Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Odrodzona: powieść dla młodzieży - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odrodzona: powieść dla młodzieży - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 337 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

IMIE­NI­NY JUL­CI.

– Jul­ciu, co to­bie? Co się Jul­ci sta­ło? – za­py­ta­ła z nie­po­ko­jem pani Snar­ska, spoj­rzaw­szy na nie­zwy­kle wzru­szo­ną twa­rzycz­kę 8-let­niej może dziew­czyn­ki, któ­ra ze star­szą sio­strą we­szła do po­ko­ju.

Ślicz­ne to było dziec­ko: szczu­pła i wy­so­ka, tro­chę mi­zer­na, ale na bla­dej twa­rzycz­ce świe­ci­ły jak dwie gwiaz­dy wiel­kie, czar­ne oczy, dziw­nie głę­bo­kie, peł­ne bla­sku i wy­ra­zu, po­nad ciem­ne­mi brwia­mi, kształt­ne, bia­łe czo­ło ota­cza­ły mięk­ko wi­ją­ce się wło­sy, ciem­ne i lśnią­ce, spa­da­jąc na­stęp­nie gru­bym war­ko­czem na ja­sną su­kien­kę. A ileż wdzię­ku w tej ca­łej po­sta­ci, w każ­dym jej ru­chu!

– Nic się nie sta­ło, mamo – od­par­ła z za­kło­po­ta­niem wi­docz­nem dwu­na­sto­let­nia Ma­nia – nic zu­peł­nie, tyl­ko Jul­cia taka jest wraż­li­wa, że nie wyj­dę z nią wię­cej bez cie­bie, ma­tecz­ko.

– Prze­cież An­drzej owa była z wami? Co ci jest, Jul­ciu?

Drob­ne usta dziec­ka za­drża­ły, w oczach bły­snę­ły łzy, któ­re na­gle spły­nę­ły po twa­rzy, – wy­cią­gnę­ła ręce i ru­chem na­mięt­nym rzu­ci­ła się na szy­ję mat­ki.

– Co to­bie, dziec­ko? Piesz­czot­ko ty moja!

Ale piesz­czot­ka prze­mó­wić nie mo­gła, czy też nie chcia­ła, aby nie wy­buch­nąć pła­czem. Za­cię­ła usta i moc­no, ser­decz­nie tu­li­ła się do mat­ki. Pani Snar­ska ła­god­nie prze­su­nę­ła rękę po ciem­nych jej wło­sach i nie spusz­cza­ła oka z twa­rzy dziec­ka. Ma­nia mil­cza­ła; – prze­ko­na­ła się już nie­raz, jak ła­two roz­draż­nić Jul­cię nie­ostroż­nem słów­kiem i nie chcia­ła na­ra­żać się na to, zwłasz­cza dziś, przy imie­ni­nach.

Ben­ja­mi­nek ca­łe­go domu pp. Snar­skich nie był wpraw­dzie ty­ra­nem, zło­śni­kiem, – by­najm­niej; lecz był dziec­kiem ze­psu­tem tro­chę przez piesz­czo­ty, bar­dzo wraż­li­wem i bar­dzo draź­li­wem. Stąd łzy i uśmiech zmie­nia­ły się czę­sto, jak de­se­nie w ka­lej­do­sko­pie. Łez lę­ka­li się wszy­scy, uśmiech był tak ślicz­ny, tak po­ry­wa­ją­cy, we­so­ły, roz­kosz­ny, że do­ga­dza­no jej za­nad­to może, byle ją wi­dzieć we­so­łą, szczę­śli­wą.

I nie było to trud­no: do­bre, ser­decz­ne dziec­ko mia­ło tyl­ko dwie wady: lu­bi­ła się stro­ić i rzą­dzić. Ład­na su­kien­ka i pierw­sze miej­sce mię­dzy dzieć­mi – to je­dy­ne jej ma­rze­nia, speł­nia­ne zwy­kle, gdyż jej to­wa­rzysz­ki ule­ga­ły jej in­stynk­tow­nie. Umia­ła zdo­by­wać wła­dzę i pa­no­wać, stwo­rzo­ną do tego była. W gro­nie dzie­ci star­szych zwy­kle, bo ta­kie so­bie do­bie­ra­ła, kie­ro­wa­ła za­ba­wą, sta­wa­ła się du­szą każ­de­go przed­się­wzię­cia, każ­de­go za­mia­ru. Wie­dzia­ła o tem i z pew­nym try­um­fem spo­glą­da­ła na to­wa­rzysz­ki, niby kró­lo­wa po­śród swych pod­da­nych.

– Opo­wiedz­że mi, Jul­ciu, co cię spo­tka­ło przy­kre­go?… Albo ty, Ma­niu.

– Prze­cho­dzi­ły­śmy przez ogród – wtem Jul­cia zo­ba­czy­ła ma­łe­go chłop­czy­ka bez nogi i ta­kie to na niej zro­bi­ło wra­że­nie, że – że…

– O ma­tecz­ko, gdy­byś go wi­dzia­ła!… ma naj­wy­żej lat 10, taki bla­dy, smut­ny… Sie­dział z mat­ką na ław­ce i z ta­kim ża­lem pa­trzył na ba­wią­ce się dzie­ci… Z ta­kim ża­lem!…

– Bied­ne dziec­ko!

– Taki mały, ma­tecz­ko! taki mały chłop­czyk i nig­dy już, nig­dy w ży­ciu nie bę­dzie mógł bie­gać, ści­gać się z dzieć­mi… Pew­no go uni­ka­ją… To tak okrop­nie pa­trzeć na pu­ste miej­sce za­miast nogi… On nig­dy, mamo, nie może być chy­ba we­so­ły, śmiać się, cie­szyć…

To okrop­ne!…

– Tak, dziec­ko dro­gie, ka­lec­two jest wiel­kiem nie­szczę­ściem, – lecz nie naj­więk­szem.

– Nie naj­więk­szem?

– Po­myśl sama: czy wo­la­ła­byś stra­cić nóż­kę czy ro­dzi­ców?

– O mamo – ja­bym wy­brać nie umia­ła… Ja nie chcę być ka­le­ką, ja nie chcę!

– Nie je­steś!

– Ach! to praw­da!…. To do­brze.

– Ale to nie ko­niec, mamo: Jul­cia za­pro­si­ła do nas ku­la­we­go chłop­czy­ka.

– Któż to taki?

– Jaś Kar­piń­ski. Miesz­ka nie­da­le­ko. Tak mi go żal było, mamo, tak mi go żal było!….

Będę się z nim czę­sto ba­wi­ła, zo­ba­czysz, jak spo­koj­nie ba­wić się po­tra­fię.

Mat­ka uca­ło­wa­ła ją w czo­ło w mil­cze­niu.

– Po­wie­dzia­łam mu, że dziś moje imie­ni­ny, że będą go­ście, ale dziś nie przyj­dzie; wca­le go nie na­ma­wia­łam, smut­no­by mu było pa­trzeć… Od­wie­dzę go pier­wej sama, pój­dziesz ze mną, ma­tecz­ko?

I już się uśmie­cha­ła ślicz­ne­mi usta­mi, uka­zu­jąc ząb­ki rów­ne jak pe­reł­ki. W ży­wej ale dzie­cin­nej jesz­cze wy­obraź­ni wra­że­nia za­cie­ra­ły się szyb­ko i ła­two, i te­raz już ma­rzy­ła i cie­szy­ła się na­dzie­ją, że do­brą bę­dzie dla bied­ne­go Ja­sia, że roz­we­se­li mu nie­jed­ną chwi­lę. To ją po­cie­szy­ło tym­cza­sem.

Pań­stwo Snar­scy byli to lu­dzie za­moż­ni, mie­li ład­ne miesz­ka­nie, wil­lę pod War­sza­wą, po­ko­je pięk­nie ume­blo­wa­ne, ogró­dek. Oj­ciec, in­ży­nier przed­się­bior­ca, zna­nym był i sza­no­wa­nym po­wszech­nie, do­cho­dy mie­wał znacz­ne, pani Snar­ska jed­nak prak­tycz­nie wy­cho­wy­wa­ła obie cór­ki, żą­da­jąc od nich już te­raz po­mo­cy w do­mo­wych za­ję­ciach. Ma­nia z za­mi­ło­wa­niem wy­rę­cza­ła ją w każ­dej pra­cy, a Jul­cia, cho­ciaż nie skoń­czy­ła jesz­cze lat ośmiu, mia­ła po­wie­rzo­ny so­bie klucz od sza­fy z dzie­cin­ną bie­li­zną.

Wpraw­dzie Wła­dzio, brat je­dy­ny, żar­to­wał bar­dzo dow­cip­nie z jej pra­cy, ale któ­ryż brat na świe­cie spra­wie­dli­wym jest dla sio­stry i cóż za zda­nie mieć może w kwe­styi tak po­waż­nej mło­dzie­niec 10-let­ni?

Mimo tych żar­tów Wła­dzio był naj­go­ręt­szym może z ca­łe­go domu wiel­bi­cie­lem Jul­ci i w głę­bi du­szy uzna­wał ją szcze­rze za naj­mą­drzej­szą i naj­pięk­niej­szą isto­tę, z któ­rą rów­nać się nie mo­gła żad­na ze zna­jo­mych pa­nie­nek. Od trzech dni bar­dzo gor­li­wie wpa­jał to prze­ko­na­nie w Sta­sia, stry­jecz­ne­go bra­ta, któ­re­go oj­ciec przy­wiózł te­raz do War­sza­wy, aże­by zdał eg­za­min do gim­na­zy­um, gdzie po wa­ka­cy­ach uczęsz­czać miał ra­zem z Wła­dziem.

Imie­ni­ny Jul­ci da­wa­ły spo­sob­ność po­zna­nia Sta­sia z ca­łem mło­dem to­wa­rzy­stwem, to też ocze­ki­wa­no ich z nie­cier­pli­wo­ścią, a cho – ciąż od ty­go­dnia ukła­da­no wszyst­kie szcze­gó­ły ra­do­snej tej uro­czy­sto­ści, dziś od sa­me­go rana tyle jest za­ję­cia, że go­dzi­ny bie­gną jak chwi­le.

Jesz­cze się ubrać trze­ba, za­ła­twić nie­któ­re spra­wun­ki, przy­go­to­wać po­kój mamy, gdzie będą, – żywe ob­ra­zy!

W ogro­dzie Staś i Wła­dzio po­za­wie­sza­li na drze­wach wła­snej ro­bo­ty pa­pie­ro­we la­tar­nie, a oj­ciec upra­gnio­ną od daw­na huś­taw­kę. Obiad po­da­no wcze­śniej, bo na czwar­tą byli za­pro­sze­ni go­ście; będą żywe ob­ra­zy, po­tem pod­wie­czo­rek, gry w ogro­dzie, a na za­koń­cze­nie tań­ce. Bal, co się zo­wie.

Jul­cia w ró­żo­wej su­kien­ce wy­glą­da­ła prze­ślicz­nie i dłu­go sta­ła dziś przed lu­strem, przy­pa­tru­jąc się swej ład­nej twa­rzycz­ce, ukła­da­jąc ciem­ne wło­sy i z wi­docz­nem za­do­wo­le­niem po­dzi­wia­jąc lek­ką, wy­smu­kłą fi­gur­kę.

– Wstydź się, Jul­ciu – rze­kła Ma­nia – za­czy­nasz być próż­ną, za­nad­to sama po­do­basz się so­bie, to brzyd­ko. Pa­mię­tasz, co mama mó­wi­ła, że kto za­chwy­ca się wła­sną uro­dą, ten wkrót­ce za­po­mni o wszyst­kiem, co jest do­brem i pięk­nem na świe­cie, i sie­bie tyl­ko ko­chać bę­dzie, o so­bie my­śleć.

– Nie­praw­da; nie­praw­da! Ja ko­cham wszyst­kich do­brych lu­dzi, ale – cie­szę się, że je­stem ład­ną. I cóż w tem złe­go? Chcia­ła­bym być naj­pięk­niej­szą na świe­cie, chcia­ła­bym być kró­lo­wą! No­si­ła­bym prze­ślicz­ne suk­nie, ko­ro­nę i rzą­dzi­ła wszyst­ki­mi. Zo­ba­czy­ła­byś, jak­by do­brze było. Wszyst­kim bied­nym roz­da­ła­bym pie­nią­dze, a wszyst­kim ład­nym dziew­czyn­kom prze­ślicz­ne su­kien­ki. Chcia­ła­bym, żeby świat cały był pięk­ny i we­so­ły.

– Ple­ciesz, Jul­ciu, spy­taj się mar­ny, a zo­ba­czysz, jak jej przy­kro pa­trzeć na cie­bie, kie­dy wdzię­czysz się przed lu­strem.

Jul­cia wy­dę­ła nie­chęt­nie ustecz­ka i wy­szła do ogro­du, gdzie nę­ci­ła ją nowa huś­taw­ka.

Co to komu szko­dzi, że ona jest ład­ną? Każ­dy lubi pięk­ne kwia­ty, pięk­ne sprzę­ty, wszyst­ko – co jest pięk­nem, więc bar­dzo na­tu­ral­nie, że i wła­sną oso­bę.

Na­gle przy­szło jej na myśl, że mo­gła być brzyd­ką. – Nie, nie – to już jej nie gro­zi. Po co na świe­cie pan Bóg stwo­rzył lu­dzi brzyd­kich? Wszy­scy po­win­ni być pięk­ni, zdro­wi i szczę­śli­wi.

W drzwiach ja­dal­ne­go po­ko­ju uka­zał się Staś z dzwon­kiem, po­trzą­sa­jąc nim z ca­łej siły. Był to znak roz­po­czę­cia uro­czy­sto­ści. Wi­docz­nie go­ście już przy­szli, a ona nie wi­dzia­ła ni­ko­go. Ze­rwa­ła się z huś­taw­ki i po­bie­gła do po­ko­ju. Ań­dzia, Cześ, Ma­ryś i kil­ko­ro in­nych dzie­ci po­wi­ta­ło ją ha­ła­śli­wie. Ale to nie wszy­scy prze­cież, gdzież resz­ta.

– Po­szu­ka­my ich – rzekł Wła­dzio.

I po­szedł na­przód. W sali nie było ni­ko­go, na­gle po­dwo­je od po­ko­ju mamy otwo­rzy­ły się na roz­cież i uka­zał się w głę­bi żywy ob­raz, uło­żo­ny z czte­rech dziew­czy­nek, przed­sta­wia­ją­cych czte­ry pory roku. Ślicz­na Alin­ka w zie­lo­nej su­kien­ce, przy­bra­na fioł­ka­mi i kon­wa­lią, była uro­czą wio­sną, He­len­ka w po­sta­ci róży przed­sta­wia­ła lato. An­dzia je­sień, a Stef­cia zimę. Ta ostat­nia w bie­li spa­ła w krysz­ta­ło­wej gro­cie z prze­zro­czy­stej bi­buł­ki. Dzie­ci przy­kla­snę­ły za­chwy­co­ne. Żywy ob­raz nie drgnął całe dwie mi­nu­ty, ale dłu­żej trwać nie mógł, dziew­czyn­ki po­rzu­ci­ły swo­je miej­sca i po­bie­gły do so­le­ni­zant­ki. Stef­cia tyl­ko zo­sta­ła na swem śnież­nem łożu.

– Wstań, Stef­ciu, już skoń­czo­ne – za­wo­ła­ła Wan­dzia.

Ale Stef­cia nie po­ru­szy­ła się z miej­sca.

– Co, ona śpi na­praw­dę!

Oto­czo­no zimę, któ­ra na­ko­niec otwo­rzy­ła oczy ze zdzi­wie­niem.Śmie­chom nie było koń­ca. Stef­cia uspra­wie­dli­wia­ła się, jak mo­gła. Uło­żo­no ją naj­przód i ka­za­no za­mknąć oczy. Tak dłu­go mu­sia­ła le­żeć…Żywe ob­ra­zy mia­ły po­wo­dze­nie, za­czę­to ob­my­ślać nowe. Chłop­cy mie­li ocho­tę na­le­żeć do nich tak­że, więc przed­sta­wia­no bi­twę, okręż­ne, na­stęp­nie ktoś za­pro­po­no­wał we­se­le.

– We­se­le! za­wo­ła­ła Jul­cia – ale nie zwy­czaj­ne.

– A ja­kie?

– Zo­ba­czy­cie. To bę­dzie cała hi­sto­rya. Ja je­stem niby kró­lew­ną i będę wy­bie­ra­ła so­bie kró­le­wi­cza. Każ­dy bę­dzie wy­chwa­lał swo­je pań­stwo, jak w baj­ce. Do­pie­ro na­stą­pi we­se­le.

– Ślicz­nie! Wy­bor­nie! Wi­wat Jul­cia! – wo­ła­ły ura­do­wa­ne tym po­my­słem dzie­ci – Ma­niu ko­cha­na, po­ma­gaj!

I Ma­nia, któ­ra dzi­siaj gra­ła waż­ną rolę su­fle­ra i re­ży­se­ra, po­spie­szy­ła z po­mo­cą.

Przy­go­to­wa­nia trwa­ły do­syć dłu­go. Tron urzą­dzo­no wspa­nia­ły, wy­so­ki, trze­ba było wcho­dzić po scho­dach, – Jul­cia w zło­tej prze­pa­sce na buj­nych ciem­nych wło­sach, w dłu­gim pur­pu­ro­wym płasz­czu z ada­masz­ko­wej kapy – wy­glą­da­ła wspa­nia­le. Sama była za­chwy­co­na, zda­wa­ło jej się, że jest na­praw­dę kró­lo­wą. Jak po­waż­nie spo­glą­da­ła na swój or­szak: ry­ce­rzy i damy dwo­ru, tron ota­cza­ją­ce.

Czte­rech kró­le­wi­czów przy­by­ło sta­rać się o jej rękę, – na cze­le licz­nej świ­ty we­szli do tro­no­wej sali i sta­nę­li przed kró­lew­ną. Ma­nia, jako mistrz dwo­ru, sta­ła tuż obok tro­nu, gor­li­wie po­ma­ga­jąc obu stro­nom i nie szczę­dząc rad i wska­zó­wek.

– Cóż was przy­wio­dło tu­taj, szla­chet­ni ry­ce­rze i kró­le­wi­cze? – prze­mó­wi­ła na­ko­niec Jul­cia. – Wy­po­wiedz­cież wa­sze ży­cze­nia, abym wie­dzia­ła, czy je speł­nić będę mo­gła.

Staś wy­stą­pił naj­pierw­szy. – Naj­ja­śniej­sza kró­lew­no – ode­zwał się śmia­łym gło­sem – przy­by­łem tu z da­le­ka, z poza wiel­kie­go mo­rza, na srebr­nym okrę­cie z je­dwab­ny­mi ża­gla­mi. Je­stem kró­lem wiel­kie­go pań­stwa i po­sia­dam skar­by, ja­kich nikt inny w świe­cie mieć nie może. Miesz­kam w bursz­ty­no­wym pa­ła­cu z ko­ra­lo­wym da­chem i dy­amen­to­we­mi okna­mi; wszyst­kie w nim sprzę­ty ze sło­nio­wej ko­ści, per­ło­wej musz­li, zło­ta i dro­gich ka­mie­ni, gdyż w kra­ju moim znaj­du­ją się góry peł­ne nie­prze­bra­nych skar­bów i mo­rze peł­ne ko­ra­li, pe­reł i bursz­ty­nu. Je­że­li ze­chcesz zo­stać moją żoną, pięk­na kró­lew­no, przyj­mij w da­rze sza­ty, z naj­cień­sze­go je­dwa­biu, wy­szy­wa­ne per­ła­mi i dro­gi­mi ka­mie­nia­mi, któ­re ja­śnie­ją jak słoń­ce na nie­bie i pięk­niej­szych nie po­sia­da żad­na kró­lo­wa na zie­mi.

Na ski­nie­nie kró­lew­ny czte­rech pa­ziów wnio­sło skrzy­nię, z któ­rej za­czę­li wy­do­by­wać dro­gie sza­ty i za­chwa­lać ich pięk­ność.

Kró­lo­wa po­dzię­ko­wa­ła uprzej­mie.

– Po­do­ba mi się two­je pań­stwo, kró­le­wi­czu Bo­ga­czu, ale chcia­ła­bym wie­dzieć, co mi ofia­ru­ją inni.

Te­raz Cześ zbli­żył się do stop­ni tro­nu.

– Naj­ja­śniej­sza pani – prze­mó­wił – znam pań­stwo kró­le­wi­cza Bo­ga­cza, i nikt opi­sać nie zdo­ła wszyst­kich skar­bów jego; lecz nie mo­gła­byś wyjść nig­dy z bursz­ty­no­we­go pa­ła­cu, bo od gór wiatr przy­no­si jęki nie­szczę­śli­wych lu­dzi, co pra­cu­ją cięż­ko w ko­pal­niach i nig­dy nie wi­dzą słoń­ca, a od mo­rza wes­tchnie­nia tych, co od­pły­wa­ją w da­le­kie kra­je po dro­gie to­wa­ry i może nie po­wró­cą, wię­cej. Moje pań­stwo nie tak bo­ga­te, lecz we­sel­sze o wie­le

Kraj to roz­le­gły, rów­ny, oto­czo­ny la­sa­mi, po­prze­rzy­na­ny srebr­ne­mi rze­ka­mi, pe­łen śmie­chu i gwa­ru, śpie­wu i we­se­la. Le­d­wo nas zbu­dzi słon­ko wio­sen­ne do pra­cy, za­czy­na­my pieśń ra­do­sną. Śpie­wa­ją ptasz­ki w le­sie i skow­ron­ki w polu, lu­dzie przy pra­cy, psz­czół­ki i inne owa­dy. 1 wśród tej we­so­ło­ści wszyst­ko zie­le­nie­je, kwit­nie, zło­ci się zbo­żem, ru­mie­ni owo­cem. I jak­że tu nie śpie­wać! Tyle chle­ba w polu, owo­ców w sa­dach, tyle mio­du w ulach, wszę­dzie do­sta­tek, szczę­ście. To też gdy zbie­rze­my wszyst­ko, a zie­mia pod bia­łym śnie­giem za­sy­pia spo­koj­nie, my śpie­wa­my zno­wu, ba­wi­my się, tań­czy­my we­so­ło do wio­sny, któ­ra nas we­zwie do pra­cy na nowo. W kra­ju we­se­la smut­ku nie za­znasz, kró­lew­no, a oto przyj­mij w da­rze owo­ce kra­ju mego, któ­re przy­wio­złem z sobą.

Czte­rech pa­ziów wnio­sło ko­sze z owo­ca­mi, któ­re na stop­niach tro­nu po­sta­wi­li.

Kró­lew­na ski­nę­ła ber­łem, skosz­to­wa­ła przy­sma­ków i ka­za­ła po­dać da­mom dwo­ru i dwo­rza­nom, a gdy wszy­scy z przy­jem­no­ścią opróż­ni­li ko­sze, ode­zwa­ła się uprzej­mie:

– Pięk­nym i bo­ga­tym jest kraj twój, kró­le­wi­czu We­so­ły, sko­ro wy­da­je ta­kie wy­bor­ne owo­ce, po­zwól jed­nak, że nim od­po­wiem, wy­słu­cham two­ich to­wa­rzy­szy.

Wła­dzio i Ma­ryś spoj­rze­li na sie­bie.

– Idź pier­wej – szep­nął Ma­ryś – bo nie wiem, co mó­wić.

Wła­dzio zbli­żył się po­waż­nie do tro­nu.

– Naj­po­tęż­niej­sza kró­lew­no – prze­mó­wił, – mu­szę po­wie­dzieć ci na­przód, że pań­stwo kró­le­wi­cza We­so­łe­go pięk­ne jest i we­so­łe, je­śli sprzy­ja po­go­da; je­że­li jed­nak zda­rzy się su­sza lub sło­ta zbyt dłu­ga, milk­ną i tu­taj pie­śni, a echo przy­no­si i stam­tąd skar­gi na głód i nie­do­lę. Ja skar­bów żad­nych ci nie ofia­ru­ję. Przy­by­łem z kra­ju Sła­wy. Kraj to ska­li­sty i bar­dzo ubo­gi, lecz my nie dba­my o to, gar­dzi­my skar­ba­mi świa­ta, ży­ciem na­wet. Nie lę­ka­my się ni­cze­go. Za to je­ste­śmy nie­śmier­tel­ni. Nie­śmier­tel­ność ofia­ro­wać mogę ci, kró­lew­no, je­śli ze­chcesz się udać ze mną do kra­ju Sła­wy. Ostrze­gam cię wszak­że, że dro­ga trud­na to i nie­bez­piecz­na, trze­ba się do niej zbro­ić w mę­stwo i wy­trwa­łość.

– Pięk­nem jest pań­stwo two­je, kró­le­wi­czu Sła­wy – szep­nę­ła Jul­cia – lecz cóż po­wie ry­cerz czwar­ty?

Czwar­ty kró­le­wicz wi­docz­nie był tro­chę za­kło­po­ta­ny, ale nie chciał się przy­znać, że mu bra­ku­je dow­ci­pu.

– Do­bra kró­lew­no – za­czął – przy­je­cha­łem tu bar­dzo smut­ny. W kra­ju moim nie brak tak­że wszel­kich bo­gactw, lecz wie­lu jest nie­szczę­śli­wych i ubo­gich, po­trze­bu­ją­cych wspar­cia i po­cie­chy. Król wszyst­kich znać nie może, nie ma na to cza­su, a źli lu­dzie nie­raz z tego ko­rzy­sta­ją i dzie­je się nie­spra­wie­dli­wość i krzyw­da. Moja mat­ka sta­rusz­ka jak opie­kuń­czy anioł czu­wa­ła nad tem do­tąd, aby po­cie­szać i wspie­rać, ra­to­wać i na­gra­dzać praw­dzi­wie bie­daych i za­słu­żo­nych, lecz umar­ła nie­daw­no, a od tego cza­su co­raz wię­cej spo­ty­kam twa­rzy smut­nych i bla­dych, co­raz czę­ściej za­miast pie­śni albo śmie­chu sły­szę wes­tchnie­nie, skar­gę lub jęk ci­chy… Nie mo­głem znieść tego dłu­żej i po­wie­dzia­łem so­bie: ob­ja­dę zie­mię od koń­ca do koń­ca, aż znaj­dę tak szla­chet­ną i do­brą kró­lew­nę, że wzru­szy ją los nie­szczę­śli­wych i ze­chce po­dzie­lić ze mną smu­tek i ra­dość, ja­kie spo­tkać nas mogą w ży­ciu i bę­dzie, jak mat­ka moja, anio­łem po­cie­szy­cie­lem tych wszyst­kich, któ­rzy cier­pią. Nic za to wza­mian przy­rzec ci nie moge ani ofia­ro­wać w. tej chwi­li, bo nic nie wzią­łem z sobą, je­że­li jed­nak nie od­rzu­cisz mo­jej proś­by, po­znam, żeś jest naj­lep­szą i ko­chać cię będę za to ser­cem ca­łem wraz z bied­nym lu­dem moim.

Umilkł kró­le­wicz czwar­ty; trzej inni spoj­rze­li na prze­ślicz­ną kró­lew­nę, któ­ra z ła­god­nym uśmie­chem pod­nio­sła się z swe­go tro­nu i tak prze­mó­wi­ła.

– Za­cni kró­le­wi­cze, – lu­bię bo­gac­twa i pie­śni, chcia­ła­bym być nie­śmier­tel­ną, ale naj­bar­dziej żal mi nie­szczę­śli­wych, po­trze­bu­ją­cych opie­ki i spra­wie­dli­wo­ści, – dzię­ku­ję więc wam wszyst­kim za wa­szę dary, a z tobą, kró­le­wi­czu Do­brut­ku, po­ja­dę za­raz po we­se­lu, aby bied­ni i po­krzyw­dze­ni nie cze­ka­li bar­dzo dłu­go na twój po­wrót.

To mó­wiąc, po­da­ła rącz­kę Ma­ry­sio­wi, któ­ry bar­dzo po­waż­nie spro­wa­dzał ją po stop­niach tro­nu, aże­by się nie za­plą­ta­ła w dy­wa­ny albo płaszcz wła­sny. A tym­cza­sem uszczę­śli­wio­na jej wy­bo­rem dru­ży­na kla­ska­ła w ręce i gło­śny­mi okrzy­ka­mi wy­po­wia­da­ła swo­je uzna­nie i ra­dość.

Te­raz się roz­po­czę­ła uro­czy­stość we­sel­na i spie­szo­no już tro­chę, bo za­sta­wio­ne sto­ły ocze­ki­wa­ły w ja­dal­nym po­ko­ju i Ma­nia przy­po­mi­na­ła, że cze­ko­la­da sty­gnie. Z wiel­kiem też za­do­wo­le­niem za­sia­dły wresz­cie dzie­ci do pod­wie­czor­ku, a ciast­ka i owo­ce zni­ka­ły z ta­le­rzy tak pręd­ko, jak gdy­by jaka nie­wi­dzial­na siła po­ry­wa­ła je zło­śli­wie. A co przy­tem śmie­chu i gwa­ru! Wan­dzia tro­chę ła­ko­ma, (ale bar­dzo mało), nie mo­gła ode­rwać oczu od przy­sma­ków i nie wi­dzia­ła, jak psot­ne są­siad­ki za­bie­ra­ły jej z pod ręki ciast­ka i owo­ce. Po­tem za dużo wło­ży­ła do buzi ja­kie­goś bisz­kop­ci­ka, z cze­go ko­rzy­sta­jąc, An­dzia po­bu­dzi­ła ją do śmie­chu i wy­fru­nę­ło wszyst­ko. Dzie­ci śmia­ły się zno­wu, aż Stef­cia z wiel­kiej ra­do­ści wy­la­ła cze­ko­la­dę, Zo­sia ciast­ko z kre­mem upu­ści­ła na su­kien­kę, a A lin­ka, po­ma­ga­jąc jej wy­cie­rać pla­mę, roz­ma­za­ła na niej dwie wi­śnie.

Roz­we­se­lo­na, roz­ba­wio­na gro­mad­ka wy­bie­gła wresz­cie do ogro­du, – tu go­ni­twy, pił­ka, ob­rę­cze, huś­taw­ka, sło­wem do sa­me­go zmro­ku nie zbrak­nie przy­jem­no­ści, a gdy się zmierzch­nie – tań­ce. Do­pie­ro o 9 przyj­dą po dzie­ci słu­żą­ce, a jesz­cze od­pocz­ną tro­chę.

Naj­więk­sze po­wo­dze­nie mia­ła dziś huś­taw­ka, do­bi­ja­no się o nią pra­wie; Staś i Wła­dzio ko­lej­no umiesz­cza­li na niej ama­to­rów i huś­ta­li po 10 mi­nut każ­de­go. Jul­cia uprzej­mie tak­że ustę­po­wa­ła pierw­szeń­stwa swym go­ściom i ostat­nia usia­dła na ulu­bio­nej za­baw­ce.

– Tyl­ko wy­so­ko! – za­wo­ła­ła za­raz.

O kil­ka kro­ków da­lej gra­no w pił­kę, Ma­nia usta­wia­ła kro­kie­ta.

– Wy­żej – do­po­mi­na­ła się Jul­cia. – Jesz­cze wy­żej!

– Spad­niesz.

– Wstydź­cie się, tchó­rze. No, Wła­dziu, kró­le­wi­czu Sła­wy.

– Dość – rzekł Staś – ja się boję.

– Tyl­ko raz, że­bym mo­gła po­chwy­cić tę ga­łąź.

Huś­taw­ka pod­no­si­ła się i wzla­ty­wa­ła jak ptak, pra­wie po­zio­mo na­prę­ża­jąc moc­ne sznu­ry, a Jul­cia za każ­dym ra­zem wy­cią­ga­ła rękę, aby po­chwy­cić ga­łęź sta­rej lipy. Na­gle coś się sta­ło w gó­rze – za­krę­ci­ło jej się w gło­wie czy ze­śli­znę­ła się z de­ski i nie mia­ła siły od­zy­skać rów­no­wa­gi do­syć pręd­ko, dość że huś­taw­ka za­kle­ko­ta­ła dziw­nie, a dziew­czyn­ka z głu­chym ję­kiem upa­dła krzy­żem na ka­mień, le­żą­cy o parę kro­ków.

W ogro­dzie za­pa­no­wa­ła ci­sza prze­ra­ża­ją­ca, przez parę se­kund nikt nie drgnął, dzie­ci sta­ły jak ska­mie­nia­łe, bez ru­chu, bez gło­su. Pierw­sza Ma­nia z krzy­kiem trwo­gi rzu­ci­ła się ku sio­strze, a jed­no­cze­śnie wo­ła­nie: Ra­tun­ku! wy­rwa­ło się ze wszyst­kich pier­si.

Jul­cia le­ża­ła bla­da, z za­mknię­te­mi ocza­mi, bez ru­chu – jak nie­ży­wa. Gło­wa zwi­sła w tył bez­wład­nie, ple­cy spo­czy­wa­ły na du­żym ka­mie­niu, nogi i ręce mia­ła wy­cią­gnię­te.

– Wody! Mamy! – wo­la­ła Ma­nia, nie śmiąc do­tknąć sio­stry.

Pani Snar­ska już bie­gła, chłop­cy nie­śli wodę. Jul­cia otwo­rzy­ła oczy i za­mknę­ła je zno­wu, krew uka­za­ła się na jej ustach.

Pani Snar­ska uklę­kła przy nie­szczę­śli­wem dziec­ku, biel­sza od bia­łej ko­ron­ki, zdo­bią­cej jej ciem­ną suk­nię i chcia­ła pod­nieść zwi­sła gło­wę Jul­ci. Okrop­ny jęk dziew­czyn­ki po­wstrzy­mał jej rękę, – nie wie­dzia­ła co po­cząć, a nie śmia­ła jej po­ru­szyć.

– Jul­ciu, Jul­ciu – szep­ta­ła pra­wie nie­przy­tom­na. – Wody!

Mo­krą chu­s­tecz­ką zmy­ła krew z ust dziew­czyn­ki, lek­ko do­tknę­ła jej skro­ni, – Jul­cia nie drgnę­ła na­wet, nie otwo­rzy­ła oczu…

– Dok­to­ra! – krzyk­nę­ła na­gle nie­szczę­śli­wa mat­ka, chwy­ta­jąc się za gło­wę. – Dok­to­ra!… Ra­tun­ku! Moje dziec­ko za­bi­te!…

Na ten krzyk okrop­ny, dzie­ci z pła­czem roz­bie­gły się na wszyst­kie stro­ny, po­zo­sta­łą przy mat­ce tyl­ko jed­na Ma­nia. Nie stra­ci­ła ona przy­tom­no­ści, lecz nie wie­dzia­ła kogo ma ra­to­wać: mat­kę czy sio­strę.

– Po dok­to­ra, Wła­dziu – szep­nę­ła do bra­ta.

– Staś już po­biegł.

W tej sa­mej chwi­li Staś się zja­wił z dok­to­rem, któ­ry szczę­śli­wym tra­fem miesz­kał w tym sa­mym domu i wła­śnie po­wró­cił z wi­zyt.

Dok­tor bar­dzo po­waż­nie ukląkł obok dziew­czyn­ki, pod­niósł jej rękę, gło­wę, a wi­dząc krew z ust pły­ną­cą, po­chy­lił się bar­dziej, ka­zał przy­nieść prze­ście­ra­dło, po­wo­li i ostroż­nie zło­żył na niem Jul­cię i tak ją prze­nie­sio­no do po­ko­ju.

We­so­łe imie­ni­ny skoń­czy­ły się smut­nie. Dzie­ci po czę­ści same wró­ci­ły do do­mów, po czę­ści od­pro­wa­dzi­ła je służ­ba pań­stwa Snar­skich; w ca­łem miesz­ka­niu za­le­gła ci­sza uro­czy­sta, prze­su­wa­no się na pal­cach, szep­ta­no ci­cho, spo­glą­da­no na sie­bie wzro­kiem prze­ra­żo­nym i smut­nym; mat­ka nie od­stę­po­wa­ła od Jul­ci, któ­ra le­ża­ła cią­gle jak bez ży­cia, chwi­la­mi tyl­ko ję­cząc ci­cho i bo­le­śnie. Po­sła­no po dok­to­rów, po ojca; obec­ny le­karz nie od­da­lał się tak­że, jak­by przy­pusz­czał, że może być jesz­cze po­trzeb­nym.

Póź­no wie­czo­rem ze­bra­ło się kil­ku dok­to­rów, aby zba­dać stan dziec­ka i wy­ra­zić swo­je zda­nie o spo­so­bach ra­tun­ku. Mat­kę na­wpół ze­mdlo­ną wy­pro­wa­dzo­no z po­ko­ju, a gdy w go­dzi­nę póź­niej sta­nę­ła przy łó­żecz­ku Jul­ci, dziew­czyn­ka już le­ża­ła zban­da­żo­wa­na od­po­wied­nio, uśpio­na jesz­cze snem sztucz­nym, si­no­bla­da strasz­na.

– Dok­to­rze? – prze­mó­wi­ła bied­na mat­ka gło­sem zmie­nio­nym i o nic wię­cej py­tać już nie mo­gła, ale dok­tor ją zro­zu­miał.

– Wszyst­ko jest w ręku Boga, sza­now­na pani – rzekł po­waż­nie, – Co było w na­szej mocy, zro­bi­li­śmy, nie trze­ba tra­cić na­dziei.

I to było całą po­cie­chą. Nie ukry­wa­no przed nią, że nie­bez­pie­czeń­stwo jest groź­ne, lecz po­zwo­lo­no mieć na­dzie­ję. O, czyż mo­gła jej się wy­rzec?

Noc tę spę­dzi­ła całą na mo­dli­twie, klę­cząc przy łó­żecz­ku Jul­ci, wciąż nie­przy­tom­nej, czy uśpio­nej, wsta­wa­ła tyl­ko aby zmie­niać jej zim­ne okła­dy, lub po­da­wać le­kar­stwo. Okrop­na noc, a jak wie­le cze­ka­ło ją jesz­cze po­dob­nych…DNI SMUT­KU,

– Ma­tecz­ko!

– Co, dzie­ci­no?

– Kie­dy ja będę zdro­wa?

– Może nie­dłu­go już, skar­bie mój dro­gi. Sły­sza­łaś: dok­tor mó­wił "wszyst­ko bę­dzie do­brze."

– Tak, ale kie­dy?

– Tego nie wiem, Ju­lecz­ko, my­ślę, że za parę, może za kil­ka ty­go­dni.

– Kil­ka ty­go­dni! Cią­gle mó­wi­cie to samo. Ja nie chcę le­żeć dłu­żej!

Pani Snar­ska się roz­pła­ka­ła.

– Dla­cze­go mama pła­cze? Może ja nie wsta­nę nig­dy?

– Wsta­niesz, dzie­ci­no moja, wsta­niesz bie­dacz­ko dro­ga, dla­cze­go pła­czę? Chcia­ła­bym le­żeć i cier­pieć za cie­bie. Mniej­by mię to bo­la­ło, niż pa­trzeć…

– Mamo?

– Co, Ju­lecz­ko.

– Ile ja mie­się­cy leżę?

– Pią­ty mie­siąc, ko­cha­nie.

– A ile ty­go­dni?

– Dwa­dzie­ścia,

– A ile dni?

– Sto czter­dzie­ści dwa.

– A ile go­dzin?

– Nie wiem, dusz­ko, tak pręd­ko po­li­czyć nie umiem.

– Sto czter­dzie­ści dwa dni, mamo, – to okrop­ność! Tyle dni le­żeć w łóż­ku bez żad­ne­go ru­chu. Moja mamo, kie­dy ja będę znów bie­gać?

– Nie wiem, dzie­ci­no dro­ga, może na wio­snę, z wes­tchnie­niem od­par­ła pani Snar­ska.

– Tak­bym chcia­ła po­bie­gać, tro­chę! Tak lu­bię bie­gać, mamo.

Mat­ka od­waż­nie otar­ła łzy, któ­re zno­wu za­sło­ni­ły jej oczy.

– Je­steś cier­pli­wą, Jul­ciu, bar­dzo cier­pli­wą i roz­sąd­ną, więc mo­że­my się spo­dzie­wać, że bę­dziesz znów bie­gać wkrót­ce.

– Cza­sem śni mi się, dro­ga ma­tecz­ko, że tań­czę. Mu­zy­ka gra, a ja tań­czę, aż mi tchu brak­nie, tak pręd­ko, tak pręd­ko… I wtem bu­dzę się w łóż­ku… Wczo­raj mi się śni­ło, że mię Ma­nia wzię­ła za rękę i bie­gła z ca­łej siły. Nie mo­gła­bym zdą­żyć za nią, lecz wiatr mię po­py­chał i le­cia­łam pra­wie w po­wie­wu – ach, jak to było przy­jem­nie!

Pani Snar­ska uca­ło­wa­ła w czo­ło swo­ją piesz­czot­kę.

Był to dzień bar­dzo szczę­śli­wy, gdyż Jul­cię nic nic bo­la­ło, była tyl­ko znu­dzo­na tak dłu­giem le­że­niem, znie­cier­pli­wio­na swo­ją bez­wład­no­ścią. Bied­ne dziec­ko stra­ci­ło zu­peł­nie wła­dzę w no­gach i z tego po­wo­du sie­dzieć na­wet nie mo­gła w łóż­ku. W ostat­nich cza­sach ku­pio­no jej wy­god­ny fo­tel, roz­cią­ga­ją­cy Się pra­wie jak łóż­ko i wol­no jej było na nim spę­dzać parę go­dzin dzien­nie. Lecz prze­no­sze­nie mę­czy­ło ją bar­dzo, a prócz tego nie­kie­dy czu­ła taki ból w krzy­żu i w pier­siach, że ni­ko­mu się do­tknąć do sie­bie nie po­zwa­la­ła. Wte­dy ję­cza­ła i pła­ka­ła gło­śno, oj­ciec zwo­ził dok­to­rów, ci na­ra­dza­li się dłu­go, oglą­da­li ją, mę­czy­li py­ta­nia­mi i po­ru­sza­niem, w koń­cu szep­ta­li z oj­cem coś ci­cho i smut­nie, za­pi­sy­wa­li jej ja­kieś le­kar­stwa, któ­re nie­wie­le po­ma­ga­ły i ra­dzi­li być cier­pli­wą.

Ła­two to po­wie­dzieć, tyle dni, tyle go­dzin!

Oj­ciec, mat­ka, ro­dzeń­stwo speł­nia­li wszyst­kie jej ży­cze­nia, ku­po­wa­li za­baw­ki, książ­ki, lecz nic jej nie ba­wi­ło dłu­go, co­raz bar­dziej czu­ła się znie­cier­pli­wio­ną, nie­szczę­śli­wą, co­raz czę­ściej mia­ła ocho­tę po­do­ku­czać in­nym. Niech i oni też cier­pią!

Po­tem – kie­dy wi­dzia­ła łzy w oczach Mani, za­smu­co­ną mat­kę, żal ją zdej­mo­wał, ale przy­znać się nie chcia­ła ani prze­pra­szać, więc uda­wa­ła śpią­cą, ka­za­ła im odejść, a gdy zo­sta­ła sama, wy­bu­cha­ła pła­czem i my­śla­ła chwi­la­mi, że jej ser­ce pęk­nie.

Ach, bo dla­cze­góż była tak okrop­nie nie­szczę­śli­wą!

Z po­cząt­ku do­py­ty­wa­ła o daw­ne to­wa­rzysz­ki za­baw, ale gdy przy­szły, draż­ni­ły ją tyl­ko: nie umia­ła z nie­mi roz­ma­wiać, pła­ka­ła, gdy opo­wia­da­ły jej o swych za­ba­wach, śmiesz­nych wy­pad­kach, żar­tach; tak im do­brze było bez niej, tak się ba­wić umia­ły, a ona tu – sama.

Jed­na He­len­ka po­tra­fi­ła cza­sem za­jąć ją na czas ja­kiś. He­len­ka była je­dy­nacz­ką, nie mia­ła ojca, a jej mama, bar­dzo do­bro­czyn­na, opie­ko­wa­ła się bied­ny­mi, od­wie­dza­ła ich, wspie­ra­ła, uczy­ła i He­len­ka co­raz wię­cej po­ma­ga­ła jej w tem wszyst­kiem, a gdy przy­szła do Jul­ci, opo­wia­da­ła jej o tych od­wie­dzi­nach, o bied­nych i nie­szczę­śli­wych.

Jul­cia słu­cha­ła i za­po­mi­na­ła o so­bie; tyle bied­nych dzie­ci nie mia­ło ro­dzi­ców, nie mia­ło co jeść, w co się ubrać… Jaka ta He­len­ka do­bra: nie kupi so­bie no­wej sa­lop­ki na zimę, a za te pie­nią­dze po­zwo­li­ła jej mama ku­pić trze­wi­ki i cie­płe su­kien­ki dla jed­nej 12-let­niej dziew­czyn­ki, któ­ra wła­sną pra­cą utrzy­mu­je sie­bie i ma­łe­go bra­cisz­ka,

He­len­ka jest bar­dzo do­bra, nie po­szła wczo­raj do ogro­du, bo jej mamę gło­wa bo­la­ła, a trze­ba było od­wie­dzić jed­ną cho­rą ko­bie­tę, co ma tro­je dzie­ci i rmę­ża w szpi­ta­lu.

Bar­dzo do­bra jest He­len­ka, ale ona może cho­dzić. Nie­wiel­ka sztu­ka być do­brą, gdy kto jest szczę­śli­wy,. – Jul­cia za­wsze do­brą była, a dziś od­da­ła­by chęt­nie wszyst­kie ład­ne su­kien­ki, wszyst­kie za­baw­ki, żeby tyl­ko mo­gła jak daw­niej bie­gać, być sil­ną i zdro­wą…

Tym­cza­sem upły­wa­ły mie­sią­ce, zbli­ża­ła się zima. Jul­cię prze­no­szo­no na fo­tel, wo­żo­no po miesz­ka­niu, lecz o cho­dze­niu mowy być nie mo­gło: nie mia­ła wca­le wła­dzy w no­gach. Dziew­czyn­ka z każ­dym ty­go­dniem sta­wa­ła się ka­pry­śniej­szą, do­kucz­liw­szą. Nie było w tem nic dziw­ne­go: ży­cie bez przy­jem­no­ści sta­ło się dla niej mę­czar­nią i na­wza­jem mę­czy­ła swo­je oto­cze­nie. Mar­twi­li się tem ro­dzi­ce, lecz nie mo­gli się gnie­wać na nią. Gnie­wać się na to bie­dac­two nie­szczę­śli­we i cier­pią­ce!

Raz przy­po­mniał się pani Snar­skiej Jaś Kar­piń­ski i nie­znacz­nie skie­ro­wa­ła roz­mo­wę na ten przed­miot. Oczy Jul­ci bły­snę­ły.

– Ja chcę, żeby on tu przy­szedł.

– Moge iść do jego mamy i po­pro­sić o to, je­że­li so­bie ży­czysz.

– Niech mama na­pi­sze.

Jul­cia nie pusz­cza­ła mat­ki z domu i pani Snar­ska od owych pa­mięt­nych imie­nin nie była pra­wie na uli­cy.

Na­pi­sa­no list za­raz i za­nio­sła go Ma­nia z An­drze­jo­wą. Jaś przy­rzekł być na­za­jutrz.

Jul­cię to roz­gnie­wa­ło: dla­cze­go nie przy­szedł za­raz? Wszyst­ko ją dziś draż­ni­ło; nie mo­gła do­cze­kać się nocy, po­tem nie mo­gła za­snąć. Na­za­jutrz jed­nak zbu­dzi­ła się już znie­chę­co­na: po co on ma tu przy­cho­dzić? Daw­niej pra­gnę­ła po­znać się z nim bli­żej, uprzy­jem­nić mu ży­cie swo­jem to­wa­rzy­stwem, wy­obra­ża­ła so­bie, jak on ją bę­dzie ko­chał, jak bę­dzie się cie­szył za­wsze, kie­dy przyj­dzie, – ale te­raz… Cóż te­raz ona mu dać może? Jest jesz­cze nie­szczę­śliw­szą.

Ale masz obie nogi, szep­nął jej glos ta­jem­ni­czy, – masz na­dzie­ję, że cho­dzić bę­dziesz, że skoń­czy się prze­cie kie­dyś ta cięż­ka po­ku­ta, a on…

– Niech mama na­pi­sze do Ja­sia, że ja nie chcę, żeby przy­cho­dził.

– Ju­lecz­ko, co ty mó­wisz?

– Nie chcę, nie chcę, nie chcę! Niech mama na­pi­sze za­raz.

– Po­słu­chaj, dziec­ko­po – waż­nie rze­kła pani Snar­ska – moge tyl­ko iść do nich i wy­tłó­ma­czyć tę zmia­nę two­ją cho­ro­bą, lecz pi­sać nie mogę. To by­ło­by nie­grzecz­nie i nie­mą­drze.

Jul­cia zro­zu­mia­ła, że tym ra­zem ustą­pić musi i od­wró­ci­ła się nie­chęt­nie. Za­mknę­ła oczy: gdy przyj­dą, bę­dzie uda­wa­ła śpią­cą.

To jej się dość po­wio­dło. Pani Kar­piń­ska z sy­nem za­ję­ła miej­sce przy łó­żecz­ku cho­rej, po­tem mamy ode­szły so­bie na ka­na­pę i roz­ma­wia­ły z ci­cha, a Jaś po­zo­stał przy niej. Czu­ła że na nią pa­trzy i nie mo­gła znieść tego dłu­żej.

– Mamo! – za­wo­ła­ła, otwie­ra­jąc oczy.

– Co, dusz­ko?

– Ja chcę na fo­tel.

Go­ście wy­szli z po­ko­ju i umiesz­czo­no Jul­cię na fo­te­lu. Tak czu­ła się cho­ciaż tro­chę swo­bod­niej­szą. Wpraw­dzie nie mo­gła na­wet usiąść o wła­snej sile, lecz fo­tel był tak urzą­dzo­ny, że le­ża­ła na nim pra­wie w sie­dzą­cej po­sta­wie.

– Ja­kaś ty bied­na! – rzekł Jaś ze szcze­rem współ­czu­ciem.

Jul­cia po­bla­dła i za­cię­ła usta, noz­drza jej się roz­dę­ły, oczy bły­snę­ły gniew­nie.

– Nie chcia­ła­bym mie­niąc się z tobą – od­par­ła bez na­my­słu.

Jaś wes­tchnął.

– Tak – rzekł ci­cho, – ty mo­żesz jesz­cze być zdro­wa i cho­dzić jak inni lu­dzie..

Jul­ci żal się go zro­bi­ło.

– Ja­kim spo­so­bem stra­ci­łeś nogę? –za­py­ta­ła.

– Wpa­dłem pod po­wóz i tak nie­szczę­śli­wie, że mu­sie­li ją od­jąć po ko­la­no.

– To okrop­ne. Czy daw­no?

– Mia­łem wte­dy czte­ry łata, ale pa­mię­tam. Pa­mię­tam jesz­cze, jak bie­ga­łem.Łzy sta­nę­ły mu w oczach i nie mógł mó­wić wię­cej. Jul­cia mil­cza­ła tak­że.

– Oj­ciec ku­pił mi skar­bon­kę i zbie­ra­my w nią pie­nią­dze, jak na­zbie­ra się dużo, bar­dzo dużo, a ja do­ro­snę tym­cza­sem, to ku­pi­my taką nogę, że będę mógł na niej cho­dzić, tyl­ko po­wo­li i ostroż­nie

– Ale za­wsze nie bę­dzie two­ja.

– Bę­dzie moja, ale nie praw­dzi­wa.

– Twoi ro­dzi­ce bar­dzo się tem mar­twią?

– Kie­dy im smut­no, to po­cie­sza­ją się my­ślą, że mo­głem być prze­je­cha­ny na śmierć i dzię­ku­ją Bogu, że żyję.

– A ty bar­dzo do­ku­czasz ma­mie?

– Do­ku­czam? Jak­to? Za co?

– Za to, żeś taki nie­szczę­śli­wy, że nie mo­żesz bie­gać.

– Za to miał­bym do­ku­czać bied­nej, ko­cha­nej Ma­mie, co tak o mnie cią­gle my­śli i pa­mię­ta, co mi do­star­cza tyle przy­jem­no­ści? Żar­tu­jesz chy­ba.

Jul­cia się zmie­sza­ła.

– Ja­kież to przy­jem­no­ści? – spy­ta­ła niby obo­jęt­nie.

– Uczy mię, opo­wia­da ta­kie cie­ka­we rze­czy, któ­re umyśl­nie dla mnie czy­ta w róż­nych książ­kach, bawi się ze mną, tłó­ma­czy mi wszyst­ko.

– A cze­góż ty się uczysz?

– Róż­nych rze­czy: z rana przy­cho­dzi na­uczy­ciel, a po po­łu­dniu mam lek­cye z ma­tecz­ką. Te są naj­przy­jem­niej­sze. A ty się nie uczysz?

– Uczy­łam się daw­niej, te­raz nie, nie moge.

– Mo­gła­byś słu­chać i opo­wia­dać po­tem.

– To mię mę­czy.

– Spró­buj tyl­ko.

– Ta­kie nudy…

– Co też ty mó­wisz!

– Będę się uczy­ła, jak wsta­nę, te­raz nie mam po­trze­by. Prze­cie wstać mu­szę.

– To ci się nu­dzi okrop­nie tak bez żad­ne­go za­ję­cia?

– To praw­da… ale prze­cież uczyć się cią­gle nie moż­na.

– Na­tu­ral­nie. Bied­na je­steś, że nie mo­żesz sie­dzieć, – ja so­bie czy­tam, ry­su­ję, plo­tę ko­szy­ki, ta­kie ład­ne! Mam też gry róż­ne. Przy­cho­dzi do mnie je­den do­bry chłop­czyk z sio­strzycz­ką.

– A inne dzie­ci?

– Inne dzie­ci nie chcą, ucie­ka­ją ode mnie.

– Dla­cze­go?

– Bo nie mogę z nie­mi bie­gać.

– To ci smut­no tak sa­me­mu za­wsze?

– O, cza­sem bar­dzo smut­no! Cza­sem tak smut­no, że choć mi żal mamy, nie mogę się po­wstrzy­mać i pła­czę… i pła­czę… Ja tak­bym się chęt­nie ba­wił w róż­ne gry spo­koj­ne… Lecz one nie chcą… Boją się mego szczu­dła… a na­wet… nie­kie­dy…

– Co?

– Wy­śmie­wa­ją się – prze­zy­wa­ją ku­la­sem.

– Głu­pie, szka­rad­ne dzie­ci! – za­wo­ła­ła Jul­cia. –Nie­cier­pią ta­kich! Po­cze­kaj, nie­chno ja wy­zdro­wie­ję, bę­dziesz się ba­wił ra­zem z nami, żad­na z mo­ich ko­le­ża­nek nie bę­dzie ucie­ka­ła od cie­bie. Że­bym tyl­ko wy­zdro­wia­ła prę­dzej!

I Jaś z ca­łe­go ser­ca ży­czył jej zdro­wia, kie­dy się że­gna­li, obie­cał przy­cho­dzić cza­sem, przy­nieść nie­któ­re ksią­żecz­ki i prze­czy­tać jej gło­śno naj­cie­kaw­sze opo­wia­da­nia.

Po jego odej­ściu Jul­cia za­my­śli­ła się po­waż­nie i do sa­me­go wie­czo­ra była nie­zwy­kle grzecz­ną i cier­pli­wą.

Ale nie tak to ła­two wy­trwać w cier­pli­wo­ści, gdy dzień za dniem upły­wa bez żad­nej od­mia­ny, gdy go­dzi­ny ta­kie dłu­gie, ta­kie nud­ne, a ktoś przy­ku­ty jak nie­wol­nik do łóż­ka, nie może na­wet wła­sne­mi ocza­mi prze­ko­nać się, że świat za­wsze jest pięk­ny i wiel­ki, że nic się na nim nie zmie­ni­ło, i nie wie, kie­dy się skoń­czy ta okrop­na po­ku­ta.

Mi­nę­ła je­sień, śnieg po­krył da­chy i uli­ce mia­sta, a w ży­ciu Jul­ci żad­na nie za­szła zmia­na. Czy to już za­wsze tak bę­dzie? Zda­wa­ło jej się, że od nie­ja­kie­go cza­su mat­ka, oj­ciec, ro­dzeń­stwo – smut­niej pa­trzą na nią, że w oczach ' ich czy­ta więk­szą li­tość niż zwy­kle, – cóż­by to zna­czyć mo­gło? Ma­nia i Wła­dzio wy­raź­nie szep­ta­li coś po ką­tach, za­uwa­ży­ła to nie­raz; z ob­cych dzie­ci co­raz rza­dziej wcho­dził ktoś do po­ko­ju, a na­wet Jaś i He­len­ka za­mie­nia­li z jej ro­dzeń­stwem ja­kieś prze­ra­żo­ne i szyb­kie spoj­rze­nia.

Co to jest? Cze­mu drę­czą ją tym nie­po­ko­iern? Dla­cze­go nie po­wie­dzą szcze­rze, o co cho­dzi i uda­ją, że to wszyst­ko przy­wi­dze­nia?

– Pa­nie dok­to­rze, czy ja wsta­nę na gwiazd­kę?

– Tego przy­rzec nie mogę, ale mam na­dzie­ję, że bę­dzie­my mo­gli usiąść, je­śli nic nie zaj­dzie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: