- W empik go
Odrodzona: powieść dla młodzieży - ebook
Odrodzona: powieść dla młodzieży - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 337 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Julciu, co tobie? Co się Julci stało? – zapytała z niepokojem pani Snarska, spojrzawszy na niezwykle wzruszoną twarzyczkę 8-letniej może dziewczynki, która ze starszą siostrą weszła do pokoju.
Śliczne to było dziecko: szczupła i wysoka, trochę mizerna, ale na bladej twarzyczce świeciły jak dwie gwiazdy wielkie, czarne oczy, dziwnie głębokie, pełne blasku i wyrazu, ponad ciemnemi brwiami, kształtne, białe czoło otaczały miękko wijące się włosy, ciemne i lśniące, spadając następnie grubym warkoczem na jasną sukienkę. A ileż wdzięku w tej całej postaci, w każdym jej ruchu!
– Nic się nie stało, mamo – odparła z zakłopotaniem widocznem dwunastoletnia Mania – nic zupełnie, tylko Julcia taka jest wrażliwa, że nie wyjdę z nią więcej bez ciebie, mateczko.
– Przecież Andrzej owa była z wami? Co ci jest, Julciu?
Drobne usta dziecka zadrżały, w oczach błysnęły łzy, które nagle spłynęły po twarzy, – wyciągnęła ręce i ruchem namiętnym rzuciła się na szyję matki.
– Co tobie, dziecko? Pieszczotko ty moja!
Ale pieszczotka przemówić nie mogła, czy też nie chciała, aby nie wybuchnąć płaczem. Zacięła usta i mocno, serdecznie tuliła się do matki. Pani Snarska łagodnie przesunęła rękę po ciemnych jej włosach i nie spuszczała oka z twarzy dziecka. Mania milczała; – przekonała się już nieraz, jak łatwo rozdrażnić Julcię nieostrożnem słówkiem i nie chciała narażać się na to, zwłaszcza dziś, przy imieninach.
Benjaminek całego domu pp. Snarskich nie był wprawdzie tyranem, złośnikiem, – bynajmniej; lecz był dzieckiem zepsutem trochę przez pieszczoty, bardzo wrażliwem i bardzo draźliwem. Stąd łzy i uśmiech zmieniały się często, jak desenie w kalejdoskopie. Łez lękali się wszyscy, uśmiech był tak śliczny, tak porywający, wesoły, rozkoszny, że dogadzano jej zanadto może, byle ją widzieć wesołą, szczęśliwą.
I nie było to trudno: dobre, serdeczne dziecko miało tylko dwie wady: lubiła się stroić i rządzić. Ładna sukienka i pierwsze miejsce między dziećmi – to jedyne jej marzenia, spełniane zwykle, gdyż jej towarzyszki ulegały jej instynktownie. Umiała zdobywać władzę i panować, stworzoną do tego była. W gronie dzieci starszych zwykle, bo takie sobie dobierała, kierowała zabawą, stawała się duszą każdego przedsięwzięcia, każdego zamiaru. Wiedziała o tem i z pewnym tryumfem spoglądała na towarzyszki, niby królowa pośród swych poddanych.
– Opowiedzże mi, Julciu, co cię spotkało przykrego?… Albo ty, Maniu.
– Przechodziłyśmy przez ogród – wtem Julcia zobaczyła małego chłopczyka bez nogi i takie to na niej zrobiło wrażenie, że – że…
– O mateczko, gdybyś go widziała!… ma najwyżej lat 10, taki blady, smutny… Siedział z matką na ławce i z takim żalem patrzył na bawiące się dzieci… Z takim żalem!…
– Biedne dziecko!
– Taki mały, mateczko! taki mały chłopczyk i nigdy już, nigdy w życiu nie będzie mógł biegać, ścigać się z dziećmi… Pewno go unikają… To tak okropnie patrzeć na puste miejsce zamiast nogi… On nigdy, mamo, nie może być chyba wesoły, śmiać się, cieszyć…
To okropne!…
– Tak, dziecko drogie, kalectwo jest wielkiem nieszczęściem, – lecz nie największem.
– Nie największem?
– Pomyśl sama: czy wolałabyś stracić nóżkę czy rodziców?
– O mamo – jabym wybrać nie umiała… Ja nie chcę być kaleką, ja nie chcę!
– Nie jesteś!
– Ach! to prawda!…. To dobrze.
– Ale to nie koniec, mamo: Julcia zaprosiła do nas kulawego chłopczyka.
– Któż to taki?
– Jaś Karpiński. Mieszka niedaleko. Tak mi go żal było, mamo, tak mi go żal było!….
Będę się z nim często bawiła, zobaczysz, jak spokojnie bawić się potrafię.
Matka ucałowała ją w czoło w milczeniu.
– Powiedziałam mu, że dziś moje imieniny, że będą goście, ale dziś nie przyjdzie; wcale go nie namawiałam, smutnoby mu było patrzeć… Odwiedzę go pierwej sama, pójdziesz ze mną, mateczko?
I już się uśmiechała ślicznemi ustami, ukazując ząbki równe jak perełki. W żywej ale dziecinnej jeszcze wyobraźni wrażenia zacierały się szybko i łatwo, i teraz już marzyła i cieszyła się nadzieją, że dobrą będzie dla biednego Jasia, że rozweseli mu niejedną chwilę. To ją pocieszyło tymczasem.
Państwo Snarscy byli to ludzie zamożni, mieli ładne mieszkanie, willę pod Warszawą, pokoje pięknie umeblowane, ogródek. Ojciec, inżynier przedsiębiorca, znanym był i szanowanym powszechnie, dochody miewał znaczne, pani Snarska jednak praktycznie wychowywała obie córki, żądając od nich już teraz pomocy w domowych zajęciach. Mania z zamiłowaniem wyręczała ją w każdej pracy, a Julcia, chociaż nie skończyła jeszcze lat ośmiu, miała powierzony sobie klucz od szafy z dziecinną bielizną.
Wprawdzie Władzio, brat jedyny, żartował bardzo dowcipnie z jej pracy, ale któryż brat na świecie sprawiedliwym jest dla siostry i cóż za zdanie mieć może w kwestyi tak poważnej młodzieniec 10-letni?
Mimo tych żartów Władzio był najgorętszym może z całego domu wielbicielem Julci i w głębi duszy uznawał ją szczerze za najmądrzejszą i najpiękniejszą istotę, z którą równać się nie mogła żadna ze znajomych panienek. Od trzech dni bardzo gorliwie wpajał to przekonanie w Stasia, stryjecznego brata, którego ojciec przywiózł teraz do Warszawy, ażeby zdał egzamin do gimnazyum, gdzie po wakacyach uczęszczać miał razem z Władziem.
Imieniny Julci dawały sposobność poznania Stasia z całem młodem towarzystwem, to też oczekiwano ich z niecierpliwością, a cho – ciąż od tygodnia układano wszystkie szczegóły radosnej tej uroczystości, dziś od samego rana tyle jest zajęcia, że godziny biegną jak chwile.
Jeszcze się ubrać trzeba, załatwić niektóre sprawunki, przygotować pokój mamy, gdzie będą, – żywe obrazy!
W ogrodzie Staś i Władzio pozawieszali na drzewach własnej roboty papierowe latarnie, a ojciec upragnioną od dawna huśtawkę. Obiad podano wcześniej, bo na czwartą byli zaproszeni goście; będą żywe obrazy, potem podwieczorek, gry w ogrodzie, a na zakończenie tańce. Bal, co się zowie.
Julcia w różowej sukience wyglądała prześlicznie i długo stała dziś przed lustrem, przypatrując się swej ładnej twarzyczce, układając ciemne włosy i z widocznem zadowoleniem podziwiając lekką, wysmukłą figurkę.
– Wstydź się, Julciu – rzekła Mania – zaczynasz być próżną, zanadto sama podobasz się sobie, to brzydko. Pamiętasz, co mama mówiła, że kto zachwyca się własną urodą, ten wkrótce zapomni o wszystkiem, co jest dobrem i pięknem na świecie, i siebie tylko kochać będzie, o sobie myśleć.
– Nieprawda; nieprawda! Ja kocham wszystkich dobrych ludzi, ale – cieszę się, że jestem ładną. I cóż w tem złego? Chciałabym być najpiękniejszą na świecie, chciałabym być królową! Nosiłabym prześliczne suknie, koronę i rządziła wszystkimi. Zobaczyłabyś, jakby dobrze było. Wszystkim biednym rozdałabym pieniądze, a wszystkim ładnym dziewczynkom prześliczne sukienki. Chciałabym, żeby świat cały był piękny i wesoły.
– Pleciesz, Julciu, spytaj się marny, a zobaczysz, jak jej przykro patrzeć na ciebie, kiedy wdzięczysz się przed lustrem.
Julcia wydęła niechętnie usteczka i wyszła do ogrodu, gdzie nęciła ją nowa huśtawka.
Co to komu szkodzi, że ona jest ładną? Każdy lubi piękne kwiaty, piękne sprzęty, wszystko – co jest pięknem, więc bardzo naturalnie, że i własną osobę.
Nagle przyszło jej na myśl, że mogła być brzydką. – Nie, nie – to już jej nie grozi. Po co na świecie pan Bóg stworzył ludzi brzydkich? Wszyscy powinni być piękni, zdrowi i szczęśliwi.
W drzwiach jadalnego pokoju ukazał się Staś z dzwonkiem, potrząsając nim z całej siły. Był to znak rozpoczęcia uroczystości. Widocznie goście już przyszli, a ona nie widziała nikogo. Zerwała się z huśtawki i pobiegła do pokoju. Ańdzia, Cześ, Maryś i kilkoro innych dzieci powitało ją hałaśliwie. Ale to nie wszyscy przecież, gdzież reszta.
– Poszukamy ich – rzekł Władzio.
I poszedł naprzód. W sali nie było nikogo, nagle podwoje od pokoju mamy otworzyły się na rozcież i ukazał się w głębi żywy obraz, ułożony z czterech dziewczynek, przedstawiających cztery pory roku. Śliczna Alinka w zielonej sukience, przybrana fiołkami i konwalią, była uroczą wiosną, Helenka w postaci róży przedstawiała lato. Andzia jesień, a Stefcia zimę. Ta ostatnia w bieli spała w kryształowej grocie z przezroczystej bibułki. Dzieci przyklasnęły zachwycone. Żywy obraz nie drgnął całe dwie minuty, ale dłużej trwać nie mógł, dziewczynki porzuciły swoje miejsca i pobiegły do solenizantki. Stefcia tylko została na swem śnieżnem łożu.
– Wstań, Stefciu, już skończone – zawołała Wandzia.
Ale Stefcia nie poruszyła się z miejsca.
– Co, ona śpi naprawdę!
Otoczono zimę, która nakoniec otworzyła oczy ze zdziwieniem.Śmiechom nie było końca. Stefcia usprawiedliwiała się, jak mogła. Ułożono ją najprzód i kazano zamknąć oczy. Tak długo musiała leżeć…Żywe obrazy miały powodzenie, zaczęto obmyślać nowe. Chłopcy mieli ochotę należeć do nich także, więc przedstawiano bitwę, okrężne, następnie ktoś zaproponował wesele.
– Wesele! zawołała Julcia – ale nie zwyczajne.
– A jakie?
– Zobaczycie. To będzie cała historya. Ja jestem niby królewną i będę wybierała sobie królewicza. Każdy będzie wychwalał swoje państwo, jak w bajce. Dopiero nastąpi wesele.
– Ślicznie! Wybornie! Wiwat Julcia! – wołały uradowane tym pomysłem dzieci – Maniu kochana, pomagaj!
I Mania, która dzisiaj grała ważną rolę suflera i reżysera, pospieszyła z pomocą.
Przygotowania trwały dosyć długo. Tron urządzono wspaniały, wysoki, trzeba było wchodzić po schodach, – Julcia w złotej przepasce na bujnych ciemnych włosach, w długim purpurowym płaszczu z adamaszkowej kapy – wyglądała wspaniale. Sama była zachwycona, zdawało jej się, że jest naprawdę królową. Jak poważnie spoglądała na swój orszak: rycerzy i damy dworu, tron otaczające.
Czterech królewiczów przybyło starać się o jej rękę, – na czele licznej świty weszli do tronowej sali i stanęli przed królewną. Mania, jako mistrz dworu, stała tuż obok tronu, gorliwie pomagając obu stronom i nie szczędząc rad i wskazówek.
– Cóż was przywiodło tutaj, szlachetni rycerze i królewicze? – przemówiła nakoniec Julcia. – Wypowiedzcież wasze życzenia, abym wiedziała, czy je spełnić będę mogła.
Staś wystąpił najpierwszy. – Najjaśniejsza królewno – odezwał się śmiałym głosem – przybyłem tu z daleka, z poza wielkiego morza, na srebrnym okręcie z jedwabnymi żaglami. Jestem królem wielkiego państwa i posiadam skarby, jakich nikt inny w świecie mieć nie może. Mieszkam w bursztynowym pałacu z koralowym dachem i dyamentowemi oknami; wszystkie w nim sprzęty ze słoniowej kości, perłowej muszli, złota i drogich kamieni, gdyż w kraju moim znajdują się góry pełne nieprzebranych skarbów i morze pełne korali, pereł i bursztynu. Jeżeli zechcesz zostać moją żoną, piękna królewno, przyjmij w darze szaty, z najcieńszego jedwabiu, wyszywane perłami i drogimi kamieniami, które jaśnieją jak słońce na niebie i piękniejszych nie posiada żadna królowa na ziemi.
Na skinienie królewny czterech paziów wniosło skrzynię, z której zaczęli wydobywać drogie szaty i zachwalać ich piękność.
Królowa podziękowała uprzejmie.
– Podoba mi się twoje państwo, królewiczu Bogaczu, ale chciałabym wiedzieć, co mi ofiarują inni.
Teraz Cześ zbliżył się do stopni tronu.
– Najjaśniejsza pani – przemówił – znam państwo królewicza Bogacza, i nikt opisać nie zdoła wszystkich skarbów jego; lecz nie mogłabyś wyjść nigdy z bursztynowego pałacu, bo od gór wiatr przynosi jęki nieszczęśliwych ludzi, co pracują ciężko w kopalniach i nigdy nie widzą słońca, a od morza westchnienia tych, co odpływają w dalekie kraje po drogie towary i może nie powrócą, więcej. Moje państwo nie tak bogate, lecz weselsze o wiele
Kraj to rozległy, równy, otoczony lasami, poprzerzynany srebrnemi rzekami, pełen śmiechu i gwaru, śpiewu i wesela. Ledwo nas zbudzi słonko wiosenne do pracy, zaczynamy pieśń radosną. Śpiewają ptaszki w lesie i skowronki w polu, ludzie przy pracy, pszczółki i inne owady. 1 wśród tej wesołości wszystko zielenieje, kwitnie, złoci się zbożem, rumieni owocem. I jakże tu nie śpiewać! Tyle chleba w polu, owoców w sadach, tyle miodu w ulach, wszędzie dostatek, szczęście. To też gdy zbierzemy wszystko, a ziemia pod białym śniegiem zasypia spokojnie, my śpiewamy znowu, bawimy się, tańczymy wesoło do wiosny, która nas wezwie do pracy na nowo. W kraju wesela smutku nie zaznasz, królewno, a oto przyjmij w darze owoce kraju mego, które przywiozłem z sobą.
Czterech paziów wniosło kosze z owocami, które na stopniach tronu postawili.
Królewna skinęła berłem, skosztowała przysmaków i kazała podać damom dworu i dworzanom, a gdy wszyscy z przyjemnością opróżnili kosze, odezwała się uprzejmie:
– Pięknym i bogatym jest kraj twój, królewiczu Wesoły, skoro wydaje takie wyborne owoce, pozwól jednak, że nim odpowiem, wysłucham twoich towarzyszy.
Władzio i Maryś spojrzeli na siebie.
– Idź pierwej – szepnął Maryś – bo nie wiem, co mówić.
Władzio zbliżył się poważnie do tronu.
– Najpotężniejsza królewno – przemówił, – muszę powiedzieć ci naprzód, że państwo królewicza Wesołego piękne jest i wesołe, jeśli sprzyja pogoda; jeżeli jednak zdarzy się susza lub słota zbyt długa, milkną i tutaj pieśni, a echo przynosi i stamtąd skargi na głód i niedolę. Ja skarbów żadnych ci nie ofiaruję. Przybyłem z kraju Sławy. Kraj to skalisty i bardzo ubogi, lecz my nie dbamy o to, gardzimy skarbami świata, życiem nawet. Nie lękamy się niczego. Za to jesteśmy nieśmiertelni. Nieśmiertelność ofiarować mogę ci, królewno, jeśli zechcesz się udać ze mną do kraju Sławy. Ostrzegam cię wszakże, że droga trudna to i niebezpieczna, trzeba się do niej zbroić w męstwo i wytrwałość.
– Pięknem jest państwo twoje, królewiczu Sławy – szepnęła Julcia – lecz cóż powie rycerz czwarty?
Czwarty królewicz widocznie był trochę zakłopotany, ale nie chciał się przyznać, że mu brakuje dowcipu.
– Dobra królewno – zaczął – przyjechałem tu bardzo smutny. W kraju moim nie brak także wszelkich bogactw, lecz wielu jest nieszczęśliwych i ubogich, potrzebujących wsparcia i pociechy. Król wszystkich znać nie może, nie ma na to czasu, a źli ludzie nieraz z tego korzystają i dzieje się niesprawiedliwość i krzywda. Moja matka staruszka jak opiekuńczy anioł czuwała nad tem dotąd, aby pocieszać i wspierać, ratować i nagradzać prawdziwie biedaych i zasłużonych, lecz umarła niedawno, a od tego czasu coraz więcej spotykam twarzy smutnych i bladych, coraz częściej zamiast pieśni albo śmiechu słyszę westchnienie, skargę lub jęk cichy… Nie mogłem znieść tego dłużej i powiedziałem sobie: objadę ziemię od końca do końca, aż znajdę tak szlachetną i dobrą królewnę, że wzruszy ją los nieszczęśliwych i zechce podzielić ze mną smutek i radość, jakie spotkać nas mogą w życiu i będzie, jak matka moja, aniołem pocieszycielem tych wszystkich, którzy cierpią. Nic za to wzamian przyrzec ci nie moge ani ofiarować w. tej chwili, bo nic nie wziąłem z sobą, jeżeli jednak nie odrzucisz mojej prośby, poznam, żeś jest najlepszą i kochać cię będę za to sercem całem wraz z biednym ludem moim.
Umilkł królewicz czwarty; trzej inni spojrzeli na prześliczną królewnę, która z łagodnym uśmiechem podniosła się z swego tronu i tak przemówiła.
– Zacni królewicze, – lubię bogactwa i pieśni, chciałabym być nieśmiertelną, ale najbardziej żal mi nieszczęśliwych, potrzebujących opieki i sprawiedliwości, – dziękuję więc wam wszystkim za waszę dary, a z tobą, królewiczu Dobrutku, pojadę zaraz po weselu, aby biedni i pokrzywdzeni nie czekali bardzo długo na twój powrót.
To mówiąc, podała rączkę Marysiowi, który bardzo poważnie sprowadzał ją po stopniach tronu, ażeby się nie zaplątała w dywany albo płaszcz własny. A tymczasem uszczęśliwiona jej wyborem drużyna klaskała w ręce i głośnymi okrzykami wypowiadała swoje uznanie i radość.
Teraz się rozpoczęła uroczystość weselna i spieszono już trochę, bo zastawione stoły oczekiwały w jadalnym pokoju i Mania przypominała, że czekolada stygnie. Z wielkiem też zadowoleniem zasiadły wreszcie dzieci do podwieczorku, a ciastka i owoce znikały z talerzy tak prędko, jak gdyby jaka niewidzialna siła porywała je złośliwie. A co przytem śmiechu i gwaru! Wandzia trochę łakoma, (ale bardzo mało), nie mogła oderwać oczu od przysmaków i nie widziała, jak psotne sąsiadki zabierały jej z pod ręki ciastka i owoce. Potem za dużo włożyła do buzi jakiegoś biszkopcika, z czego korzystając, Andzia pobudziła ją do śmiechu i wyfrunęło wszystko. Dzieci śmiały się znowu, aż Stefcia z wielkiej radości wylała czekoladę, Zosia ciastko z kremem upuściła na sukienkę, a A linka, pomagając jej wycierać plamę, rozmazała na niej dwie wiśnie.
Rozweselona, rozbawiona gromadka wybiegła wreszcie do ogrodu, – tu gonitwy, piłka, obręcze, huśtawka, słowem do samego zmroku nie zbraknie przyjemności, a gdy się zmierzchnie – tańce. Dopiero o 9 przyjdą po dzieci służące, a jeszcze odpoczną trochę.
Największe powodzenie miała dziś huśtawka, dobijano się o nią prawie; Staś i Władzio kolejno umieszczali na niej amatorów i huśtali po 10 minut każdego. Julcia uprzejmie także ustępowała pierwszeństwa swym gościom i ostatnia usiadła na ulubionej zabawce.
– Tylko wysoko! – zawołała zaraz.
O kilka kroków dalej grano w piłkę, Mania ustawiała krokieta.
– Wyżej – dopominała się Julcia. – Jeszcze wyżej!
– Spadniesz.
– Wstydźcie się, tchórze. No, Władziu, królewiczu Sławy.
– Dość – rzekł Staś – ja się boję.
– Tylko raz, żebym mogła pochwycić tę gałąź.
Huśtawka podnosiła się i wzlatywała jak ptak, prawie poziomo naprężając mocne sznury, a Julcia za każdym razem wyciągała rękę, aby pochwycić gałęź starej lipy. Nagle coś się stało w górze – zakręciło jej się w głowie czy ześliznęła się z deski i nie miała siły odzyskać równowagi dosyć prędko, dość że huśtawka zaklekotała dziwnie, a dziewczynka z głuchym jękiem upadła krzyżem na kamień, leżący o parę kroków.
W ogrodzie zapanowała cisza przerażająca, przez parę sekund nikt nie drgnął, dzieci stały jak skamieniałe, bez ruchu, bez głosu. Pierwsza Mania z krzykiem trwogi rzuciła się ku siostrze, a jednocześnie wołanie: Ratunku! wyrwało się ze wszystkich piersi.
Julcia leżała blada, z zamkniętemi oczami, bez ruchu – jak nieżywa. Głowa zwisła w tył bezwładnie, plecy spoczywały na dużym kamieniu, nogi i ręce miała wyciągnięte.
– Wody! Mamy! – wolała Mania, nie śmiąc dotknąć siostry.
Pani Snarska już biegła, chłopcy nieśli wodę. Julcia otworzyła oczy i zamknęła je znowu, krew ukazała się na jej ustach.
Pani Snarska uklękła przy nieszczęśliwem dziecku, bielsza od białej koronki, zdobiącej jej ciemną suknię i chciała podnieść zwisła głowę Julci. Okropny jęk dziewczynki powstrzymał jej rękę, – nie wiedziała co począć, a nie śmiała jej poruszyć.
– Julciu, Julciu – szeptała prawie nieprzytomna. – Wody!
Mokrą chusteczką zmyła krew z ust dziewczynki, lekko dotknęła jej skroni, – Julcia nie drgnęła nawet, nie otworzyła oczu…
– Doktora! – krzyknęła nagle nieszczęśliwa matka, chwytając się za głowę. – Doktora!… Ratunku! Moje dziecko zabite!…
Na ten krzyk okropny, dzieci z płaczem rozbiegły się na wszystkie strony, pozostałą przy matce tylko jedna Mania. Nie straciła ona przytomności, lecz nie wiedziała kogo ma ratować: matkę czy siostrę.
– Po doktora, Władziu – szepnęła do brata.
– Staś już pobiegł.
W tej samej chwili Staś się zjawił z doktorem, który szczęśliwym trafem mieszkał w tym samym domu i właśnie powrócił z wizyt.
Doktor bardzo poważnie ukląkł obok dziewczynki, podniósł jej rękę, głowę, a widząc krew z ust płynącą, pochylił się bardziej, kazał przynieść prześcieradło, powoli i ostrożnie złożył na niem Julcię i tak ją przeniesiono do pokoju.
Wesołe imieniny skończyły się smutnie. Dzieci po części same wróciły do domów, po części odprowadziła je służba państwa Snarskich; w całem mieszkaniu zaległa cisza uroczysta, przesuwano się na palcach, szeptano cicho, spoglądano na siebie wzrokiem przerażonym i smutnym; matka nie odstępowała od Julci, która leżała ciągle jak bez życia, chwilami tylko jęcząc cicho i boleśnie. Posłano po doktorów, po ojca; obecny lekarz nie oddalał się także, jakby przypuszczał, że może być jeszcze potrzebnym.
Późno wieczorem zebrało się kilku doktorów, aby zbadać stan dziecka i wyrazić swoje zdanie o sposobach ratunku. Matkę nawpół zemdloną wyprowadzono z pokoju, a gdy w godzinę później stanęła przy łóżeczku Julci, dziewczynka już leżała zbandażowana odpowiednio, uśpiona jeszcze snem sztucznym, sinoblada straszna.
– Doktorze? – przemówiła biedna matka głosem zmienionym i o nic więcej pytać już nie mogła, ale doktor ją zrozumiał.
– Wszystko jest w ręku Boga, szanowna pani – rzekł poważnie, – Co było w naszej mocy, zrobiliśmy, nie trzeba tracić nadziei.
I to było całą pociechą. Nie ukrywano przed nią, że niebezpieczeństwo jest groźne, lecz pozwolono mieć nadzieję. O, czyż mogła jej się wyrzec?
Noc tę spędziła całą na modlitwie, klęcząc przy łóżeczku Julci, wciąż nieprzytomnej, czy uśpionej, wstawała tylko aby zmieniać jej zimne okłady, lub podawać lekarstwo. Okropna noc, a jak wiele czekało ją jeszcze podobnych…DNI SMUTKU,
– Mateczko!
– Co, dziecino?
– Kiedy ja będę zdrowa?
– Może niedługo już, skarbie mój drogi. Słyszałaś: doktor mówił "wszystko będzie dobrze."
– Tak, ale kiedy?
– Tego nie wiem, Juleczko, myślę, że za parę, może za kilka tygodni.
– Kilka tygodni! Ciągle mówicie to samo. Ja nie chcę leżeć dłużej!
Pani Snarska się rozpłakała.
– Dlaczego mama płacze? Może ja nie wstanę nigdy?
– Wstaniesz, dziecino moja, wstaniesz biedaczko droga, dlaczego płaczę? Chciałabym leżeć i cierpieć za ciebie. Mniejby mię to bolało, niż patrzeć…
– Mamo?
– Co, Juleczko.
– Ile ja miesięcy leżę?
– Piąty miesiąc, kochanie.
– A ile tygodni?
– Dwadzieścia,
– A ile dni?
– Sto czterdzieści dwa.
– A ile godzin?
– Nie wiem, duszko, tak prędko policzyć nie umiem.
– Sto czterdzieści dwa dni, mamo, – to okropność! Tyle dni leżeć w łóżku bez żadnego ruchu. Moja mamo, kiedy ja będę znów biegać?
– Nie wiem, dziecino droga, może na wiosnę, z westchnieniem odparła pani Snarska.
– Takbym chciała pobiegać, trochę! Tak lubię biegać, mamo.
Matka odważnie otarła łzy, które znowu zasłoniły jej oczy.
– Jesteś cierpliwą, Julciu, bardzo cierpliwą i rozsądną, więc możemy się spodziewać, że będziesz znów biegać wkrótce.
– Czasem śni mi się, droga mateczko, że tańczę. Muzyka gra, a ja tańczę, aż mi tchu braknie, tak prędko, tak prędko… I wtem budzę się w łóżku… Wczoraj mi się śniło, że mię Mania wzięła za rękę i biegła z całej siły. Nie mogłabym zdążyć za nią, lecz wiatr mię popychał i leciałam prawie w powiewu – ach, jak to było przyjemnie!
Pani Snarska ucałowała w czoło swoją pieszczotkę.
Był to dzień bardzo szczęśliwy, gdyż Julcię nic nic bolało, była tylko znudzona tak długiem leżeniem, zniecierpliwiona swoją bezwładnością. Biedne dziecko straciło zupełnie władzę w nogach i z tego powodu siedzieć nawet nie mogła w łóżku. W ostatnich czasach kupiono jej wygodny fotel, rozciągający Się prawie jak łóżko i wolno jej było na nim spędzać parę godzin dziennie. Lecz przenoszenie męczyło ją bardzo, a prócz tego niekiedy czuła taki ból w krzyżu i w piersiach, że nikomu się dotknąć do siebie nie pozwalała. Wtedy jęczała i płakała głośno, ojciec zwoził doktorów, ci naradzali się długo, oglądali ją, męczyli pytaniami i poruszaniem, w końcu szeptali z ojcem coś cicho i smutnie, zapisywali jej jakieś lekarstwa, które niewiele pomagały i radzili być cierpliwą.
Łatwo to powiedzieć, tyle dni, tyle godzin!
Ojciec, matka, rodzeństwo spełniali wszystkie jej życzenia, kupowali zabawki, książki, lecz nic jej nie bawiło długo, coraz bardziej czuła się zniecierpliwioną, nieszczęśliwą, coraz częściej miała ochotę podokuczać innym. Niech i oni też cierpią!
Potem – kiedy widziała łzy w oczach Mani, zasmuconą matkę, żal ją zdejmował, ale przyznać się nie chciała ani przepraszać, więc udawała śpiącą, kazała im odejść, a gdy została sama, wybuchała płaczem i myślała chwilami, że jej serce pęknie.
Ach, bo dlaczegóż była tak okropnie nieszczęśliwą!
Z początku dopytywała o dawne towarzyszki zabaw, ale gdy przyszły, drażniły ją tylko: nie umiała z niemi rozmawiać, płakała, gdy opowiadały jej o swych zabawach, śmiesznych wypadkach, żartach; tak im dobrze było bez niej, tak się bawić umiały, a ona tu – sama.
Jedna Helenka potrafiła czasem zająć ją na czas jakiś. Helenka była jedynaczką, nie miała ojca, a jej mama, bardzo dobroczynna, opiekowała się biednymi, odwiedzała ich, wspierała, uczyła i Helenka coraz więcej pomagała jej w tem wszystkiem, a gdy przyszła do Julci, opowiadała jej o tych odwiedzinach, o biednych i nieszczęśliwych.
Julcia słuchała i zapominała o sobie; tyle biednych dzieci nie miało rodziców, nie miało co jeść, w co się ubrać… Jaka ta Helenka dobra: nie kupi sobie nowej salopki na zimę, a za te pieniądze pozwoliła jej mama kupić trzewiki i ciepłe sukienki dla jednej 12-letniej dziewczynki, która własną pracą utrzymuje siebie i małego braciszka,
Helenka jest bardzo dobra, nie poszła wczoraj do ogrodu, bo jej mamę głowa bolała, a trzeba było odwiedzić jedną chorą kobietę, co ma troje dzieci i rmęża w szpitalu.
Bardzo dobra jest Helenka, ale ona może chodzić. Niewielka sztuka być dobrą, gdy kto jest szczęśliwy,. – Julcia zawsze dobrą była, a dziś oddałaby chętnie wszystkie ładne sukienki, wszystkie zabawki, żeby tylko mogła jak dawniej biegać, być silną i zdrową…
Tymczasem upływały miesiące, zbliżała się zima. Julcię przenoszono na fotel, wożono po mieszkaniu, lecz o chodzeniu mowy być nie mogło: nie miała wcale władzy w nogach. Dziewczynka z każdym tygodniem stawała się kapryśniejszą, dokuczliwszą. Nie było w tem nic dziwnego: życie bez przyjemności stało się dla niej męczarnią i nawzajem męczyła swoje otoczenie. Martwili się tem rodzice, lecz nie mogli się gniewać na nią. Gniewać się na to biedactwo nieszczęśliwe i cierpiące!
Raz przypomniał się pani Snarskiej Jaś Karpiński i nieznacznie skierowała rozmowę na ten przedmiot. Oczy Julci błysnęły.
– Ja chcę, żeby on tu przyszedł.
– Moge iść do jego mamy i poprosić o to, jeżeli sobie życzysz.
– Niech mama napisze.
Julcia nie puszczała matki z domu i pani Snarska od owych pamiętnych imienin nie była prawie na ulicy.
Napisano list zaraz i zaniosła go Mania z Andrzejową. Jaś przyrzekł być nazajutrz.
Julcię to rozgniewało: dlaczego nie przyszedł zaraz? Wszystko ją dziś drażniło; nie mogła doczekać się nocy, potem nie mogła zasnąć. Nazajutrz jednak zbudziła się już zniechęcona: po co on ma tu przychodzić? Dawniej pragnęła poznać się z nim bliżej, uprzyjemnić mu życie swojem towarzystwem, wyobrażała sobie, jak on ją będzie kochał, jak będzie się cieszył zawsze, kiedy przyjdzie, – ale teraz… Cóż teraz ona mu dać może? Jest jeszcze nieszczęśliwszą.
Ale masz obie nogi, szepnął jej glos tajemniczy, – masz nadzieję, że chodzić będziesz, że skończy się przecie kiedyś ta ciężka pokuta, a on…
– Niech mama napisze do Jasia, że ja nie chcę, żeby przychodził.
– Juleczko, co ty mówisz?
– Nie chcę, nie chcę, nie chcę! Niech mama napisze zaraz.
– Posłuchaj, dzieckopo – ważnie rzekła pani Snarska – moge tylko iść do nich i wytłómaczyć tę zmianę twoją chorobą, lecz pisać nie mogę. To byłoby niegrzecznie i niemądrze.
Julcia zrozumiała, że tym razem ustąpić musi i odwróciła się niechętnie. Zamknęła oczy: gdy przyjdą, będzie udawała śpiącą.
To jej się dość powiodło. Pani Karpińska z synem zajęła miejsce przy łóżeczku chorej, potem mamy odeszły sobie na kanapę i rozmawiały z cicha, a Jaś pozostał przy niej. Czuła że na nią patrzy i nie mogła znieść tego dłużej.
– Mamo! – zawołała, otwierając oczy.
– Co, duszko?
– Ja chcę na fotel.
Goście wyszli z pokoju i umieszczono Julcię na fotelu. Tak czuła się chociaż trochę swobodniejszą. Wprawdzie nie mogła nawet usiąść o własnej sile, lecz fotel był tak urządzony, że leżała na nim prawie w siedzącej postawie.
– Jakaś ty biedna! – rzekł Jaś ze szczerem współczuciem.
Julcia pobladła i zacięła usta, nozdrza jej się rozdęły, oczy błysnęły gniewnie.
– Nie chciałabym mieniąc się z tobą – odparła bez namysłu.
Jaś westchnął.
– Tak – rzekł cicho, – ty możesz jeszcze być zdrowa i chodzić jak inni ludzie..
Julci żal się go zrobiło.
– Jakim sposobem straciłeś nogę? –zapytała.
– Wpadłem pod powóz i tak nieszczęśliwie, że musieli ją odjąć po kolano.
– To okropne. Czy dawno?
– Miałem wtedy cztery łata, ale pamiętam. Pamiętam jeszcze, jak biegałem.Łzy stanęły mu w oczach i nie mógł mówić więcej. Julcia milczała także.
– Ojciec kupił mi skarbonkę i zbieramy w nią pieniądze, jak nazbiera się dużo, bardzo dużo, a ja dorosnę tymczasem, to kupimy taką nogę, że będę mógł na niej chodzić, tylko powoli i ostrożnie
– Ale zawsze nie będzie twoja.
– Będzie moja, ale nie prawdziwa.
– Twoi rodzice bardzo się tem martwią?
– Kiedy im smutno, to pocieszają się myślą, że mogłem być przejechany na śmierć i dziękują Bogu, że żyję.
– A ty bardzo dokuczasz mamie?
– Dokuczam? Jakto? Za co?
– Za to, żeś taki nieszczęśliwy, że nie możesz biegać.
– Za to miałbym dokuczać biednej, kochanej Mamie, co tak o mnie ciągle myśli i pamięta, co mi dostarcza tyle przyjemności? Żartujesz chyba.
Julcia się zmieszała.
– Jakież to przyjemności? – spytała niby obojętnie.
– Uczy mię, opowiada takie ciekawe rzeczy, które umyślnie dla mnie czyta w różnych książkach, bawi się ze mną, tłómaczy mi wszystko.
– A czegóż ty się uczysz?
– Różnych rzeczy: z rana przychodzi nauczyciel, a po południu mam lekcye z mateczką. Te są najprzyjemniejsze. A ty się nie uczysz?
– Uczyłam się dawniej, teraz nie, nie moge.
– Mogłabyś słuchać i opowiadać potem.
– To mię męczy.
– Spróbuj tylko.
– Takie nudy…
– Co też ty mówisz!
– Będę się uczyła, jak wstanę, teraz nie mam potrzeby. Przecie wstać muszę.
– To ci się nudzi okropnie tak bez żadnego zajęcia?
– To prawda… ale przecież uczyć się ciągle nie można.
– Naturalnie. Biedna jesteś, że nie możesz siedzieć, – ja sobie czytam, rysuję, plotę koszyki, takie ładne! Mam też gry różne. Przychodzi do mnie jeden dobry chłopczyk z siostrzyczką.
– A inne dzieci?
– Inne dzieci nie chcą, uciekają ode mnie.
– Dlaczego?
– Bo nie mogę z niemi biegać.
– To ci smutno tak samemu zawsze?
– O, czasem bardzo smutno! Czasem tak smutno, że choć mi żal mamy, nie mogę się powstrzymać i płaczę… i płaczę… Ja takbym się chętnie bawił w różne gry spokojne… Lecz one nie chcą… Boją się mego szczudła… a nawet… niekiedy…
– Co?
– Wyśmiewają się – przezywają kulasem.
– Głupie, szkaradne dzieci! – zawołała Julcia. –Niecierpią takich! Poczekaj, niechno ja wyzdrowieję, będziesz się bawił razem z nami, żadna z moich koleżanek nie będzie uciekała od ciebie. Żebym tylko wyzdrowiała prędzej!
I Jaś z całego serca życzył jej zdrowia, kiedy się żegnali, obiecał przychodzić czasem, przynieść niektóre książeczki i przeczytać jej głośno najciekawsze opowiadania.
Po jego odejściu Julcia zamyśliła się poważnie i do samego wieczora była niezwykle grzeczną i cierpliwą.
Ale nie tak to łatwo wytrwać w cierpliwości, gdy dzień za dniem upływa bez żadnej odmiany, gdy godziny takie długie, takie nudne, a ktoś przykuty jak niewolnik do łóżka, nie może nawet własnemi oczami przekonać się, że świat zawsze jest piękny i wielki, że nic się na nim nie zmieniło, i nie wie, kiedy się skończy ta okropna pokuta.
Minęła jesień, śnieg pokrył dachy i ulice miasta, a w życiu Julci żadna nie zaszła zmiana. Czy to już zawsze tak będzie? Zdawało jej się, że od niejakiego czasu matka, ojciec, rodzeństwo – smutniej patrzą na nią, że w oczach ' ich czyta większą litość niż zwykle, – cóżby to znaczyć mogło? Mania i Władzio wyraźnie szeptali coś po kątach, zauważyła to nieraz; z obcych dzieci coraz rzadziej wchodził ktoś do pokoju, a nawet Jaś i Helenka zamieniali z jej rodzeństwem jakieś przerażone i szybkie spojrzenia.
Co to jest? Czemu dręczą ją tym niepokoiern? Dlaczego nie powiedzą szczerze, o co chodzi i udają, że to wszystko przywidzenia?
– Panie doktorze, czy ja wstanę na gwiazdkę?
– Tego przyrzec nie mogę, ale mam nadzieję, że będziemy mogli usiąść, jeśli nic nie zajdzie.