Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Odrębna istota: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odrębna istota: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 362 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Była to kom­na­ta, cha­rak­te­rem swo­im nie­zdra­dza­ją­ca… prze­zna­cze­nia. Niby halt, niby ga­bi­net, mę­ski, ar­ty­sty i sy­ba­ry­ty, niby ate­lier, niby sa­lon.

Nie­sły­cha­ny zby­tek dzieł sztu­ki pa­no­wał w tej ol­brzy­miej ale pro­por­cy­onal­nej sali, wy­peł­nia­jąc ją całą do­te­go stop­nia, iż nie spra­wia­ła wiel­ko­ścią swą nie­zwy­kłe­go wra­że­nia.

Na ścia­nach wi­sia­ły ob­ra­zy przed­nich pendz­li w zło­ci­stych i bo­ga­tych, ale ar­ty­stycz­nych ra­mach; od su­fi­tu spusz­cza­ły się trzy we­nec­kie ży­ran­do­le, a na mar­mu­ro­wej pod­ło­dze, za­sła­nej róż­ny­mi naj­pięk­niej­szych wzo­rów dy­wa­na­mi, sta­ły po­roz­rzu­ca­ne me­ble, mod­ne fo­te­le, sta­ro­świec­kie krze­sła, gdań­skie i flo­renc­kie sto­ły, sza­fy i ga­bi­ne­ty, mie­sza­ni­na pysz­nych mo­de­li wszyst­kich sty­lów, rzeź­bio­na i wy­zło­co­na i lśnią­ca sta­ro­żyt­no­ścią, a świe­żo­ścią za­cho­wa­nia zle­wa­ją­ca się w har­mo­nij­ną ca­łość, olśnie­wa­ją­cą oko, czu­łe na zby­tek sztu­ki.

Wło­skie, je­sien­ne słoń­ce za­glą­da­ło stru­ga­mi świa­tła i cie­pła przez sze­ro­kie, otwar­te, przy­sło­nię­te ko­ron­ka­mi okna i pro­mie­nia­mi swy­mi ogrze­wa­ło te bar­wy róż­ne, te je­dwa­bie i plu­sze, te per­skie wzo­ry. Pro­mie­nie słoń­ca mi­go­ta­ły zło­tem i pod­no­si­ły rzeźb}' i płasz­czy­zny sto­lar­skich ar­cy­dzieł.

Ta pysz­na kom­na­ta, był to zna­ny we Flo­ren­cyi ga­bi­net, od lat w niej za­miesz­ka­łe­go hra­bie­go Sta­ni­sła­wa Od­ro­wą­ża, zna­ne­go ama­to­ra-an­ty­kwa­rza, czło­wie­ka mi­lio­no­wo bo­ga­te­go, człon­ka ho­no­ro­we­go wie­lu na­uko­wych to­wa­rzystw, au­to­ra gło­śnej w swo­im cza­sie książ­ki, wy­szłej pod pseu­do­ni­mem, ale jemu po­wszech­nie przy­pi­sy­wa­nej, a no­szą­cej dzi­wacz­ny ty­tuł "La phi­lo­so­phie de l'amo­ur".

On sam sie­dział te­raz w tym po­ko­ju. Sie­dział na tu­rec­kim szez­lon­gu i czy­tał ga­ze­ty, któ­rych już kil­ka­na­ście roz­rzu­cił do­ko­ła sie­bie.

Był to już męż­czy­zna nie­mło­dy, mógł li­czyć do sześć­dzie­się­ciu lat ży­cia, są­dząc po jego bia­łych wło­sach, po zmarszcz­kach, któ­re de­li­kat­nie po­kry­ły jego nie­po­spo­li­cie przy­stoj­ne, czer­stwe, szla­chet­ne i pań­skie ob­li­cze.

Z jego twa­rzy, no­szą­cej śla­dy daw­no ule­cia­łej, ale tak po­tęż­nej, iż się zębu cza­su nie bała, mę­skiej pięk­no­ści, try­skał całą swo­ją siłą cha­rak­ter i to je­den z tych wy­bit­nych i in­dy­wi­du­al­nych cha­rak­te­rów, któ­re ory­gi­nal­ność swo­ją, gra­ni­czą­cą bar­dzo bli­sko z wiel­ko­ścią, ry­sa­mi ob­li­cza wy­po­wia­da­ją.

Było coś tak ar­ty­stycz­ne­go w jego ca­łej po­sta­ci, iż ta na tle por­tre­tów mi­strzów, przed­sta­wia­ją­cych wiel­kich tego świa­ta, do­dat­nio od­bi­ja­ła. Było w niej coś tak pań­skie­go, iż two­rzy­ła w tym zbyt­ku nie­odzow­ny pra­wie do­da­tek i nada­wa­ła mu po­wa­gi. A w jego si­wych oczach, peł­nych ży­cia i tego bla­sku in­te­li­gen­cyi, tkwi­ła nie­sły­cha­na moc my­śli, któ­rą się czu­ło cią­gle w tym mó­zgu, po­kry­tym wy­pu­kłem lśnią­cem czo­łem, pra­cu­ją­cem z wy­tę­że­niem i szyb­ko­ścią iskry elek­trycz­nej.

Wy­nio­sły i chu­dy, no­sił dużą bia­łą bro­dę, na­da­ją­cą fi­zy­ogno­mii jego o re­gu­lar­nych i rzeź­bio­nych ry­sach, ja­kiś cha­rak­ter fa­na­ty­zmu, ale tego nie­uchwyt­ne­go fa­na­ty­zmu wy­kształ­co­nej i te­go­cze­snej na­tu­ry. Olim­pij­ski spo­kój pa­no­wał w tych ry­sach, za­ję­tych lek­tu­rą, ale in­ten­zyw­ny blask ma­łych ócz zdra­dzał naj­wyż­sze za­ję­cie się przed­mio­tem.

Czy­tał wi­docz­nie po kil­ka razy jed­ne i te same wier­sze i ustę­py, od­kła­dał opusz­cza­jąc ga­ze­tę na ko­la­na i za­ta­piał się w in­dy­wi­du­al­nej za­du­mie czło­wie­ka, przy­wy­kłe­go do roz­wią­zy­wa­nia ży­cio­wych za­ga­dek i do do­strze­ga­nia ich czę­sto w kil­ku wier­szach rzu­co­nych na bi­bu­łę przez my­śli­cie­la.

Ar­ty­kuł tak zaj­mu­ją­cy ten mózg ukry­ty pod ma­ską świa­tow­ca te­go­cze­sne­go a po­słan­ni­ka, no­sił ty­tuł Pa­ra­do­xes et ba­li­ver­nes, a wier­sze, któ­re przy­ku­wa­ły wzrok jego wy­ra­ża­ły myśl:

"Mi­łość nie jest obia­dem, jest tyl­ko en­tree, lub de­se­rem".

Ten pa­ra­doks wy­tę­ża­ją­co go zaj­mo­wał, czy dla­te­go, że pod nim stał pod­pis jed­ne­go z naj­gło­śniej­szych my­śli­cie­li i au­to­rów epo­ki, czy dla­te­go, że miał stycz­ność z jego "Fi­lo­zo­fią, mi­ło­ści?"

Dość, że wstał i za­czął cho­dzić po po­ko­ju kro­kiem mia­ro­wym, po­waż­nym, lecz mimo to ner­wo­wym.

– Czyż­bym się po­my­lił? – szep­tał, wy­tę­ża­jąc wzrok w kie­run­ku swej wy­tę­żo­nej my­śli. Au­tor ten jest re­ali­stą, ale jest i au­to­rem – my­ślał – naj­ide­al­niej­szej po­wie­ści, jaką znam, jest re­ali­stą, ale jest i my­śli­cie­lem. Nie spo­tka­łem u nie­go pa­ra­dok­su, któ­ry­by nie miał coś praw­dy. Je­śli się nie myli, to był­by czas jesz­cze… może…

Za­trzy­mał się, pod­niósł gło­wę i wle­pił wzrok w por­tret, za­wie­szo­ny na dra­pe­ryi z gro­no­sta­jów i atła­su, przed­sta­wia­ją­cy za­chwy­ca­ją­cą ko­bie­tę. Było – to dzie­ło wiel­kie­go mi­strza i pierw­szej świe­żo­ści, bo płót­na nie po­kry­wa­ła do­sta­tecz­na po­wło­ka wer­nik­su. Snać pro­sto z pra­cow­ni ma­la­rza prze­nie­sio­ne tu zo­sta­ło.

Ko­bie­ta wy­glą­da­ła żywo. A była to ślicz­na, sza­tyn­ka o peł­nych i za­le­d­wie o tyle ka­pry­śnych, że nie re­gu­lar­nych ry­sach bia­łe­go ob­li­cza, na któ­rem pa­ła­ły ża­rem i ogniem, nie­wi­dzia­ne czar­ne oczy. Poza jej była na­tu­ral­ną, bo z za­ło­żo­ne­mi rę­ka­mi, mi­ster­nie uto­czo­ne­mi, przy­pa­try­wa­ła się by­stro, po­waż­nie a na­mięt­nie z pew­nym uśmie­chem, zdra­dza­ją­cym wy­so­ką, kul­tu­rę du­szy każ­de­mu, któ­ry ją tu w tych ra­mach po­dzi­wiał.

Ten por­tret przy­ku­wał, tak mi­strzow­stwem swe­go pędz­la, jak pięk­no­ścią i in­dy­wi­du­al­no­ścią przed­sta­wio­nej na nim ko­bie­ty. Na pierw­szy rzut oka wi­dzia­ło się w nim wi­ze­ru­nek nie­po­spo­li­tej po­sta­ci nie­wie­ściej. Ale nie pięk­ność jej sama za­sta­na­wia­ła wi­dza. Za­sta­na­wia­ła go wię­cej ja­kaś śmia­ła, roz­wi­nię­ta, umie­jęt­na i psy­chicz­nie in­te­re­su­ją­ca du­sza, try­ska­ją­ca całą siłą z tej ge­nial­nie na­ma­lo­wa­nej po­sta­ci.

Hra­bia dłu­go się por­tre­to­wi przy­pa­try­wał, a ob­li­cze jego w oczach tra­ci­ło swą po­waż­ną in­ten­zyw­ność my­śli, a po­kry­wa­ło się ce­cha­mi ja­kie­goś nad wy­raz tkli­we­go, głę­bo­kie­go, a mimo to kry­tycz­ne­go uczu­cia.

– Nie! – szep­nął, od­stę­pu­jąc o krok od por­tre­tu, jak gdy­by go chciał, jesz­cze z od­da­li le­piej wi­dzieć – ta ko­bie­ta nie uzna­ła­by pa­ra­dok­su Zoli.

Ale py­ta­nie?… Nie­chże mi kto na nie od­po­wie, na py­ta­nie tu roz­strzy­ga­ją­ce, czy taką ją na­tu­ra stwo­rzy­ła, czy taką ja ją uczy­ni­łem?

Ru­szył z miej­sca i da­lej cho­dził po kom­na­cie co­raz szyb­ciej, jak gdy­by go mo­gła ogar­nąć go­rącz­ka, jego, wy­ku­te­go z mar­mu­ru po­słan­ni­ka.

My­ślał.

– Olga ma lat dwa­dzie­ścia czte­ry. Jest w wie­ku, w któ­rym ko­bie­ta po­win­na uczuć po­trze­bę ko­cha­nia i to taka ko­bie­ta, tak roz­wi­nię­ta, tak wy­cho­wa­na, z ta­kie­mi ocza­mi. Gdy­by ona tę po­trze­bę czu­ła, czyż­by mi się nie zwie­rzy­ła?

Przy­sta­nął i za­my­ślił się tak głę­bo­ko, że lśnią­ce jego czo­ło po­kry­ło się bruz­da­mi.

Ru­szył i znów my­ślał.

– Nie! Po­wie­dzia­ła­by mi… To ser­ce jesz­cze śpi, ale się obu­dzi. A gdy się obu­dzi… gdy się obu­dzi w ta­kiej ko­bie­cie, tak wy­cho­wa­nej, tak doj­rza­łej, tak zbu­do­wa­nej?

Przy­sta­nął z wy­ra­zem prze­stra­chu pra­wie na­gle ogar­nia­ją­ce­go rysy jego sta­rej bie­lą za­ro­stu, a tak mło­dej ży­ją­cą in­te­li­gen­cyą twa­rzy.

I w tem czer­wo­na por­ty­era się roz­su­nę­ła, – wy­da­jąc za­le­d­wie sze­lest wła­ści­wy ak­sa­mi­tom. Hra­bia się od­wró­cił, a na tle pur­pu­ry sta­nął żywy por­tret, któ­ry do­pie­ro co po­dzi­wiał w ra­mie.

Był to żywy por­tret, tyl­ko uchwy­co­ny w in­nej chwi­li. Ko­bie­ta w na­tu­rze i w tym mo­men­cie mia­ła jesz­cze więk­szy blask w oczach. Ten blask za­sta­no­wił hra­bie­go. Z wy­cią­gnię­ty­mi dłoń­mi po­su­nął się ku nie­wie­ście, z wy­ra­zem na twa­rzy zdra­dza­ją­cym pra­wie za­nie­po­ko­je­nie. Wpa­try­wał się w jej oczy tak błysz­czą­ce, iż pra­wie chwi­lo­wo za­tra­ca­ły har­mo­nię jej spo­koj­nych, nie na­mięt­nych, ale ra­czej apa­tycz­nych ry­sów.

Hra­bia pod­szedł tuż ku niej i sta­nął, py­ta­jąc tyl­ko wzro­kiem. Czy to py­ta­nie ko­bie­ta zro­zu­mia­ła, czy też… wy­ra­ża­ło to, co, by wy­ra­zić tu przy­szła?

Ale nie ru­sza­jąc się z miej­sca, za­wo­ła­ła gło­sem, nutą tyl­ko od­kry­wa­ją­cym wy­piesz­czo­ną w tym domu ale i sa­mo­wol­ną i my­ślą­cą isto­tę:

– Papo! Ja się nu­dzę…

Hra­bia uśmiech­nął się ra­czej z ro­zum­nym i od­ga­du­ją­cym a za­do­wo­lo­nym, niż za­smu­co­nym wy­ra­zem. J tym ra­zem ten nie­spo­dzie­wa­ny wy­raz na ob­li­czu ojca za­dzi­wił, bo po­wtó­rzy­ła to­nem zdra­dza­ją­cym swe uczu­cia i ich sub­tel­ne bar­wy:

– Papo! Ja za­czy­nam się nu­dzić! Hra­bia prze­pro­wa­dził po­waż­nie i z od­cie­niem pew­nej ga­lan­te­ryi cór­kę do miej­sca, w któ­rem był sie­dział i wska­zu­jąc jej re­ne­san­so­we o ol­brzy­miej po­rę­czy krze­sło, sam asiadł na daw­nem miej­scu i rzekł:

– A więc opo­wiedz mi, co to jest to, co na­zy­wasz nu­da­mi?

– Ha! ha! – za­śmia­ła się Olga hra­bian­ka Od­ro­wą­żów­na – więc ty, oj­cze, nie wie­dział­byś, co to są nudy? Ty, któ­ry zgłę­biasz nie­mal ge­ne­zę i zna­cze­nie każ­de­go sło­wa i my­śli? – tu ob­li­cze jej przy­bra­ło wy­raz cie­ka­wo­ści oso­by, przy­wy­kłej do nada­wa­nia każ­dej roz­mo­wie głęb­szej ce­chy i za­py­ta­ła:

– Czyż­byś się ty, oj­cze, nig­dy nie nu­dził?

– Nie – za­wo­łał hra­bia i urwał. Po­my­ślał se­kun­dę i pod­chwy­cił:

– Być może. W two­im wie­ku może się cza­sem i nu­dzi­łem.

– A więc, je­śli nie chcesz wyjść z two­jej roli, ob­ja­śnia­jąc mi twym je­dy­nym ro­zu­mem rze­czy tego świa­ta, to nie py­taj mnie, co to jest, co na – zy­wa­ra nu­da­mi, tyl­ko po­wiedz mi ra­czej, co to jest wła­ści­wie i cze­mu tę cho­ro­bę, któ­ra mnie po­wo­li i co­raz sil­niej ogar­nia, przy­pi­sać na­le­ży Od­ro­wąż osu­nął się w tył fo­te­lu, oczy wzniósł ku su­fi­to­wi i utkwił je w mi­go­ta­ją­cjnn krysz­ta­ła­mi ży­ran­do­lu.

– Do­brze… do­brze… ale zde­fi­niuj mi tę cho­ro­bę – rzekł z umyśl­nym na­ci­skiem na ostat­niem sło­wie.

Olga pod­chwy­ci­ła z po­śpie­chem, a oczy jej tra­ci­ły ten nie­na­tu­ral­ny i pra­wie ostry blask, z któ­rym we­szła, a ro­bi­ły się ocza­mi z por­tre­tu.

– Nie wiem, czy ja dać po­tra­fię do­kład­ne okre­śle­nie tego uczu­cia. W każ­dym ra­zie nie znaj­dę na jego okre­śle­nie sło­wa w pol­skim ję­zy­ku. Ja­kiś brak in­te­re­su dla ju­tra, ja­kaś apa­tya dzi­siaj, ja­kaś po­gar­da dla wczo­raj… Ja­kieś zmę­cze­nie mo­ral­ne i fi­zycz­ne, ja­kieś prze­stra­sza­ją­ce, co­raz więk­sze zo­bo­jęt­nie­nie na wszyst­ko, co mną, do­tąd po­ru­sza­ło…. Ja­kieś pra­gnie­nie cze­goś nie­uchwyt­ne­go i nie­ist­nie­ją­ce­go może….

Urwa­ła, a oj­ciec wle­pił swój wzrok w jej oczy, któ­re dlań były ba­ro­me­trem jej my­śli i uczuć. Zmiar­ko­wał, że jesz­cze mó­wić bę­dzie i mil­czał.

Olga wnet z ogniem, któ­ry swą dźwięcz­ną, in­to­na­cyą bar­wił nie­mal każ­de jej sło­wo, za­czę­ła:

– Une la­pi­tu­de ge­ne­ra­le… po­wie­dział­by Bo­ur­get, opi­su­jąc może po­dob­ne uspo­so­bie­nia, z któ­re­mi się nie­raz spo­ty­ka­łam w ro­man­sach, ale któ­re nic z mo­jem ana­lo­gicz­ne­go nie mają. Un de­sir in­a­no­ne po­wie­dział­by Mau­pas­sant, ma­lu­jąc pra­gnie­nia swych ko­biet, – po­wie­dział­by może, sam nie­wie­dząc, co to jest wła­ści­wie..

Urwa­ła znów i py­ta­ła wzro­kiem Od­ro­wą­ża, jak­by do­sko­na­łe­go cau­se­ra… swe­go sa­lo­nu, a nie ojca. Ale ten mil­czał, za­pa­trzo­ny w szkła kin­kie­tu. Ko­bie­ta wie­dzia­ła, iż my­śli tak wy­tę­ża­ją­co nad da­niem jej od­po­wie­dzi, któ­ra­by tak, jak wszyst­kie do­tąd przez nie­go jej dane, była nie­omyl­ną dla niej i nie­chyb­ną.

To też pod­chwy­ci­ła jesz­cze:

– Pa­mię­tam raz, temu lat kil­ka, ogar­nę­ła mnie dzi­ka chęć – pa­mię­tasz oj­cze? – dzia­ła­nia, ro­bie­nia cze­goś… Wte­dy zwie­rzy­łam ci się i od razu od­ga­dłeś brak, któ­ry czu­łam, a na któ­ry tra­fić nie mo­głam. Wte­dy skie­ro­wa­łeś mój umysł ku sztu­ce i wy­peł­ni­łeś tę lukę w mej du­szy, i da­łeś mi pa­smo dni, lat, w któ­rych ta sztu­ka była mi wszyst­kiem…

– Pa­mię­tam – za­wo­łał, jak­by się bu­dzą… c z za­du­my hra­bia – pa… mię… tam i pa­mię­tam sło­wa, któ­re­mi wte­dy wska­za­łem ci dro­gę do za­ję­cia twej wy­obraź­ni. Bo wte­dy wy­obraź­nia two­ja po­trze­bo­wa­ła tyl­ko tego.. "cze­góś", któ­re­go dziś po­trze­bu­je two­je ser­ce…

Olga wy­tę­ży­ła za­cie­ka­wio­ny ra­czej, niż zdzi­wio­ny wzrok, a Od­ro­wąż cią­gnął:

– Roz­wi­nąw­szy się bar­dzo wcze­śnie fi­zycz­nie, spa­łaś dłu­go jako ko­bie­ta, wła­śnie tem pra­wem rów­no­wa­gi. I temu lat kil­ka, gdy ci sztu­kę wska­za­łem jako śro­dek za­peł­nie­nia ży­cia, sto­czy­łem z sobą po­waż­ną wal­kę, ale wi­dzia­łem, że jesz­cze nie by­łaś ko­bie­tą, w zna­cze­niu tego sło­wa, jak je ro­zu­miem. Wte­dy po­wie­dzia­łem ci: "sztu­ka jest na świe­cie dla wy­kształ­co­nych dusz wszyst­kiem" i wte­dy skła­ma­łem..

Olgi oczy za­nie­po­ko­iły się tym wy­ra­zem, wła­ści­wym oczom, bę­dą­cym od­zwier­cie­dle­niem nie­sły­cha­nie in­te­li­gent­nej i po­jęt­nej du­szy, a hra­bia mó­wił:

– Mi­łość jed­na, mi­łość głę­bo­ka, mi­łość po­tęż­na jest esen­cyą ży­cia, a szcze­gól­nie ko­bie­ty nor­mal­nie roz­wi­nię­tej, ko­bie­ty, jaką ty je­steś. Mi­łość i sztu­ka, oto dwa ha­sła ży­cia, jak ist­nie­ją dwa ha­sła żoł­nie­rza. Ale sztu­ka stoi na dru­gim pla­nie i by­ła­by ni­czem bez mi­ło­ści, bo tyl­ko mi­łość jed­na jest słoń­cem mo­ral­ne­go i fi­zycz­ne­go, re­al­ne­go i ide­al­ne­go ży­cia.

Tu oj­ciec się za­pa­lił a po­słan­ni­cze ob­li­cze jego try­ska­ło ogniem.

– To zmę­cze­nie ogól­ne, któ­re od­czu­wasz, jest tem zmę­cze­niem na­tu­ry pod po­wło­ką śnie­gu za­mar­z­nię­tej i łak­ną­cej wio­sny i słoń­ca, czy­li mi­ło­ści. Zmę­czo­ną je­steś tem wszyst­kiem, co cię ota­cza, i co do­pie­ro wte­dy "w oczach two­ich od­ży­je, gdy je pro­mie­nie słoń­ca twej du­szy ozło­cą. Zmę­czo­ną je­steś tem, że tak dłu­go nie je­steś ko­cha­ną, że nie czu­jesz się do­tąd ogrza­ną pro­mie­nia­mi mi­ło­ści. A to pra­gnie­nie, któ­re czu­jesz, jest to pra­gnie­nie za­spo­ko­je­nia nie­zbęd­nej po­trze­by ser­ca każ­de­go, a szcze­gól­niej ser­ca ko­bie­ty: jest to pra­gnie­nie ko­cha­nia.

Od­ro­wąż urwał, a Olga sie­dzia­ła, wpa­tru­jąc się w nie­go z tą sil­ną wia­rą, jaką obu­dza­ją w słu­cha­czach lu­dzie, po­ry­wa­ją­cy śmia­łą i wy­mow­ną my­ślą. Pa­trzy­ła w jego ob­li­cze z olim­pij­skim spo­ko­jem swej na­mięt­nej ale apa­tycz­nej ko­bie­cej na­tu­ry. Słu­cha­ła go uważ­nie i z prze­ję­ciem, bo pra­gnę­ła, by jak naj­dłu­żej mó­wił, by ją prze­ko­nał, bo czu­ła, że się znaj­du­je w naj­waż­niej­szym mo­men­cie swe­go ży­cia. Czu­ła to in­stynk­tow­nie, czu­ła to z za­pa­łu ojca, – czu­ła, że sło­wa jego, któ­re tra­fia­ły w sed­no jej mdłych, uspo­ko­je­nia szu­ka­ją­cych pra­gnień, je­śli jej nie wska­żą no­wych ho­ry­zon­tów, to jej bo­daj od­kry­ją nowe świa­tła i gwiaz­dy, któ­re wpraw­dzie już do­tąd do­brze wi­dzia­ła, ale na któ­re te­raz in­ne­mi ocza­mi pa­trzyć bę­dzie. Po dłu­giem mil­cze­niu, Od­ro­wąż od­chrząk­nął i już spo­koj­nym, głę­bo­kim to­nem mó­wił:

– Je­ste­śmy w naj­waż­niej­szej chwi­li twe­go, a więc i mo­je­go, to­bie po­świę­co­ne­go, ży­wo­ta. Od­tąd, je­śli uwie­rzysz w praw­dę tego, co ci w tej chwi­li wy­gło­szę, za­czniesz nowe ży­cie, któ­re może być dla cie­bie ja­snem… jak wło­skie nie­bo, lub po­nu­rem, jak myty Skan­dy­naw­skie. Od­tąd zro­zu­miesz, co zna­czy być ko­bie­tą, któ­rej do­tąd by­łaś po­czwar­ką. Od­tąd, je­śli ha­sło "mi­łość i sztu­ka" znaj­dą od­głos w twej du­szy, po­znasz wiel­ką i nie­omyl­ną praw­dę, nie za­znasz wię­cej tego uczu­cia, któ­re cię te­raz mę­czy.

Ode­tchnął i znów mó­wił:

– Od­tąd pój­dziesz w świat nową… i obcą ci dro­gą, któ­ra mnie od dwu­dzie­stu lat, jako dro­ga, bę­dą­ca je­dy­nym ce­lem ko­bie­ty, za­sta­na­wia­ła ze­wzglę­du, jaki ci na nią mia­łem dać dro­go­wskaz. Ten dro­go­wskaz od daw­na ci już przy­go­to­wa­łem i oto przed chwi­lą jesz­cze nad nim się za­sta­na­wia­łem, a nie spo­sób, abyś go w sto­sun­ku, w ja­kim ży­je­my, daw­no nie od­ga­dła. Od lat czte­rech ży­je­my z sobą nie jak oj­ciec z cór­ką, ale jak in­te­li­gent­ny z in­te­li­gent­ną. A je­śli rzad­ko z tobą po­ru­sza­łem te­mat mi­ło­ści, to dla­te­go, że rzad­ko cię on za­sta­na­wiał. A pierw­szy nie chcia­łem roz­dmu­chi­wać iskry, któ­ra u cie­bie wkrót­ce roz­pa­li się pło­mie­niem i wy­buch­nie po­ża­rem! Wie­dzia­łem zresz­tą, bo do tego dą­ży­łem, że gdy tę iskrę roz­nie­ca­ją­cą się po­czu­jesz, mnie się z tego zwie­rzysz, lub też w twych oczach ją od­gad­nę – w twych oczach, któ­re dla mnie siłą pra­cy i woli sta­ły się ocza­mi ko­bie­ty a nie cór­ki. Że się na­uczy­łem wi­dzieć w to­bie nie cór­kę, tyl­ko ko­bie­tę, więc cię znam i mogę ci śmia­ło dać dro­go­wskaz ży­cia, ku za­dzi­wie­niu pew­nie wszyst­kich oj­ców, gdy­by mnie sły­sze­li.

Tu urwał, za­wa­hał się i z siłą, ale drżą­cym gło­sem, za­wo­łał:

– Je­śli chcesz być szczę­śli­wą, je­śli chcesz za­znać chwi­le, oku­pu­ją­ce lata mgli­ste i po­nu­re, je­śli chcesz wi­dzieć ze spo­ko­jem i bez żalu ga­sną­cy blask twych oczu, si­wie­ją­ce twe wło­sy i zmarszcz­ki, po­kry­wa­ją­ce twe ob­li­cze, to wchodź w to ży­cie z ha­słem "bez­mier­nie ko­chać i być ko­cha­ną!"

Mi­łość! a resz­ta wszyst­ko va­ni­tas va­ni­ta­tum et omnia va­ni­tas.

Od­po­czął.

Olga sie­dzia­ła nie­ru­cho­ma, a ja­kieś po­czu­cie mo­ral­ne­go za­spo­ko­je­nia, po­cho­dzą­ce­go ze zmę­cze­nia wy­obraź­ni, ogar­nę­ło ją całą.

Od­ro­wąż po pau­zie, cał­ko­wi­cie in­nym gło­sem się ode­zwał:

– W cią­gu lat, mo­ty­wu­jąc ci róż­ne ory­gi­nal­no­ści, w któ­rych się wy­cho­wa­łem, tłu­ma­cząc ci z cał­ko­wi­cie od­ręb­ne­go punk­tu wi­dze­nia nada­nie ci kul­tu­ry no­wo­cze­snej, wy­spo­wia­da­łem ci się z mo­je­go ży­cia, któ­re­go ty, bądź co bądź, bę­dziesz kon­ty­nu­acyą. Ale nig­dy nie do­tkną­łem tej bo­le­snej chwi­li, któ­ra mnie skło­ni­ła do przy­go­to­wy­wa­nia cię usta­wicz­ne­go, iż­byś to nie­bez­piecz­ne ha­sło, ja­kie dziś ci daję, zro­zu­mia­ła. Nig­dy nie do­tkną­łem dra­ma­tu mego ży­cia, któ­ry jed­nak­że pew­nie czu­łaś, a któ­ry je­dy­nie spo­wo­do­wał, że wy­cho­wa­niem twem z zu­peł­nie ory­gi­nal­ne­go sta­no­wi­ska się za­ją­łem i do tego od­wa­gę mia­łem. Gra­łem tu bar­dzo gros jeu i sam nie­raz tru­chle­ję przed jej skut­ka­mi. Chcia­łem, abyś tyl­ko była szczę­śli­wą…

Urwał i pod­chwy­cił:

– Je­że­li więc rze­czy­wi­ście czu­jesz, ie nowe ci się otwie­ra ży­cie, je­śli tra­fi­łem, tłu­ma­cząc ci to uczu­cie, któ­re na­zwa­łaś "nu­da­mi", je­śli te­raz masz umysł swo­bod­ny, to go­tów je­stem od­kryć ci ostat­nią, do­tąd za­mknię­tą przed tobą kar­tą, któ­ra ci wy­tłu­ma­czy, dla­cze­go je­steś od pa­nien w two­im wie­ku inną, dla­cze­go w świe­cie, w któ­rym ży­jesz, je­steś czę­sto obcą, dla­cze­go je­steś tak in­dy­wi­du­al­ną. W tej kar­cie znaj­dziesz ge­ne­zą tego "ha­sła", ja­kie ci daję.

Skoń­czył i oczy­ma py­tał. Olga wes­tchnę­ła jak­by zmę­czo­na pra­cą my­śli nad wy­raz in­te­re­su­ją­cą. Mil­cza­ła dłu­go. Oczy jej stra­ci­ły chwi­lo­wo swój blask i za­szły mgłą ma­rze­nia. Zda­wa­ła się być oszo­ło­mio­ną tem wszyst­kiem, co oj­ciec jej do­tknął, a co ona in­te­li­gen­cyą nie­zwy­kłą pręd­ko ogar­nia­ła i roz­trzą­snąć pra­gnę­ła.

– Nie oj­cze – szep­nę­ła – – nie dziś… Mu­szę się przy­go­to­wać do słu­cha­nia cię. Szko­da, byś mó­wił do zmę­czo­ne­go słu­cha­cza… Gdy ochło­nę, gdy się sil­nie prze­ko­nam, że się nie my­lisz, że to, a nie co in­ne­go jest przy­czy­ną mego uspo­so­bie­nia, gdy wie­le no­wych rze­czy, któ­re­mi mnie dziś oszo­ło­mi­łeś, prze­tra­wię… po­pro­szę cię o… tę spo­wiedź…

– Bar­dzo do­brze i bar­dzo lo­gicz­nie – od­parł Od­ro­wąż od­dy­cha­jąc peł­ną pier­sią, jak­by uszczę­śli­wio­ny z tego ob­ro­tu rze­czy, zwal­nia­ją­ce­go go ze spo­wie­dzi.

Olga wsta­ła i wy­cią­gnę­ła się, jak­by pro­stu­jąc zmę­czo­ne człon­ki i uwy­dat­ni­ła prze­pysz­ną fi­gu­rę i uto­czo­ne pier­si skoń­czo­nej ko­bie­ty.

– Jak­że je­stem zmę­czo­na… – szep­nę­ła – a za­po­mnia­łam ci po­wie­dzieć, że na obiad za­pro­si­łam księ­cia Tor­lo­ni i pana Ol­skie­go.

– Tego rzeź­bia­rza, któ­ry mi się pre­zen­to­wał, zda­je się, u Bra­nic­kich?

– Jego… twór­cę po­pier­sia Wan­dy, jego, któ­re­muś przy­znał wy­so­kie…

– Aaaa…

– Boję się – za­py­ta­ła znów po chwi­li hra­bian­ka – czy ci oj­cze przy­pa­da­ją do sma­ku te obia­dy, któ­re ci raz po raz każę jeść w gro­nie ta­kich Tor­lo­nich i Ol­skich?…

– Ah! – pod­chwy­cił Od­ro­wąż z tur­tu­azyą skoń­czo­ne­go świa­tow­ca – prze­pa­dam za świa­to­wą roz­mo­wą przy cy­ga­rze i li­kie­rze.

Olga po­wró­ci­ła do swe­go bu­du­aru. Ule­ga­ła zmę­cze­niu. My­śli, któ­re jej oj­ciec w gło­wie po­ru­szył, ro­bi­ły jej sa­mej wra­że­nie ja­kie­goś tu­ma­nu, na­gle przez otwar­te okno wia­trem w po­ko­ju po­ru­szo­ne­go.

Rzu­ci­ła się na sze­zląg i utkwi­ła wzrok w prze­strze­ni.

– Tak – my­śla­ła – oj­ciec jej się nie my­lił. Nuda po­cho­dzi­ła z przy­dłu­gie­go snu ser­ca. Ona po­trze­bo­wa­ła in­nej już eg­zy­sten­cyi, po­trze­bo­wa­ła… mi­ło­ści…

Za­sta­no­wi­ła się. Ten oj­ciec jej, któ­ry już nie­raz ją do głę­bo­kich re­flek­syj nad sobą skła­niał, dziś wię­cej niż kie­dy­kol­wiek ją za­cie­ka­wił. Dla­cze­go w tak od­ręb­ny spo­sób ją wy­cho­wał?

I to py­ta­nie dziś pierw­szy raz ją ude­rzy­ło.

W my­śli za­czę­ła prze­bie­gać prze­szłość, a ob­li­cze jej po­kry­wał wy­raz prze­stra­chu.

Czyż ona tak była mało my­ślą­cą, iż dziś do­pie­ro spo­strze­gła, dziś, gdy jej to wy­raź­nie po­wie­dział oj­ciec, że była inną od wszyst­kich pa­nien, że świat, w któ­rym żyła, był jej pra­wie ob­cym? Ona tego nig­dy nie czu­ła. A tak prze­cież było rze­czy­wi­ście…

Zła była sama na sie­bie. Uwa­ża­ła się za wy­jąt­ko­wą in­te­li­gen­cyę, za oso­bę wyż­szą, a tak mało my­śla­ła, tak po­wierz­chow­nie i na­tu­ral­nie bra­ła rze­czy naj­bli­żej ją do­ty­czą­ce.

Ona, kró­lo­wa sa­lo­nów flo­renc­kich, pan­na zaj­mu­ją­ca wy­bit­ne miej­sce w naja­ry­sto­kra­tycz­niej­szym ko­smo­po­li­tycz­nym świe­cie Eu­ro­py, po­dzi­wia­na przez ra­fi­no­wa­nych męż­czyzn, za­dzi­wia­ją­ca swym ro­zu­mem i dow­ci­pem pi­sa­rzy i fi­lo­zo­fów, po­trze­bo­wa­ła ojca, aby jej otwie­rał oczy na sie­bie samą i roz­ja­śniał taj­nie jej du­szy. Złą była na sie­bie. Prze­cież mo­gła się sama tego do­my­ślić, że ko­bie­ta w dwu­dzie­stym czwar­tym roku ży­cia po­wo­ła­ną jest już do speł­nie­nia wiel­kie­go swe­go po­słan­nic­twa.

Za­my­śli­ła się, bo jej apa­tycz­na a na­mięt­na na­tu­ra nie­cier­pia­ła pra­cy my­śli. Mę­czy­ła ją ona do nie­wy­po­wie­dzia­ne­go stop­nia, mę­czy­ła tak, iż to jej spra­wia­ło ból fi­zycz­ny, jak­by do­tkli­we kłu­cie w mó­zgu, jak­by cię­żar na gło­wie.

I te­raz cier­pia­ła wi­docz­nie, ale zwal­czać się po­sta­no­wi­ła, bo się czu­ła przed po­waż­ną za­gad­ką, któ­rą roz­wią­zać sama była win­na.

Do­tąd wy­star­czał jej we wszyst­kiem oj­ciec. On roz­wią­zy­wał wszyst­kie jej wąt­pli­wo­ści, od­po­wia­dał na wszyst­kie py­ta­nia jej du­szy a od­po­wie­dzi jego tra­fia­ły tak do jej prze­ko­na­nia, iż nig­dy ich nie spraw­dza­ła. Ile razy zna­la­zła się przed jed­ną z za­ga­dek ży­cio­wych, oj­ciec roz­wią­zy­wał ją w spo­sób, ro­bią­cy jej wra­że­nie wła­snych my­śli w sło­wa ubra­nych. Stąd na­bra­ła do nie­go nie­ogra­ni­czo­ne­go za­ufa­nia, za­pa­try­wa­nia jego od­po­wia­da­ły jej na­tu­rze, po­glą­dy się go­dzi­ły, kry­ty­ki ich się tyl­ko uzu­peł­nia­ły. Czy ona tak do nie­go była cha­rak­te­rem i na­tu­rą po­dob­ną? Czy też on taką ją wy­cho­wał i do ta­kiej bier­no­ści ją przy­go­to­wał?

Ta myśl ją obu­rzy­ła. Wes­tchnę­ła ci­cho, ale jak­by nutą nad­mier­ne­go cier­pie­nia. Po­trze­bo­wa­ła my­śleć, a my­śleć nie mo­gła, bo my­śle­nie było dla niej wstręt­nem, bo do­tąd nig­dy, ale to nig­dy, nie my­śla­ła.

Ale czyż to moż­li­we, aby ona była bier­ną? Ona? Z tak wy­raż­ną oso­bi­stą wolą, – ona, ucho­dzą­ca za pa­nią tego domu… – ona jak żad­na pan­na we Flo­ren­cyi, ze wszyst­kich, ja­kie w ca­łym świe­cie zna­ła, usa­mo­wol­nio­na, a w spo­so­bie za­cho­wa­nia się, jak jej to inni nie­raz mó­wi­li, aż ra­żą­co na swój wiek i swo­ją płeć zde­cy­do­wa­na i sta­now­cza.

Ona więc bier­ną była!

Ale, je­śli nią nie była, to dla­cze­goż po­trze­bo­wa­ła ojca dzie­sięć razy na dzień, aby jej oświe­cał ciem­ne jej wła­snej du­szy ob­ra­zy?

Dla­cze­goż dzi­siaj…?

Czy dla­te­go, że tak była przy­zwy­cza­jo­ną, tak roz­próż­nia­czo­ną w pra­cy my­śle­nia? Czy może dla­te­go, że oj­ciec jej był wyż­szy od niej in­te­li­gen­cją, że był czło­wie­kiem nad­zwy­czaj­ne­go ser­ca i ro­zu­mu? Bo za ta­kie­go go ona mia­ła.

Ta wyż­szość jego nad nią, dziś ją tak­że bo­la­ła. A je­śli on ją swą wyż­szo­ścią opa­no­wał, je­śli całe jej ży­cie może jej nie od­po­wia­da­ło, tyl­ko zo­sta­ło jej przez tego my­śli­cie­la siłą jego wy­mo­wy i woli na­rzu­co­ne?

Ona nie chcia­ła być na­rzę­dziem na­wet w rę­kach sza­le­nie ją ko­cha­ją­ce­go i ko­cha­ne­go ojca, ona chcia­ła wie­dzieć, do cze­go dąży, cze­go jej do szczę­ścia po­trze­ba. Ona chcia­ła być wol­ną, choć­by ka­pry­śną i sa­mo­wol­ną w swym wy­bo­rze, bo taką była jej na­tu­ra, iaką od dzie­ciń­stwa, bo utkwił jej w pa­mię­ci wy­pa­dek, któ­ry taką ją w dzie­ciń­stwie już od­sła­niał, bo taką ją na­wet oj­ciec mieć chciał.

Raz, li­czy­ła wte­dy lat pięt­na­ście, oj­ciec był za­brał książ­kę, któ­rą z za­ję­ciem czy­ta­ła. Za­brał jej był prze­mo­cą, więc ona w fu­ryi po­psu­te­go dziec­ka, wbie­gła do jego bi­blio­te­ki i za­czę­ła mu wy­rzu­cać ze szaf jego ulu­bio­ne i naj­pięk­niej­sze dzie­ła. Szar­pa­ła je, tar­ga­ła, ci­ska­ła o zie­mię, a oj­ciec jej się z uśmie­chem ha­mo­wa­nej zło­ści przy­glą­dał. To ją roz­wście­czy­ło, ten uśmiech szcze­gól­nie, któ­ry do dziś pa­mię­ta­ła. – Uchwy­ci­ła więc wazę sewr­ską, do­pie­ro co na­by­tą, trzy­dzie­ści ty­się­cy fran­ków kosz­tu­ją­cą i za­wo­ła­ła:

– Od­daj mi książ­kę, albo roz­bi­ję.

Wte­dy oj­ciec jej od­dał książ­kę, ochro­nił wazę i po­wie­dział:

– Lu­bię wolę, któ­ra znaj­du­je środ­ki.

Za­my­śli­ła się. To wspo­mnie­nie ją cie­szy­ło. Mia­ła więc wolę wte­dy, a więc mu­sia­ła ją mieć i dzi­siaj.

Ale ona wte­dy, ode­braw­szy książ­kę, nie prze­czy­ta­ła jej, od­da­ła ją wła­sno­wol­nie ojcu z ru­mień­cem na twa­rzy, któ­ry jesz­cze dziś czu­ła. A oj­ciec jej po­wie­dział wte­dy sło­wa, któ­rych dłu­go nie ro­zu­mia­ła.

– Wiel­kie jest mieć wolę, ale więk­szem jesz­cze uzna­wać inną. Pa­mię­taj o tem na przy­szłość.

Ock­nę­ła się i roz­pę­dzi­ła te wspo­mnie­nia. Ona po­trze­bo­wa­ła ze­brać my­śli i za­sta­no­wić się nad tem dla­cze­go oj­ciec wska­zy­wał jej dro­gi, któ­re ser­ce pod­szep­ty­wać po­win­no, dla­cze­go ten wpływ na nią wy­wie­rał, ten wpływ nie­god­ny jej wyż­szo­ści?

Opu­ści­ła gło­wę na po­ręcz i roz­glą­da­ła się po po­ko­ju.

My­śleć dłu­go o jed­nem nie mo­gła, więc pod­da­ła się pod­szep­tom swej wy­obraź­ni.

Jej wła­sny po­kój ją za­sta­no­wił. Ba­da­ła go jak­by no­wość. Ten po­kój był tak in­nym od wszyst­kich po­koi, ja­kie u pa­nien wi­dzia­ła. On był na­wet dla pan­ny śmiesz­ny. Dla­cze­go ona te – go do­tąd nie spo­strze­gła, dla­cze­go oj­ciec jej na to nie zwró­cił uwa­gi

Sty­lo­we, ni­skie puł­ki z książ­ka­mi bie­gły wzdłuż ścian, a nad nimi wi­sia­ły ob­ra­zy.. jak­że nie­sto­sow­ne do bu­du­aru pan­ny… Ta naga ba­chant­ka pi­ją­ca z cza­ry, tam nagi cy­klop po­ka­zu­ią­cy swe ple­cy atle­ty.

Ileż razy spo­strze­ga­ła, że ob­ra­zy te dzi­wi­ły tu lu­dzi. Ba­wi­ło ją to, ale nig­dy głę­biej jej nie za­sta­na­wia­ło. Dziś, po raz pierw­szy…

Oczy jej spo­czę­ły na ulu­bio­nej sza­fie ksią­żek. Mie­ści­ła ona ca­łe­go Mau­pas­san­ta, Feu­il­le­ta…

A dzi­wi­ło kie­dyś sta­rą księż­nę. Tor­lo­ni, że czy­ta­ła L'amo­ur Mi­che­le­ta?

Dla­cze­goż ona lu­dzi dzi­wi­ła?

A więc rze­czy­wi­ście była wjcho­wa­ną in­a­czej, niż wszyst­kie pan­ny. I nie wi­dzia­ła tego, nie za­sta­na­wia­ła się nad tem, aż jej oj­ciec nie zwró­cił na to uwa­gi.

To wy­cho­wa­nie jej było dziw­ne, – może rze­czy­wi­ście inne, może zbyt ory­gi­nal­ne?

Ale dla­cze­go oj­ciec ją tak wy­cho­wał?

Te­raz do­pie­ro ogar­nia­ła ją cie­ka­wość do­wie­dze­nia się. Mia­ła ocho­tę po­biedz do ga­bi­ne­tu Od­ro­wą­ża i po­pro­sić go, aby do­koń­czył tego, co za­czął, aby jej wy­tłu­ma­czył, dla­cze­go

"jest od pa­nien jej wie­ku inna", dla­cze­go w świe­cie, w któ­rym żyje, jest "cza­sem obcą".

Tak! Oj­ciec się nie my­lił. Ona, nie da­lej jak wczo­raj, zna­la­zł­szy się na re­cep­cyi u hra­bi­ny Skow­roń­skiej, do­zna­ła, słu­cha­jąc naj­zwy­klej­szych i co­dzien­nych plo­tek, wra­że­nia, jak­by się znaj­do­wa­ła wśród war­ja­tów.

Dla­cze­go?

Wsta­ła, aby udać się do ojca. Ale znów uczu­ła zmę­cze­nie, znów tę apa­tyę my­śli, tę nie­moc choć­by słu­cha­nia da­lej rze­czy, któ­re jej spra­wia­ły nie­mi­łe wra­że­nie tu­ma­nu ku­rzu, wznie­co­ne­go po­dmu­chem wia­tru, co wpadł przez okno do jej po­ko­ju.

Złu­dze­nie mia­ła kom­plet­ne, jak­by cho­rej i prze­mę­czo­nej wy­obraź­ni.

Tiu­lo­wa fi­ran­ka po­ru­sza­ła się od lek­kie­go wło­skie­go ze­fi­ru, a kłę­by ku­rzu za­krę­ci­ły się w sa­lo­nie i jak­by w fan­ta­zyi ja­kiej mi­gnę­ły jej w po­wie­trzu po­sta­cia­mi męż­czyzn, któ­rych w ży­ciu to tu, to ów­dzie zna­ła a te­raz w tem dzi­wacz­nem złu­dze­niu, w sa­ra­ban­dzie z ku­rzem ku oknu ula­tu­ją­cych, wi­dzia­ła.

Ock­nę­ła się. Wsta­ła z prze­stra­chem. Mu­sia­ła mieć go­rącz­kę. Wy­cią­gnę­ła się, zie­wa­jąc i pro­stu­jąc zwy­kłym swym mę­skim ru­chem swą wy­gię­tą i ela­stycz­ną fi­gu­rę.

– Ach! my­śleć! my­śleć! – szep­nę­ła – cóż za głup­stwo!

– Dzia­łać a nie my­śleć. Dzia­łać, co ci du­sza pod­szep­cze, co ci ser­ce po­wie, co ci in­stynkt wska­że…

Sta­ła chwi­lę i na­gle znów opa­dła bez­wład­nie na po­dusz­ki szez­lon­gu, a flo­renc­ki za­cisz­ny wie­trzyk znów jej roz­go­rącz­ko­wa­nej wy­obraź­ni na­su­nął dziw­ne wi­dze­nie, w któ­rem po­sta­cie męż­czyzn, ja­kich w ży­ciu to tu, to owdzie spo­tka­ła, jak­by w tu­ma­nie ku­rzu z zie­mi się wy­do­sta­ły i ku oknu po­my­ka­ły.

Zna­ła ich tylu, ale tyl­ko ci w tej ory­gi­nal­nej sa­ra­ban­dzie mie­li rze­czy­wi­ście kształ­ty ludz­kie, a ry­sa­mi byli do jej zna­jo­mych po­dob­ni, któ­rzy w swo­im cza­sie na niej pew­ne wra­że­nie wy­war­li.

A więc wi­ro­wa­li wko­ło niej, jak­by w ob­ło­ku, jak­by na­ma­lo­wa­ni na ja­kimś ale­go­rycz­nym ob­ra­zie: mar­gra­bia Lon­don ze swym cy­nicz­nym uśmie­chem, któ­ry ją… tak in­try­go­wał prze­szłej zimy w Pa­ry­żu, ar­ty­sta hisz­pań­ski Wa­le­zi, w któ­rym się ko­cha­ła ty­dzień cały a roz­cza­ro­wał ją do nie­go je­den fra­zes, zdra­dza­ją­cy jego ba­nal­ny nie­co umysł.

Prze­su­wa­li się wszy­scy.

Hra­bian­ka się ze­rwa­ła. Pod­bie­gła do dzwon­ka elek­trycz­ne­go i cze­ka­ła po­ja­wie­nia się słu­żą­ce­go.

– Ko­nie do wik­to­ryi! – roz­ka­za­ła zdzi­wio­ne­mu słu­dze, wo­bec oko­licz­no­ści, że pora była spóź­nio­ną, a na obie­dzie mie­li być go­ście.

Prze­szła do swe­go ga­bi­ne­tu to­a­le­to­we­go, – ubie­ra­ła się. Czu­ła po­trze­bę po­wie­trza, czy też pra­gnę­ła uciec przed sobą samą, z tym bun­tem, któ­ry się w niej od­by­wał.

Oj­ciec ją wi­docz­nie wy­cho­wał do ja­kichś ce­lów, a ona żad­nym ce­lom słu­żyć nie chcia­ła. Mię­sza­ło się jej w gło­wie. Całe jej do­tych­cza­so­we ży­cie nie po­do­ba­ło się jej, całe to ży­cie, któ­re jej mi­nę­ło jak je­den po­god­ny dzień, bez chwi­li za­sta­no­wie­nia, bez chwi­li żalu czy pra­gnie­nia tego lub owe­go.

Ona może była ocza­ro­wa­ną przez tego my­śli­cie­la, któ­ry dziś się jej przy­znał, że ją wczo­raj okła­my­wał.

Ko­nie za­szły.

Zbie­gła do przed­sion­ka pa­ła­cu i tu spo­tka­ła się z oj­cem, któ­ry nie umiał ukryć na swej fi­zy­ogno­mii przy­kre­go wra­że­nia.

– Wy­jeż­dżasz? – za­py­tał.

– Wy­jeż­dżam.

– Wszak­że za­pro­si­łaś na obiad go­ści?

Olga przy­sta­nę­ła i obo­jęt­nem spoj­rze­niem zmie­rzy­ła ojca. Ona nie mo­gła pa­no­wać nad sobą, – jej roz­pa­sa­na na­tu­ra oma­ło że nie wo­ła­ła "gwał­tu", tak cier­pia­ła, nie mo­gąc zro­zu­mieć sie­bie, a nie chcąc my­śleć.

– Niech li­cho po­rwie go­ści! szep­nę­ła wy­raź­nie tym od­ręb­nym to­nem, wła­ści­wym oso­bom we­wnętrz­nie wzbu­rzo­nym, za sil­nym, by się opa­no­wać, a za sła­bym, by wy­buch­nąć.

Wsko­czy­ła do po­wo­zu, któ­ry też za­raz ru­szył.

Od­ro­wąż zo­stał w przed­sion­ku. Rysy jego zra­zu skrzy­wio­ne na myśl dzi­wacz­ne­go obia­du z go­ść­mi, któ­rych pra­wie nie znał, bez oso­by, dla któ­rej oni przy­cho­dzi­li, wy­po­go­dzi­ły się za chwi­lę. Był jak za­wsze spo­koj­ny, świa­to­wy z tą chmu­rą my­śli na czo­le, my­śli wciąż pra­cu­ją­cej i wy­tę­żo­nej.

– Ha! otwo­rzy­łem bu­tel­kę… szu­mi – szep­nął i utkwił wzrok w po­sadz­ce, by po pau­zie do­dać gło­sem, któ­ry zdra­dzał ja­kieś nie­opi­sa­ne ulże­nie ca­łe­mu jego or­ga­ni­zmo­wi:

– Sta­ło się… Chwi­la, któ­rej cze­ka­łem i przed któ­rą tru­chla­łem, na­de­szła… Te­raz się za­cznie inne ży­cie, ale ko­niecz­ne, jej ży­cie… I usły­szę od­po­wiedź na to py­ta­nie do­tąd nie­roz­strzy­gnię­te, a dla mnie tak strasz­ne…

Sta­nął, za­pu­ścił za­łza­wio­ny wzrok w bez­deń i za­py­tał:

– Czy lal­ka, czy ko­bie­ta w na­szym świe­cie bę­dzie szczę­śliw­szą?

Wes­tchnął, my­ślał i znów za­py­tał sie­bie:

– Czy za­szcze­pio­ne prze­są­dy i for­my, czy też fi­lo­zo­ficz­ny, wy­kształ­co­ny i po­stę­po­wy hu­ma­ni­ta­ryzm daje to, co na­zy­wa­my szczę­ściem?

Nie miał cza­su fi­lo­zo­fo­wać. Za­le­d­wie frak na­ło­żył, gdy tur­kot ekwi­pa­żu za­wia­do­mił go o przy­by­ciu pierw­sze­go go­ścia.

Wy­szedł więc do sa­lo­nu, roz­pę­dza­jąc z wy­sił­kiem my­śli tło­czą­ce mu się do gło­wy py­ta­nia, któ­re mu na­su­wał ener­gicz­ny, tak chwi­la­mi nie­po­ha­mo­wa­ny i ka­pry­śny cha­rak­ter cór­ki. Te nie­prze­wi­dzia­ne choć rzad­ko tra­fia­ją­ce się wy­bry­ki sa­mo­wo­li, te ob­ja­wy po­gar­dy dla kon­we­nan­sów, te ozna­ki za­bu­rzeń we­wnętrz­nych jej na­mięt­nej a po­zor­nie apa­tycz­nej na­tu­ry, głę­bo­ko go za­sta­na­wia­ły i trwo­ży­ły-

To też mimo ca­łe­go swe­go świa­to­we­go oby­cia, hra­bia był nie­przy­tom­ny, ba­wiąc swych go­ści, księ­cia Tor­lo­ni, któ­ry for­mal­nie się o rękę Olgi sta­rał i ar­ty­stę Ol­skie­go, któ­ry wi­docz­nie ją tem czy owem za­sta­no­wił, sko­ro go na obiad pro­si­ła.

Był roz­tar­gnio­ny, pil­no­wał tyl­ko go­ści, aby pili a bła­gal­nie spo­glą­dał za pa­nią Duc­los, damę do to­wa­rzy­stwa hra­bian­ki, by pod­trzy­my­wa­ła chwie­ją­cą się kon­wer­sa­cyę.

– Je­śli Olga była taką – my­ślał tym­cza­sem – to on ją taką zro­bił. Ileż to razy jej po­wie­dział, że wola jest skar­bem czło­wie­ka, że swo­bo­da win­na być ce­chą wyż­szej isto­ty, że kon­we­nan­se są for­mą krę­pu­ją­cą sła­be in­te­li­gen­cye czy upo­śle­dzo­ne mo­ral­nie na­tu­ry, a że wy­bry­ki na­mięt­no­ści czy ka­pry­sów są pod­sko­ka­mi ra­so­wych tyl­ko istot. On ją taką zro­bił. Zro­bił ją taką umyśl­nie i wie­dział, dla­cze­go ją taką zro­bił. I te­raz jesz­cze za­daw­szy so­bie to py­ta­nie, na nie od­po­wia­dał. Zro­bił ją taką, aby jej dać broń nie­zbęd­ną ko­bie­cie, gdy­by ją chciał prze­ciw jej woli za­wo­jo­wać męż­czy­zna, gdy­by z niej chciał zro­bić tę bi­blij­ną żonę, bę­dą­cą już ana­chro­ni­zmem w XIX. stu­le­ciu, w epo­ce ko­biet-pro­fe­so­rów i teo­ryi roz­wo­dów i wol­nej mi­ło­ści. Zro­bił ją taką, bo miał do tego prócz swej fi­lo­zo­fii, waż­ne jesz­cze inne przy­czy­ny… Nad nie­mi, nad temi przy­czy­na­mi, dzię­ki któ­rym te­raz się mę­czył, ba­wiąc swych go­ści, za­sta­na­wiał się, a czo­ło jego po­kry­ło się taką chmu­rą, oczy na­bie­gły taką tę­sk­no­tą., że fi­zy­ogno­mia jego za­sta­no­wi­ła współ­bie­siad­ni­ków. Uci­chło do­ko­ła sto­łu, a hra­bia się spo­strzegł, że się od nie­go o mil ty­sią­ce od­da­lił.

Ock­nął się i uśmie­chem roz­pę­dził głę­bo­ko za­my­ślo­ny wy­raz swe­go ob­li­cza.

W tej­że chwi­li we­szła Olga i za­wo­ła­ła od drzwi do go­ści:

– Pro­szę nie wsta­wać, pro­szę się nie ru­szać…

Usia­dła na miej­scu dla niej prze­zna­czo­nem i za­czę­ła roz­ma­wiać z na­tu­ral­no­ścią naj­więk­szą, jak gdy­by u tego sto­łu od po­cząt­ku była, jak gdy­by na­wet się nie do­my­śla­ła, że go­ściom jej nie­obec­ność mo­gła się wy­dać choć­by tyl­ko nie­zwy­kłą.

– Zro­bi­łam cu­dow­ną prze­jażdż­kę. Do­wie­dzia­łam się, że Flo­ren­cya bywa naj­pięk­niej­szą o tej po­rze, w któ­rej ja­da­my obiad. Uli­ce nie roją się od wy­mu­szo­nych ele­gan­tów, jak pan – mó­wi­ła, zwra­ca­jąc się do księ­cia – nie po­trze­ba się kła­niać i od­kła­niać, uwa­żać na sie­bie i in­nych. To też uży­łam prze­jażdż­ki w ca­łej peł­ni. Nie ża­łu­ję ani pasz­te­ci­ków, ani pi­èce de ve­sis tau­ce…

Tu urwa­ła, bo słu­żą­cy po­da­wał jej pół­mi­sek z pie­czy­stem. I ci­sza za­pa­no­wa­ła do­ko­ła sto­łu, a w wy­ra­zach wszyst­kich czte­rech ob­licz, skie­ro­wa­nych z in­te­re­sem ku hra­bian­ce, jed­ną tyl­ko myśl wy­czy­tać było moż­na.

Ta ko­bie­ta za­sta­na­wia­ła ich wszyst­kich, i ojca i rzeź­bia­rza i pa­nią Duc­los i księ­cia tą… pięk­no­ścią, oży­wio­ną te­raz ru­mień­ca­mi try­ska­ją­cy­mi z twa­rzy, ża­rem po­bu­dzo­nych, a tak błysz­czą­cych, tak nie­po­spo­li­tych oczu, tą nie­spo­ty­ka­ną swo­bo­dą nie pan­ny, lecz ja­kiejś ge­nial­nej ar­tyst­ki, któ­rej na­rzu­co­no trud­ną, bo rolę rzad­ko wi­dzia­nej ko­bie­ty.

A wy­raz flzy­ogno­mii Od­ro­wą­ża, ba­da­ją­cy i za­cie­ka­wio­ny, zda­wał się wy­ra­żać zdzi­wie­nie. Cór­ka jego prze­stra­sza­ła go cza­sem. Zda­wa­ło mu się, iż za da­le­ko po­su­nę­ła te wszyst­kie fi­lo­zo­ficz­ne teo­rye, tę ko­bie­cą wyż­szość, któ­rą w niej wy­kształ­cić pra­gnął.

Mó­wi­ła da­lej:

– Ale ja samą być nie mogę. Wy­je­cha­łam pod wra­że­niem chwi­li i po­trze­by sa­mot­no­ści. Ale wkrót­ce, już na uli­cy Do­żów, spo­strze­głam się, że po­peł­ni­łam ol­brzy­mi błąd…

Tu urwa­ła i zwró­ci­ła się do księ­cia swym pew­nym to­nem:

– Czy pan umiesz być sam?

– Oh!

Hra­bian­ka się za­śmia­ła.

– Ja się nie py­tam, czy pan by­wasz sam, to każ­dy z nas po­tra­fi; ja się py­tam, umiesz być sam? – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem.

Ksią­żę się zmię­szał, – py­ta­nia wi­docz­nie nie ro­zu­miał. Hra­bian­ka bły­snę­ła spoj­rze­niem cie­ka­wem, usta jej za­ry­so­wa­ły się drwią­co, po­tem po­gar­dli­wie. Spoj­rza­ła na ojca wy­ra­zem, któ­ry on je­den tyl­ko ro­zu­miał, i czem­prę­dzej pod­chwy­ci­ła:

– Otóż ja nie umiem być samą. Ale po­ra­dzi­łam so­bie na to. W dro­dze spo­tka­łam chłop­ca lat pięt­na­stu… do ośm­na­stu, któ­ry zda­wał się mi za­zdro­ścić, że jadę i za­wo­łał do mnie po wło­sku: "Pani! szczę­śli­wa w po­wo­zie!" Ka­za­łam mu sia­dać obok sie­bie i z nim od­by­łam ten spa­cer.

– Ten chło­piec był?… – za­py­tał, zdzi­wio­ny wi­docz­nie, choć zdzi­wie­nie ukry­wa­ją­cy ksią­żę.

– Był chłop­cem! – od­par­ła re­zo­lut­nie Olga.

– Ha, ha, ha! – za­śmiał się Tor­lo­ni to dużo, ale nie do­syć… Py­tam się…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: