Odnaleziony - ebook
Odnaleziony - ebook
Europa czuje się zagrożona. Imperium osmańskie rozrasta się i umacnia. Na wodach Morza Śródziemnego grasują piraci, którzy zapuszczają się nawet na Atlantyk. Rabują przewożone drogą morską towary, porywają ludzi. Za co znaczniejszych żądają okupu, innych sprzedają w niewolę, a wtedy słuch po nich ginie. Lorenzo Santorini, właściciel bojowych galer i handlowych frachtowców wypowiada wojnę piratom. Zgadza się na spotkanie z lordem Mountfitchetem, który od lat szuka uprowadzonego z wybrzeży Anglii syna Richarda. Zrozpaczony ojciec przybywa wraz z Kathryn. W twarzy Lorenza odnajduje ona coś znajomego…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-7607-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kathryn stała na szczycie skały, patrząc na wzburzone fale, które z hukiem waliły o głazy Wiatr rozwiewał jej włosy i szarpał ciężką peleryną. Spojrzała w dal, na odległą linię widnokręgu, i odruchowo powróciła myślami do czasów dzieciństwa – do dnia, w którym przyjaciel i towarzysz zabaw ocalił jej życie. Oddalili się z domu bez zgody obu ojców. Powodowała nimi natrętna ciekawość – bardzo chcieli zobaczyć tajemniczy statek, który niespodziewanie pojawił się w zatoce. To zakończyło się katastrofą.
Kathryn wierzchem dłoni otarła łzy z policzków. Nie chciała dłużej płakać. Dickon odszedł na zawsze; od niej, od rodziny, porwany przez piratów, którzy zawinęli tutaj w poszukiwaniu żywności i słodkiej wody. Chyba niektórzy rybacy od dawna prowadzili pokątny handel z rabusiami, grabiącymi wody Morza Śródziemnego. Najzuchwalsi z piratów docierali nawet do brzegów Anglii i Kornwalii. Kathryn szczerze żałowała swojego nieposłuszeństwa. Przecież to ona uparła się na tę niebezpieczną eskapadę.
Zeszli na brzeg i, niczego nie podejrzewając, nagle znaleźli się w samym środku bandy. Był wśród nich pewien rybak, znany hultaj, który później na zawsze uciekł ze wsi. Na pewno zdawał sobie sprawę, że Kathryn nie będzie milczeć. Udało się jej umknąć, lecz ukochany Dickon miał mniej szczęścia. Popchnął ją w plecy i kazał jak najszybciej biec w stronę skalnego klifu. Sam rzucił się na bandytów, którzy usiłowali ją zatrzymać. Walczył z nimi naprawdę dzielnie, ale ich było dużo więcej… Kathryn zatrzymała się na skraju skały i spojrzała za siebie. Zobaczyła odbijającą od brzegu szalupę. Dickon leżał na ławce, chyba nieprzytomny.
Co sił w nogach pobiegła do ojca. Opowiedziała mu o zdradzie i porwaniu. Oddział zbrojnych natychmiast wyruszył na plażę, ale ani na brzegu, ani na morzu nikogo nie było. Ani śladu okrętu. Dickon miał zaledwie dwanaście lat, kiedy go porwano. Kathryn dobrze wiedziała, że zostanie sprzedany jako niewolnik gdzieś na Wschodzie. Pewnie będzie pracował w kuchni jakiegoś wschodniego satrapy. A może nie… Jeśli wyrośnie na silnego mężczyznę, zapędzą go na galery, do wioseł.
Znowu otarła łzy. Dickon był jej najlepszym przyjacielem i powiernikiem. Znalazła w nim pokrewną duszę. Chociaż ich rodziny mieszkały daleko od siebie, zawsze udawało im się spotkać. Kathryn przypuszczała, że ojcowie zechcą ich w końcu wyswatać. Oczywiście do tego nie doszło. Niedługo będzie obchodzić dwudzieste piąte urodziny i ojciec zaczął rozmyślać o jej małżeństwie. Zabrakło jednak Richarda Mountfitcheta – Dickona. Serce Kathryn wciąż do niego należało.
– Dickon… – szepnęła.
Jej słowo uleciało poniesione wiatrem i utonęło w krzyku mew, szybujących nad skalistym brzegiem.
– Wybacz mi. Nie wiedziałam, że tak to się skończy. Nie wiedziałam, że nawet w dzisiejszych czasach świat nadal pełen jest groźnych, niebezpiecznych ludzi. Tęsknię za tobą. Zawsze będę cię kochać.
Minęło piętnaście lat od tamtej przygody. W każdą rocznicę Kathryn stawała na wysokim brzegu z nadzieją, że ujrzy ukochanego. Modliła się za jego szczęśliwy powrót do niej i do rodziny. Wiedziała jednak, że to niemożliwe. Jak miał wrócić? Ich ojcowie wysłali swoich ludzi nawet na targ niewolników do Algieru. Skontaktowali się z przyjaciółmi na Cyprze, w Wenecji i Konstantynopolu, czyli w mieście, które tureccy władcy nazwali Stambułem. Wśród chrześcijan nadal nosiło dawną nazwę. Turcy i chrześcijanie toczyli ciągłe walki. Różnice wiary i poglądów utrudniały poszukiwania chłopca na terenie imperium osmańskiego. Sułtan Selim II wciąż myślał o podbojach i zarzekał się, że pewnego dnia stanie nawet u bram Rzymu. Znalazł się jednak pewien człowiek, który chciał pomóc zrozpaczonym rodzinom. Nazywał się Sulejman Bakhar.
Sulej man był żonaty z Angielką. Mądry i wykształcony, wciąż podróżował, chcąc zobaczyć kraje leżące z daleka od granic imperium. Miał nadzieję, że w pewien sposób przyczyni się do zrozumienia racji innych narodów. Niczego nie pragnął w życiu tak jak pokoju.
Kathryn słyszała, że Sulej man ponownie przybył do Anglii. Obiecał, że popyta w swoim kraju, co się stało z młodym Mountfitchetem. Jak dotąd nie miał żadnych dobrych wieści. Sir John Rowlands i lord Mountfitchet pojechali do Londynu, żeby się z nim spotkać i pomówić. Oczywiście były też inne sprawy, o których Kathryn nie miała pojęcia. Zamierzali wrócić właśnie dzisiaj. Skierowała się w stronę pięknego starego dworu. Kiedyś przypominał niewielką fortecę, przygotowaną do odparcia napadu od strony morza. Teraz, w o wiele spokojniejszych czasach panowania królowej Elżbiety, dawna forteca stała się domem. Ojciec postarał się, żeby jego bliskim nie zabrakło niezbędnych wygód.
Kathryn weszła na dziedziniec. Niemal od razu spostrzegła podróżną karetę, stojącą przed bramą. Zaczęła biec. Serce waliło jej jak oszalałe. Może tym razem dowiem się czegoś o Dickonie, pomyślała.
Lorenzo Santorini stał na schodach swojego pałacu. Przed nim rozpościerały się wody Canale Grande, a dookoła wyrastały mury i mosty cudownej Wenecji. Przed stu laty miasto prowadziło otwarty handel ze światem muzułmańskim i w krótkim czasie stało się największą morską potęgą chrześcijańskiej Europy. To właśnie stąd słynny Marco Polo wyruszył na swoją wiekopomną wyprawę, która zawiodła go aż na dwór Kubiłaj Chana. Niestety, tureckie najazdy i ciągłe wojny spowodowały, że znaczenie Republiki Weneckiej z wolna zaczęło upadać.
Mimo to weneckie galery nadal były uważane za jedne z najlepszych jednostek pływających na świecie. Flota republiki sama w sobie stanowiła potężną siłę. Zamożni kupcy mieli ogromne wpływy; Lorenzo Santorini należał do najbogatszych. Jego okręty niczym strzały mknęły po powierzchni morza, a załogi – wśród których nie było niewolników – potrafiły równie dobrze walczyć, jak żeglować.
Lorenzo ze zmarszczonymi brwiami przypatrywał się galerze, która zmierzała do pomostu, wychodzącego w wodę spod murów pałacu. Należała do konwoju, ochraniającego znacznie cięższe statki handlowe. Wiadomo było, że jeden z frachtowców wkrótce wraca z tradycyjnej wyprawy na Cypr po świeży zapas wina. Galera nosiła wyraźne ślady ciężkiej potyczki, to znaczy, że została zaatakowana przez Turków lub piratów berberyjskich.
– Witaj w porcie, Michaelu – odezwał się Lorenzo na widok schodzącego po trapie kapitana. Wyciągnął rękę i pomógł mu przeskoczyć na schody pałacu. – Chyba miałeś kłopoty? To znowu Raszid?
– Jak zwykle Raszid – odparł z uśmiechem Michael dei Ignacio. – Ten łotr nienawidzi nas z całego serca. Na szczęście odpłynąłem z Cypru z trzema innymi okrętami i twoim statkiem, przewożącym wino. Straciliśmy jedną galerę, ale transport dotarł bezpiecznie do miejsca przeznaczenia. Płynie jakąś godzinę za nami pod eskortą dwóch pozostałych galer. Kazałem swoim ludziom wiosłować trochę szybciej, bo mam na pokładzie kilku rannych.
– Medyk się nimi zajmie – z marsową miną odpowiedział Lorenzo. – Wszystkim trzeba wypłacić stosowne odszkodowanie. – Jego żeglarze pobierali sowite wynagrodzenie za swoją pracę. Żaden z nich nie siedział przykuty łańcuchem do wiosła, jak to się nagminnie zdarzało na innych jednostkach. Berberyjscy piraci byli plagą całego Morza Śródziemnego, od Adriatyku po Atlantyk. Nie podlegali praktycznie nikomu, lecz stanowili własne prawa, chociaż zdarzało się, że niektórzy z nich płacili daninę władcy imperium osmańskiego.
– Dopilnuję tego – obiecał Michael.
Lorenzo był sprawiedliwym panem, choć dla wielu swoich ludzi stanowił zagadkę. Praktycznie nikt o nim nic nie wiedział. Nawet Michael słyszał jedynie, że jego pryncypał i przyjaciel przed laty został adoptowany przez człowieka, którego nazwisko dzisiaj nosił. I to wszystko.
– Wiem. Mogę być spokojny – odparł Lorenzo.
Miał oczy koloru fiołków, ciemne i nieprzeniknione jak jego myśli. Włosy, złote niczym pszenica, pobielały na końcach od palącego słońca. Zawsze nosił je dłuższe, niż wymagały tego kanony najnowszej mody.
– Jutro jadę do Rzymu. Wezwano mnie na naradę, dotyczącą właśnie walki z piratami – powiedział z lekkim grymasem. Do piratów zaliczał także Turków, którzy ostatnio sprawiali niezliczone kłopoty wszystkim weneckim kupcom. Domagali się nawet wyjęcia Cypru spod władzy dożów. Wenecjanie byli oburzeni. – Wiele się mówi o otwartej wojnie przeciwko Selimowi. Nie możemy pozwolić, żeby jego wojska zajęły całą Europę. Cesarz liczy przede wszystkim na pomoc Hiszpanii i innych państw sprzymierzonych.
Michael pokiwał głową. Należąca do jego przyjaciela flota liczyła dwadzieścia bojowych galer i cztery frachtowce. Nie ulegało nawet najmniejszej wątpliwości, że koalicja wymierzona przeciw Turkom chętnie skorzysta z pomocy. Uważano wręcz, że klęska imperium osmańskiego zniszczy także potęgę piratów berberyjskich.
– Ranni muszą odpocząć. – Michael pokiwał głową. – Schwytaliśmy także jednego z wioślarzy Raszida. Wciąż przykuty do wiosła, dryfował bezwładnie wśród szczątków zatopionego przez nas okrętu. Zobaczymy, co powie nam o swoim panu…
– Zabraniam go torturować – pospiesznie wtrącił Lorenzo. – Nieważne, czy jest Turkiem, czy potencjalnym wrogiem. Traktujcie go po ludzku. Jeśli zechce nam pomóc, możesz mu zaproponować miejsce w mojej flocie. A jeżeli odmówi, niech wraca do rodziny; rzecz jasna, za okupem.
Lorenzo odruchowo potarł szeroką skórzaną opaskę, którą miał na nadgarstku. Jego oczy stały się mroczne i nieodgadnione jak wody Morza Śródziemnego.
– Wątpię, żeby był Turkiem – powiedział Michael. – Nic nie mówi, chociaż na pewno rozumiał rozkazy swoich panów. Chyba także zna kilka słów po francusku i trochę po angielsku.
Lorenzo przez dłuższą chwilę przypatrywał mu się w milczeniu.
– Nie zróbcie mu krzywdy – polecił. – Sam się z nim rozmówię po powrocie z Rzymu. A ty, przyjacielu, odpocznij i naciesz się rodziną. Zasłużyłeś na parę dni urlopu. Zobaczymy się, gdy przyjadę.
– Jak rozkażesz – odparł z uśmiechem Michael.
Lorenzo wsiadł do czekającej na niego gondoli i odpłynął w stronę swojej prywatnej galery, zakotwiczonej w głębi laguny. Michael przez chwilę spoglądał za nim. Dlaczego Lorenzo chciał sam przesłuchać jeńca? Nowa zagadka… Michael nie zamierzał złamać rozkazów. Sam pochodził z dobrego rodu, ale szanował Lorenza. To dobry i uczciwy człowiek, chociaż od swoich ludzi wymagał posłuchu.
Zamyślony Lorenzo wszedł na pokład galery. To był flagowy okręt jego floty, najszybszy i najnowszy, o trzech wielkich żaglach, z których korzystano przy sprzyjających wiatrach. Dzięki temu wioślarze mogli nieco odpocząć. Galery okazały się szybsze i zwrotniej sze od ciężkich galeonów, szczególnie ulubionych przez Hiszpanów. Nawet mniejsze stateczki angielskich kupców, którzy coraz śmielej wpływali na wody Morza Śródziemnego, nie mogły się równać z galerą Santorinich. Tureccy żeglarze raczej go omijali. Już z daleka wiedzieli, z kim mają do czynienia.
Bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem był Raszid Groźny, okrutnik, który w zupełności zasłużył na to miano. Nieszczęśliwi wioślarze, zakuci w kajdany na jego okrętach, z rzadka wytrzymywali dłużej niż trzy lata ustawicznej katorgi.
Lorenzo przymknął oczy. Wciąż pamiętał człowieka, który cudem wydostał się z niewoli Raszida. Poprzysiągł sobie wtedy, że nie spocznie, dopóki nie zobaczy pirata na stryczku lub przebitego szpadą. Powtórzył to przyrzeczenie, klęcząc przy łożu śmierci przybranego ojca. Wiedział, że go dotrzyma.
Żałował tylko, że jedna galera przepadła w ostatniej walce z piratami. Zginęło kilku żeglarzy, chociaż Michael na pewno wyciągnął z wody wielu rozbitków. Wprawdzie Raszid też stracił okręty i ludzi, ale dla niego życie ludzkie było bardzo tanie. W każdej chwili mógł kupić nowych wioślarzy na targu niewolników w Algierze lub najechać jedną z wysp Morza Egejskiego i porwać stamtąd mężczyzn, kobiety i dzieci. Mężczyźni pójdą na galery, reszta zaś – jako niewolnicy – do domów bogaczy. Cały chrześcijański świat potępiał ten proceder.
Ciekawe, co usłyszę w Rzymie, pomyślał Lorenzo. Od dawna czekał na okazję, żeby przyłączyć się do walki. Raszid płacił daninę tureckiemu władcy, w zamian sułtan przymykał oko na jego wyczyny. Mógł rabować i palić do woli. A gdyby tak ukręcić łeb tureckiej hydrze… Dużo łatwiej byłoby pokonać okrutnych piratów.
Zresztą nieważne, co się tak naprawdę stanie, uznał Lorenzo. Jeśli zajdzie potrzeba, sam wedrę się do twierdzy wroga i zabiję człowieka, którego nienawidzę.
– Jak dobrze cię znowu widzieć, panie! – Kathryn cmoknęła gościa w policzek.
Lord Mountfitchet był dla niej niczym ojciec i z utęsknieniem czekała na jego wizytę. Od czasu porwania syna trochę rzadziej odwiedzał dwór przyjaciół.
– Spotkałeś się z tym człowiekiem? Z Sulejmanem Bakharem?
– Tak, rozmawiałem z nim nawet bardzo długo – z głębokim westchnieniem odparł lord Mountfitchet. – Niestety, wciąż nie ma żadnych wiadomości. Sulej man zasięgał języka w wielu miejscach, a jak zapewne wiesz, jego wpływy sięgają daleko w głąb muzułmańskiego świata. Mimo wszystko nie traci nadziei… Chociaż sam powiada, że rzadko się zdarza, aby ktoś tak długo wytrzymał na galerach. Wszystko zależy od tego, gdzie Richard trafił. Jeżeli sprzedano go jakiemuś bogaczowi, to bardzo trudno będzie go odnaleźć.
– Módlmy się, żeby tak było – odezwał się ojciec Kathryn – bo inaczej…
Miał niewyraźną minę. Jego zdaniem, młody Richard Mountfitchet już dawno w cierpieniach zszedł z tego świata. Nie dziwił się jednak przyjacielowi, że nie ustaje w poszukiwaniach. Gdyby chodziło o jego syna, albo, uchowaj Boże, o Kathryn, na pewno postąpiłby w ten sam sposób.
– Nie wierzę w śmierć Dickona – powiedziała Kathryn.
– Musimy go nadal szukać, panie.
– Oczywiście. Masz rację. – Lord Mountfitchet uśmiechnął się do Kathryn. Pomyślał, że wyrosła na piękność. Miała zielone oczy i kasztanowe włosy, a jej słodkie usta znamionowały łagodną naturę. Po stracie syna stała się dla niego podporą i nadzieją. – Wpadłem do was, żeby się pożegnać. Wkrótce zamierzam wyruszyć do Wenecji i na Cypr. Jak wiecie, ostatnio sprowadzam wino z Włoch i z Cypru do naszej starej Anglii. Poszukam Richarda. A może z czasem na stałe osiądę na południu?
– Chciałbyś opuścić Anglię, panie? – Kathryn popatrzyła na niego z zaskoczeniem. Nigdy przedtem o tym nie wspominał. – A co z twoim majątkiem?
– Dom i ziemię mogę zostawić pod opieką rządcy. Może kiedyś zapragnę wrócić. Na razie nie mam tu nic do roboty. W elżbietańskiej Anglii katolicy tacy jak ja i twój ojciec są ludźmi wyraźnie drugiej kategorii. Oczywiście, broń Boże, nie winię za to królowej, ale ona ma swoich doradców i ministrów. Wszyscy się boją, że pewnego dnia wybuchnie rewolta angielskich katolików. Ja się do tego nie mieszam, bo cenię Elżbietę, lecz rzeczywiście nic mnie tu nie trzyma. A jeśli nasz biedny Dickon naprawdę gdzieś żyje, to wolę być bliżej Algieru lub Konstantynopola.
– Będziemy za tobą tęsknić – szepnęła Kathryn. Pomyślała, że już nigdy się nie zobaczą. – Jak nam przekażesz wieści o Dickonie, panie?
– Możesz być pewna, że będę do ciebie pisał – odparł z uśmiechem. – Oprócz tego potrzebny mi ktoś, kto tu, na miejscu, dopilnuje niektórych spraw. Poprosiłem sir Johna, żeby został moim wspólnikiem przy imporcie wina. Był tak dobry, że wyraził zgodę.
Kathryn spojrzała na ojca, który z satysfakcją pokiwał głową.
– Pozostaniemy więc w kontakcie – rzekł.
Lord Mountfitchet z namysłem popatrzył na Kathryn.
– Twój ojciec jest zbyt zajęty, żeby wybrać się ze mną w tę podróż – powiedział. – Ja zaś chciałbym niejako z pierwszej ręki przekazać mu moje wrażenia. Zaproponował, abyśmy pojechali razem. Moja siostra, lady Mary Rivers, owdowiała kilka miesięcy temu. Też jest gotowa do odbycia podróży i bez wątpienia bardzo się ucieszy z twojego towarzystwa. Taki ktoś jak ty to dla starszej osoby autentyczna pociecha.
– Wcale nie jesteś starcem, panie!
– Jeszcze nie, ale w końcu wszystkich nas czeka starość. Żyję z Mary w zgodzie, a drugi raz już się nie ożenię. Co prawda, siostra jest przekonana, że po próżnicy szukam Dickona, ale na szczęście trzyma język za zębami i nie próbuje mi się sprzeciwiać. Na pewno weźmie cię pod swoje skrzydła. Chyba że w pewnej chwili spotkasz młodzieńca, którego zechcesz nazwać mężem.
– Och… – Kathryn zerknęła na ojca. Lekki rumieniec zabarwił jej policzki.
– Chciałem ci znaleźć odpowiednią partię, córko – powiedział sir Rowlands – ale lord Mountfitchet ma rację. W Anglii zabrakło miejsca dla katolików. Jeśli poznasz kogoś, kto spełni twe oczekiwania, masz moje pełne błogosławieństwo. Mary i lord Charles otoczą cię opieką nie gorzej od matki i ojca. Mimo to trochę żałuję, że nie mogę pojechać z wami, jednak twój brat Philip w przyszłym roku powraca z Oksfordu. Gdybym przypadkiem nadal nie mógł przyjechać do ciebie, wyślę Philipa w moim imieniu. Od dawna marzył o podróżach.
– Wiem. – Kathryn była dumna z brata. – Naprawdę nie pogniewasz się, ojcze, jeśli wyjadę z lordem Mountfitchetem i lady Mary?
– Będzie mi ciebie bardzo brakowało – przyznał sir Rowlands, spoglądając na nią z niekłamaną miłością. – Gdyby twoja matka żyła, pewnie dużo wcześniej znalazłaby ci odpowiedniego męża. Zawsze byłem zbyt zajęty. Poza tym to niewiasty powinny decydować o takich rzeczach. Kiedy więc usłyszałem, że lady Mary wybiera się z lordem Charlesem, pomyślałem, że to dla ciebie wspaniała okazja, aby zobaczyć trochę świata. Podejrzewam, że od śmierci matki czułaś się bardzo samotna.
Kathryn uśmiechnęła się, chociaż w głębi ducha przyznała ojcu rację. Owszem, miała przyjaciół, sąsiadów i wiekową nianię, która kochała ją jak matka, ale to wszystko jednak było nie to samo… Brakowało jej rozmów z mamą i wspólnych wieczorów, spędzanych z robótką w ręku. Matka zmarła na gorączkę niecały rok po porwaniu Dickona…
– A dokąd najpierw udamy się, panie? – zapytała, zwracając jasne spojrzenie zielonych oczu na lorda Mountfitcheta.
– Pierwszym przystankiem będzie Londyn – odparł. – Tam dołączy do nas moja siostra. Potem Dover, a stamtąd już prosto do Wenecji. Skontaktowałem się z jednym z tamtejszych kupców. To bogaty i wpływowy człowiek. Od trzech lat kupuję u niego przednie wino. Właśnie on doradził mi, żebym rozszerzył interesy. Chcę się z nim spotkać przed dalszą podróżą, chociaż podejrzewam, że na Cyprze będzie mi lepiej niż w Italii. Mógłbym założyć tam własną winnicę…
– Mogę przemyśleć tę propozycję? – zapytała Kathryn.
– Rano dam ci ostateczną odpowiedź, panie.
– Oczywiście. Wiem, że to bardzo poważna decyzja. Jeśli wyjedziesz, to przez wiele długich miesięcy nie zobaczysz rodzinnego domu.
– Prawdę mówiąc, już wiem, co powiem, lecz mimo wszystko wolę z tym zaczekać. Zatem… za waszym pozwoleniem, dostojni panowie, teraz was opuszczę. Mam jeszcze sporo rzeczy do zrobienia.
– Do jutra, moja droga. – Lord Mountfitchet ukłonił się na pożegnanie.
– To dobra dziewczyna – powiedział sir John Rowlands, kiedy drzwi zamknęły się za jego córką. Znów westchnął.
– Tak naprawdę, to nigdy nie zapomniała o Dickonie. Wciąż go wspomina. Chyba zawarli pakt w dzieciństwie, lecz ona nie chce o tym zbytnio mówić. Obawiam się, że nie wyjdzie za mąż, póki nie będzie miała wyraźnych dowodów, że Dickona nie ma na tym świecie.
– Nie powinna tak robić. Zmarnuje sobie życie – odparł lord Mountfitchet. – Owszem, sam czepiam się nadziei, że może w Wenecji usłyszę coś o moim synu. Jednak Kathryn nie może ciągle trwać w żałobie. Jest młoda, piękna duchem i ciałem… Zasługuje na szczęście.
– Myślisz, że ten kupiec może coś wiedzieć?
– Chciałbym. To dobry znajomy Sulejmana Bakhara. Nazywa się Lorenzo Santorini. Ponoć już nieraz pomagał niewolnikom, którzy zbiegli od swoich panów. Czasem kupuje ich na targu w Algierze, kiedy indziej uwalnia z zatopionych galer. Jest zawziętym wrogiem piratów. Słyszałem, że parę miesięcy temu wziął do niewoli jednego z berberyjskich kapitanów. Wiesz, co za niego zażądał? Dziesięciu niewolników! Jednym proponuje pracę u siebie, innym każe wracać do rodziny. Pewnie zażąda ode mnie pieniędzy za swoje usługi, ale z ochotą mu zapłacę.
– Brzmi to zachęcająco.
– To prawda. Sulejman go podziwia… Zresztą z wzajemnością, chociaż Santorini w głębi ducha nie pała miłością ani do Turków, ani do Berberów. Raczej ich nienawidzi.
– Mimo to Sulejman Bakhar uważa go za przyjaciela.
– Sulejman Bakhar to oświecony człowiek. Ma tylko jedną żonę, Eleanor. Mógłby mieć więcej, ale nie chce. Kocha ją nad życie. Zazwyczaj podróżują razem. Chociaż na co dzień lady Eleanor nosi muzułmańskie stroje, to zagranicą zawsze wkłada suknie. Sulejman twierdzi, że tylko Santorini może odszukać Dickona.
Sir John skinął głową.
– I to jest właśnie zasadniczy powód, dla którego chcesz zabrać ze sobą Kathryn, prawda? Wierzysz, że Dickon, jeśli się znajdzie, będzie potrzebował was obojga.
– Kto wie, co się z nim działo przez te wszystkie lata? – Lord Mountfitchet się zasępił. Czas nie uleczył go z tej najgorszej rany. – Na pewno wiele wycierpiał…
– Obawiam się, że masz rację – przytaknął sir John. – Być może tylko Kathryn zdoła go przywrócić do naszego świata. Jako dzieci byli nierozłączni i bardzo ze sobą zżyci.
– Nie powiedziałem jej, co naprawdę myślę. Chcę, żeby pojechała z nami, ale musi uczynić to z własnej woli.
– W tym się z tobą zgadzam – odparł sir John. – Inaczej być nie może. Gdyby zaś w pewnej chwili pomyślała o ślubie…
– Od razu do ciebie napiszę – obiecał przyjaciel. – Mary na pewno będzie uważała, żeby Kathryn nic złego się nie stało. Nie dopadną jej łowcy posagów, zapewniam cię.
– Jej posag jest całkiem spory, ale bez przesady. Po pierwsze, mam jeszcze syna, a po drugie, sam wspominałeś, że dla katolików nastały złe czasy w starej Anglii. Philip nie zajdzie tak wysoko jak ja pod rządami królowej Marii.
– Choćby dlatego chciałem, abyś jechał ze mną – powiedział lord Mountfitchet. – Moglibyśmy spokojnie zająć się uczciwym handlem. Świat jest większy od naszej wyspy.
– Tak, masz rację – przyznał sir John. – Ciężko byłoby mi jednak porzucić na zawsze to wszystko…
– Zapewne myślałbym trochę inaczej, gdyby… – Lord Mountfitchet urwał i z westchnieniem pokręcił głową. – Nie ma czego żałować. Jeżeli Santorini także mnie zawiedzie, przyznam przed Bogiem i ludźmi, że straciłem syna.
Kathryn przejrzała się w małym lusterku. Lusterko pochodziło z dalekiej Wenecji i kiedyś należało do jej matki. Pogładziła palcami srebrną rączkę. Kupcy weneccy cieszyli się zasłużoną sławą. Ich towary były najprzedniejszej jakości. Oprócz lusterka matka miała jeszcze szklaną karafkę, też stamtąd. Traktowała ją jak największy skarb.
Podróż z lady Mary i lordem Mountfitchetem zapowiadała się na wspaniałą przygodę. Kathryn nigdy nawet nie pomyślała o tym, że mogłaby opuścić Anglię. Ojciec nie tęsknił za włóczęgą, chociaż w jego bibliotece znajdowało się wiele książek, opowiadających o zamorskich krajach. Rzadko kto miał dostęp do tych tomów. Na pewno były bardzo cenne. Ojciec jednak nie wzbraniał córce nauki i lektury. Kathryn bardzo chciała poznać obce ziemie; a może przy okazji znalazłaby Dickona?
Bujne kasztanowe włosy opadały jej na ramiona. Blask świecy budził w nich delikatne iskierki. Kathryn wstała, podeszła do okna i spojrzała w ciemność. Niemal nic nie widziała, bo gwiazdy skryły się za chmurami. Ojciec mówił, że powinna poszukać męża, lecz jak mogła to zrobić, skoro jej serce należało do Dickona? Obiecali sobie, jeszcze w dzieciństwie, że zawsze będą razem. Dickon wziął wtedy nóż i na grzbiecie własnego nadgarstka wyciął sobie jej inicjały. Kathryn aż krzyknęła ze zgrozy. Szybko podała mu koronkową chusteczkę, żeby zatamował upływ krwi.
– Bardzo bolało? – zapytała, ale on tylko się roześmiał i popatrzył na nią dumnym wzrokiem.
– To nic takiego – odparł. – Teraz wiem, że ta krew połączyła nas na zawsze.
Kathryn pocałowała Dickona w skaleczone miejsce. Poczuła krew na swoich ustach i pomyślała, że nigdy nie przestanie go kochać. Nie chciała mieć innego męża. Postanowiła, że w podróży będzie zachowywać się nadzwyczaj skromnie i we wszystkim słuchać lady Mary. Nie pozwoli na swaty do czasu, kiedy nabierze całkowitej pewności i w głębi serca poczuje, że Dickon rzeczywiście nie żyje. Może wtedy…
Dalsze jej myśli odbijały się jak od litej ściany. Co uczynić, jeżeli Dickon do mnie nie wróci? – myślała. Przecież panna z jej sfery musiała w końcu wyjść za mąż, chyba że wolała zamknąć się w klasztorze. A może Philip wziąłby ją do siebie, na przykład jako opiekunkę własnych dzieci? Minie parę lat i będzie za stara do zamążpójścia…
To była smutna perspektywa, ale cóż zrobić? Kathryn odłożyła lusterko i ułożyła się w wielkim łożu z baldachimem, wspartym na czterech kolumnach. Było miękkie i ciepłe, zwłaszcza przy tej liczbie poduszek, pierzyn i materacy, wypełnionych gęsim puchem. Kathryn wsunęła się pod jedwabną kołdrę. Ciekawe, jak będę sypiała na statku? – zadała sobie w duchu pytanie.
Była gotowa na wszelkie niewygody, byle na końcu tej podróży odnaleźć ukochanego.
Najwyższa pora, uznał w duchu Lorenzo, wychodząc z narady. Od lat mówiono o chrześcijańskiej koalicji prze ciwko tureckiej nawale, ale dopiero teraz zapadły konkretne decyzje. Kampania mogła ruszyć już pod koniec roku. Papież Pius V powołał Świętą Ligę z udziałem Hiszpanii i Wenecji. Wszyscy liczyli na to, że inne państwa przyłączą się do walki z okrutną plagą, która rozprzestrzeniła się na wodach Morza Śródziemnego i Cieśniny Messyńskiej. Wciąż trwały końcowe negocjacje. Ostatnie groźby Turków pod adresem Cypru i Rzymu sprawiły, że Ojciec Święty postanowił własnym autorytetem poprzeć zbrojny opór chrześcijańskich krajów.
Pogrążony w zadumie Lorenzo opuścił pałac. Nie myślał jednak o zakończonej naradzie, lecz o liście, który nadszedł z Anglii tuż przed jego wyjazdem z Wenecji. Nadawcą był pewien szlachcic, z którym od kilku lat prowadził interesy. Anglik zawiadamiał go, że wybiera się w podróż na południe Europy i prosił o pomoc w odszukania młodzieńca porwanego przed laty przez piratów.
Lorenzo zmarszczył brwi. Nie wierzył w powodzenie takich poszukiwań; szanse, by chłopak przeżył były znikome.
Oczywiście nie zamierzał odmówić pomocy lordowi Mountfitchetowi. Co prawda, jeszcze nie zdążył poznać go osobiście, ale słyszał o nim niemało dobrego. Ojciec Lorenza, Antonio Santorini, przed kilku laty odwiedził Anglię i spotkał się z lordem Mountfitchetem. Był o nim jak najlepszego zdania. Powiedział, że to szczery, uczciwy, przyzwoity człowiek…
Lorenzo szedł pogrążony w myślach, ale nawet na chwilę nie stracił czujności. Ostrożności nigdy za wiele. W pewnym momencie zorientował się, że ktoś go śledzi. Tuż przed napadem dobył szpady i odwrócił się w stronę trzech opryszków, czających się za nim w ciemności.
– Podejdźcie bliżej, przyjaciele – rzekł zachęcającym tonem. Uśmiechał się nieznacznie, ale bacznie przyglądał się napastnikom przenikliwym spojrzeniem. – Chcecie moją sakiewkę? Sami ją sobie weźcie. O ile zdołacie…
Tylko jeden z bandytów, widać odważniejszy od innych, doskoczył do Lorenza. Zadźwięczała stal. Już po chwili opryszek zrozumiał, że nie dotrzyma pola doświadczonemu szermierzowi, i głośno wezwał na pomoc kompanów. Ruszyli niechętnie, widząc, że Lorenzo nie będzie łatwą zdobyczą. Chociaż było ich trzech, on zaś tylko jeden, nie zdołali go dosięgnąć. Lorenzo ciął w lewo i w prawo, odskakiwał i natychmiast ruszał do kontrataku. Widać, że przez długie lata dowodził wojenną galerą. Mimo to przewaga była po stronie bandytów. Nie wiadomo, jak skończyłaby się ta potyczka, gdyby w zaułku nie pojawił się nieznajomy mężczyzna i bez wahania nie stanął po stronie Lorenza.
Szpada Santoriniego cięła pierwszego z opryszków. Dwaj pozostali – widząc, że szanse się wyrównały – z miejsca podali tyły i jak niepyszni zniknęli za najbliższym zakrętem ulicy. Ranny został, ciężko oparty o ścianę, i trzymał się za rękę. Krew spływała mu między palcami.
Lorenzo schował szpadę, lecz jego towarzysz ciągle stał z bronią w dłoni, podejrzliwe patrząc na bandytę.
– Może lepiej go zabić? – zwrócił się do Lorenza. – Chyba na to zasłużył. Mamy go przepytać?
– To zwyczajny rabuś. – Santorini wzruszył ramionami.
– Chciał mojej sakiewki. Niech idzie do swoich, chyba że sam ze wstydu pragnie szybkiej śmierci. – Teatralnym ruchem chwycił za rękojeść szpady.
Bandyta miauknął coś ze strachem, nagle odzyskał siły i popędził śladem kamratów. Nieznajomy roześmiał się głośno i ponownie spojrzał na Lorenza.
– Jesteś naprawdę pobłażliwy, panie, on by cię zabił bez wahania.
– Nie wątpię – przyznał Lorenzo. – Dziękuję za pomoc, panie. Jestem…
– Znam pana, signor Santorini – przerwał mu nieznajomy.
– Może się przedstawię: Pablo Dominicus. Przed chwilą obaj wyszliśmy z narady. Podążyłem za panem, ponieważ zamierzałem porozmawiać.
– W tam razie był pan wysłańcem fortuny – odparł Lorenzo. – Znajdźmy jakąś gospodę, w której będziemy mogli przysiąść nad kubkiem wina i spokojnie pogadać. Chodzi o interesy?
– To zależy – odparł Pablo Dominicus. – Z jednej strony, jestem emisariuszem Jego Świątobliwości papieża Piusa V. Z drugiej, można mnie nazwać mścicielem. Chyba mamy wspólnego wroga.
– Naprawdę?
Lorenzo zmrużył oczy. Pablo wyglądał mu na Hiszpana. Nie przepadał za Hiszpanami z powodu inkwizycji. Faktem jest, że Święte Oficjum istniało też w innych krajach, ale w Hiszpanii działy się najgorsze rzeczy. A poza tym Hiszpanie wciąż stali okoniem wobec Republiki Weneckiej. Odmawiali jej prawa do niepodległości. Prawda oczywiście leżała gdzie indziej. Wiele niedoszłych ofiar inkwizycji – zwłaszcza żydów – znalazło azyl w Wenecji. Niektórzy z nich nawet służyli na galerach Santoriniego. Ich opowieści o wcześniejszych przejściach siały grozę.
Mimo to Lorenzo zachowywał się całkiem uprzejmie.
– Słucham, senior. Czym mogę panu służyć?
– Chyba najlepiej będzie, jak rzeczywiście siądziemy w jakimś zaciszniejszym miejscu, signor Santorini. Przychodzę z małą prośbą od Jego Świątobliwości… Tak, tak, pańskie imię jest mu dobrze znane. Druga prośba będzie ode mnie.
– Znam dobrą oberżę przy sąsiedniej ulicy – powiedział Lorenzo. – Jeśli pańskie zlecenie jest naprawdę tajne, możemy tam wynająć osobną salkę i porozmawiać otwarcie, bez obaw, że ktoś nas podsłucha.
Lorenzo z rzadka popijał wyborne czerwone wino, zamówione przez Hiszpana. Przede wszystkim słuchał. W ciemnym zaułku nie mógł wyraźnie dostrzec twarzy don Pabla, ale teraz zobaczył mężczyznę w średnim wieku, krzepkiej budowy ciała, z małą spiczastą bródką i krótkimi włosami, rzadszymi na skroniach. Don Pablo zachowywał się z lekką rezerwą, co od razu wzbudziło ciekawość Lorenza.
– Jego Świątobliwość ze wszech miar liczy na pańską przyjaźń i poparcie dla naszej sprawy – wyjawił don Pablo.
– Ma pan najlepsze galery oraz silnych i dzielnych żeglarzy, bezgranicznie panu oddanych. Jeśli przystąpi pan do Świętej Ligi, inni pójdą za panem.
– Najpierw muszę o tym porozmawiać z moimi kapitanami – z namysłem odparł Lorenzo. Nie spuszczał wzroku z rozmówcy. Dlaczego nie ufał don Pablowi? – Potem złożę ofertę. – Wasza sprawa jest moją sprawą. Jednak nie mogę nikogo zmuszać, żeby postępował wbrew swojej woli. W takich sprawach zostawiam ludziom wolną rękę. Podejrzewam, że większość z nich powie „tak”, bo nienawidzą Turków nie mniej ode mnie. – Taktownie nie dodał, że niektórzy nie lubili też Hiszpanów. – A teraz przejdźmy do sedna sprawy. Po co pan za mną poszedł?
Don Pablo się uśmiechnął.
– Mówiono mi, że jesteś bystry i sprytny, panie. Zatem nie będę udawał, że przywiodło mnie tu wyłącznie życzenie Ojca Świętego. Podejrzewam, że papież to samo poruczył kilku innym osobom z kręgu twoich znajomych. Przyszedłem, bo wiem, że masz wszelkie powody, aby pałać niechęcią do niejakiego Raszida, tego, którego zwą Groźnym. Na pewno życzysz mu śmierci.
Lorenzo milczał przez dłuższą chwilę, po czym spytał:
– Co ci uczynił Raszid, panie?
– Niespełna trzy miesiące temu jego galery zaatakowały i przejęły jeden z moich statków – wyjaśnił don Pablo, zaciskając pięści. Wyraźnie walczył z gniewem. – Straciłem spory majątek, ale nie to jest najgorsze. Podczas bitwy zabito mi zięcia.
– Proszę przyjąć najgłębsze wyrazy współczucia, panie.
– Moja córka i wnuki mieszkają na Cyprze – ciągnął don Pablo, wyraźnie zdenerwowany. – Immacula chce jak najszybciej wrócić z dziećmi do Hiszpanii. Wysłałbym po nią całą flotę, lecz nie mogę. Poniosłem zbyt wielkie straty. Przeklęci Anglicy napadli na inne moje statki, wracające z Nowego Świata…
– Chcesz, żebym sprowadził tu twoją rodzinę, panie? – spytał Lorenzo, uważnie spoglądając na rozmówcę.
– Pokryję wszystkie koszty – zapewnił go don Pablo, ale umknął wzrokiem.
– Moje galery to okręty wojenne. Nie nadają się do przewozu kobiet i dzieci. Chyba trafił pan pod zły adres, senior Dominicus.
– Nie, nie… To pan źle mnie zrozumiał, signor Santorini. Immacula popłynie na własnym statku. Chcę tylko, żeby bezpiecznie dotarła do brzegów Hiszpanii.
– Mam wystawić eskortę? – Lorenzo pokiwał głową i spod zmrużonych powiek popatrzył na Hiszpana. Coś tu nie pasowało… Odruchowo uznał, że powinien mieć się na baczności. Instynkt rzadko go mylił. – Moi ludzie pracują dla mnie. Nie są do wynajęcia.
– Przecież na pewno słuchają pańskich rozkazów.
Lorenzo nabrał przekonania, że Hiszpan nie powiedział mu jeszcze całej prawdy.
– Nie uwierzę, że nie ma pan pełnej władzy nad swoimi żeglarzami!
Złowieszczy uśmiech wykrzywił twarz Lorenza, a jego zimne spojrzenie sprawiło, że lodowaty dreszcz przebiegł po plecach don Pabla.
– Wybaczy pan, że powiem prosto z mostu. Wielu moich wioślarzy uciekło z rąk inkwizycji. Prędzej naplują panu w twarz, niż zgodzą się pomóc.
Twarz Hiszpana wykrzywił grymas wściekłości. Podniósł się zza stołu, jakby chciał uderzyć swojego rozmówcę.
– Odmawiasz, panie? Słyszałem, że jesteś dobrym kupcem. Mam złota nie mniej niż inni!
– Z chęcią przyjąłbym pańskie pieniądze – odparł Lorenzo wyważonym tonem. Jego twarz przypominała teraz nieprzeniknioną maskę. – Obawiam się jednak, że moi ludzie nie będą ginąć za Hiszpana. – Wstał i ze smutkiem pokręcił głową. – Bardzo mi przykro. Niech pan znajdzie kogoś innego.
– Niech pan wymieni cenę! – krzyknął za nim don Pablo w akcie desperacji. – Błagam o pomoc, signor!
– Moja odpowiedź brzmi „nie”, don Pablo. – Lorenzo z obojętną miną spojrzał na niego przez ramię. Przeczucie go nie zawiodło; tu nie chodziło o zwykłą przysługę. – Chyba że powie mi pan prawdę. W przeciwnym razie żegnam.
Hiszpan przypatrywał mu się z przerażeniem. Kilkakrotnie otwierał usta, jakby rzeczywiście chciał coś powiedzieć, ale za każdym razem je zamykał. Potrząsnął głową. Lorenzo wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Dzisiejszy napad na pewno nie był dziełem przypad – ku, doszedł do wniosku. To sprawka don Pabla. Myślał, że w ten sposób zaskarbi sobie moją wdzięczność. Po co to wszystko? Lorenzo przeszedł zbyt twardą szkołę życia, żeby ufać ludziom.
Nie chciał się mieszać w niejasne, podejrzane sprawy. Z reguły źle się to kończyło. Tym razem także wietrzył podstęp.