- W empik go
Odpływ - ebook
Odpływ - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 283 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poprzez cały świat wyspiarski Pacyfiku Europejskiego wielu krajów ras i wielu warstw społecznych niosą swą aktywność i sieją choroby. Niektórzy z nich wegetują, innym dzieje się wcale dobrze. Niektórzy zasiedli na tronach i doszli do posiadania wysp i okrętów, inni, przeciwnie, muszę się żenić, żeby mieć z czego żyć. Wymagająca, hałaśliwa o czekoladowej skórze dama podtrzymuje ich w lenistwie. Ubrani jak krajowcy, ale zachowują coś cudzoziemskiego w sposobie bycia i postawie, przechowują zazdrośnie jakąś relikwię (na przykład monokl) oficera czy dżentelmena, wylegują się w cieniu palm, zabawiając miejscowe audytorium wspomnieniami z music-hallów. Ale są inni jeszcze, trudniejsi do nagięcia się, mniej zdolni i być może, mniej spodleni, którzy i w tym kraju, mlekiem i miodem płynącym, przymierają głodem.
Na krańcu miasta Papeete trzej tacy właśnie ludzie siedzieli nad brzegiem morza w cieniu drzewa purao.
Godzina była późna. Orkiestra od dawna już przestała grać i rozeszła się do domów; pstry tłum mężczyzn i kobiet – subiektów sklepowych i oficerów marynarki – zdążał ku domostwom tanecznym krokiem. Od dawna już ciemność, mrok i milczenie spowiły wszystkie domy w tym małym miasteczku pogańskim. Tylko latarnie uliczne w aureoli owadów paliły się jeszcze w zacienionych alejach, rzucając drżący cień na wody portu. Głośne chrapanie rozlegało się między filarami przystani Portu Gubernatorskiego. Biegło ku brzegowi od strony zakotwiczonych szkunerów. To załoga porozkładała się na pokładzie pod gołym niebem lub przykucnęła w namiotach między stosami ładunków.
Ale trzej ludzie pod purao nie myśleli o śnie. Ta sama temperatura w Anglii przeszłaby niepostrzeżenie w lecie; ale jak na morze południowe chłód był przejmujący. Bezduszna natura zdawała się wiedzieć o tym: olej kokosowy zastygał we flaszkach w podobnych do klatek domach wyspiarzy. I ludzie wiedzieli o tym i drżeli. Mieli na sobie liche odzienie bawełniane, to samo, w którym pocili się za dnia i które chroniło ich w razie gwałtownej tropikalnej ulewy. Dla uzupełnienia obrazu ich nędzy dodać trzeba, że od dawna nie świtała im nadzieja śniadania ani obiadu, ani wieczerzy.
Według żargonu wyspiarskiego ludzie ci „osiedli na piasku”. Wspólna niedola zbliżyła ich ze sobą, jako trzy najnieszczęśliwsze istoty spomiędzy ludzi mówiących po angielsku na Tahiti. Poza tym, że są nieszczęśliwi, nie wiedzieli o sobie nic, nawet jak się naprawdę nazywają. Każdy bowiem z nich miał za sobą długie lata doświadczeń i każdy na pewnym stopniu upadku, przejęty wstydem, przybrał jakieś alias. A jednak żaden jeszcze nie stanął przed kratkami sądowymi. Dwaj byli to ludzie niepozbawieni dodatnich cech. A jeden, siedząc i drżąc pod purao, zazdrośnie chował w kieszeni poszarpany tom Wergiliusza.
Rzecz oczywista; gdyby można było za tę książkę otrzymać trochę pieniędzy, Robert Herrick nie namyślałby się nad tym, czy ma się jej pozbyć, ale popyt na książki, charakterystyczny dla wysp południowego Archipelagu, nie obejmuje martwych języków. Wergiliusz, którego nie mógł wymienić na strawę, nieraz był mu pociechą w godzinach głodu. Studiował go leżąc ze ściągniętym pasem na podłodze starego aresztu. Wyszukiwał ulubione ustępy, odnajdywał nowe, tylko dlatego mniej piękne, iż nieopromienione wspomnieniem. Jeżeli przystawał na pustych drogach wiejskich, siadał na ścieżkach, patrzył na morze i na górę Eimeo, to po to, by wróżyć z Eneidy. I jeżeli wróżba (jak każda wróżba) odpowiadała niezbyt stanowczo albo mało pocieszająco, to przynajmniej budziła wizje Anglii: hałaśliwa klasa, zielone łąki, wakacje spędzone w domu, nie milknący gwar ulic londyńskich i kominek, i biała głowa ojca… Albowiem przeznaczeniem jest tych poważnych i dalekich klasycznych autorów, z którymi zawieramy mimowolną i uciążliwą znajomość w szkole, wchodzić w krew i pozostawać w pamięci. Przeto ustęp z Wergiliusza nie tyle mówi o Mantui czy Auguście, co o miejscowościach w Anglii i minionej młodości studenta.
Robert Herrick był synem inteligentnego, dzielnego, ambitnego człowieka, posiadającego niewielki udział w poważnym Domu Handlowym w Londynie. Pokładano w chłopcu nadzieje. Posłano go do dobrej szkoły, a następnie na jeden z zachodnich uniwersytetów.
Przy całym talencie i kulturze Robertowi brakowało wytrwałości i intelektualnej dojrzałości. Wędrował przeto po bocznych ścieżkach studiów, zajmował się muzyką i metafizyką, kiedy należało oddać się studiom nad greczyzną, i w rezultacie zdobył niewysoki stopień. Mniej więcej w tym samym czasie Dom Handlowy spotkała katastrofa. Pan Herrick musiał znowu zacząć pracować jako urzędnik w obcym przedsiębiorstwie, zaś Robert – wyrzec się ambicyj i przyjąć z wdzięcznością znienawidzoną i pogardzoną karierę. Nie miał głowy do liczb, nie interesował się handlem, nie cierpiał przymusu godzin, gardził celami i zawodem kupieckim. Nie miał ambicyj wzbogacenia się; raczej chciał być szczęśliwy. Młodzieniec mniej albo i więcej zuchwały od Roberta byłby walczył ze swoim przeznaczeniem; może spróbowałby pióra, może zaciągnąłby się do wojska. Robert, bardziej ostrożny, może bardziej nieśmiały, zgodził się obrać drogę, na której mógł pomagać rodzinie. Ale czyniąc to z sercem niechętnym, unikał dawnych przyjaciół i mając do wyboru kilka posad, wybrał wyjazd do Nowego Jorku.
Odtąd rozpoczął się dla Roberta okres ciągłych niepowodzeń. Nie pił, był nieskazitelnie uczciwy, pracodawcy nie mogli mu zarzucić braku uprzejmości, a jednak nigdzie nie potrafił zagrzać miejsca. Nie wnosząc zainteresowania da swojej pracy, nie mógł pracować sumiennie, nie wkładał w pracę zapału. Dnie jego były siecią zaniedbanych obowiązków i rzeczy robionych lewą ręką; od miejsca do miejsca, od miasta do miasta szła za nim opinia człowieka nie mającego o niczym pojęcia. Nie podobna znieść swego życia nie wkładając w nie trochę zapału i zainteresowania. Herrick świadomy swoich talentów i zdolności z trudem znosił narzucony sobie przez los zawód. Bardzo szybko stracił możności pomagania rodzinie; później, nie mając do zakomunikowania nic prócz klęsk, w ogóle przestał pisywać. Mniej więcej przed rokiem od chwili, w której zaczyna się nasze opowiadanie, wyrzucił go na bruk w San Francisco ordynarny i rozwścieczony właściciel plantacji. Natenczas zerwały się ostatnie nici samoszacunku. Ulegając chwilowemu impulsowi zmienił nazwisko i wydał ostatniego dolara na przejazd okrętem pocztowym, City of Papeete. Jakimi nadziejami powodowany zdecydował się na tę ucieczkę na Południowe Morza – nie wiedział. Niewątpliwie były tam i nadzieje zrobienia majątku na perłach i koprze; niewątpliwie inni, mniej zdolni od niego, potrafili w tym świecie wyspiarskim zostać zausznikami królowych i ministrami królów. Ale jeżeli Herrick pojechał na wyspy w zamiarach godnych mężczyzny, nie powinien był pozbywać się nazwiska ojca: alias zdradzało jego moralne bankructwo. Zwinął sztandary; wciąż jeszcze miał nadzieję, że zapracuje na chleb i pomoże rodzinie, przybył więc na wyspy (wiedział, że klimat jest łagodny, chleb tani i ludzie uprzejmi) – ofiara walki o byt i swoich własnych obowiązków. Przegrałem, powiedział sobie, niechże to będzie przyjemna przegrana.
Na szczęście jednak nie wystarcza powiedzieć: „Będę nędznikiem!” Herricka w dalszym ciągu prześladowało na wyspie niepowodzenie; w nowym otoczeniu i pod przybranym nazwiskiem nie cierpiał mniej niż poprzednio. Znalazł posadę, stracił ją – w zwykły sposób. Z długotrwałej cierpliwości restauratorów stoczył się do zwykłego miłosierdzia przechodniów. Ale gdy mu odmówiono raz czy dwa, stracił śmiałość. Nie brakowało na wyspie niewiast, które zgodziłyby się utrzymywać mężczyznę o wiele brzydszego od Herricka. Ale Herrick nigdy nie spotkał takiej niewiasty; albo gdyby spotkał, to zbuntowałaby się przeciwko temu jego męskość i wolałby głodować. Moknąć na deszczu, pocąc się w dzień, drżąc z zimna w nocy, mając za sypialnię opuszczone i walące się w gruzy eks-więzienie, żywiąc się tym, co przypadkowo mógł dostać; mając za towarzyszy dwóch takich samych wyrzutków jak on, przez długie miesiące pił z czary pokuty. Wiedział, co to odmowa; co to bezsilny, dumny bunt przeciwko przeznaczeniu; co to bezwład rozpaczy. Czas zmienił go. Nie opowiadał już sobie bajek o łatwym i, być może, przyjemnym podniesieniu się; znał na wskroś swoją naturę; wiedział, że jest niezdolny do tego, żeby się wznieść, i wiedział z doświadczenia, że w żaden sposób nie może powstrzymać swego dalszego upadku. Coś, co z trudem nazwać by można dumą czy siłą, a co było, być może, jedynie kulturą wstrzymywało go od kapitulacji, ale patrzył na swoje nieszczęścia z rosnącym gniewem i czasami dziwił się własnej cierpliwości.
Oto czwarty miesiąc dobiegał końca, a Robert nie widział zmiany na lepsze. Księżyc, pędząc między ruchliwymi chmurami wszelkich wymiarów, kształtów i gęstości – jedne ciemne jak atrament, inne delikatne jak mgła – wyczarowywał piękno południowej wyspy z cudnego i nienawistnego krajobrazu; góry, wyspy ukoronowane wiecznymi chmurami, maszty w porcie, spokojne zwierciadło laguny i molo, przy którym bieliły się łamacze fal. Księżyc oświetlał również przez szpary w chmurach jego przyjaciół, sylwetkę silnego
Amerykanina, który podawał siebie za Browna i o którym mówiono, że jest marynarzem za coś tam zdegradowanym; i drobną postać, blade oczy i bezzębny uśmiech trywialnego i bynajmniej nie poczciwego eks-subiekta londyńskiego. Oto towarzystwo dla Roberta Herricka. Jankes był przynajmniej człowiekiem: posiadał pewne cnoty, takie jak tkliwość i decyzja, był to człowiek, któremu mogłeś uścisnąć dłoń bez zarumienienia. Ale nic sympatycznego nie było w tamtym drugim, który nazywał siebie czasami Hay, czasami Tomkins, i śmiał się nieprzyjemnie, który pracował już we wszystkich magazynach w Papeete (albowiem stwór ten był zdolny pod pewnymi względami), którego zewsząd wyganiano (był to bowiem skończony nicpoń), który zniechęcił do siebie wszystkich swoich dawnych chlebodawców, iż spotkawszy go na ulicy, odwracali się jak od psa, i wszystkich swoich kolegów, którzy unikali go jak niewypłacalnego dłużnika.
Na jakiś czas przedtem okręt z Peru przywiózł influencę, która teraz szalała na wyspie, zwłaszcza zaś w mieście Papeete. Ze wszystkich stron dokoła purao dochodził kaszel i towarzyszące mu przekleństwa kaszlących. Chorzy krajowcy, z właściwą wyspiarzom niecierpliwością, przy najlżejszej gorączce wypełzali ze swoich domostw, żeby się ochłodzić, i leżąc na piasku lub w łodziach, przywiązanych do brzegu, w męczarniach oczekiwali świtu; Jak pianie koguta biegnące nocą od fermy do fermy, zrywało się to pokasływanie, natężając się, zamierając w oddali, budząc się na nowo. Każdy z tych nieszczęśliwych jakby zarażony atakiem kaszlu od sąsiada wił się przez chwil kilka w okrutnej męczarni, po czym, gdy kaszel ustępował, leżał przez czas jakiś wyczerpany, bez słowa. Jeżeli ktoś posiadał nadmiar litości, to wybrzeże Papeete w tę zimną noc było miejscem, gdzie mógł je najlepiej zużytkować. Ze wszystkich ofiar może najmniej godną litości, ale z pewnością największą litość budzącą był ów subiekt londyński. Przywykł do innego życia, do domu, łóżka, pielęgnacji, schludności, jaka panuje w pokojach chorych. A oto leżał tutaj na dworze, o pustym żołądku, wy – stawiony na chłód wiatru. Był chory. Choroba wzięła go. Towarzysze ze zdziwieniem patrzyli na jego cierpliwość. Budziła w nich głęboką litość, równą odrazie i nawet przewyższającą ją. Wstręt, jakim napawać musi ta brzydka choroba, potęgował ową odrazę, a jednocześnie z tym przejmujący wstyd, że żywić mogą podobne nieludzkie uczucie, zmuszał ich do okazywania mu większej życzliwości. Wszystko zło, które widzieli w nim, nie mogło tej życzliwości przeważyć, albowiem myśl o śmierci jest nieznośna – nawet dla największych egoistów i samolubów. Czasami podnosili go. Czasami ze źle pojętym miłosierdziem potrząsali za ramiona, kiedy nieszczęśliwy leżał nieruchomo na wznak, miotany atakiem kaszlu, nachylali się i patrzyli mu niepewnie w twarz, szukając znaków życia. Każdy człowiek jest obdarzony jakąś cnotą: i on ją miał. Odwagę. Dodawał im otuchy żartem – nie zawsze przystojnym.
– Dobrze mi jest, chłopy! – powiedział kiedyś. – To doskonała gimnastyka dla mięśni krtani!
– Ty masz humor! – zawołał kapitan.
– Porządnie już mi się to sprzykrzyło! – rzekł ochryple. – Ale to przecież jest niesprawiedliwe, żebym właśnie ja jeden spośród was cierpiał na tę przeklętą chorobę i jeszcze musiał was bawić! Sądzę, że inni też powinni ruszyć konceptem! Mógłby też który coś opowiedzieć człowiekowi!
– Cała bieda, że nic nie mamy do opowiedzenia, mój synu – rzekł kapitan.
– Jeżeli chcecie, mogę wam opowiedzieć, o czym myślałem teraz – rzekł Herrick.
– Gadaj, byleś gadał! – rzekł londyńczyk. – Chcę, żeby mi przypominano, że jeszcze dycham!
Herrick – leżąc twarzą do ziemi i mówiąc tak cicho, że ledwo było go słychać – zaczął nie jak człowiek, który ma coś do opowiedzenia, ale jak ktoś, kto mówi – wbrew nakazowi chwili.
– Takem sobie myślał! – zaczął. – Myślałem sobie, że leżę jednej nocy na wybrzeżu Papeete – księżyc i chmury, i ludzie dokoła kaszlą – jest mi zimno i głodno, i sucho w gębie; mam już dziewięćdziesiąt lat, z których dwadzieścia dwa spędziłem w Papeete. Myślałem sobie, jakby to było dobrze, gdybym miał pierścień, który za potarciem robi cuda, albo czarownicę za chrzestną matkę, albo żebym mógł zawrzeć układ z Belzebubem. Starałem się przypomnieć sobie, jak się takie rzeczy robi. Wiem, że się robi pierścień z ludzkich kości, bo widziałem, jak to robili w „Wolnym Strzelcu”, i że trzeba zdjąć marynarkę i zakasać rękawy, bo widziałem, jak to robił Formes, kiedy grał Kaspara, a po tym, jak to robił, czuło się, że całą rzecz dokładnie przestudiował i że trzeba mieć coś, co zabija smoka i trujące wyziewy – może wystarczy cygaro – i że trzeba zmówić pacierz wstecz. Myślałem, czybym to potrafił, tak dla żartu, widzicie! A potem pomyślałem, czy który z was zmówiłby pacierz jak należy… i samem spróbował. Ale zanim doszedłem do połowy, widzę przed sobą człowieka z matą pod ręką, jak idzie od strony miasta. Był to zgrzybiały starzec, szedł, schylony, i kaszlał przez cały czas. Z początku nie zwróciłem na niego uwagi, a potem zrobiło mi się go żal, bo strasznie kaszlał. Przypomniałem sobie, że mamy jeszcze trochę tej mikstury, którą konsul amerykański dał dla Hay'a kapitanowi. Nigdy nic nie pomogła Hay'owi, alem sobie pomyślał, nuż pomoże staremu? Więc wstaję i mówię „Yorana!” „Yorana!” – mówi on. „Spojrzyjcie no – powiadam. – Mam tu doskonałe lekarstwo we flaszce, to wam pomoże na kaszel, słyszycie? Chodźcie, to wam odmierzę łyżeczkę na dłoni, bo nasze srebro w zastawie u bankiera!” Więc stary podchodzi, ale im bliżej podchodzi, tym mniej mi się podoba. Ale słowo się rzekło.
– Co ma znaczyć ta kwiecista gadanina? – spytał londyńczyk. – Gadasz jak z nut!
– To opowieść. Opowiadałem ją kiedyś bachorom w domu – odpowiedział Herrick. – Jeżeli was nudzi, mogę przestać!
– Och, gadaj dalej! – zawołał chory zirytowanym głosem. – Lepsze to niż nic!
– Więc – ciągnął Herrick. – Ledwie dałem mu lekarstwo od kaszlu, gdy wydało mi się, że się wyprostowuje i zmienia. Patrzę, a to wcale nie krajowiec z Tahiti, ale jakby Arab z długą brodą. „Dobry czyn wymaga nagrody – mówi. – Jestem czarownik z Tysiąca i jednej nocy , a ta mata, którą mam pod ręką, to oryginalny kobierzec Mahometa Bena Takiegoto. Powiedz słowo, a kobierczyk zaniesie cię, gdzie zechcesz!” „Nie chcesz chyba powiedzieć, że to dywan latający?” „Żebyś wiedział, że tak” – mówi on. „Byłeś w Ameryce, odkąd ostatni raz czytałem baśnie z Tysiąca i jednej nocy !” – mówię podejrzliwie. „Jakbyś zgadł! – mówi on. – Byłem wszędzie. Człowiek posiadający taki dywan nie będzie gnił w na pół rozwalonej chałupie!” No, to wydało mi się rozsądne. „Dobrze – mówię. – Więc powiadasz, że mogę usiąść na tym dywanie i walić prosto do Londynu i Anglii?” Powiedziałem: do Londynu i Anglii, kapitanie, bo musiał być nieraz u nas w kraju! „Jakbyś z bicza trzasł!” – mówi on. Obliczam czas.
– Jaka jest odległość między Londynem i Papeete, kapitanie?
– Biorąc Greenwich i Wenus – dziewięć godzin, kilka minut i sekund – odrzekł marynarz.
– I tyle czasu mi zabrało, około dziewięciu godzin – podjął Herrick. – Wyjechałem około trzeciej w nocy, a na południe byłem w Londynie. Bardzo mi się ten pomysł podobał! ale nagle coś sobie przypomniałem. „Mam jeden kłopot – powiadam. – W kieszeni ani centa. To bardzo przykro przylecieć do Londynu i nie móc kupić sobie porannego wydania „The Standard”! „O! – mówi on. – Nie zdajesz sobie sprawy ze wszystkich dogodności, jakie ma ten dywan! Widzisz kieszeń? Wystarczy ci włożyć rękę, a wyciągniesz garść suwerenów!”
– Z orłem, nie? – spytał kapitan.
– Jakbyś wiedział! – zawołał Herrick. – Wydały mi się niezwykle wielkie. Przypominam sobie teraz, że musiałem zmienić je w kantorze na Charing Cross na angielskie srebro!
– Ach, więceś tam zajechał? – zainteresował się subiekt.
– I cóżeś zrobił dalej? Założą się, żeś zamówił Bis!
– Widzicie, wszystko odbyło się tak prędko, jak mówił stary: jakbyś z bicza trząsł! – ciągnął Herrick. – Byłem tu, na tym wybrzeżu o trzeciej nad ranem, a koło południa znalazłem się na Charing Cross! Z początku byłem zdziwiony. Zakryłem oczy dłonią, a wtedy wydało mi się, że nic się nie zmieniło, hałas na Strandzie jest zupełnie taki sam jak ten, który sprawiają fale: wsłuchaj się w niego dobrze, a usłyszysz dorożki i omnibusy turkoczące na brukach! W końcu odważyłem się spojrzeć: Londyn, jak go zostawiłem! Na skwerach pomniki i Święty Marcin, i te same szkapy, i wróble, i ci sami ulicznicy. Nie potrafię powiedzieć, com czuł wtedy! Chciało mi się płakać i tańczyć, i skakać, albo wdrapać się na kolumnę Nelsona! Byłem jak człowiek, którego wyciągnięto z czeluści piekielnych i przeniesiono do nieba! i to w najlepsze miejsce! Potem zawołałem na fiakra
– konia miał dobrego: „Szylinga napiwku, jeżeli dojedziesz w dwadzieścia minut!” – mówię do sałaciarza. Ruszył dobrym krokiem, choć oczywiście w porównaniu z dywanem, to lazł noga za nogą! W dwadzieścia minut byłem przed drzwiami!
– Jakimi? – spytał kapitan.
– Och, znam taki jeden dom! – powiedział Herrick.
– Założę się, że to była restauracja! – zawołał subiekt (użył innego wyrażenia, zamiast restauracja!) – Dlaczegoś nie poleciał dywanem zamiast wlec się dryndą?
– Nie chciałem robić zbiegowiska na cichej uliczce! – odrzekł opowiadający. – To w złym smaku. A zresztą, przecie jechałem hansomem!
– A co zrobiłeś potem? – spytał kapitan.
– Och, wszedłem – rzekł Herrick.
– Do swoich starych? – spytał kapitan.
– Właśnie! – odrzekł tamten żując źdźbło trawy.
– Wiesz! – zawołał subiekt. – Żeś ty chyba największa gapa i niedołęga, jakiego widziałem! Przecie to jak z „Mojego Pisemka” dla dzieci! Powiadam wam, że ja to bym sobie więcej wygodził piwkiem i kośćmi! Potem kupiłbym wspaniały płaszcz z futrzanym kołnierzem i laskę i przeszedłbym się po Piccadilly! Potem wdepnąłbym do porządnej restauracji i kazałbym sobie podać porcję zielonego groszku i flaszkę szampana, i smaczny zrazik – och, zapomniałem! najpierw wtrząchnąłbym sobie smaczną rybkę – a zakończyłbym tortem agrestowym i kawą, i odrobiną tego, co to się sprzedaje w wielkich zalakowanych flachach! Benedyktyn, brzmi ta słodka nazwa! Potem poszedłbym sobie do teatru i poumizgałbym się do jakiej ładnej dzierlatki, a potem jeszcze do baru i na salę tańca i tak do rana, do białego dnia! A na drugi dzień uraczyłbym się krewetkami z wody i grzankami, i świeżym masłem. No, jeżeli ja bym tego nie zrobił!
Przerwał mu nowy atak kaszlu.
– Teraz ja wam powiem, co bym zrobił! – zabrał głos kapitan. – Nie potrzeba mi waszych nędznych mat, które jakiś włóczęga wyjmuje spod pachy! ale dajcie mi porządny okręt o największym, jaki zarejestrowano, tonażu! Najpierw to bym poszedł na targ i kupił wielkiego indyka i pasztet wieprzowy. Potem wdepnąłbym do handlarza win i kazał zapakować tuzin szampitra i tuzin flaszek słodkiego wina, żeby było czerwone i mocne, i pachnące, na przykład coś takiego, jak porto albo madera, w najlepszym gatunku! Potem – walę do składu z zabawkami i bulę dwadzieścia dolarów za zabawki dla bachorów; a potem – do cukiernika i kupuję ciastka i tort, i pierniki, papatacze ze śliwkami, a potem do księgami i każę sobie dać wszystkie obrazki i książeczki dla dzieci, i wszystkie romanse dla starej o tym, jak to lord odkrył tajemnicę pochodzenia Anny Marii i lady Maude uciekła z Domu dla Obłąkanych! A potem dopiero każę jechać do domu!
– Dobrze by było kupić soku dla bachorów! – wtrącił Herrick. – Dzieci lubią sok!
– Ma się rozumieć, że sok dla bachorów, kupię! – uniósł się kapitan. – I sok, i wiele innych rzeczy! a potem urządzimy sobie za jednym zamachem gwiazdkę i Dzień Dziękczynienia! Wielki Boże! co ja bym oddał, gdybym mógł widzieć bachory! Jakby to wszystko wybiegło przed dom na widok papy! moja mała Adar.
Kapitan urwał.
– Wal dalej! – zachęcał subiekt.
– Przekleństwo, że nawet nie wiem, czy tam nie powymierali z głodu! – zawołał kapitan.
– Nie może im być gorzej, niż jest nam – rzekł subiekt. – A to już niemała pociecha! Wątpię, czy samemu diabłu udałoby się pogorszyć mój los!
Można by mniemać, że diabeł przyjął wyzwanie. Księżyc ukrył się od jakiegoś czasu, i rozmawiali w ciemności. Nagle do uszu ich doleciał zbliżający się szybko huk; oblicze laguny pobladło i zanim zerwali się na równe nogi, potoki deszczu spadły na nieszczęśliwych rozbitków. Aby zdać sobie sprawę z siły i wściekłości ulewy, trzeba znać kraje tropikalne. Człowiek wychodził z niej jak z kąpieli; świat ogarnęła noc i ciemność.
Uciekli, kierując się do swego zwykłego schroniska – nazywali go swoim domem – do starego aresztu. Zmoczeni wśliznęli się do pustych izb; leżeli – trzy zmięte, zmoczone łachmany ludzkie. Potem, gdy ryk nawałnicy ustał, słychać było, jak subiekt szczęka zębami.
– Słuchajcie, chłopcy – jęczał. – Na miłość Boga, połóżcie się na mnie i ogrzejcie mnie! Łżę jak pies, jeżeli nie powiem, że śmierć czyha na mnie!
Skłębili się więc wszyscy trzej w jedną mokrą masę i leżeli tak do rana, drżąc i otrząsając się, wciąż budzeni straszliwym kaszlem subiekta.ROZDZIAŁ 2 PORANEK NA WYBRZEŻU
Chmury pierzchły, piękno podzwrotnikowego dnia rozpostarło się nad Papeete. Ściany fal, rozbijających się o brzeg i palmy na wysepce, drżały w żarze słonecznym. Francuski okręt wojenny odpływał – prawdopodobnie do ojczyzny; stał w odległości mili od portu, gotowy do drogi. W nocy przybył szkuner, ale zatrzymał się daleko, powiewała na nim żółta flaga, znak ostrzegawczy przed zarazą. Od brzegu ku placowi targowemu oderwała się szeroka wstęga łodzi, w których jechali barwnie odziani tuziemcy wiozący owoce na targ. Ale ani piękno tego poranka, ani upragnione ciepło, ani nawet ruchy okrętów, tak interesujące dla marynarzy i ludzi mających wiele wolnego czasu, nie mogły przykuć uwagi nieszczęsnych wyrzutków. W sercach ich panował chłód, usta piekły od bezsenności, nogi uginały się z głodu; jak okaleczone gęsi szli leniwo brzegiem morza. Szli w stronę miasta, nad którym zaczynały się unosić dymy, w którym szczęśliwsi od nich zasiadali do śniadania; idąc, rzucali wzrokiem we wszystkie strony, szukali jednak tylko – pożywienia.
Mały, brudny szkuner stał przy brzegu, z którym łączyła go wąska kładka. Na przednim pokładzie, w cieniu namiotu, pięciu Kanaków, stanowiących załogę, obsiadło michę pieczonych fej, pociągając kawę z blaszanych kubków.
– Osiem brzuchów woła o śniadanie! – zawołał kapitan z robionym humorem. – Nigdym jeszcze tego nie próbował! Słowo daję, mój pierwszy występ! zróbcie im uciechę!
Poszedł do miejsca, w którym kładka dotykała zielonej murawy wybrzeża, odwróciwszy się plecami do szkunera, zaczął gwizdać: „Praczka. Irlandzka!” Kanacy zrozumieli to jako zapowiedź koncertu. W jednej chwili zebrali się koło burty, każdy z fejem w ręku, żując i przypatrując się temu, co się działo na brzegu. Jak biedny niedźwiedź pirenejski tańczy na ulicach pod dźwięk fujarki swego pana; zupełnie jak ten niedźwiadek, ale z większym zapałem i staranniej, kapitan przestępował z nogi na nogę w takt gwizdanej przez siebie piosenki, a wielki smutny cień podrygiwał za nim na trawie. Kanacy śmieli się na ten widok. Herrick patrzył z natężeniem – uczucie głodu zabiło wstyd. O kilka kroków dalej, tak jednak, że było go słychać, subiekt wił się w szponach demona influency.
Kapitan znieruchomiał nagle. Zdawało się, że dopiero teraz dojrzał swoje audytorium, zrobił minę człowieka zdumionego, że przerwano mu godzinę jego prywatnej zabawy.
– Halo! – zawołał.
Kanacy zaczęli klaskać w ręce, dając mu znaki, żeby wszedł na pokład.
– Nie, sir! – rzekł kapitan. – Nie ma żarcia, nie ma tańca! zrozumiano?
– Biedna stara człowiek! – zawołał jeden z Kanaków. – Stara człowiek nie jeść?
– Jak Bóg miły, nie! – odrzekł kapitan. – Chciała jeść, ale stara człowiek nie dali!
– Ja mieć jeść! – zawołał marynarz. – Stara człowiek tu przyjść. Dużo kawa, dużo fej. Tamta człowiek też wejść!
– Chyba skorzystamy! – zauważył kapitan. – Wraz z towarzyszami wszedł po kładce na pokład. Powitano ich uściskiem dłoni, załoga zrobiła im miejsca przy kotle, na cześć gości uzupełniono ucztę dzbankiem melasy, po czym któryś z Kanaków przyniósł z kambuza akordion, wymownie kładąc go przed kapitanem.
– Ariana! – rzekł tamten wesoło, dotykając instrumentu, po czym zabrał się do wielkiego mięsistego banana, a rozprawiwszy się z nim, sięgnął po kubek kawy i zwrócił się do Kanaka, który zaprosił go na pokład. – Twoje zdrowie, stary! przynosisz honor Pacyfikowi! – dodał.
Jak głodne psy raczyli się gorącą kawą i fejami. Nawet subiekt jak gdyby ożył. Oczy jego nabrały blasku. Osuszono kocioł, wypróżniono miskę, gospodarze, którzy zdawali się chcieć odgadnąć każde życzenie gości, z uprzejmością właściwą Polinejzyczykom pośpieszyli przynieść deser w postaci miejscowego tytoniu i zwitków liści pandanusa, służących za papier. Po chwili wszyscy otoczyli się mgłą dymu.
– Kiedy człek jada śniadanie codziennie, to nie zdaje sobie sprawy z tego, czym jest śniadanie! – rzekł subiekt.
– Teraz chodzi już tylko o obiad! – zawołał Herrick. I dodał z zapałem:
– Czemu nie jestem Kanakiem!
– Jedno jest pewne – rzekł kapitan. – Bierze mię rozpacz. Wolę, niech mnie powieszą, a dłużej tego nie zniosę! – tu ujął akordion i szarpnął struny wydobywając melodię: – Domie, słodki domie!
– Och, przestań! – zawołał Herrick. – Nie mogę tego słuchać!
– Ani ja – przyznał kapitan. – Ale coś muszę zagrać! Trzeba odpłacić za gościnność, mój synu! – Tu zaczął śpiewać „Ciało Johny Brown” pięknym, słodkim barytonem. Potem przyszła kolej na „Dandy Jimmy z Karoliny”, potem „Rorin zuchwały”, potem „Słodka dziewczyna”, wreszcie „Najpiękniejszy kraj”! Kapitan płacił za swoje przyjęcie po królewsku, co czynił nieraz i przedtem, niejeden raz kupił sobie pożywienie swoim głosem, wyzyskując muzykalność tuziemców. I zawsze, jak teraz, ku ich zadowoleniu.
Był… w samym środku „Pięćdziesiąt dolarów w kieszeni”, śpiewając ze zdwojonym zapałem, gdy nagle między załogą powstało zamieszanie.
– Idzie Tom, prędko, prędko! – zawołał amfitrion.
Trzej przyjaciele spojrzawszy we wskazanym kierunku ujrzeli zbliżającego się od strony miasta jegomościa w spodniach pyżamowych i białym dżemprze.
– To Tom, prawda? – spytał kapitan przerywając muzykę. – Nie wiem, jak się taki cham zachowa!
– Lepiej zwiejmy! – zawołał subiekt. – To nie pachnie niczym dobrym!
– Dobrze – rzekł spokojnie muzykant. – Bo to człowiek nigdy nie może przewidzieć! Chyba sprobuję… muzyka ma moc łagodzenia najdzikszych charakterów, chłopcy. Zagramy mu coś ładnego, od serca, żeby się wzruszył nawet mrożony poncz w kabinie!
– Mrożony poncz?! O Boże! – zawołał subiekt. – Zagraj że mu wreszcie, kapitanie! Na przykład „Brzegiem pięknej rzeki”.
– Nie, sir, wygląda mi na Szkota – rzekł kapitan, po czym uderzył w struny i zagrał Auld lang syne .
Kapitan Tom zbliżał się szybkim krokiem człowieka przejętego ważnością sprawy. Nie podobna było zauważyć zmiany na jego zarośniętej twarzy, gdy wchodził na kładkę. Nawet nie rzucił okiem na muzykanta.
Kapitan Tom miał zawiniątko pod pachą. Położył je spokojnie na daszku kabiny i, zwróciwszy się raptownie do nieznajomych, krzyknął:
– Wynosić mi się, jeden z drugim! Słyszano?
Subiekt i Herrick nie tylko usłuchali niezwłocznie, ale formalnie puścili się galopem przez kładkę. Muzykant spokojnie odłożył instrument, wstał i wyprostował się.
– Co mówisz? – spytał. – Bierze mię ochota dać ci lekcję uprzejmości!
– Nie radzę strzępić sobie gęby, bo pożałujesz! – zawołał kapitan Tom. – Dobrze was tu znają, całą trójkę! Niedługo pozwolą wam popasać, ja wam to mówię! Władze mają na was oko. Prędko rozprawiają się z takimi nicponiami, to się chwali Francuzom!
– Uważaj, żebyś nie wyleciał za burtę! – krzyknął kapitan. Po czym, zwracając się do załogi: – Do widzenia, chłopcy! Prawdziwi z was dżentelmeni! Najnędzniejszy Murzyn lepiej by wyglądał na mostku kapitańskim od tego szkockiego obwiesia!
Kapitan Tom nie raczył odpowiedzieć. Ze złośliwym uśmiechem patrzył, jak odchodzą jego goście. Kiedy noga ostatniego zeszła z kładki, krzyknął na załogę, że czas zabrać się do ładowania szkunera.
Nieszczęśliwi bezdomni odbyli więc swój niesławny odwrót brzegiem morza. Herrick szedł pierwszy z twarzą nabiegłą krwią, z kolanami drżącymi w ataku histerycznego gniewu. Doszedłszy do owego puaro, pod którym marzli ostatniej nocy, rzucił się na piasek twarzą do ziemi i jęknął głośno.
– Nie mówcie do mnie, nie mówcie do mnie! nie wytrzymam tego dłużej!
Tamci dwaj stali nad nim zmieszani.
– Czego on znowu nie może dłużej wytrzymać? – dziwił się eks-subiekt. – Przecież się nażarł. Ja oblizuję wargi…
Herrick podniósł twarzy wykrzywioną gniewem. Oczy mu pałały.
– Nie potrafię żebrać! – krzyknął i znowu upadł twarzą w piasek.
– To początek końca! – rzekł kapitan, z trudem chwytając oddech.
– Tak jakoś wygląda, nie? – złośliwie powiedział eks-subiekt.
– Nie łudźmy się, że jest inaczej – rzekł kapitan. – No – dodał spokojniejszym głosem. – Poczekajcie tu na mnie, chłopcy, a ja pójdę do mego przedstawiciela!
Tu odwrócił się i kołyszącym się marynarskim krokiem poszedł w kierunku Papeete.
Wrócił po upływie pół godziny. Subiekt stał oparty plecami o drzewo. Herrick leżał wciąż na tym samym miejscu. Nic nie wskazywało na to, czy śpi, czy czuwa.
– Słuchajcie, chłopcy! – rzekł kapitan z udaną wesołością, która chwilami tak trudna była do zniesienia. – Mam myśl! – Tu wyjął papier listowy, ostemplowane koperty i ołówki – wszystkiego po trzy. Możemy napisać do domu i wysłać listy okrętem pocztowym. Konsul pozwolił mi przyjść do biura i atramentem poadresować!
– Dobra myśl! – zawołał subiekt. – Że też nigdy nie przyszło mi to do głowy!
– To te bujdy o powrocie do domu podsunęły mi ją! – rzekł kapitan.
– Trzeba spróbować! – rzekł subiekt. – Pójdę na stronę! – i odszedłszy kilka kroków, usiadł w cieniu opuszczonej łodzi.
Tamci zostali pod purao. Napisawszy słowo czy dwa, przekreślali je, wymazywali; trzymając koniec ołówka w ustach, bokiem patrzyli na morze, to znowu spoglądali na subiekta, który, siedząc pod łodzią, pokasłując i postękując, szybko pisał coś ołówkiem.
– Nie mogę! – zawołał nagle Herrick. – Brak mi odwagi!
– Słuchaj no – powiedział nagle kapitan z uroczystą powagą. Mówił głosem bardzo cichym, ale przepojonym wzruszeniem. – Co ty wiesz o mnie? Gdybyś był kapitanem na najpiękniejszej barce, jaka kiedykolwiek wpłynęła do Portland, gdybyś leżał pijany jak bela w swojej kajucie, kiedy twoja barka wpadła na rafę koło Czternastu Wysp, gdybyś nie miał dość odwagi, żeby po prostu utonąć, tylko byś wyszedł na pokład i wydawał pijackie rozkazy, i potopił sześciu ludzi… tobym rozumiał, że tak mówisz! Takie – rzekł po chwili spokojniej – jest moje życie. Teraz je znasz. Bardzo ładnie jak na ojca rodziny! Pięciu chłopa i kobietę zakatrupiłem. Tak, bo na pokładzie była kobieta, chociaż nie powinna była tam być! Sądzę, że pomogłem jej dostać się do piekła, jeżeli jest takie miejsce! I nigdy już nie odważyłem się wracać do domu. Więc żona z bachorami pojechała do Anglii, do ojca. Nie wiem, co się z nimi stało! – zakończył z goryczą.
– Dzięki ci, kapitanie! – rzekł Herrick. – Nigdy nie lubiłem cię tak jak teraz!
Uścisnęli sobie dłonie krótko i serdecznie, z spuszczonymi oczami, bo wzruszenie podchodziło im do gardła.
– No, chłopcy! – zawołał kapitan. – Dalej! Piszmy!