszę, kiedy nerwowo zrywam się z fryzjerskiego fotela. – Jeszcze co najmniej godzina!
– Witku, tu już nie ma drogi – oznajmiłam sennym głosem, kiedy przez okno nieoczekiwanie wdarły się gałęzie krzaków.
– Chciałem pojechać na skróty, ale od ostatniego razu trochę zarosło – powiedział Witek i pocałował mnie w policzek. – Pojadę od drugiej strony. Tam jest lepszy dojazd. Zawrócę tylko.
Ponieważ nie możemy jechać dalej, Witek wrzuca wsteczny bieg.
Kasia z obrażoną miną oddała mi mój telefon komórkowy, kiedy zaczęłam jej chlipać w fartuch, że koniecznie muszę zadzwonić. Na Boga, Wanda! Moja teściowa i John jeszcze nic nie wiedzą o naszych planach. Nie mogę przecież dopuścić, aby ktoś mnie ubiegł. Wanda na szczęście odebrała telefon już po kilku dzwonkach, a potem, po moim pierwszym zdaniu, jak zaczęła szlochać, tak płakała przez dziesięć minut rozmowy.
– Jestem taka szczęśliwa – powtarzała w koło, a ja miałam nadzieję, że John rozumie to zdanie po polsku, bo inaczej mógłby odnieść wrażenie, że u nas znowu ktoś zszedł. Zszedł! W tym samym momencie przypomniało mi się, że nie byłam jeszcze na cmentarzu u Franka.
– Wystarczy – zaklinam Kaśkę, a ona, zniechęcona moją niewdzięcznością, zmywa mi farbę już po pół godzinie.
Stanowczo nie byłam w stanie wszystkim dogodzić. Prosto spod suszarki, nie czekając na czesanie, rzuciłam się w stronę samochodu, by pojechać na cmentarz.
Przy grobie Franka miałam jednak wrażenie, że on się na mnie obraził, bo w ogóle nie czułam jego obecności. Albo się obraził za to, że nie odczekawszy nawet przepisowej żałoby, zamierzam wrócić do Witka, albo też za to, że ciągle zerkam na zegarek. Czas biegł nieubłaganie, a ja miałam wrażenie, że śni mi się mój dyżurny koszmar, w którym usiłuję zdążyć na uciekający pociąg.
– Zaciął się czy co? – dziwił się Witek, mierząc się z biegami.
– Wsteczny w tym samochodzie jest w górę – zauważyłam.
– Aha. Zupełnie nie jestem do tego przyzwyczajony. W roverze miałem automatyczną skrzynię biegów – odparł Witek i z wyciem silnika kontynuował naszą wyprawę, tym razem wstecz.
Kiedy o godzinie ósmej wieczór udało mi się rozstać z firmą, w korytarzu potknęłam się o rozstawione sztalugi. Dom był pełen gości. Przyjechał z Warszawy mój brat Rafał ze swoją narzeczoną, Weroniką, która tego dnia zdała ostatni egzamin kończący drugi rok. Ich przyjazd zwabił również moich rodziców, którzy mieli ochotę się z nimi przywitać, a skoro ja i Witek wyjeżdżaliśmy wcześnie rano, to również, pożegnać się z nami. Mama kręciła się po kuchni, przygotowując kanapki, a ojciec czytał na dobranoc bajki Tosiowi. Wiktoria próbowała włożyć do plecaka całą zawartość pokoju, natomiast Weronika uzupełniała opustoszałe półki swoją i Rafała garderobą. To pracująca część rodziny. Natomiast pokój trzeci okupowany był przez Witka i mojego brata, którzy popijali piwo i żywo dyskutowali.
– Siostra, luzik, ty się niczym nie przejmuj – zapewniał mnie mój brat szowinista, kiedy półżywa opadłam na kanapę. – Mam pojęcie, jak się ten twój interes kręci, więc nie łam swojej ślicznej główki i odpoczywaj.
Boże! Nawet nie miałam siły, by w niego czymś rzucić!
– Ehe. – To była jedyna replika, na którą było mnie stać.
– Ja nawet nie biorę telefonu komórkowego – zadeklarował Witek. – Powiedziałem w redakcjach, że będę poza zasięgiem. Muszą sobie przecież jakoś poradzić. Kiedyś tak było.
– Zosia, ty swoją też zostaw, bo inaczej zatrujesz Witkowi życie – zwrócił się do mnie Rafał i nalał mi piwa. – Czy wiesz, ile ona czasu gada przez telefon? – zwrócił się do Witka.
Witek uśmiechnął się i przytulił mnie.
– Oj, wiem coś o tym.
Za chwilę zajrzała do nas Weronika.
– Zosiu, gdzie mogę powiesić te garnitury Rafała?
– W szafie w przedpokoju.
– Nika, tylko uważaj na nie. Nie mogą się pognieść.
– Czekaj, ja ci pomogę – odezwała się przyszła teściowa Weroniki.
W mojej głowie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Rafała znałam nie od dzisiaj. Jego męski szowinizm również. Kiedy zabiegał o Weronikę, trochę go okiełznał, ale do całkowitego wyplenienia zostały jeszcze długie lata pracy u podstaw. Powinnam pewnie pogadać z Weroniką na ten temat, ale dzisiaj nie miałam siły. Miałam nadzieję, że być może sama szybko się zorientuje, jak z nim postępować. Do tej pory wyśmienicie jej szło. Rafał bowiem, zatwardziały kawaler, zmieniający panienki znacznie częściej niż rękawiczki, tym razem wpadł jak śliwka w kompot. Tyle że Weronika miała dwadzieścia lat i była studentką malarstwa, a sytuacja zawodowa Rafała, prawnika i doradcy podatkowego, w dodatku jedenaście lat od niej starszego, była już trochę bardziej określona. A nawet spetryfikowana pewnymi przyzwyczajeniami. Wiem, co mówię, byłam przecież żoną Witka!
– Będę mężem wybitnej artystki – nawijał Rafał. – Dzisiaj zdała egzamin na celujący. Maluje coraz lepiej, więc niedługo nie będę musiał tyrać, tylko leżeć w ciepłych krajach i popijać margaritę. Tak à propos obcych krajów, postanowiliśmy z Weroniką pojechać we wrześniu do Australii. To dobra pora, bo nie będzie tam za ciepło.
– Do Australii? A co tam będziecie robić? Chyba nie jedziecie wraz z ekipą olimpijską? – spytałam.
– Na olimpiadę nie zostaniemy. Dziękuję. W tym roku mam dość sportów. – Rafał nawiązał do złamanego zimą obojczyka. – Po prostu Weronika chce zobaczyć aborygenów, a poza tym zaprosili nas ich krewni.
– Co...?
– Raf, nie wygłupiaj się – odezwała się z przedpokoju Weronika. – Mój kolega z roku, Szymon, organizuje taką trzytygodniową wyprawę, bo ma tam rodzinę. Będzie nas razem szóstka. Akurat na jeepa.
– Moja kuzynka mieszka w Sydney – odezwał się Witek i z ożywieniem zaczął rozmawiać na temat trasy wycieczki, natomiast ja byłam już naprawdę załamana. Wydawało mi się, że cena, jaką zapłacę we wrześniu za mój „mazurski kaprys”, będzie bardzo wysoka. Już chciałam powiedzieć, że ja też...
– Szlag! – Głuchy łoskot i nagły wstrząs zatrzymały naszą jazdę wstecz.
– Co jest?! – zdenerwował się Witek.
– Poczekaj, wysiądę i cię wyprowadzę – zaproponowałam.
Niestety z mojej strony samochodu były tak kłujące krzaki, że nie byłam w stanie się przez nie przedostać. Pierwszy musiał wyskoczyć z wozu Witek. Kiedy przecisnęłam się obok fotela kierowcy i wyszłam, zobaczyłam, że mój mąż kuca przy tylnych kołach.
– I co?
– Jakaś pułapka.
Prawe tylne koło wjechało w dość głęboki dół, tylko z wierzchu przykryty niezbyt grubymi gałęziami, które najpierw umożliwiły nam przejazd, natomiast przy cofaniu skutecznie zaklinowały koło.
– Co się stało? – W oknie pojawiły się głowy Wiktorii i Tosia.
– Mamy drobny kłopot – wyjaśnił Witek. – Muszę znaleźć jakąś większą gałąź, żeby zrobić dźwignię. Siedźcie w samochodzie, tu jest dość mokro – zwrócił się do dzieci.
– Wjechaliśmy w bagno. – Wiktoria zwerbalizowała moje obawy.
– Nie, to jest droga, ale trochę podmokła.
– Spakowani jesteście, Zosiu? – spytała mama.
– Zaraz zacznę to robić.
– Ojej, zapomniałem kupić prowiant – odezwał się Witek. – Tam są garnki i te... talerze, ale nic do jedzenia. I brak lodówki, tylko zimna piwnica. Ale nie martw się, Zosiu, zatrzymamy się po drodze w jakimś supermarkecie. Tylko odbiorę samochód.
– Zostawiłeś go w garażu?
Van z ledwością wjeżdżał do mojego zbyt ciasnego garażu. Myślałam, że Witek skorzystał z hotelowego.
– Nieee. Jest w warsztacie – odparł mój mąż i lekko się skrzywił.
– W warsztacie?
– Coś tam stukało i chciałem to sprawdzić. Jutro z samego rana go odbiorę.
– To może po południu się wygrzebiemy – mruknęłam, mocno już śpiąca.
Dlaczego ludzie tak się muszą męczyć, wyjeżdżając na wakacje? Czy nie prościej i nie milej zostać w domu? Przecież te mazurskie grzyby i jagody mogę kupić w sklepie, a ryby... W Brzeźnie jest doskonały sklep rybny. Poza tym nie umiem wędkować.
– A co z rowerami, mamo? – spytała Wiktoria, która pojawiła się w pokoju, taszcząc swój gigantyczny plecak.
– Będziesz musiała uśpić Tosia – oświadczył ojciec, który wszedł zaraz za nią. – Mały czuje, że coś się dzieje...
– Nie ma żadnej gałęzi – zakomunikował mi Witek, kiedy wrócił po kilkunastominutowych poszukiwaniach. – To rzeczywiście jest podmokły teren. Same krzaki.
– I komary – zauważyłam, sięgając po papierosa. Dostrzegłszy krytyczne spojrzenie Witka, wyjaśniłam, że palę tylko po to, aby je odstraszyć.
– Już prawie dziewiąta – westchnął, a potem spojrzał na mnie błagalnie. – Ale ty chyba zabrałaś swoją komórkę?
– Niestety. Wczoraj przekonaliście mnie, że należy zerwać z tym udogodnieniem cywilizacyjnym.
– Myślałem, że ją jednak weźmiesz, ale oczywiście będzie cały czas wyłączona – dodał.
– Nie mam jej.
– To co robimy? – spytał.
Ja miałam się relaksować i nie martwić, a najlepiej spać. On miał wszystko załatwić. Witek zrozumiał to jednak bez słów i sięgnął po latarkę, w której, jak się okazało, nie było baterii.
– Ale pięknie ptaki śpiewają – zauważyłam, próbując wykazać jednak jakiś entuzjazm z powodu naszej wycieczki, ale próby te nie znalazły zrozumienia u Witka.
– To idę – oświadczył bohatersko i chwytając kurtkę, ruszył przed siebie w nieznane.
– Witku! Nie w tym kierunku. Nie czujesz dymu? Pewnie jacyś harcerze palą ognisko. Tam musi być jezioro – wskazałam ręką i spojrzałam na nissana.
To musiało być złudzenie. Niemożliwe, żeby wóz zaczął się zapadać.
Do chaty dotarliśmy już po jedenastej w nocy. Dowiezieni przez samochód terenowy leśniczego. My, dzieci i niepełny bagaż. Nissan został w mokradle. Podobno do uratowania w dniu następnym, jeśli znajdzie się w Pieckach odpowiedni ciągnik. Uważałam, że było to całkiem niepotrzebne, gdyż gdybym podłożyła pod koła deskę surfingową Witka, to z pewnością udałoby mi się wyjechać. Witek jednak nie wykazał entuzjazmu dla tego sposobu. Przyszedł z leśniczym, gdy szykowałam się do akcji, i przedłożył wartość deski nad dobro dzieci, moje, no i nissana. Mnie na desce nie zależało, bo uważałam, że byłoby lepiej, gdyby Witek z niej nie korzystał w przyszłości. Chyba bardzo poważnie zaczął się starzeć, bo szukając jakiejś podpory dla kół w części bagażowej, znalazłam wiele akcesoriów związanych ze sportami ekstremalnymi. Kobietom biją zegary biologiczne, a mężczyznom fizyczne.
– Dziękuję ci, Zosiu, że tak spokojnie to wszystko zniosłaś – powiedział Witek, kiedy udało nam się prowizorycznie poupychać wszystkie rzeczy po kątach.
– Mam uporządkowaną gospodarkę hormonalną. – Uśmiechnęłam się pod nosem.
Dla Witka jednak hormony równoznaczne były z seksem, bo momentalnie zaczął się do mnie zbliżać. Milcząc, wskazałam mu zupełnie nieuśpioną Wiktorię i jej brata. Witek uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo i skinął głową. Pewnie uznał to za wielce wymowną aluzję.
Chata mazurska znajomych Witka była rzeczywiście chatą, a nie nowoczesnym stylizowanym domkiem. Wygódka znajdowała się oczywiście na dworze. Po trzech ciężkich dniach poprzedzających naszą eskapadę moje zamiłowanie do prymitywnych warunków gwałtownie zmalało i prawie podskoczyłam z radości, gdy odkryłam w chacie bieżącą wodę. Chociaż o herbacie mogłam zapomnieć tej nocy, stwierdziłam chwilę potem. Prądu tu jednak nie było. Przynajmniej w tej chwili...
Miotałam się po kuchni jeszcze dobre pół godziny, sprawdzając, co jest, a czego nie ma, i stwierdzając na koniec przewagę tego drugiego. Potem dokonałam bardzo pobieżnej toalety w zimnej wodzie i ruszyłam na górę uzbrojona w lampę naftową. Najpierw zajrzałam do dzieci, które momentalnie, chyba ze strachu, usnęły. Drugi pokój, jak mi się wydawało w nikłym świetle lampy, nieco mniejszy, miał być naszą sypialnią. Na podwójnym łóżku Witek rozłożył dwa śpiwory, zapominając o prześcieradłach. Nie było jednak najmniejszego sensu szukać ich tej nocy. Zgasiłam pospiesznie lampę i galopem, żeby mnie nic nie złapało za nogę, rzuciłam się do łóżka. Spać, spać, spać!
Nagle coś chwyciło mnie za górę piżamy. Pisnęłam ze strachu.
– Nie krzycz! – Ręka Witka powędrowała po mojej piersi.
No nie, on chyba nie zamierzał...? A jednak tak. Tym razem zrobił jednak ustępstwo na rzecz moralności rodzinnej i miał na sobie spodenki. Jednak już za chwilę zdecydował się ich pozbyć.
– Nie kochaliśmy się już od dwóch tygodni – wyszeptał mi do ucha.
Tak, to było wtedy, kiedy ogarnął nas tajfun seksu, ale teraz jest dwa tygodnie później, ja nie spałam od stu godzin i poza tym boję się, czy nie ma tu karaluchów, myszy, szczurów...
– Wreszcie razem – autentycznie ucieszył się Witek i pocałował mnie.
No i jak ja mam go pogonić z tym seksem? Hormony, help! Zaczynam się rozluźniać i przypominać sobie zapach Witka. W tej samej chwili słyszę cieniutki głosik:
– Mama! Boi!
Potykając się o nieznane przedmioty, przedzieram się przez ciemność do mojego synka i przynoszę go do naszego łóżka.
– Nie bój się, myszko. Będziesz spał z mamą i tatą. – Nie będę przecież zaniedbywać dziecka!
Tosiek przytulił się do nas obojga, a Witek zaczął śpiewać mu kołysankę. Już zamykałam powieki, kiedy z kolei usłyszałam charakterystyczny odgłos pędzących gołych stópek.
– Tata! – odezwał się głos Wiktorii z ciemności.
– Tutaj, słonko.
Wiktoria miała już pewną wagę, więc łóżko dramatycznie stęknęło pod ciężarem naszej czwórki.
– Bałam się – powiedziała i wtuliła się w Tosia.
Z Witkiem zatem rozdzieliły nas dzieci w wieku dwóch i pół oraz jedenastu lat, no i dwa tygodnie braku seksu. I tygodnie braku snu.
– Tylko mnie nie budźcie jutro! – ostrzegłam. – Kaszka dla Tosia jest w garnku przy kuchence.
Powieki znowu mi się zamknęły i coś już zaczęło się śnić, gdy poczułam na ramieniu rękę Witka. Podciągnął się na łokciach w moją stronę.
– Kocham cię, Zosiu – wyszeptał. – Nie martw się, mamy przecież jeszcze tyle czasu.
– Ja cię też kocham – wymamrotałam i zupełnie się nie martwiąc, przytuliłam się do mojej na nowo skompletowanej rodziny. Nikt nie może się dowiedzieć, jak bardzo ich wszystkich kocham. Wtedy nikt mi ich nie zabierze.
Kolejne dni naszych „zgodnych z naturą” wakacji były zdecydowanie mniej męczące, gdyż wysypialiśmy się do woli, niemniej jednak pełne nieoczekiwanych stresów, takich jak na przykład stała walka z kleszczami czy z dymiącym kominkiem. Poza tym dochodziło do tego natrętne towarzystwo leśniczego, który uznał, że sukces wyciągnięcia nissana z mokradła był tak duży, że wart codziennego opijania. Początkowo z grzeczności kręciłam się wokół niego, przygotowując kanapki, ale kiedy pojawił się po raz czwarty z rzędu, demonstracyjnie sięgnęłam po lampę naftową, gdyż znowu zniknął prąd i zapowiedziałam, że idę spać. Witek jednak ze spokojem bujał się w swoim fotelu i wysłuchiwał wspomnień naszego nie proszonego gościa.
Albo pisze swój kolejny bestseller, tym razem o życiu gminnym Mazur, albo też moje towarzystwo jest znacznie nudniejsze niż tego faceta, doszłam do wniosku. Jednak po tygodniu leśniczy zniknął i oboje stwierdziliśmy, że widać w mokradle musiał utknąć kolejny pojazd. Albo sam leśniczy...
Dzieciaki jednak były życiem wiejskim zachwycone. Zwłaszcza Tosiek, którego nie można było wprost wyciągnąć z jeziora. Ze wzruszeniem obserwowałam, jak bardzo przylgnął do Witka, a poza tym zaczął mówić wyraźnie i całymi zdaniami. Wiktoria oprócz spędzania całych godzin nad książką lub w jeziorze wprosiła się do naszych sąsiadów, którzy mieli padok, na jazdę konną. Nawet ani razu nam nie zamarudziła!
Witek i ja przyjmowaliśmy urlop z dziarską miną, chociaż mniej więcej po tygodniu, kiedy siedzieliśmy przy dogasającym ognisku, Witek nagle ziewnął:
– Ale nudy! – wymknęło mu się i za chwilę zawstydzony spojrzał na mnie, czy to usłyszałam.
Zaczęłam się śmiać. Mnie w prawdziwej nudzie przeszkadzało stałe zamartwianie się o firmę. Przecież mogli tam tak narozrabiać, że po powrocie pierwszą osobą, która mnie powita, będzie komornik.
Potem czas biegł już zdecydowanie szybciej, urozmaicany w zasadzie jedynie wycieczkami do Piecek po prowiant. Zaczęliśmy się już nawet przyzwyczajać i rozkoszować wspólnymi śniadankami i obiadami. Jedynym naszym źródłem informacji było radio tranzystorowe, z którego stopniowo rezygnowaliśmy, stwierdzając, że problemy, o których słyszymy, coraz mniej nas interesują.
Mniej więcej po trzech tygodniach pobytu jak zwykle walczyłam z nastawieniem UKF-u na słyszalny zakres. Zdesperowana przełączyłam na „jedynkę”. Nagle obydwoje zmartwieliśmy.
– Witold Halman, powtarzam, redaktor Witold Halman spędzający z rodziną urlop na Mazurach, proszony jest o pilny kontakt z redakcją „Nowin Dnia”.
– Ale numer! Nie przypuszczałem, że jeszcze nadają takie komunikaty – zdziwił się Witek i niemal natychmiast zerwał się od stołu i pomknął w stronę nissana.
Ani „Do zobaczenia, była żono kochana!”, ani „Czołem, dziecko moje własne i cudze”, ani nawet „Módlcie się za mnie, żebym znów nie utopił pojazdu swego”. Jedynie warkot silnika i smród benzyny na odjezdne.
Westchnęłam tylko zadowolona, że nie jestem już taka pierwsza naiwna i łuski na oczach nie przesłaniają mi rzeczowego oglądu sprawy. Powróciłam do kuchni, gdzie w końcu mogłam rozłożyć swój notatnik, aby zapisać w nim wszystkie nowe pomysły związane z firmą. Czułam, że czas idyllicznego urlopu się kończy i trzeba zacząć szykować się do odwrotu.
– Ale tego jest! – jęknął Witek na widok rozlicznych toreb i ubrań rozłożonych na sofie i niedbale dorzucił dla towarzystwa swoją marynarkę od Zegny. – A ja chciałem zabrać ze sobą część do Gdańska. Chyba trzeba będzie z tym poczekać.
Niby nic, odłożyłam jego granatowego T-shirta, z którym kontynuowałam podróż cofania się w czasie.
Od kiedy redakcja drogą radiową ściągnęła Witka z urlopu w sprawie kampanii prezydenckiej, nie było czasu na jakiekolwiek uzgodnienia mieszkaniowe. Witek spędzał większość czasu w Warszawie, a ja skutecznie oddalałam od firmy widmo komornika. Wiktoria rozpoczęła rok szkolny, a moi wspólnicy i współpracownicy po kolei wracali z urlopów. Mimo iż podczas ich nieobecności sytuacja w firmie paradoksalnie stała się spokojniejsza i pozbawiona konfliktów – no bo z kim miałam się wykłócać – nie było czasu na poszukiwanie nowego mieszkania. Jednak w połowie października problem ten stał się na tyle palący, że zdecydowaliśmy się podjąć jakieś działania. Pierwszym była zamiana na mieszkania z Rafałem. Mój brat działał metodycznie i perspektywicznie, zatem, jak mi się wydawało, przyszłe małżeństwo traktował niesłychanie poważnie.
– Wiesz, pojawią się kiedyś dzieci, a poza tym Weronika musi mieć swoją pracownię – tłumaczył zupełnie niepotrzebnie Witkowi, gdyż ten uznał pomysł zamiany za arcywyborny.
Wszystko to wiązało się jednak ze sprawą kupna lub budowy domu w Gdańsku. Temat ten, przewijający się jak lejtmotyw przez całe moje małżeństwo z Frankiem, automatycznie zajął swoje tradycyjne miejsce w drugim związku.
– Zosiu, tylko się na mnie nie gniewaj... – zaczął Witek, a ja z rezygnacją westchnęłam.
Wiedziałam, co za chwilę powie. Pilne zebranie, przyjęcie z jednym z dziesiątki najbogatszych Polaków, akademia pierwszomajowa (nie, to nie te czasy!) czy inne wytłumaczenie. Witek po prostu nie mógł pójść ze mną na występy Pauliny, siedemnastoletniej córki mojej przyjaciółki Marii, na które od miesięcy mieliśmy zaproszenie. To dlatego przyjechaliśmy do Warszawy, by pakować walizki w tym właśnie terminie. To dlatego zostawiłam z rodzicami dzieci. To dlatego...
Dziwne. Kiedyś bym się obrażała i cierpiała. Teraz zrobiłam się tolerancyjna i wyrozumiała dla odmiennych charakterów. Pewnie była to zasługa ostatnich wakacji. Tej nudy, która zaowocowała przypomnieniem sobie barw przyrody, zapachu jeziornej wody i kwiatów polnych, odgłosów ptaków, biegania boso po rosie. Ta nuda nie była taka zła.
– Trudno – stwierdziłam tylko po wysłuchaniu, ale nie usłyszeniu argumentów w postaci przyjęć i akademii – ale jakbyś zdążył wpaść do Marii po występie, byłoby fajnie.
Witek był tak skruszony swoją dezercją, że zawiózł mnie na Żoliborz, gdzie odbywały się występy.
– T...o jest Paulinka? – wyjąkałam, wgapiając się w przepiękną eteryczną blondynkę jak sroka w gnat.
– Nie poznałaś jej? – spytała przepełniona dumą Maria.
Ostatni raz widziałam jej córkę jakieś dwa lata temu i zapamiętałam głównie jej ekstrawagancko poszarpane ubrania i olśniewający błysk uśmiechu, który intensyfikował stały aparat korekcyjny.
– Od czasu Kopciuszka nikt nie widział podobnego cudu – szepnęłam.
Gęste i jasne jak len włosy Pauliny upięte były w koronę, z której na jej długą szyję opadał biały welon. Dłoń o zgrabnych palcach wdzięcznie ujmowała wachlarz, a długa suknia z nasadzonymi imitacjami pereł pokazywała wprawdzie w ruchu jedynie kostki, ale można było się domyślić, że dziewczyna jest niesłychanie zgrabna. W rytmie menueta poruszała się jak profesjonalna tancerka.
– Te zajęcia z dawnego tańca tak jej dobrze zrobiły – powiedziała mi Maria w przerwie między występami. – Zapowiadały się z nią kłopoty, a gdy tylko zapisała się do tego zespołu, momentalnie się ustatkowała. – Czy wiesz, że ona sama zaprojektowała ten kostium? Tam są naprawdę zdolne dzieciaki.
– Z takimi uzdolnieniami to pewnie będzie chciała iść do jakiejś artystycznej szkoły – zauważyłam.
– Paulina zaczęła już bąkać coś o akademii, ale Grzegorz optuje za architekturą. Wiesz, Grzegorz... – Mrugnęła do mnie, korzystając z chwili, gdy jej mąż odwrócił się, by porozmawiać z kimś znajomym.
Mąż Marii, Grzegorz, obecnie wiceminister, znany był w naszym kręgu ze swojego pragmatycznego podejścia do życia. Jeszcze w czasach komuny zagnało go przecież do milicji. Wprawdzie z powodu Witka, którego szefowie kazali mu wysłać za kraty (i tak to zrobili, ale bez współudziału Grzegorza), wystąpił z tejże służby, ale kiedy przyszło „nowe”, odezwała się w nim dusza urodzonego policjanta i wrócił do zawodu.
– Architekt to chyba dobra kariera – zgodziłam się jednak z Grzegorzem – albo architektura wnętrz – jęknęłam z zadumą, myśląc o swoich niezrealizowanych marzeniach. W części praktycznej, urządzając hotele i restaurację, udało mi się je jakoś spełnić.
– No, patrz. – Maria pociągnęła mnie za rękaw. – Witek jednak się załapał.
Szedł w naszą stronę, skupiając na sobie wzrok większości widzów, którzy doskonale rozpoznawali w nim „pana z telewizji”. Jednak się postarał, pomyślałam. Może to jest dobra metoda, by się nie obrażać i nie marudzić. Tylko jakie są granice?
Witek ucałował Marię i przywitał się z Grzegorzem, po czym ponownie zajęliśmy miejsca, żeby zobaczyć dalszy ciąg występów.
Zawsze tak bardzo lubiłam rozwiązywać krawat i tulić się Witkowi do szyi. A jeszcze bardziej lubiłam, kiedy on w takiej chwili odgarniał mi z karku włosy, żeby mnie pocałować.
– Paulina świetnie tańczy, prawda? – zauważyłam, mrucząc jak kot z zadowolenia – I jest przepiękna. Jak taka baśniowa księżniczka.
Od razu, kiedy ją zobaczyłam, pomyślałam, że w kimś takim jak ona Krzyś natychmiast by się zakochał. Miło by było mieć w rodzinie córkę Marii. Krzyś koniecznie powinien ją poznać.
– Jeszcze jest dość smarkata – zbył mnie.
Tak, tak, jak będzie w moim wieku, to Witek będzie mógł to dopiero ocenić. To z pewnością ma na myśli. Zauważyłam, że stara się aż za mocno, by być w stosunku do mnie fair. Nawet jak rozmawia z innymi kobietami w moim towarzystwie, to nie żartuje z nimi, jak dawniej, tylko ucieka oczami i stale zerka na mnie, obawiając się mojej reakcji. Nie wiem, czy mu o tym wspomnieć. To znaczy o tym, że ja nie jestem już taką zazdrośnicą jak kiedyś. Bo przecież kiedy Witek ponownie się wyluzuje, to może się okazać, że ja nadal taka jestem. On jest wciąż bardzo przystojnym mężczyzną i posiwiałe skronie dodają mu jedynie uroku, a ja w stosunku do niego potrafię jeszcze przeżywać stany zakochania. Tak jak w tej chwili.
– Czy ty coś, Zosiu, znowu kombinujesz, mmm...?
– Wiesz, jest mi teraz tak dobrze. Po tych wakacjach mam w sobie taki spokój. Pragnę z tobą długiego i nudnego życia.
– A ja się cieszę, że wreszcie możemy być ze sobą – szepnął mi do ucha wraz ze sprośnościami, do których chyba nigdy się nie przyzwyczaję, ale które jednak mają na mnie pewien wpływ.
Pełnym wyuzdania ruchem ściągam z niego koszulę. I nagle... dzwoni telefon.
– Nie będę odbierał – zapowiedział Witek i rozpiął mi spódnicę. – Kocham cię – oświadczył pomiędzy kolejnymi dzwonkami.
A potem włączyła się automatyczna sekretarka.
– Tato, tu Krzysiek. Muszę z tobą koniecznie porozmawiać. Zadzwoń do mnie, jak będziesz miał chwilę. Ciao!
– Zadzwonię do niego jutro – powiedział Witek, kiedy zaległa cisza.
– Może lepiej dzisiaj, skoro mówił, że koniecznie – zauważyłam.
Witek opuścił ręce z moich bioder.
– No to może zrobię to od razu i będziemy mieli z głowy – poddał się i sięgnął po telefon.
No i mieliśmy. Kiedy wróciłam z łazienki, Witek nadal „wisiał” na telefonie z grobową miną.
– Co się stało? – spytałam, kiedy zakończył rozmowę z Krzysiem.
– Niestety, nie masz nawet cienia szansy na nudne życie. O spokoju również zapomnij – odpowiedział. – Posłuchaj...Rozdział II
– Co to się z tobą, bracie, stało! Nie do wiary! – Szczupły i niezbyt wysoki mężczyzna energicznie machał kaskiem motocyklowym. – Krawat, garnitur i laptop, tak, Chris? Niedługo to i pewnie na konserwatystów zagłosujesz, co?
– Na pewno nie głosowałbym na twojego Blaira, Rob! – odpowiedział Krzysiek i odwrócił się w stronę recepcji.
– Frajerze! – Rob się nie poddawał. – Wiesz, jakie dziewczyny tam będą! To teraz najmodniejszy klub.
– Klub! – prychnął Krzysiek. – Już ja widzę tę spelunę!
– Ale wiesz, kto do niego dziś idzie? Niedotykalska Emma.
Wbrew sobie Krzysiek spojrzał uważniej na kumpla i na jego jak zwykle rozbiegane szare oczy.
– Emma? Ta z recepcji?
Rob promieniał na twarzy jak po zgłoszeniu szlema.
– A tak! Jaśnie profesorówna zaszczyci tę, jak ją nazwałeś? Marną, wszawą knajpę.
Krzysiek wzruszył ramionami.
– A ja wkrótce puszczę pawia, jak jeszcze raz usłyszę na temat wyższości twojej polskiej restauracji nad całym światem – oświadczył mu Rob i szybko dodał, żeby nie rozzłościć kolegi: – Chyba będę się musiał sam kiedyś przejechać do tego Gdańska i sprawdzić to cudo. – Klepnął Krzyśka po ramieniu. – A dziś przyjadę po ciebie o dziewiątej.
– A przyjedź sobie, przyjedź – mruczał Krzysiek, słysząc warkot oddalającego się motocyklu Roba.
Zupełnie nie miał ochoty na jakiekolwiek knajpy. Praca w roli kierownika hotelu skutecznie odarła go z wszelkich złudzeń co do knajp. Musiał jednak przyznać, że są one dość przyjemnym miejscem dla towarzyskich spotkań. Ale dla niego jeszcze długo, długo spotkania towarzyskie nie będą stanowiły zbytniej atrakcji. Chociaż ta Emma...
Zyskała przydomek „Niedotykalskiej” przez to, że nie pozwalała się poderwać żadnemu z facetów pracujących w hotelu Johna. Krzysiek nawet nie próbował, bo jego myśli zajmowała wówczas inna kobieta.
Przywołał przed oczy obraz Emmy. Ciemnokasztanowe, lekko kręcone włosy. Zielone oczy. Ten zestaw barw nadal zbyt żywo przypominał mu kogoś innego.
Wzdrygnął się i wyszedł z hotelu. Do domu babci i Johna przeszedł na piechotę. Zaledwie dziesięć minut, ale przynajmniej można było zaczerpnąć trochę świeżego wrześniowego smogu.
Krzysiek wlókł się londyńską ulicą noga za nogą, myśląc o tym, że niezależnie od miejsca, w którym przebywa, nie czuje się szczęśliwy. Od dziecka prowadził przecież życie tułacza. Najpierw jako niemowlę podrzucane stale przez matkę do babci Wandy, następnie jako kanadyjski emigrant, wreszcie za namową ojca i Zosi – polski student. Studia udało mu się rozpocząć w Warszawie, a skutecznie nie napisana praca magisterska nie pozwoliła ich zakończyć w Gdańsku.
– Jesteś spakowany, Krzysiu? – spytała Wanda, mocno zaniepokojona ciemnymi obwódkami pod oczami wnuka.
– Babciu, przecież w ogóle się nie rozpakowywałem po przyjeździe z Gdańska.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.