- W empik go
Odpuść sobie i żyj - ebook
Odpuść sobie i żyj - ebook
Uspokój się, przestań się stresować, ćwicz jogę, otwórz się na wszechświat, spełniaj się…
TO ROZKAZ!
Często czujemy się zmęczeni tymi ciągłymi nakazami. Zmuszani, aby dać z siebie jak najwięcej wciąż uważamy, że nie robimy wystarczająco dużo. A może warto powiedzieć sobie: Nie powstrzymuj się, tylko pragnij! Przestań dążyć do rozumienia wszystkiego, odkryj siłę niewiedzy!
Przestań porównywać się z innymi, bądź sobą! I najważniejsze…
Odpuść sobie i żyj!
Fabrice Midal – doktor fiozofii Uniwersytetu Paryskiego. Założyciel
Zachodniej Szkoły Medytacji i autor kilku bestsellerów, jeden z czołowych francuskich nauczycieli medytacji.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-5538-4 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od lat jestem zapraszany do szkół, przedsiębiorstw czy szpitali, aby przygotowywać konferencje i seminaria. Po każdym z tych spotkań, niezmiennie dochodzę do jednego wniosku: całymi dniami się zadręczamy.
Zadręczamy się tym, aby wcielać w życie zasady, nakazy i wzorce, które nam nie odpowiadają. Zadręczamy się, ponieważ chcemy „zrobić coś lepiej” i ponieważ uważamy, że nigdy „nie postępujemy dobrze”. Zadręczamy się, bo jesteśmy przekonani, że inni to potrafią. Często zadręczamy się, jeszcze zanim zostaniemy poproszeni o cokolwiek…
Zostaliśmy wciągnięci we frenetyczny aktywizm, który całkowicie nas oślepia. Schwytani przez nagłą konieczność „robienia”, przestajemy dostrzegać, że w rzeczywistości nie „robimy” nic: krzątamy się i zapominamy o tym, co istotne. Zapominamy o tym, żeby się ośmielić.
Odpuść sobie! Doświadczenie nauczyło mnie, że nie ma innego sposobu na odnalezienie w sobie możliwości, o których zapomnieliśmy. Przestań! To jedyna metoda. Uwolnij się od złudnych protokołów, procedur, pozornych konieczności! Tylko w taki sposób dostrzeżesz, jak budzą się w tobie entuzjazm i pragnienie, aby iść do przodu.
Nie uciekaj na górskie szczyty ani nie zaszywaj się w najgłębszym kącie jaskini, aby się zastanowić; zostań na swoim miejscu i przestań się nad wszystkim namyślać. Odpuść sobie, ponieważ natychmiast trzeba zdławić cierpienie, nędzę i okrucieństwo tego świata. Zmiany potrzebne są od zaraz.
Odpuść sobie…1. Skończ z medytacją
Nic nie rób
Nigdy nie pytaj o drogę tego, kto ją zna.Istnieje ryzyko, że nie zabłądzisz.
rabin Nachman z Bracławia
Czy ja medytuję? Zadaję sobie to pytanie, kiedy widzę całą masę książek i mnóstwo prac naukowych, które wzywają nas do medytowania, uczą technik i rozwijają przed nami listę swoich dobrodziejstw.
Czy medytuję? Nie w tych okolicznościach. Niczego od siebie nie wymagam i jeśli nie mam ochoty na medytację, robię co innego. I tyle. To ani dobrze, ani źle, żaden dramat.
Nie stosuję żadnej techniki, nie skupiam się na instrukcji obsługi: medytuję, żeby się uwolnić od wszystkich nakazów.
Nie zamierzam zostać człowiekiem mądrym, spokojnym czy cierpliwym. Nie mam żadnego zamiaru, żadnego celu, nie zależy mi nawet na tym, aby rozpocząć lub skończyć dzień w szczególnym stanie ducha.
Praktykuję medytację od ponad dwudziestu pięciu lat, od około piętnastu lat uczę innych, jak to robić, ale nie przekazuję żadnej techniki ani nie kuszę żadnymi obietnicami. Zresztą kiedy zaczynałem uczyć, wiele osób przepowiadało mi porażkę. Co takiego mogłem przekazywać, skoro od razu wyjaśniałem, że medytacja nie jest produktywna, że nie sprawia, iż jesteśmy skuteczniejsi, nie stajemy się dzięki niej mądrzejsi i zasadniczo niczemu ona nie służy? I właśnie dlatego jest naszą szansą, gdyż wyzwala nas od podporządkowywania się dyktaturze użyteczności i zyskowności, tak typowych dla naszych czasów.
Przez lata panowała wokół mnie obsesja wyników, to było jak trucizna. Opłacalność i korzyść przekształciły się w słowa kluczowe naszego świata… również w sferze medytacji. Na moich oczach mnożyły się podręczniki i ćwiczenia, byłem nawet świadkiem niemal zalecanego dawkowania, przy którym gwarantowano efekty pod koniec serii złożonej z dziesięciu lub dwudziestu seansów. Mówiono nam, że należy medytować w przedsiębiorstwach, by pracownicy podnosili ich rentowność, w szkołach, by uczniowie lepiej się koncentrowali i byli bardziej produktywni, w domach, by ich mieszkańcy byli mniej zestresowani.
Widziałem adeptów medytacji, którzy najpierw rozczarowani, z czasem stawali się zniesmaczeni: „szkolenie” nie przyniosło żadnych rezultatów, nie zaszła w nich przemiana, nawet się nie odstresowali. Mówili mi, że niedostatecznie się koncentrowali, nie udawało im się odciąć od własnych myśli, rozpraszali się, medytowali w złej pozycji, a niewykluczone, że po prostu przyjęta przez nich technika, ostatecznie bardzo trudna, tak naprawdę nie była przeznaczona dla nich. W rzeczywistości przygotowali się do tego jak do egzaminu ustnego, a przecież im bardziej jesteśmy napięci, tym bardziej skupiamy się na obowiązku osiągnięcia sukcesu i tym bardziej ryzykujemy, że będziemy mieli ściśnięte gardło, wilgotne ręce, będziemy odczuwali strach, brak przyjemności, w rezultacie – poniesiemy porażkę.
Ten typ medytacji lub to, co w ten sposób jest nazywane, to nie moja bajka. Medytacja, w moim rozumieniu tego słowa, to nie technika, nie ćwiczenia ani jakieś tajemnicze działania: dla mnie medytacja to sztuka życia. Sztuka odpuszczania sobie. Niczego nie zalecam ani nie gwarantuję, nie uczę żadnych sztuczek i nie daję cennych rad. Nie sugeruję, abyście obserwowali, jak wasze myśli przelatują wam przez głowę, i nie zatrzymywali się tak jak chmury, które w końcu się rozpraszają: to nie jest zła technika, ale kiedy człowiek zaczyna ją stosować, bardzo szybko zaczyna się nudzić. A nuda zabija. Tak więc nie mam ochoty się męczyć, zmuszając się do medytacji. Wolę postawić na inteligencję i człowieczeństwo każdego z nas. Wiem, że moje słowa zranią wielu, ale postanowiłem, że będę mówił prawdę, ponieważ jestem tego pewien.
W gruncie rzeczy medytujemy tylko wówczas, jeśli przestajemy usiłować medytować, pozbywamy się konieczności odniesienia sukcesu, wypełnienia powinności, zrealizowania celu, inaczej mówiąc, jeśli zrzucamy z siebie obowiązek życia w strachu przed porażką. Tak, bywam czasem spięty i rozdrażniony; dlatego najlepszym sposobem, żeby jeszcze bardziej mnie rozdrażnić, zadręczyć, jest poradzić mi, abym się rozluźnił. Nie będę nawet czekał na to hasło, doskonale potrafię zadręczać się sam. Tak jak każdy mam skłonność do „postępowania ...dobrze", czym wprowadzam się w stan ekstremalnego napięcia. Podejmuję wyzwania, po czym ogarnia mnie paniczny lęk, że im nie podołam. Zresztą wiem z doświadczenia, że jeśli zadowalam się stwierdzeniem, iż jestem spięty i pozwalam sobie na to, aby w tym stanie pozostać, kiedy daję sobie spokój z tym moim rozdrażnieniem, najczęściej, co ciekawe, bardzo szybko się rozluźniam. To właśnie ten gest, tak prosty, a jednocześnie tak skomplikowany, śmiałość we wrzuceniu na luz, odwaga w odpuszczeniu sobie – to nazywam „medytacją”.
Pamiętam moich dziadków, którzy całymi godzinami potrafili siedzieć w ciszy i wpatrywać się w ogień trzaskający w kominku. Byli komunistami, mieli dystans do religii i do duchowości. Daleko im było do mistycyzmu i nigdy nie słyszeli o medytacji, ale ich wieczory przy kominku były tym, co jest najbardziej zbliżone do medytacji w moim rozumieniu tego słowa. To był ich sposób na odzyskanie higieny ducha. Naturalny odruch, banalny, ale nieodzowny. Równie naturalny i równie prosty co chodzenie, ruszanie się, męczenie się, uprawianie tego, co dziś nazywamy sportem, i co wykonujemy zgodnie z wyuczonymi zasadami, zaleceniami, na przyrządach, z urządzeniami mierzącymi nasze osiągnięcia, które następnie porównujemy z wynikami sąsiada. Nasi prapradziadkowie nie potrzebowali uprawiać joggingu, żeby zachować dobrą formę.
Miałem czternaście lat, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o tej metodzie, która w tamtych czasach była metodą poufną, znaną niewielu osobom. Niesłychanie mnie intrygowała, ale bałem się, że jeśli się w nią zagłębię, przekształcę się w jakieś warzywo. Przez chwilę nic nie robić – czy to nie jest całkowite poddanie się? Ponadto powtarzałem sobie, że gdyby ta jakże prosta metoda naprawdę działała, każdy by ją stosował. Ponownie zanurzyłem się w książkach, które dosłownie pożerałem, i w wierszach, które sam pisałem. Ale w głębi duszy wciąż byłem zaintrygowany…
Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat, przekroczyłem pewien próg. Rozpocząłem studia filozoficzne, moje rozczarowanie osiągnęło ten sam poziom co entuzjazm, który popchnął mnie na tę drogę. Szczerze mówiąc, nie dawałem rady. Wciągnąłem się w te studia w tajemnicy przed rodzicami, którzy sądzili, że studiuję prawo. Nie czułem się komfortowo z tym, że ich okłamuję, ale miałem nadzieję, że wreszcie uda mi się coś osiągnąć w dziedzinie, która mnie interesuje. Moje wyniki były jednak marne. Nie potrafiłem przebrnąć przez lektury, ledwie przeczytałem jedną książkę – co kosztowało mnie ogromnie dużo wysiłku – i natychmiast zapominałem pojęć, które należało sobie przyswoić.
Dostałem od kogoś namiary na pewną grupę Amerykanów. Kiedy zadzwoniłem do drzwi ich domu, byłem przytłoczony. Niezwykle uprzejmy mężczyzna powitał mnie, po czym w kilku słowach wprowadził w medytację: powiedział, że wystarczy, jak usiądę sobie wygodnie na poduszce i po prostu będę się przyglądał uważnie temu, co się dzieje, będę obecny. Miałem odłożyć na bok swoją wiedzę i swoje umiejętności i nie próbować niczego zrozumieć, ponieważ nie ma tu nic do rozumienia. Nie mogłem w to uwierzyć: wtedy nie miałem nic do roboty. W taki oto sposób medytowałem po raz pierwszy. Nie wiedziałem wówczas, że spotkało mnie wielkie szczęście – zostałem wtajemniczony przez samego Francisco Varelę. Ten uprzejmy mężczyzna, który otworzył mi drzwi, był jednym z największych współczesnych neurobiologów.
Siedząc na poduszce, wreszcie zrozumiałem, co to znaczy prawdziwa ulga. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaki przeżyłem szok! Byłem kiepskim uczniem, w moich dzienniczkach roiło się od uwag typu: „stać go na więcej”, „musi zostać surowo ukarany”, „wiecznie z głową w chmurach”. Byłem uczniem, który naprawdę chciał „więcej”, ale zupełnie nie rozumiał, czego się od niego oczekuje, ani tego, jaki to ma związek z jego życiem. W szkole podstawowej nie było jeszcze tak źle. Kiedy miałem trudności, kiedy byłem smutny, szedłem do wychowawczyni, a jej życzliwość i zaufanie, jakie we mnie pokładała, uspokajały mnie. Ale w gimnazjum było tylu nauczycieli… Z żadnym z nich się nie zaprzyjaźniłem. I przestałem cokolwiek rozumieć. Trzeba było zrobić to i to. Nauczyć się tej i tej lekcji. Nie dawałem rady.
A tam po raz pierwszy w życiu niczego nie musiałem osiągnąć, nic nie musiało mi się udać. Wystarczyło, że byłem otwarty na to, co się dzieje, że powracam do mojej fizycznej obecności, do mojego oddechu, moich doznań, mojego postrzegania, do tego, co mnie otacza.
Wreszcie poczułem się jak w domu i zacząłem regularnie uczęszczać na spotkania z Amerykanami. Czasem bardzo dużo wysiłku wkładałem w ćwiczenia, chociaż zasadniczo proszono mnie o to, abym się rozluźnił. Zdarzały się takie seanse, podczas których obawiałem się, że coś mi nie wyjdzie. Ale tam nie było niczego takiego, co mogłoby nie wyjść, a ja wciąż nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Trudno mi było w to uwierzyć. Bywały takie chwile, gdy niepokoiłem się, że będę osądzany, a tymczasem nikt nie przychodził tam po to, żeby mnie osądzać; w takich momentach czułem się niezadowolony, zagubiony. Ledwo oddychałem, kiedy starałem się koncentrować na tym, żeby „postępować dobrze”. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nic nie trzeba robić. Szkoda, że nikt mi wówczas nie powiedział: „Odpuść sobie”, ale to nie było słownictwo na miarę tamtych czasów, nie pojmowałem tego, chociaż próbowano mi to wyjaśnić. Wbrew swej woli wracałem do typowych mechanizmów, stosowanych w życiu codziennym, żeby wykonać zadanie: „Być uważnym”, by nie popełniać błędów, by odpowiednio siedzieć, by odpowiednio oddychać. To dlatego wszystko mi się natychmiast plątało: traciłem sens medytacji.
Potrzebowałem czasu, podczas którego błądziłem po omacku, żeby wreszcie przyznać, iż „medytować” oznacza po prostu „zostawić siebie w spokoju” („odpuścić sobie”). I że „odpuszczenie sobie”, ta złota zasada medytacji, powinno stanowić motyw przewodni naszej egzystencji. Jesteśmy uwarunkowani, żeby wiecznie coś „robić”: gotować, pracować, kochać, oglądać telewizję, rozmawiać przez telefon. Nawet gdy mówimy: „Nic nie robię”, w rzeczywistości robimy mnóstwo rzeczy: skaczemy pilotem po kanałach, gawędzimy ze sobą w głowie, przechodzimy z jednej czynności i jednej myśli do drugiej z powodu braku ciągłości i ze strachu przed chwilą spokoju. Nasza uwaga jest rozproszona, i rzeczywiście mamy wrażenie, że „się obijamy”, że tracimy czas, że nie robimy niczego istotnego ani ożywczego.
W gruncie rzeczy medytacja to po prostu fakt istnienia. Fakt zatrzymania się, zarządzenia sobie przerwy, wstrzymania biegu po to, aby być obecnym w sobie, zakotwiczyć się w swoim ciele. To szkoła życia. Bycie nie wymaga szczególnej wiedzy. Tym bardziej medytacja w znaczeniu, które rozumiem i które stosuję. Zresztą medytacji się nie analizuje. Japoński mistrz zen Shunryū Suzuki, który mieszkał i nauczał w Stanach Zjednoczonych pod koniec lat sześćdziesiątych, chętnie powtarzał, że najlepiej medytują początkujący, ci doświadczeni mają bowiem skłonność do gubienia się w złożonościach… Medytować to pozostać początkującym. Otwartym i ciekawym. Nic nie robimy, a i tak dzieje się mnóstwo rzeczy.
Zostałem przygotowany do praktykowania takiej medytacji, która stanowi raczej gest wolności niż mechaniczną technikę, zgodną z protokołem. To jest to, co dziś bardzo słusznie nazywamy praktykowaniem mindfulness, który to termin tłumaczę raczej jako „uważną obecność” niż „uważną świadomość”. W tym kontekście medytowanie jest równie proste co mycie zębów lub wpatrywanie się w ogień płonący w kominku.
Spróbuj. Usiądź. Na poduszce albo na krześle, wszystko jedno. Nie istnieje żadna pozycja zalecana ani zakazana. Sam fakt zajęcia pozycji siedzącej nie jest żadną techniką, to po prostu bardzo łatwy sposób na to, aby osiągnąć stan nicnierobienia, niezaprzątania sobie niczym głowy. Chciałbym służyć rozsądną radą: siedź prosto, żeby zachować czujność, uważność i swobodę. Traktuję to raczej jako naturalną postawę, a nie obowiązek: kiedy oglądasz film albo uczestniczysz w konferencji, nie masz naturalnej potrzeby, żeby się poderwać w decydującym momencie, takim, który cię zaciekawi i z którego nie chciałbyś nic utracić?
Postawa wyprostowana otwiera umysł na całą teraźniejszość. To nie przypadek, że chętniej nucisz, stojąc pod prysznicem, niż leżąc na kanapie! Zresztą naukowcy analizują ten fenomen w dość zabawny sposób. W ramach badań przeprowadzonych w Nowym Jorku podzielono „badanych” na dwie grupy. Na prośbę naukowców członkowie pierwszej grupy mieli przyjąć niedbałą postawę, ze zwieszonymi ramionami, jak gdyby próbowali się usprawiedliwiać. Przedstawiciele drugiej grupy mieli się trzymać prosto, w postawie zwycięzcy. Obie grupy otrzymały jednakowe zadania do wykonania. Badani z pierwszej grupy wplątali się w kłopoty. Ci z grupy drugiej, którzy trzymali się prosto, z łatwością znaleźli rozwiązanie…
Początkowo trzymanie się prosto nie będzie zbyt wygodne. Potrzeba trochę czasu, żeby przyswoić sobie tę dziwaczność! Trzeba odwagi, żeby ją zaakceptować! Niewykluczone, że będą cię bolały plecy czy nogi. Pozwól uzmysłowić sobie ten ból, rozpoznać go, podejść do niego uważnie i życzliwie, bez obwiniania się: nie chodzi o to, że „źle” usiadłem, nie chodzi o to, że „zawaliłem”, po prostu bolą mnie plecy albo nogi, i ten ból nie pociąga za sobą żadnego sądu wartościującego. Nie chodzi o to, żeby się zadręczać: zmienić pozycję po upływie chwili nie jest żadną hańbą. Czasami ludzie pytają mnie, czy mają „prawo”; machnij ręką na tę koncepcję „praw”, zastąp ją koncepcją wolności. A jeśli nie udaje ci się trzymać prosto – trudno!
Myśli cię zalewają? Zgoda, przyznaję, nie zamierzam zmuszać się do tego, żeby oczyścić sobie głowę – jestem pewien, że osiągnąłbym odwrotny efekt i moją głowę zalałaby niekontrolowana ulewa myśli. Zamierzam ponownie zmierzyć się z tym, co się dzieje, chwytać swoje myśli, tak jak nadchodzą. Nie zamierzam dogłębnie ich analizować, tym bardziej nie zamierzam wypowiadać im wojny ani zmuszać ich, żeby odeszły. Zamierzam uznać, że wszystkie moje myśli, całe moje postrzeganie, również zmysłowe, mają coś wspólnego z medytacją. Zasadniczo nie zamierzam nic robić. Zamierzam być.
Medytacja nie oznacza oderwania się od rzeczywistości, wprost przeciwnie – to otwarcie się na świat wszystkimi zmysłami, a co za tym idzie, całym ciałem. Wyczuć ziemię pod swoimi stopami, swoje uda pod swoimi dłońmi, ubrania na swojej skórze. Usłyszeć hamujące auto, rozmawiającego przechodnia, nie próbując tego zrozumieć, nie oceniając, nawet nie nazywając. Przyjmuję do wiadomości, że wszystko się w tym zawiera: słyszę, widzę, odczuwam głód, jestem w kontakcie z ludźmi, i nagle dźwięk przybiera na sile, staje się nieskończony, staje się poezją…
Na początku jesteśmy bytami relacyjnymi, ale w ciągu naszego życia zrywamy stosunki, izolujemy się, zapominamy o tym szlachetnym geście, aby nie starać się wiecznie wyjaśniać, rozumieć, usprawiedliwiać, krytykować. Traktuję medytację jak bardzo prosty, nieskomplikowany trening wprowadzający do przyjęcia tej wielkodusznej postawy, którą powinniśmy się nauczyć stosować również na sobie, a raczej przede wszystkim na sobie. Nie postrzegam tego treningu jak ćwiczenia ani jak pracy nad sobą. To nie jest rozkaz, który należy wykonać, ani wyzwanie, któremu trzeba sprostać, to zaproszenie do tego, aby dać się porwać. To nie jest metoda introspekcyjna ani metoda wynagradzania sobie – własnemu ja. Tu nie chodzi o nasze „ja”, ponieważ „ja” to nie jest odrębny byt, który medytuje, skupiony wyłącznie na sobie. Kiedy medytuję, odkrywam, w jak dużym stopniu stanowię jedność ze światem. Wchodzę w relacje z tym, co jest, takim, jakie jest, włączając w to mnie samego, w akcie życzliwości, którego życie nas oduczyło.
Przestań medytować… i oddychaj. Oddychanie to naturalny akt, który nie wymaga żadnego wysiłku. Ale jednocześnie to nadzwyczajne zjawisko, akt życia w całym tego słowa znaczeniu: właściwie tylko odpuszczając sobie i oddychając, czuję, że żyję! Medytacja jest tym samym: to naturalny akt, poprzez który pozwalam życiu do mnie powrócić, dzięki któremu znów staję się żywy. To szczególny akt wszelkich momentów, który polega na uwadze i przychylności, poza wszelkim osądem. Jestem smutny albo zdenerwowany? Przyjmuję do wiadomości mój smutek lub moje zdenerwowanie… i zostawiam siebie w spokoju. Medytacja to oddychanie bez rozkazów czy kar. I to na tym właśnie polega siła jej uzdrawiania. Oddychać to ponownie zsynchronizować się z życiem. Medytować to zostawić siebie w spokoju i pozwolić sobie na to, aby znów stać się człowiekiem…