Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Odnaleziony portret - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 lipca 2019
Ebook
31,00 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odnaleziony portret - ebook

Rok 1912. Młody niemiecki oficer w stanie spoczynku, Jorg, przybywa do przemysłowego miasta Schwientochlowitz na Górnym Śląsku, aby zgodnie z zaleceniem ojca poznać tajniki pracy tutejszej huty żelaza. Wkrótce w sklepie ze słodyczami poznaje Albinę Schmeiduch – nieśmiałą polską wdowę samotnie wychowującą córeczkę. Żadne z nich nie podejrzewa jeszcze, że ich płomienny romans da początek skomplikowanej historii kilku pokoleń świętochłowiczan, których życie przypadnie na burzliwe czasy wojny i okupacji, komunizmu i długiej drogi do jego upadku. W tych nieprzewidywalnych czasach jedyną ostoją jest miasto Schwientochlowitz – Świętochłowice, gdzie splątane języki niemiecki, polski, śląski, a także jidysz tworzą fascynującą sagę o zwykłych mieszkańcach uwikłanych w wielkie wydarzenia XX wieku.

– Ja tylko chciałem prosić o zgodę na odprowadzenie pani do domu. Daleko pani mieszka?
– Nie tak daleko, na Schwarzwaldstrasse – odparła odruchowo. – Zawsze chodzę sama i nikt mnie nie musi odprowadzać. – Znów pojawiła się myśl, że jest pyskata i powinna inaczej reagować.
– Szkoda – uśmiechnął się smutno. – Do widzenia.
Wyszedł tak szybko, że nawet nie zdążyła odpowiedzieć. Ale jest żech durno, gupszo od tej naszej kozy, co sie kole domu pasie. Ale co tam! Taki elegancki kawaler, a ona – prosto dziołcha stąd. Co by fater powiedzieli, jakby zoboczyli, że ją taki elegant odprowadzo? Pewno by ją zryczoł. A może nie? A muter? To by dopiero było kozanie: że to nie synek dlo niyj, że może szukać kogoś takiego jak łona, że ludzie bydom obgadywać.
Uśmiechnęła się, gdyż zauważyła, że myśli po śląsku, jak zawsze, kiedy się czymś zdenerwuje lub wzruszy.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-421-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I

Albina
LATA 1912–1939

1.

Podróż strasznie się Jorgowi dłużyła. Kiedy wyjeżdżał rano po śniadaniu, dzień zapowiadał się słoneczny. Tymczasem wiatr przygnał chmury i z pewnością będzie deszcz. Cóż, druga połowa marca też potrafi być kapryśna. Czuł się jednak rześko. Kilkumiesięczny pobyt u przyjaciela w Gross Rauden1 uważał za udany. Nie był to jakiś europejski szał, ale spokojny, wiejski wypoczynek. Dobrze mu zrobiły konne przejażdżki po pięknych lasach, mile wspominał polowania, bale karnawałowe czy odwiedziny w kilku okolicznych dworach. Z sentymentem uśmiechnął się na myśl o Elisabeth, nazywanej przez wszystkich Lisi – dalszej kuzynce jego przyjaciela Heinricha. Ręka mimowolnie powędrowała na pierś. Dotknął srebrnego krzyżyka, który zawiesiła mu na szyi podczas wczorajszego pożegnalnego spaceru.

– Będziesz pamiętał? – wyszeptała. – Niech tobie pomaga i cię chroni, tak jak mnie. Mam go z podróży do Ziemi Świętej.

– Na pewno nie zapomnę, dziękuję – odparł i cmoknął ją w policzek.

Wtedy się rozpłakała. A co właściwie jej miał powiedzieć? Czuł, że się w nim podkochuje, lecz uważał, że to typowe zachowanie dla nastoletniej panny, dla której był jedyną młodą osobą w całym towarzystwie. „Młodą” – prychnął sarkastycznie. Faktycznie nie był stary. Za miesiąc skończy trzydzieści lat. Czuł się jednak staro, nie miał żadnych perspektyw, zawiesił karierę wojskową, majątek w Hesji odziedziczy jego starszy brat, a jemu ojciec poradził szukać szczęścia w przemyśle. Stąd obecna podróż do Schwientochlowitz2. Miał poznać tamtejsze huty, kopalnie. To miała być jego przyszłość. Utopijne wizje ojca, zapatrzonego w opowieści, które korespondencyjnie słał mu Hubert Gustaw Wiktor von Tiele-Winckler. Byli przyjaciółmi. Razem służyli w wojsku pruskim na Górnym Śląsku. Tiele tu pozostał, ożenił się. Odwiedził go z ojcem w Partenkirchen, tuż przed śmiercią Tielego. Który to był rok? 1891? Nie, raczej 1892, wiosną, miał wtedy dziesięć lat. Pamiętał, że towarzyszył ojcu przy wszystkich rozmowach z Tielem-Wincklerem o wspaniałości, przyszłości przemysłu. Widać już wtedy ojciec umyślił sobie zrobienie z niego magnata przemysłowego. Wspominał też wówczas, że powinniśmy brać przykład z naszego kuzyna Georga Christiana Karla Henschla, hrabiego Hesji, który także zaryzykował i kupił ziemię na Śląsku. Miał huty cynku w Hesji, lecz na Śląsku widział większe możliwości rozwoju. Co prawda po kilku latach sprzedał te tereny, ale z zyskiem, jak podkreślał ojciec.

Jemu jednak widziała się wtedy służba wojskowa. Ojciec nie oponował, matka lamentowała. Potem z radością przyjęła jego chęć dymisji. Wzdrygnął się, wspominając nie tak dawne wydarzenia. Weltpolitik – tak określano kolonialną politykę Niemiec. Służył w Maroku, gdy w 1911 roku nastąpiło tam zaognienie sytuacji. Wtedy to wybuchło powstanie w okolicach Fezu, które utwierdziło go w przekonaniu, że jest tu intruzem, że tutejsi mieszkańcy mają prawo do samostanowienia, że ich los powinien spoczywać w ich rękach. Koledzy nie podzielali jego zdania, przełożeni z pewnością też nie. Tak przynajmniej myślał, gdyż nikogo nie informował o swych przemyśleniach. Po prostu napisał rezygnację ze służby. Niestety nie otrzymał zgody.

Pociąg zwalniał.

– Panie hrabio, dojeżdżamy – poinformował konduktor, przerywając jego rozmyślania.

Po kilku minutach pociąg zatrzymał się. „Schwientochlowitz” – informowała tablica. Wyszedł na peron. Po drugiej stronie torów widział szereg domów. W pobliżu wznosiła się okazała wieża wodna. Po chwili zjawił się bagażowy i zabrał wskazany ekwipunek. Niewiele tego było. Trzy walizy i mały sakwojaż, który jednak wolał mieć przy sobie. Dał bagażowemu kartkę z nazwą hotelu.

– To niedaleko, przy Bahnhofstrasse3. Zaledwie kilkaset metrów. Życzy pan sobie jechać dorożką czy pójdzie piechotą?

– Przejdę się.

Szedł za bagażowym, który ciągnął niewielki wózek z walizkami. Przyglądał się ładnym domom usytuowanym wzdłuż ulicy. Większość wydawała się stosunkowo nowa, w czym utwierdzały go też daty na fasadach budynków. Nowsze były zwykle dwu- lub trzypiętrowe, ale trafiały się też parterowe. Liczne sklepy, restauracje zachęcały do wejścia. Mijani ludzie przyglądali mu się z zainteresowaniem, podobnie jak on im. Większość ubrana była z miejska, ale widział sporo kobiet noszących się „na ludowo”. Poznał już podobne stroje w Rauden. Ulica była brukowana. Widział przejeżdżający żółty tramwaj, latarnie elektryczne i gazowe umieszczone na solidnych słupach lub osadzone na wysięgnikach na budynkach. Po drodze minęli dwa kościoły, więc nie omieszkał zapytać, dlaczego są tak blisko siebie.

– Ten pierwszy to był ewangelicki, a ten to katolicki, wotywny.

– Dlaczego wotywny?

– Z dwadzieścia lat temu kopalnię zalała woda. Po prostu po ulewnych deszczach woda wlała się na dół. Uwięzionych zostało czterdziestu dwóch górników. Akcja ratownicza nie przynosiła rezultatów, więc po tygodniu postanowiono jej zaprzestać. Wtedy ksiądz Michalski z Lipin poprosił, by kontynuowano ją jeszcze jeden dzień. No i stał się cud. Odnaleziono wszystkich. Zdrowych i całych. Ci zaś postanowili postarać się o wybudowanie kościoła. Nawet cesarz się dołożył, a że wydobyto tych nieszczęśników w dniu świętych apostołów Piotra i Pawła, to tym patronom poświęcono kościół. W czerwcu będziemy mieli odpust.

– A te Lipiny to daleko? – Przypomniał sobie swego krewniaka, hrabiego Hesji, którego przed chwilą wspominał, a który kiedyś był właścicielem Lipin. To chyba o te Lipiny chodziło.

– Piechotą to z godzinę. Dorożką z piętnaście minut.

Doszli do okazałego, trzypiętrowego gmachu hotelu, który stał w otoczeniu kilku innych budynków. Odznaczał się piękną białą fasadą. „Restaurant zur Reichskrone”, wyczytał i poczuł głód. Hotelowy hall zaskoczył go elegancją spotykaną raczej w znacznie większych miejscowościach.

– Chciałbym nadać depeszę – zwrócił się do recepcjonisty po odebraniu klucza do pokoju.

– Proszę napisać, poczta jest niedaleko, boy zaniesie. Chyba że życzy pan sobie osobiście.

Nie chciało mu się wychodzić, więc szybko napisał na kartce: „Przyjechałem do Schwientochlowitz. Jutro pójdę do radcy von Plaua. Pozdrawiam wszystkich, Jorg”.

2.

Albina spoglądała na kościół Świętych Piotra i Pawła. Obserwowała ludzi. Zauważyła, że ci, co wyglądają na biedniejszych, częściej wchodzą do jego wnętrza. Jakby też mniej się spieszyli, a może prócz modlitwy po prostu chcą się trochę ogrzać? To kwietniowe popołudnie jakoś dzisiaj chłodnawe. Spojrzała na zegar kościelny. Dochodziła szesnasta. Zostały jej jeszcze trzy godziny pracy. Nie spieszyło jej się do domu. Lubiła swoją pracę w sklepie kolonialnym. Zauważyła, że jej ubrania, włosy przesiąknięte są pięknymi, zamorskimi zapachami. Ciekawe, jak jest w tych dalekich krajach, skąd przywożą pomarańcze, kokosy, pieprz, wanilię? Chciałaby tam kiedyś pojechać. Wiedziała, że to niemożliwe. Skąd wzięłaby pieniądze? Już i tak się cieszy, że ma pracę i może pomóc rodzicom. Młodsze siostry i brat ciągle nie pracują, matka zajmuje się domem, a ojciec pracuje w kopalni „Deutschland” na składzie drewna, czyli na holcplacu. Nie płacą tam dużo, ale na skromne życie starczy. Dlatego dobrze, że jej udało się znaleźć zatrudnienie. Już i tak jest im wszystkim wdzięczna, że pomagają jej w wychowaniu jej Heidi. Co zrobiłaby sama, bez męża? To już dwa lata, jak jest wdową, czyli więcej, niż cieszyła się małżeństwem. Ciągle miała przed oczyma ludzi z huty, którzy powiedzieli jej, że jej Carl zasłabł i zmarł. Zawał, wada serca – tak powiedział lekarz. Heidla, a właściwie Adelheid, lecz przez wszystkich nazywana Heidi, dopiero wtedy raczkowała.

– Hej, frau Schmeiduch, nie śpijcie. Coście sie tak zamyślili? Dejcie mi tak z piytnoście goździkow. Zwożcie to, a potym jeszcze ze dwadziścia deko kakał szali. Dopiszcie to do zeszytu, po piyrszym zapłaca. – Kowolicka wyrwała ją z zamyślenia.

Kowolicka była na uprzywilejowanej liście klientów mogących brać na zeszyt. Te osoby rozliczały się osobiście z Lewkiem, właścicielem tego sklepu, a także sklepu obuwniczego, który był obok, i całego budynku. Tak więc to nie jej zmartwienie. Szybko obsłużyła klientkę, która mieszkała w tej kamienicy, co sklep. Wścibska kobieta, która wszystko starała się wiedzieć, przekazywała plotki, a przy tym była złośliwa. Nie lubiła jej.

Uwagę Albiny zwrócił jednak młody mężczyzna, który właśnie wszedł do sklepu. Wyglądał na jakieś dwadzieścia osiem lat, był wyższy od niej, czyli miał około metra siedemdziesiąt, miał ciemne włosy i jasne niebieskie oczy oraz zadziornego, sterczącego końcami ku górze wąsa. Trzymał się prosto, jakby wojskowy, jednak sprawiał wrażenie nieśmiałego. Intensywnie się w nią wpatrywał. Jeszcze go nigdy nie widziała. Widać nietutejszy.

– A szklokow dzisiaj pani nie biere? Zawsze je pani kupuje – zwróciła się do Kowolickiej. Mimowolnie przeszła na śląski, którego zwykle unikała, gdyż wolała oficjalny niemiecki.

– Cołkiem żech zapomniała. Ja, tysz ze pietnoście deko.

– Na drugi roz nie przypomna.

– Proszę dziesięć deka tych czarnych cukierków, one są z anyżem, prawda, bo czuję zapach? – powiedział ten nowy klient po niemiecku.

– Tak, z anyżem.

„Nietutejszy, ale fajny” – pomyślała, słysząc inną od tutejszej niemczyznę i ważąc tak popularne tu kopalnioki.

– Jeszcze coś? – zapytała. Z nim rozmawiała po niemiecku. Płynnie przechodziła z gwary na niemiecki. Nie miała z tym problemów. Tu ludzie mówili po niemiecku albo po śląsku. Rzadko kto posługiwał się czystą polską mową. Ten wyszukany język sprawiał wszystkim Ślązakom najwięcej problemów, mimo że tak bardzo podobny był do gwary śląskiej. Sami z siebie żartowali, kiedy przyszło im mówić po polsku.

– Nie, to wszystko. Właściwie nie. – Zarumienił się. – Mogę panią poczęstować?

Wyciągnął w jej stronę rękę z trójkątną papierową torebką.

Teraz ona się zmieszała. Czuła, że robi jej się gorąco. Nie wiedziała, jak zareagować na tę sytuację. Bez słowa wyciągnęła rękę, rozchyliła torebkę i wzięła w dwa palce lepiący się od słodyczy cukierek.

– Długo pani pracuje?

– Już będzie ponad rok…

– Nie o to chciałem zapytać. Do której dzisiaj pani pracuje?

– A po co to panu wiedzieć? – Czuła, że jej odpowiedź była zbyt obcesowa, za ostra. Od razu też pożałowała tego tonu, widząc, że oczy mu posmutniały.

– Ja tylko chciałem prosić o zgodę na odprowadzenie pani do domu. Daleko pani mieszka?

– Nie tak daleko, na Schwarzwaldstrasse4 – odparła odruchowo. – Zawsze chodzę sama i nikt mnie nie musi odprowadzać. – Znów pojawiła się myśl, że jest pyskata i powinna inaczej reagować.

– Szkoda – uśmiechnął się smutno. – Do widzenia.

Wyszedł tak szybko, że nawet nie zdążyła odpowiedzieć. Ale jest żech durno, gupszo od tej naszej kozy, co sie kole domu pasie. Ale co tam! Taki elegancki kawaler, a ona – prosto dziołcha stąd. Co by fater powiedzieli, jakby zoboczyli, że ją taki elegant odprowadzo? Pewno by ją zryczoł. A może nie? A muter? To by dopiero było kozanie: że to nie synek dlo niyj, że może szukać kogoś takiego jak łona, że ludzie bydom obgadywać.

Uśmiechnęła się, gdyż zauważyła, że myśli po śląsku, jak zawsze, kiedy się czymś zdenerwuje lub wzruszy. Na szczęście weszła nowa klientka, więc przerwała te rozmyślania.

3.

Przez kilka dni Jorg często myślał o młodej dziewczynie ze sklepu. Podobała mu się. Chętnie by się z nią spotkał, lecz pamiętał zdecydowaną odprawę i to go deprymowało. Sumiennie, zgodnie z ojcowskim zaleceniem poznawał tajniki tutejszej huty żelaza „Falva”. Wiedział już, co i jak najlepiej produkować, co przynosi większe, a co mniejsze zyski. Wyciągał też osobiste wnioski. Wieczorami bywał czasami u kogoś z zarządu huty, spacerował po niewielkiej miejscowości lub czytał.

W końcu jednak przemógł się i postanowił ponownie zajrzeć do sklepiku. Od razu został zauważony, mimo kilku osób w kolejce przed nim. Miał więc czas i mógł swobodnie obserwować sprzedającą. Miała ciemne włosy upięte w warkocz, smagłą cerę, niebieskie oczy, a ubrana była w kremową bluzkę z motywem kwiatowym wykończoną wysokim kołnierzykiem i długą, spiętą paskiem nad talią spódnicę, co zauważył, gdy oddalała się od lady. Widać, że była zgrabna, mogła mieć ze dwadzieścia pięć lat.

– Poproszę kopalnioków dziesięć deka.

– Zapamiętał pan, jak się nazywają.

– Tak. Wiem też, że pani ma na imię Albina, że jest pani wdową, ma małą córeczkę i mieszka z rodzicami.

Wyraźnie się zmieszała. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, więc bez słowa wydała resztę i zajęła się obsługą chłopczyka, który był następny w kolejce.

Jorg odwiedzał sklep codziennie. Kupował trochę kopalnioków, którymi potem częstował dzieci. Zauważył, że Albina zmienia tylko bluzkę, spódnicę miała zawsze tę samą. Bluzki miała dwie, obie tego samego koloru. Jedna była bez wzoru, a druga w kropki. Spostrzegł także, że krój jest taki, jak nakazuje moda, lecz materiał raczej nie jest dobrej jakości. Wywnioskował z tego, że dziewczyna prawdopodobnie wywodzi się z niezbyt zamożnej rodziny.

Jednak dopiero po ponad tygodniu zamienili ze sobą kilka słów, i to zdecydowanie z inicjatywy Albiny.

– Nie przejadły się panu te cukierki? Może w końcu weźmie pan coś innego? – Miała wyraźną kpinę w oczach, lecz nie było w niej niechęci ani złośliwości.

– Prawdę powiedziawszy, to ja je rzadko jem. Daję dzieciom na ulicy, przed hutą.

– To po co pan je kupuje? – Znała odpowiedź, oczekiwała tylko podtrzymania rozmowy. A może też ponowienia propozycji odprowadzenia jej do domu?

– Przychodzę, żeby panią zobaczyć – zaskoczyła ją prosta reakcja. – Ciągle liczę, że zgodzi się pani, bym ją odprowadził po pracy.

– Jak mam się zgodzić, gdy pan tego nie proponuje? – odparła z uśmiechem, lecz ze ściśniętym gardłem.

– To jest właśnie propozycja. Dzisiaj mogę na panią czekać? – Był wyraźnie uradowany.

– Proszę być przed sklepem o dziewiętnastej.

– Do zobaczenia. – Radość rozjaśniała mu twarz. Przy drzwiach odwrócił się jeszcze i ukłonił.

– Zapomniał pan cukierków! – zawołała, lecz nie usłyszał.

Czekał na nią przed wejściem do sieni, obok sklepu. Spostrzegła, że miał na sobie inny garnitur. Był oliwkowy, a spodnie miały ostro zaprasowany kant i mankiety. Koszulę włożył białą, krawat w jakieś dziwne wzory, a na głowie tkwił melonik, który ściągnął na powitanie. Był elegancki, co ją onieśmielało. Podszedł do niej z uśmiechem i powiedział, że skoro wieczór jest pogodny, to może przejdą przez plac kościelny, dużo drogi nie nadłożą.

– Skąd pan wie, gdzie jest Schwarzwaldstrasse?

– Po pracy nie mam innych zajęć, więc często spaceruję.

Zauważyła, że zerka na jej zimowy płaszcz, który miała rozpięty, dlatego stwierdziła:

– Pogoda taka zmienna, więc lepiej nosić coś cieplejszego. – To mówiąc, przekrzywiła zadziornie niewielki kapelusik.

Pokiwał głową bez słowa. Ulice były już ciemne, mrok rozjaśniały tylko bardzo nieliczne latarnie gazowe i elektryczne oraz błyszczący na niebie księżyc. Furtka w solidnym, kutym płocie odgradzającym kościół od ulicy była uchylona. Kiedy przechodzili koło postumentu piety, przeżegnała się. Szli wolno. Byli wciąż onieśmieleni, lecz zdawali sobie sprawę, że bycie ze sobą sprawia im przyjemność. Wyszli z drugiej strony placu kościelnego na Pfarrstrasse5. Na ulicę padał blask z oświetlonych okien klasztoru sióstr boromeuszek. Poszli w stronę Bergwerkstrasse6. Po lewej był gmach hotelu, w którym mieszkał, lecz oni poszli prosto, w Schwarzwaldstrasse. Tu już było znacznie ciemniej. Tylko niektóre okna rozświetlone były dzięki lampom elektrycznym. To wciąż była nowość, więc większość okien roztaczała blask świecących w pomieszczeniach naftówek. W oddali połyskiwała świetlna plama z szynku Bialasa.

Rozmawiali, opowiedziała mu o swej rodzinie, o tym, że ma dwie młodsze siostry: Helenę i Genowefę. Pierwsza to po prostu Lena, a druga – Veva. Lena ma już trzynaście lat, jest bardzo zaradna, niedługo skończy szkołę. Lubi gotować, sprzątać, po prostu zajmować się domem. Z kolei Veva niedługo będzie miała dwadzieścia lat, lubi szyć, wymyśla różne stroje, dodatki do nich. Od paru tygodni pomaga w Domu Mody u Rudolfa Bartona, tu niedaleko, przy Bergwerkstrasse. Ma też brata Hugona. Ma prawie dziewiętnaście lat, uczęszczał do szkoły kadetów, a w ubiegłym roku udało mu się dostać do kawalerii. Służy w 1 Pułku Ułanów Kaiser Alexander III w Militsch7. Jego fascynacja wojskiem rozpoczęła się od tego, że będąc dzieckiem, znalazł stary numer czasopisma „Der Soldatenfreund”. Uparcie dążył do tego, by trafić do wojska. Mówiła też, jak została wdową, o tym, jaką kochaną córeczką jest Heidi, o oddaniu mamy, pracy ojca. Zachowała mieszkanie, mieszka w tej samej sieni, co rodzice. Razem z nią mieszkają siostry, zaś brat, gdy był w domu, mieszkał z rodzicami. Są blisko, więc sobie pomagają.

On opowiedział, że był oficerem w wojsku, że ze względów emocjonalnych chciał wystąpić z armii. Z niechęcią oznajmił, że nie uzyskał jednak na to zgody. Dostał tylko bezterminowy urlop. Dlatego zgodnie z radą ojca szuka szansy w przemyśle i poznaje jego tajniki dzięki pomocy Josefa von Plaua – szefa Dyrekcji Kopalń i Hut Donnersmarcków. To znajomy ojca, z zubożałej rodziny szlacheckiej. Słuchając go, posmutniała – zrozumiała, jaka przepaść ich dzieli.

– To z pana jest wielmoża, prawdziwy junkier – stwierdziła z nutką żalu.

Uśmiechnął się, nie wyczuwając jej nastroju. Szli dalej w milczeniu.

– Skoro pani siostry mają zdrobnienia swych imion, to dlaczego pani nie jest Bienchen8 ? Może ja tak będę panią nazywał?

– Miło z pana strony, lecz wolę nie. Na to już jestem za stara, tylko by się ze mnie śmiali.

– No to w myślach tak będę panią nazywał, mamy więc pierwszy nasz sekret.

Zatrzymali się na rogu przy Schillerstrasse9. Odsunęła się nieco od niego.

– Tu wybudowano przed paru laty szkołę. Ja mieszkam na przeciwnym rogu. – Pokazała ciemny ceglany budynek ze skośnym dachem. – Zajmujemy mieszkania na parterze, w jednym mieszkam z córką i siostrami, a w drugim rodzice, z Hugonem, jak jeszcze był w domu. Zaś na piętrze mieszkają kolejne rodziny. Tu się pożegnamy, nie chcę, żeby ojciec widział, że pan mnie odprowadza.

– Chętnie poznam pani rodzinę.

– Może kiedy indziej – zbyła go. Teraz na pewno tak będzie lepiej. Podała mu rękę na pożegnanie. Zaskoczył ją, gdy złożył na niej pocałunek. Wyrwała dłoń.

– Co pan?

– Żegnam się z ładną dziewczyną, którą lubię i która mi się podoba, i po którą jutro też przyjdę po pracy. Na razie jednak mam wrażenie, żeśmy się wzajemnie odprowadzili, bo do mojego hotelu tylko kawałek dalej niż do pani domu.

– Do jutra – powiedziała, odwróciła się i pobiegła w stronę niewielkiego budynku. Serce waliło jej jak po wielkim wysiłku. Wiedziała, że powinna odmówić następnego spotkania, lecz pragnęła go. Stanęła przed laubą i próbowała uporządkować myśli. Nagle drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich matka.

– Zdowało mi sie, że ktoś idzie, alech nie była pewno. Co stojisz, właź – powiedziała jowialnie, po swojemu.

Popatrzyła na matkę. Niedługo miała skończyć pięćdziesiąt osiem lat. Była krępa, włosy miała już siwe, a pamiętała, jak jeszcze były czarne i błyszczące. Najbardziej zmieniła się po ostatnim porodzie. Zresztą myśleli wtedy, że nie przeżyje. Rodziła prawie sześć godzin.

– Coś późno dzisioj prziszłaś.

– Tak jakoś zeszło.

– Wili pytoł o ciebie – odezwał się od pieca ojciec.

Spojrzała, jak siedzi i pali fajkę. Był o prawie sześć lat starszy od matki. Twarz miał pooraną zmarszczkami, a siwy, gęsty wąs był żółty od tytoniu. Bardziej wyglądał jak opa, czyli dziadek, niż ojciec. Kochała go. Na pewno inaczej niż matkę. Nigdy nie okazywał dzieciom czułości, ale wszyscy wiedzieli, że ogromnie je kocha. Taki po prostu był – inny, ale kochany.

– Nie mom teraz gowy do niego – odpowiedziała.

Wilhelm, czyli Wili, jej szwagier, dużo pomagał po śmierci jej męża. Sam też był wdowcem, jego żona Adela zmarła cztery lata temu. Za późno zorientowano się, że zachorowała na tyfus, potem nastąpiło zapalenie opon mózgowych i śmierć. Została córka, o trzy lata starsza od Heidi. Miła dziewczynka, Truda, chętnie bawiła się z małą. Mieszkali kilka domów dalej, a Wili nie krył, że miałby ochotę ją poślubić. Wszyscy uważali to za naturalne, że to dobra, stosowna pomoc. Zresztą dawała mu nadzieję. Wiedziała, że ojciec długo pracować już nie będzie, więc cały ciężar utrzymania rodziny spadnie prawdopodobnie na nią. Jednak nie wyobrażała sobie sytuacji intymnych z Wilim. Zawsze miałaby przed oczyma starszą siostrę. Może dlatego odwlekała decyzję? Rozmyślała i w milczeniu jadła zupę, eintopf, jak prawie codziennie. Jak sama nazwa wskazywała, gotowano taki jeden wielki gar pożywnej zupy na wiele dni. Wrzucano do niego przede wszystkim ziemniaki, a do tego zwykle kapustę, fasolę i inne warzywa, jakie były pod ręką i na jakie rodzinę było stać. Czasami do smaku dawano trochę mięsa albo kiełbasy i zagryzano to chlebem, który matka zwykle piekła sama, czasami Lena przyniosła pieczywo od Jednickiego, gdzie niekiedy pomagała w piekarni. Wydawało się, że jej przyszłość jest właściwie przesądzona i oczywista. Powinna się cieszyć, że możliwe jest takie właśnie rozwiązanie. Teraz czuła jednak niepokój. Znała jego przyczynę – Jorg. Co ja sobie bzduram, zganiła samą siebie. Gdzie on, a gdzie ja? A jednak nie potrafiła wygnać go ze swoich myśli.

4.

Jorg przychodził po nią pod sklep codziennie. Czekała na te spotkania, cieszyła się na nie. Mówili już sobie po imieniu. Na jego prośbę, oczywiście. Parę razy wzięła go nawet pod rękę, że niby wygodniej. Te spotkania nie mogły ujść uwadze jej rodziny, którą usłużni poinformowali. Najpierw rozmawiała z nią matka. Tłumaczyła, że taka znajomość nie ma sensu, że nie chodzi o to, że on nietutejszy, lecz o to, że on jest bogatym panem, a ona biedną dziewczyną.

– Skończyłam Cäcilienschule w Königshütte10, mam pracę, nie jestem jakąś głupią babą – próbowała się bronić.

– To nie to – spokojnie argumentowała matka. – Jego świat jest zupełnie inny. On może ożenić się tylko z kobietą, co ma majątek, no i nie ma dziecka.

W czerwcu Albina zaproponowała Jorgowi, by razem wybrali się na odpust. Zabrali z sobą Heidi. Mała aż piszczała z radości. Spotkali się po nieszporach przed domem Izaaka Lewka, gdzie niedawno otwarto mały lokal, taką cukiernię. Było w nim kilka stolików, przy których można było zjeść lody, ciastka i napić się lemoniady. Albina przypuszczała, że to kolejna inicjatywa Lewka. Podziwiała jego przedsiębiorczość, nie obchodziło jej to, że jest Żydem. Był dobrym szefem, troskliwym ojcem rodziny, a majątek zawdzięczał sumiennej pracy.

Na odpuście uwagę wszystkich zwracały kolorowe stragany z mnóstwem słodkości. Były czekoladowe maczki, malutkie białe anyżowe ciasteczka, anyż, czyli różowe lub jasnoczerwone cukrowane kostki, kartofelki – smakowite marcepanowe kulki posypane kakao, suszone śliwki w polewie czekoladowej, lukrecja w różnych postaciach, miętusy, kopalnioki, szkloki czy wreszcie makrony, czyli ciasteczka z białka jajek i bułki tartej, a dla bogatszych takiego samego kształtu kokosanki, te już z prawdziwym kokosem. Jorgowi jednak bardziej smakowały makrony. Albina poinformowała go, że jej mama nie używa do nich bułki tartej, lecz płatków owsianych.

– Bierze się cukier, białka jaj, cynamon, olejek migdałowy i płatki owsiane. Formuje się ciastka i piecze.

Razem parsknęli śmiechem, bo uświadomili sobie, że informuje go o tajnikach przyrządzania produktu, których i tak nigdy nie zastosuje.

Uwagę skupiali też sprzedający różnokolorową watę cukrową i kolorowe balony. Oczywiście nie brakowało oszustów i naiwnych próbujących gry w trzy karty. Dalej były różnorakie romle, czyli karuzele, stoiska do rzucania obręczą do celu, miejsca, gdzie można było popisać się siłą i zręcznością. Albina nie chciała skorzystać z karuzeli, za to mała Heidi z radością weszła na jednego z kręcących się na małej karuzeli drewnianych koników. Odpustowe atrakcje rozciągały się od tyłu kościoła przy Pfarrstrasse aż za szkołę po Wasserstrasse11, gdzie były łąki, przepływała Rawa.

Kilkugodzinny spacer zakończyli zjedzeniem pysznego winerka, czyli parówki z bułką.

– Dawno mi tak nie smakowało – powiedział Jorg, kończąc posiłek.

Siedzieli na trawie w towarzystwie tłumów innych spragnionych wypoczynku.

– Lubię, kiedy winerki mają taką trzeszczącą przy gryzieniu skórkę. Tyle słodyczy i na końcu ta parówka, więc nic więcej nie dam rady zjeść. Chodź, dokupimy jeszcze trochę makronów, to weźmiesz do domu. Twoje siostry chętnie zjedzą, a rodzice też pewno skorzystają.

– Ale ja zapłacę – powiedziała od razu.

– Mowy nie ma. Inaczej miałbym zepsuty dzień. To jedne z najpiękniejszych chwil mojego życia.

– Tak, było przyjemnie – uśmiechnęła się rozmarzona. – Heidi też się podobało. Wydaje się, że cię polubiła. Ona zwykle jest bardzo nieufna.

– Myślę, że tak, bo nawet pocałowała mnie w policzek.

Spojrzał na dziecko zajęte opanowywaniem sztuki podrzucania przytwierdzonej gumką papierowej piłki wypełnionej trocinami. Próby były tyleż nieudane, co miłe, i pokazywały determinację trzylatki.

Odprowadził je do domu, dokładnie w to miejsce co zwykle, czyli w okolice szkoły. Ledwo przekroczyły próg domu, a już matka zauważyła:

– Zaś bołaś s nim. To sie dobrze nie skończy.

– Muter, dalibyście spokoj. Nic złego sie nie dzieje.

– Na razie nie.

Przez kolejne dni wiodły takie i podobne rozmowy. W końcu włączył się w to wszystko ojciec, który krótko stwierdził, że albo skończy tę znajomość, albo on sam się w to wtrąci, czyli pogada z Jorgiem. Popłakała się, nie mogła w nocy spać. Następnego wieczoru opowiedziała o wszystkim Jorgowi. Szli wolno koło niedawno utworzonego parku. W pewnej chwili nie była w stanie powstrzymać łez. Przytulił ją. Wytarł chusteczką oczy i nawet się nie spostrzegła, kiedy zatopili się w długim pocałunku. Uświadomiła to sobie, lecz nie chciała tej chwili przerywać. W końcu odsunęli się od siebie.

– Zakochałem się w tobie – powiedział. – Właściwie to już od pierwszego spotkania w sklepie.

– Taka miłość nie jest dla nas. Mama ma rację, nie ma dla nas przyszłości. Pochodzimy z różnych światów.

– Nie mów tak. Przyszłość wiążę z przemysłem, być może też ze Śląskiem. Dostałem od ojca list. Prosi, bym przyjechał i porozmawiał z nim o tym, co widziałem, czego się nauczyłem, i o tym, jaką planuję przyszłość. Tak mi dokładnie napisał. Powiedz rodzicom, że ja niedługo wyjeżdżam. To ich uspokoi. Poproszę ojca o zgodę na poślubienie ciebie. Z pewnością się zgodzi, a jak będzie się opierał – mama go przekona. Ona zawsze bierze moją stronę. Wszystko się ułoży. Wrócę i porozmawiam z twoimi rodzicami. Tylko mam jedno najważniejsze pytanie: czy ty mnie kochasz?

– Jak możesz w to wątpić? Jesteś taki delikatny, miły, elegancki. Pewnie, że cię kocham. Ale boję się tego, jak ty, twoja rodzina przyjmiecie mnie i Heidi. Zostanie ze mną? Z nami, prawda? – poprawiła się.

– Przecież to jasne. Będzie naszym dzieckiem. Rodzina cię zaakceptuje, bo ja cię kocham. Myślę, że moją miłość do ciebie można trochę porównać do miłości Winicjusza do Ligii. Była stała, niezmienna, pokonywała wszelkie trudności.

– Nie słyszałam o nich – odparła z prostotą.

– Nie znasz Quo vadis Sienkiewicza? Niedawno skończyłem, przyniosę ci, przeczytasz, to zrozumiesz. Czytając, będziesz o mnie myśleć. Mamy prawie koniec lipca. W dwa dni wszystko pozałatwiam, wyjadę. W Hesji, u nas, w Vogelstein, bardzo będę się spieszył i na pewno jesienią przyjadę do ciebie.

Jego entuzjazm, pewność siebie przerażały ją. Przeczuwała, że na pewno nie pójdzie tak łatwo, jak się spodziewał. Miała jednak nadzieję…

– Jesteś ogromnym optymistą.

– Oczywiście. Poeta powiedział: „Precz troski, co żałobnie kroczą – / Chcę śpiewać – smutki precz, a kysz!// Jedyny Bóg niech nami rządzi, / Co stworzył ten uroczy świat, / On sprawiedliwie mnie osądzi, / Nie wzbroni mi swych łask – bom chwat!//”12.

– To Joseph von Eichendorff. Romantyczny i smutny. Niezbyt za nim przepadam. Mój nastrój lepiej oddaje inny fragment jego wiersza: „W pierś wpił mi się, do serca aż, / jej zimnej dłoni kleszcz”.13

Nie krył zdziwienia, a jednocześnie radości z jej znajomości poezji. Uśmiechnął się.

– Bądź optymistką. Wiarą można pokonać wszelkie trudności. Trzeba tylko bardzo chcieć. Ja bardzo, bardzo chcę, a ciebie też o to proszę. Będziesz czekała?

– O tak, będę na pewno, i to bardzo.

5.

W rodowej rezydencji w Herrenfeld wszyscy przywitali Jorga bardzo wylewnie. W końcu nie było go w domu prawie rok. Jednak na swobodną rozmowę z rodzicami przyszedł czas dopiero nazajutrz. Siedzieli w salonie przy herbacie. Ojciec słuchał, jak Jorg z entuzjazmem opowiada o pobycie na Śląsku, o perspektywach, jakie widzi dla siebie.

– Możecie sobie wyobrazić, że Schwientochlowitz to wieś, ale jakże inna od tutejszych. Mieszka tam kilkanaście tysięcy ludzi. Owszem, są pola, łąki, ale całe centrum to przemysł, sklepy, zakłady – normalne miasto. Nawet jest linia tramwajowa. Niesamowite wrażenie sprawiają godziny, gdy ludzie idą do pracy lub z niej wracają. Szczególnie z kopalni. Są oblepieni czarnym pyłem, właściwie to tylko widać ich oczy. A nawet gdy się umyją, to wokół oczu mają czarne otoczki. Byłem kiedyś na wieży szybowej, czyli wyciągowej. Służy ona do opuszczania i odbierania górników z podziemia. Na szczycie jest specjalne koło, które obraca się i wyciąga taką klatkę z ludźmi. Byłem na samej górze. Mówię wam, niesamowity widok. Wszystkie miejscowości wokół to też przemysł. Widać ogromne kominy hut, wieże wyciągowe innych kopalń, a wszystko jakby we mgle. To para, pyły z tych wszystkich zakładów. Kiedy idzie się ulicą, to czuje się dziwny zapach, słychać hałas, szum, a brudny pył szybko pokrywa ubrania, twarz. Miejscowi bardzo jednak dbają o porządek, czystość. Kobiety często myją okna, lecz te szybko znów się brudzą. Najgorzej, gdy jest wiatr, który roznosi ten brud osadzony na dachach, ulicach. Ciężko wtedy oddychać, a drobinki pyłu wdzierają się pod ubrania. Prawie jak na pustyni.

– Dlatego my cenimy nasze wiejskie odludzie – odparł ojciec. – Dostałem list od von Plaua. Chwali twoje podejście do obowiązków, zaangażowanie. Ma nadzieję, że zdecydujemy się na jakieś inwestycje w tym zakresie, możliwe, że na Śląsku, w okolicach, które zna. Pisze, że chętnie nam pomoże. A powiedz, jak tam było w Rauden?

Opowiadał o wystroju pałacu, pięknym parku, o atrakcjach przygotowanych przez gospodarzy, a głównie o polowaniach.

– Tamtejsze lasy szczególnie obfitują w dziki. Polowania na nie są tyleż atrakcyjne, co niebezpieczne. Opowiadano mi, że zdarzały się już nieszczęśliwe wypadki wśród ludzi, i to nawet śmiertelne. Nie sądziłem, że coś takiego przytrafi się też w czasie naszego polowania.

– Opowiesz? Mamy czas.

– Było to w połowie stycznia. Trzymał mróz, śnieg leżał na polach. Książę Wiktor zaproponował polowanie. Zjechało się, jak zwykle, sporo znajomych, przygotowano nagonkę. Ruszyliśmy koło trzeciej rano. Noc była jasna. Posuwaliśmy się tyralierą, w całkowitym milczeniu. Najpierw usłyszeliśmy zbliżające się zwierzęta. Wreszcie na polance, przed którą się zatrzymaliśmy, pojawiły się pierwsze sztuki. Jeszcze czekaliśmy z oddaniem strzałów, by nie wypłoszyć reszty. W końcu huknęły wystrzały, jedne dziki od razu padły, inne, widać ranne, z kwikiem pędziły przerażone dalej, by po chwili również podzielić los innych. Potem zaległa cisza. Myśleliśmy, że to już całe stado, gdy nagle wybiegły jeszcze dwa. Ci myśliwi, którzy zachowali czujność, oddali strzały i zwierzęta zostały na śniegu. Zaczęliśmy komentować wydarzenie, gdy książę powiedział „tam” i wskazał kierunek. Spojrzeliśmy i w gęstwinie zamajaczyło nam futro. Książę i dwie inne osoby strzeliły. Usłyszeliśmy tylko przerażone „nie”. Książę zawołał, by nie strzelać, i razem z kilkoma osobami pobiegł w miejsce, gdzie widzieliśmy ruch i futro. Ruszyliśmy za nim. Nie zapomnę tego widoku. Na ziemi, w śniegu zbroczonym krwią leżał człowiek odziany w kożuch. Jeszcze żył. Był to jeden z grupy naganiaczy. Widząc jego ciemny kożuch, wzięliśmy go za dzika. Dziękowałem Bogu, że nie strzeliłem. Zabrano go do szpitala. Jednak już w drodze zmarł. Strzelało kilka osób, lecz książę obwiniał siebie. Zamówił później kamienny krzyż, który kazał postawić w miejscu tragedii, zaopiekował się też rodziną zabitego. Kupił im dom niedaleko leśniczówki i obiecał łożyć na dzieci do czasu, aż zdobędą zawód.

– Tak, może dlatego nie lubię polowań – podsumował ojciec.

– A powiedz mi, ojcze, skąd znasz księcia Wiktora?

– To dawne dzieje. Poznałem się z nim, teraz już właścicielem majątku, jeszcze w czasach studenckich. Zaprzyjaźniliśmy się, no i kontakt pozostał.

– Opowiadano mi, że po sekularyzacji, a dokładniej to chyba w roku 1820, dobra raciborskie, do których należał też dawny majątek rudzkiego opactwa, przekazano landgrafowi Wiktorowi Amadeuszowi von Hessen-Rotenburg. To spowodowało, że stał się jednym z największych posiadaczy ziemskich na Górnym Śląsku. Spodobał mu się pocysterski klasztor, osiadł tam, dostosował do nowej roli, a pobliski las przy pałacu kazał przebudować na park w stylu angielskim. Słyszałem, że dwukrotnie gościł u nich rosyjski car Aleksander I, był też cesarz Wilhelm II. Z tego miejsca przedstawiciele rodu Hohenlohe-Waldenburg-Schillingsfürst administrują rozległymi dobrami. Już na pierwszy rzut oka widać dobre zarządzanie.

– Tak, mają piękny, duży majątek. Nie byłem tam nigdy, lecz wiele słyszałem. Podobno mają tam też linię kolejową?

– Tak, kiedy wyjeżdżałem do Schwientochlowitz, koczem podwieziono mnie na stację kolejową, a potem jechałem tym pociągiem do Gleiwitz14. Miejscowi nazywają go Bimmelnbahn. No bo to faktycznie taki niewielki „dzwoniący pociąg”. Stacja jest na peryferiach miejscowości, z dala od rynku, pałacu. Podobno książę tak zadecydował, bo nie chciał hałasu w pobliżu swej posiadłości, a jednocześnie pragnął ułatwić handel z okolicznymi miejscowościami, jak też umożliwić dojazd do nich. Przy pałacu jest piękny kościół, w którym jest kaplica maryjna, a w niej jest cudowny obraz Matki Boskiej. Jest naprawdę niezwykły. Podobno wizerunek sięga czasów średniowiecza. Wielu wiernych modli się w kaplicy przed obrazem, mówi się o licznych cudach, które za wstawiennictwem Maryi się zdarzyły. Nazywają ją Matką Boską Pokorną.

– Nie wiedziałam o tym – z zainteresowaniem powiedziała matka. – A jak spodobała ci się Lizi? – zmieniła niespodziewanie temat.

– Taka mała trzpiotka. Wesoła, ładna, pełna energii, jak to młoda dziewczyna.

– Z wiekiem na pewno spoważnieje. Nie sądzisz, że nadawałaby się na żonę?

– Na pewno, lecz nie moją – odparł trochę zbyt gwałtownie. – Skoro już o tym mówimy, to muszę wam powiedzieć, że poznałem kogoś, z kim widzę swoją przyszłość.

– Ale Lisi – próbowała jeszcze matka – wywodzi się z dobrej rodziny, jest młoda, ładna, jak mówisz, a rodzina jest bardzo dobrze sytuowana. Ojciec specjalnie ustalił z księciem Wiktorem, że zaprosi ją na czas twego pobytu, byście się wstępnie poznali…

– Powiedziałem wam, jaka jest moja decyzja. Pozwólcie, że skończę. Otóż kobieta, którą poznałem, którą kocham, ma na imię Albina. Nie wywodzi się z bogatej rodziny, nie jest szlachcianką. Jest córką robotnika, wdową z trzyletnią córką. Najważniejsze, że ja ją kocham, a ona podziela to uczucie.

– To byłby mezalians – zaczął ojciec chłodno.

– Poinformowałem was. Decyzji nie zmienię. Od tego, jaka będzie wasza odpowiedź, uzależniam moją przyszłość – powiedział twardo, zdecydowanie. Odezwała się w nim osobowość wojskowego. Wstał, stuknął obcasami, skłonił się i wyszedł.

Rodzice spojrzeli na siebie i milcząc, pili herbatę.

Matkę spotkał następnego dnia przy śniadaniu.

– Ojciec nie zje z nami?

– Musiał wyjechać w interesach do Koblenz15.

– Tak nagle?

– Nie nagle, bo już tak wcześniej zaplanował. Wczoraj nie zdążyliśmy o tym porozmawiać. Powiedz mi, czy dobrze przemyślałeś swoją decyzję?

Od razu się nastroszył. Przez chwilę nie odzywał się, lecz w końcu odparł opanowanym głosem:

– O tym już powiedziałem wam wczoraj. Liczę się z konsekwencjami, nawet z tym, że zerwiecie ze mną kontakty. Zawsze pozostaje wam przecież Hans, a tak przy okazji – kiedy wraca mój braciszek?

– Wyzbądź się złośliwości. Wiesz dobrze, że ci sprzyjam. Jak ojciec wróci, to spokojnie z nim porozmawiam. Jeśli chodzi o Hansa, to wraca w przyszłym miesiącu. Jest we Włoszech.

Mimo zapewnień matki Jorg nie mógł pozbyć się uczucia niepokoju. Wspólne spożywanie posiłków nie poprawiało atmosfery. Może też dlatego z ulgą przyjęto doręczoną mu depeszę, w której nakazywano mu przerwać urlop i stawić się w jednostce w Koblenz.

– Skąd wiedzieli, że jestem akurat w domu? – wyraził zdziwienie.

– Myślę, że nie wiedzieli, ale tylko ten adres znali, więc dlatego tu cię szukano – próbowała logicznie wytłumaczyć matka.

– Rano wyjadę, może jeszcze zdążę spotkać się z ojcem.

Nie dane mu jednak było odbyć to spotkanie. Pożegnał się z matką, prosił, by przekazała wyrazy szacunku ojcu. Z radością wysłuchał jej ponownego zapewnienia o poparciu i rychłej rozmowie z ojcem.

W Koblenz zameldował się u oberstleutnanta.

– Major Jorg von Prinzretter melduje się na rozkaz.

– Cieszę się, że pana widzę, herr major. Przykro mi, że musiałem pana odwołać z urlopu, chyba zbytnio nie pokrzyżowałem panu planów? Z pewnością zregenerował pan siły? No, ale czasy są trudne, potrzebujemy fachowców wojskowych, dobrze wyszkolonej kadry.

– Czekam na rozkazy – zdołał przerwać ten potok słów.

– Mówiąc krótko, jest pan potrzebny w Buea.

– Buea? Gdzie to jest? – Nie krył zdziwienia.

– W Afryce. Jak pan z pewnością wie, jeszcze w 1911 roku wytyczono wschodnią i południową granicę Kamerunu, wskutek czego do niemieckiej kolonii przyłączono część terytoriów kontrolowanych do tej pory przez Francuzów. Od tego roku gubernatorem jest tam Karl Ebermaier. Siedziba niemieckiej administracji kolonialnej jest właśnie w Buea. Chcemy tam powiększyć samodzielne oddziały policyjne, czyli oddziały niezależne od działających tam Schutztruppen. Pan jest fachowcem, więc myślę, że w ciągu kilku miesięcy zorganizuje pan wszystko, jak trzeba. Dokumenty odbierze pan u mojego adiutanta. Jakieś pytania czy wszystko jasne?

– To Afryka Zachodnia, jak dobrze pamiętam, nasza kolonia jest tam od kilkudziesięciu lat – powiedział właściwie tylko po to, by zyskać na czasie i móc opanować rozkołatane myśli.

– Tak, zgadza się. Przemysł domaga się surowców, rynków zbytu. Pan się jednak zajmie stroną wojskową. Będziemy oczekiwać raportów i przede wszystkim efektów. Nie bez przyczyny wybór padł na pana. Żegnam pana, majorze.

Jorg wyszedł, lecz w dyżurce przed gabinetem oberstleutnanta zatrzymał go adiutant i przekazał pisemne rozkazy.

Szybko wracał do domu. Ojca wciąż nie było. Przekazał matce wieści, a ta nie kryła zdziwienia i niepokoju. Starał się ją uspokoić.

– Postaram się wszystko szybko załatwić i definitywnie skończyć z wojskiem. Myślę, że rodzina, przemysł to moja przyszłość

– Będziemy czekać – odparła, płacząc.

6.

Dni Albinie się dłużyły. Na początku odczuwała dotkliwie brak Jorga. Niecierpliwie wyczekiwała jesieni. Niepokoił ją brak jakiejkolwiek informacji w postaci depeszy, listu. Nakazywała sobie cierpliwość. Jednak u schyłku września zrozumiała, że to koniec. Zrobiło jej się smutno, lecz pogodziła się z tym. Niespodziewanie w ostatnich dniach października do sklepu zawitał wojskowy. Przedstawił się i zapytał, czy jest Albiną Schmeiduch.

– To ja – powiedziała tyleż zaniepokojona, co zainteresowana, o co może chodzić.

– Mam dla pani list – odparł krótko i podał jej zapieczętowaną kopertę.

Korzystając z tego, że nie było klientów, szybko wyszarpała kartkę z koperty. „Musiałem wrócić do wojska. Jestem Afryce. Kocham Cię. Myślę, że rodzice zaakceptowali nasz związek. Nie wiem, ale mam nadzieję, że będę mógł przyjechać w lutym na urlop. Zrobię to najszybciej, jak to będzie możliwe. Czekaj na mnie!! Całuję Ciebie i Heidi. Jorg”.

„Dużo nie napisał – pomyślała – lecz dobre i to”. Znów nadzieja w niej odżyła. „Myślę, że rodzice zaakceptowali nasz związek” – przeczytała raz jeszcze i przycisnęła list do serca, które biło gwałtowniej niż zazwyczaj.

Do domu wracała podekscytowana. Ledwo weszła, ściągnęła płaszcz i zaczęła relacjonować matce.

– Dostałach list od Jorga. Jest w Afryce. Jego rodzice zgodziyli się na nosz ślub. Przijedzie zarozki, jak bydzie mog – mówiła gwarą, jak zwykle, gdy była zdenerwowana.

– No – odparła matka, a w tym lakonicznym słowie dało się wyczuć cały ogrom niepewności, niewiary, strachu.

– Chcecie poczytać?

– To list do ciebie, powiedziałaś, co pisze.

– Muter, tak się ciesza. A kaj Heidi?

– Kaj mo być? Z dziołchami u ciebie. Lena i Veva już jadły, to jom wzieny. Chcesz jeszcze żuru, coś mi sie dzisioj dużo nawarzyło.

– Niy, ale maślonki se wezna – powiedziała, sięgając na roma po szolka. – A fater kaj?

– Poszoł na szkata do Bialasa. Tak gibko niy przidzie. Wyprałach ci ta modro bluza, jest poskłodano w wertiko.

– Dziynkuja, ida do sie. Z Bogiem, dobranoc.

– Z Bogiem, dziołcha. – Westchnienie towarzyszące tej wypowiedzi było dla Albiny potwierdzeniem braku optymizmu matki i kolejnym powodem do niepokoju.

Heidi rzuciła jej się na szyję. Stęskniły się za sobą. Przygotowała dziecko do snu, razem zmówiły modlitwę, położyła je, opowiedziała szybko wymyśloną bajkę. Potem przyszedł czas na rozmowę z siostrami. Mówiły jedna przez drugą, na dobrą sprawę nie dały Albinie dojść do głosu, a przecież też starała się podzielić z nimi swoją nowiną. Spojrzała na roześmianą, siedzącą przy stole Vevę. Była smukłą, ładną dziewczyną. Wiedziała, że przychodzi do niej pewien kupiec z niedalekiego Beuthen. Spotykali się od kilku miesięcy w niedziele. Veva twierdziła, że chciał już przyjść do jej rodziców, lecz ona się wciąż wahała. Albina wiedziała, że jednym z powodów było to, że jest znacznie niższy od niej. Veva była nader wysoka, miała ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a jej adorator Achim – z piętnaście mniej. Lena z kolei była bardziej powściągliwa w opowiadaniu. Potrafiła słuchać i naprawdę udzielała dobrych rad. Mając na uwadze to, ile miała lat, dziwiło to wszystkich. Widać było, że dojrzewa fizycznie, czasami krępowała się przy siostrach, lecz te traktowały ją jak dorosłą.

Nalała do miski wodę z wiadra, którą specjalnie w tym celu odstawiała rano, by nabrała pokojowej temperatury. Kiedy nie paliły w piecu, trudno było wodę podgrzać do mycia. Ona i Heidi przywykły do używania wody o takiej temperaturze. Rodzice i siostry uważały to za dziwactwo. Kąpiel raz na tydzień, przetarcie twarzy, szyi oraz rąk ściereczką – to już według nich miało wystarczyć. Ona jednak wprowadziła inny zwyczaj. Zawsze dbała, by mieć mydło. Kupowała je w drogerii blisko sklepu, w którym pracowała. Ostatnio ceniła mydło Nivea. Raz na tydzień myła włosy w szamponie Schwarzkopf. Ściągnęła bluzkę, umyła twarz, obmyła drobne piersi, później miejsca pod pachami. Włosy tam rosnące zwykle przycinała co jakiś czas. Na szczęście nie pociła się mocno, lecz i tak rano nacierała się pod pachami specjalną mieszanką wykonaną z sody oczyszczonej, oleju kokosowego i mąki ziemniaczanej. Taką radę znalazła kiedyś w Kalendarzu Rodzinnym, który rodzina kupowała każdego roku. Wzięła później specjalną małą myjkę i dyskretnie umyła się między nogami, a w końcu stopy. Na twarz nałożyła krem, też firmy Nivea, który niedawno kupiła. Był doskonały, biały, pięknie się wchłaniał w cerę. Smarowała nim też Heidi. Wdziała nocną koszulę i, jak zwykle, późno położyła się spać. Nie mogła jednak zasnąć, myśli kołatały jej się w głowie. „Jak to w życiu jest?” – starała się logicznie, zimno myśleć. „Ilekroć wydaje się, że życie się ułożyło, że wszystko idzie w miarę dobrze, zdrowie moje i najbliższych nie sprawia problemów – to zawsze pojawiają się komplikacje. Cóż, chyba tak musi być, że każdy ma w życiu jakiś krzyż. Zawsze jednak trzeba Bogu dziękować, że pojawiające się problemy są tylko takie, a nie jeszcze większe”. Kiedy miała kłopoty, starała się je zwalczać, pokonywać kolejne etapy trudności. Gorzej było, gdy nie miała wyznaczonego celu, do którego dążyła, a osiągnięcie go dawałoby pewność wyeliminowania problemu, pozbycia się go. W życiu tak mało zależało od niej samej. Przecież każdy człowiek w grupie innych ludzi jest takim „małym urządzeniem”, które musi współpracować z innymi, a nie zawsze jest to możliwe. Kiedy się to nie udaje, są zgrzyty, awarie i kłopoty. „Oj, życie, życie – pomyślała, już zasypiając – jakieś ty piękne, lecz jakże trudne”.

------------------------------------------------------------------------

1 Obecnie Rudy, wieś w pobliżu Raciborza.

2 Obecnie Świętochłowice (w województwie śląskim).

3 Obecnie ulica Katowicka.

4 Obecnie ulica 1 Maja.

5 Obecnie ulica ks. bpa Teodora Kubiny.

6 Obecnie ulica Bytomska.

7 Obecnie Milicz, miasto na Dolnym Śląsku, na pograniczu z Wielko-polską.

8 Z niemieckiego die Biene – pszczoła, das Bienchen – pszczółka. Fonetycznie: Binsien.

9 Obecnie ulica Henryka Sienkiewicza.

10 Obecnie Chorzów.

11 Obecnie ulica Wodna.

12 Joseph von Eichendorff: Wesoły wędrowiec, Wiersze, Racibórz 1990. Nieznany przekład z XIX wieku.

13 Tamże, wiersz Późne wesele. Przekład Zenona „Miriama” Przesmyckiego.

14 Teraz Gliwice.

15 Polska nazwa Koblencja.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: