Odwaga jest kobietą - ebook
Odwaga jest kobietą - ebook
Jak wygląda odwaga? Na co trzeba się zdobyć, by swoje działanie nazwać aktem odwagi? Do czego się posunąć? Jakie granice przekroczyć? Jakie tabu złamać?
Trzynaście odważnych reportażystek opisało historie odważnych kobiet – pozbawione sensacji, a trzymające w napięciu do ostatniego zdania. Opowiedziały o sprawach powszednich, pozornie zwyczajnych w zaskakujący sposób. No bo jak opisać kobietę, która od lat szuka ciała swojej córki? Albo ultrakatoliczkę, która wychodzi za ortodoksyjnego muzułmanina? A lesbijkę, która żyje w szczęśliwym związku, ale w nieszczęśliwym miejscu? Lub kobietę przez lata dręczoną fizycznie i psychicznie przez swoją matkę, którą w końcu zabija w afekcie?
Każdą z bohaterek cechuje nieprzeciętna odwaga, czasem wrodzona, częściej pochodząca nie wiadomo skąd, która pojawia się, gdy muszą stawić czoła losowi, mężowi, wspomnieniom, rodzinie…
Tak, odwaga jest kobietą.
Marta Szarejko, reportażystka, laureatka Konkursu Stypendialnego „Fundacji Herodot” im. Ryszarda Kapuścińskiego, zaprosiła do współpracy autorki związane m.in. z „Gazetą Wyborczą”, „Polityką” i innymi polskimi mediami, by zrealizować razem ambitny projekt: poszukać odważnych Polek i pokazać, gdzie i kiedy wykazują się odwagą, skąd czerpią siłę, po czym je poznać. Dzięki temu powstały mocne, zapadające w pamięć reportaże.
Spis treści
Joanna Wojciechowska
Grób mam pusty
Ewa Wołkanowska-Kołodziej
Chcę siedzieć na jednym koniu
Iza Klementowska
Mimo wszystko
Kamila Sypniewska, Ewa Winnicka
Sny Moniki Tkaczyk
Joanna Cieśla
Bliżej
Renata Radłowska
Krysia i Mąż
Joanna Podgórska
Kopciuszek. Wersja dla dorosłych
Iza Michalewicz
Dom Lalki
Joanna Woźniczko-Czeczott
Moja mama igra z ogniem1
Anna Wiatr
Najczęściej mam na imię Jukka
Marta Szarejko
Plac Wolności
Sylwia Szwed
Królowa matka
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7705-576-2 |
Rozmiar pliku: | 691 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W więzieniu napisała sztukę, która kończy się słowami: „Gdzieście wtedy byli? Gdzie?!”. (To dziecko pyta krewnych i sąsiadów, którzy udawali, że nic nie widzą i nie słyszą; pyta Anioła Stróża i Pana Boga, którzy starali się, co prawda, ale sobie nie poradzili). Wokół Basi wiedzieli wszyscy, ale nikt nie zrobił nic.
Za świadectwo z czerwonym paskiem dostała sześć razy pasem. Kalkulacja była precyzyjna: trzy czwórki, za każdą trzy uderzenia, co daje dwanaście, ale za czerwony pasek dzieli się to przez dwa. Więc w sumie sześć. Za drobniejsze przewinienia klęczała na kukurydzy z garnkiem wody w wyciągniętych w górę rękach, aż nie omdlały. Za spóźnienia też było oblewanie wodą: za krótkie zimną, za dłuższe gorącą. Dlatego kiedy sporo się spóźniła, wolała poczekać pod drzwiami, aż matce minie furia; może nawet zaśnie. Spóźnień nie było zresztą dużo, bo nie wolno jej było nigdzie wychodzić. Matka ściśle kontrolowała wszystkie telefony, a przyjaciółek nie wpuszczała do domu. Kiedyś nauczycielka zaproponowała, by Basia poszła na dyskotekę. No, jeszcze tego brakowało! Matka wpadła do szkoły, wyzwała Basię przy wszystkich od nieuków i pasożytów, a zdenerwowanej nauczycielce wyjaśniła, co Basi wolno: wolno chodzić do szkoły i do kościoła. Wystarczy.
Raz z powodu zgubionej rękawiczki córki matka wpadła do szkoły z wielkim drągiem. Nauczycielki Basię wybroniły, ale nie bardzo wiedziały, co powinny z tym dalej zrobić. W latach osiemdziesiątych nie było zwyczaju, żeby szkoła ingerowała w prywatne sprawy rodziny.
Ingerował ojciec. Dopóki żył, starał się Basię bronić. Ale zmarł, gdy miała piętnaście lat. Próbowała ją bronić babcia, ale wtedy ona także mogła oberwać. Kiedyś, gdy przerażona Basia, uciekając przed matką, wskoczyła babci do łóżka, staruszka zemdlała ze strachu. Basia wiedziała, że jest zdana na siebie. I od tej pory była bita za wszystko: za nie taki ton, za krzywe spojrzenie, za to, że postawiła garnek w niewłaściwym miejscu, bo w domu wszystko musiało być ściśle na swoim miejscu, ustawione pod właściwym kątem; nożyczki na przykład dokładnie prostopadle do brzegu maszyny do szycia. Albo za to, że nie chciała pójść do szkoły w drewnianych trepach. Pamięta, że rzucony trep odbił się najpierw od stolika, zanim trafił ją w głowę. To osłabiło siłę uderzenia. Była bita wszystkim: kijem od szczotki, kablem, sznurem. A raz takim czerwonym paskiem ze sprzączką. Sprzączka trafiła prosto w oko. I wtedy matka po raz pierwszy się przestraszyła. Szybko pobiegła po kompres, a potem mocno ją przytuliła. I to było najgorsze. Basia wiedziała, po co jest to przytulenie: żeby się nie wydało, żeby nikomu nic nie powiedziała.
Bo bicie wcale nie było najgorsze. Dostawała, a potem był święty spokój. Najgorsza była przemoc psychiczna. Chociaż nie miała wtedy pojęcia, że to się tak nazywa. Dowiedziała się dopiero w więzieniu, na terapii. Najgorsze było, jak matka zamykała się w pokoju i nie chciała jeść. I Basia musiała całymi dniami błagać ją na kolanach, żeby już przestała. Albo jak nie chciała przyjmować na imieniny nawet drobnych prezentów ani kwiatów, tylko krzyczała, że to strata pieniędzy, i wyrzucała do śmieci.
Basia nigdy, ani przez moment, nie czuła nienawiści. Mama to mama, dobro najwyższe, ktoś, kto wie najlepiej. Nie czuła nawet, że dzieje się coś nienormalnego. Czuła żal, że nie wolno jej tego, co innym, że nie liczą się żadne jej pragnienia i marzenia.
I za to, że matka nie potrafiła jej sama powiedzieć, że jest adoptowana.
Basia miała wtedy już osiemnaście lat. Stały na podwórku pod trzepakiem. Matka kłóciła się z sąsiadką, o byle co, jak to matka. Kiedy zabrakło jej argumentów, odwróciła się na pięcie i poszła do domu. Wtedy sąsiadka wykrzyczała Basi: „A ty się lepiej swojej matki spytaj, skąd się naprawdę wzięłaś!”. I tak ją pod tym trzepakiem zostawiła. Basia wiedziała, że nie ma sensu pytać, bo matka nie powie prawdy. Kiedy została sama w domu, napisała list pożegnalny i odkręciła gaz. Ale kiedy zrobiło jej się tak jakoś słodko w ustach, przestraszyła się, wyłączyła kurki i poszła przed siebie. To trwało chyba kilka godzin, doszła do lasu, zatrzymała się na jakiejś polanie. Zmierzchało. Wróciła na swoje osiedle i schowała się u koleżanki w piwnicy. Nie pamięta, jak znalazła się z powrotem w domu. Pewnie ta koleżanka ją odprowadziła. Tak musiało być. To był pierwszy wyrwany wycinek pamięci.
Potem po raz pierwszy było naprawdę przyjemnie. Matka zaczęła z nią normalnie rozmawiać. Opowiadała, że wzięli ją z domu dziecka, kiedy miała trzy lata, bo bardzo chcieli mieć córeczkę; że zna jej biologiczną rodzinę; że są jeszcze dwie siostry. Kiedy Basia była w więzieniu, ta biologiczna matka starała się jej szukać. Do spotkania nie doszło. Basia wiedziała, że musiałaby wtedy zadać pytanie: dlaczego? Dlaczego akurat mnie porzuciłaś w szpitalu, jak niepotrzebną rzecz, nie nadając mi nawet imienia? A na odpowiedź nie była gotowa. I chyba nigdy nie będzie. Przez to pytanie nie chciała też poznać swoich sióstr. Dlaczego one mogły zostać w domu, a ona nie? Nawet była ich trochę ciekawa, ale za dużo w tym wszystkim było złych emocji.
Po maturze zaczęła studiować polonistykę, ale po dwóch latach rzuciła studia i poszła do pracy jako laborantka. Myślała, że może, jak będzie miała własne pieniądze, to coś się zmieni. Nie zmieniło się. Wszystko musiała oddawać matce. Próbowała się nawet buntować, ale słabo. Gdy chciała coś zatrzymać dla siebie, była awantura, a jak człowiek chce mieć trochę spokoju, odda wszystko. Często zmieniała pracę; ze wstydu, bo matka dzwoniła do szefów, wykłócając się, że córka za długo pracuje. Potem myślała, że coś się zmieni, jak wyjdzie za mąż. Matka się zgodziła, pod warunkiem że zamieszkają z nią. Próbowali uciec. Wyprowadzili się do teściów, ale po dwóch tygodniach matka przysłała krewnego z ultimatum: wracają albo ona się zabije. Wrócili. Urodził im się syn. I nadal nic się nie zmieniało, trwały awantury i bicie. Mąż Basi widział, co się dzieje. To był dobry człowiek, ale słaby. Nie potrafił jej obronić, nie chciał się nawet wtrącać. Pewnego dnia po prostu spakował się i wyszedł. Przedtem spytał tylko: „Idziesz ze mną?”. Nie poszła. Córka ma obowiązek być z matką do końca.
Koniec nastąpił dziesięć lat temu, w lutym, wczesnym popołudniem. Przedtem całą noc trwała awantura. Basia napuściła za dużo wody do wanny. Rano wydawało się, że wszystko jest już w porządku, ale matka ciągle do tego wracała, rozkręcała się na nowo, że kto widział takie marnotrawstwo, że pójdzie i wszystkim rozpowie, jaka Basia jest nieoszczędna. Była w pokoju, szyła na maszynie i cały czas mówiła, bez ustanku; monotonny, natrętny głos, wibrujący w uszach. Basia robiła w kuchni mięsny farsz do pierogów, kiedy nagle coś w jej głowie powiedziało: dość. Pamięta, że wzięła siekierkę, poszła do pokoju i uderzyła. Potem jest luka. Następne, co pamięta, to że zadzwoniła do męża, żeby odebrał małego z przedszkola, bo ona nie może. Wezwała taksówkę i pojechała do centrum handlowego. Kupiła sobie czarne kozaczki, od dawna wymarzone. Od razu je założyła. Potem kupiła wielki worek kolorowych klocków dla synka. Takich, z których można zbudować wszystko. I jeszcze pączki, takie, jakie najbardziej lubił. Wypożyczyła samochód i jeździła z tymi klockami i pączkami, w czarnych kozaczkach, jak automat. Zawiozło ją do Opola. Wynajęła hotel, ale nie mogła zasnąć. Nad ranem zaczęło do niej docierać: „Co ja zrobiłam?”. Jeszcze raz zadzwoniła do męża, powiedziała mu, co się stało, że musi pożegnać się z synkiem, dać mu klocki, a potem zgłosić się na policję. Wszystko poszło szybko, bo niczego nie ukrywała. Śledztwo musiało ustalić tylko, co było w tej luce, która nastąpiła po pierwszym ciosie. Było wiele następnych ciosów.
Głośny, przerażający szczęk kluczy i ciągły dźwięk zamykanych krat. Pierwszy moment w więzieniu jest jak wejście do labiryntu. Nie wiadomo, czego się spodziewać, przecież wcześniej nie miała z tym nic wspólnego. Bała się, że będzie jak na amerykańskich filmach. Trafiła do dziewięcioosobowej celi, ale zapamiętała stamtąd tylko dwie kobiety. Jedna recydywistka i jedna w areszcie tymczasowym. Pokazały, jak się ścieli łóżko według zasad więziennych, poczęstowały kawą, spytały za co i przyjęły odpowiedź, że jeszcze nie potrafi o tym mówić. Na szczęście w tej celi była zamykana łazienka, bo ciągła, krępująca obecność innych jest najtrudniejsza do zniesienia.
Pierwsze dni są jak sen. Człowiek ciągle myśli, że za chwilę obudzi się w poprzednim życiu. To wrażenie mija najszybciej i zaczyna się więzienny etap pierwszy – śledztwo, czyli wyczekiwanie. Już się dokładnie wie, co się stało i gdzie się jest. Rusza gonitwa myśli: co z synkiem, wie czy nie wie, co mu powiedzieli, czy coś z tego zrozumiał, bo przecież ma dopiero sześć lat, jak sobie z tym poradzi? Ten pierwszy etap jest intensywny. Przychodzą papiery od biegłych, z prokuratury, sądów. Są spotkania z psychologami i skierowania na obserwację sądowo-psychiatryczną. Potem zaczynają się wyjazdy na rozprawy. Pomieszane emocje: poczucie winy, lęk i przede wszystkim wstyd, że gdy wchodzi na salę rozpraw skuta kajdankami, wszyscy patrzą i myślą: ona t o zrobiła. Człowiek niby zaczyna się przyzwyczajać do więzienia, ale nie potrafi sobie we właściwy sposób ustawić poczucia czasu i rzeczywistości, bo przecież jeszcze nie wie ile.
Sąd nie uwzględnił okoliczności łagodzących. Chyba nawet ich nie znał. Jedna z kuzynek próbowała opowiedzieć, co się działo w domu Basi, ale reszta rodziny ją zakrzyczała. Tylko siostra matki, ulubiona ciocia Tosia, ją wspierała. Była na wszystkich rozprawach i na ogłoszeniu wyroku. Obie płakały, Basia przepraszała, ciocia Tosia milczała, ale w jej wzroku nie było nienawiści. Chyba wybaczyła; przecież wiedziała, jak wszyscy. Basia nie szukała usprawiedliwień, nie próbowała opowiadać o dzieciństwie. Sędzia powiedział, że nic nie usprawiedliwia zabójstwa, że to nie jest sposób na rozwiązywanie konfliktów. Matki się nie zabija. Przyznała mu rację. Dostała dwanaście lat. Myślała, że będzie więcej, co najmniej piętnaście. A w przebłyskach świadomości, kiedy najbardziej boleśnie docierało do niej to, co zrobiła, że może nawet dwadzieścia pięć. Nawet nie chciała pisać apelacji. Zrobił to za nią adwokat z urzędu, ale to nic nie dało.
Po wyroku zaczyna się więzienny etap drugi. Z jednej strony ulga: już po wszystkim, będzie trochę spokoju. Można się dorwać do telefonu i choć na odległość spróbować ponaprawiać rodzinne sprawy. Okazało się, że synek nic nie wie. Powiedzieli mu, że wyjechała do koleżanki, i czuła, że to chyba gorsze od prawdy, bo może pomyśleć, że go porzuciła z własnej woli. Że z własnej woli nie było jej przy nim, kiedy szedł do pierwszej klasy, do komunii, że z własnej woli nie chce poznać jego kolegów i nauczycielek. To boli. Mąż opowiadał, że mały tęskni i nie chce jeść. Nawiązała kontakt ze szkolną psycholożką, żeby go przygotowała na przyjęcie prawdy; tak żeby się nie bał matki, kiedy już będą się mogli spotkać.
W tym drugim etapie dociera świadomość, że dwanaście lat to długo, i zaczyna się trawić czas. Wyrok był w lipcu, ale Basia nie chciała dzielić tego czasu ani na kolejne lipce, ani na tygodnie, ani na dni, bo wiedziała, że wtedy to będzie trwało jeszcze dłużej. Trwa mała stabilizacja. Jeszcze nie myśli się o wolności, tylko próbuje ułożyć życie na miejscu. Trochę ją przerzucali: Opole, Wrocław, znów Opole, Lubliniec. Lubiła robotę w więziennym radiowęźle, ale dwa dni w roku nie szła do pracy, tylko przesypiała zwinięta w kłębek: Święto Zmarłych i Dzień Matki. Święta Bożego Narodzenia nie były takie trudne, bo ich nigdy nie lubiła. Przygotowania zawsze kończyły się awanturą: a to pierogi nie na czas albo źle ulepione, albo Basia za wcześnie umyła głowę. A potem matka zamykała się w piwnicy i trzeba było ją przez drzwi błagać, żeby usiadła do wigilii.
Już wcześniej Basia miała kłopoty z autoagresją. Jak było źle, łapała za żyletkę, ale w więzieniu to się jeszcze nasiliło. Brakowało jej kar mamy, więc zaczęła karać się sama, dokładnie tak, jak by mama to robiła. Kazała sobie wychodzić w połowie filmu, kiedy była najbardziej wciągnięta w akcję, odstawiała szklankę z mlekiem podczas śniadania, choć strasznie miała na nie ochotę. Albo fizycznie – ostry przedmiot, którym można przebić skórę do krwi. Za to w więzieniu też były kary: komisja mogła zakazać paczek albo widzeń.
W Lublińcu trafiła na oddział terapeutyczny. Tam padły słowa: przemoc, znęcanie się, ofiara. Pierwszą reakcją był bunt: jaka przemoc, jaka ofiara, jaki kat, przecież to matka! Potem stopniowe uświadamianie, że ofiara przemocy domowej nie potrafi odejść właśnie dlatego, że kocha swojego kata. I że zadziałał u niej ten sam mechanizm co u wszystkich koleżanek z oddziału, które pod wpływem tego samego impulsu złapały nóż – mężobójczyń. Dogrzebywanie się do własnego wnętrza bolało. Wszystko się w niej buntowało, bo jak po tym wszystkim, co się wydarzyło, przyjąć do wiadomości, że tak wcale nie musiało być? Że to wszystko nie było normalne, bo mogła trzasnąć drzwiami i wyjść z domu razem z mężem?
Prawdziwy przełom nastąpił, kiedy do więzienia przyjechał zawodowy reżyser, żeby wystawić ze skazanymi sztukę o przemocy Zapach dzikiej róży. Dostała główną rolę. Jest taka scena, kiedy wybiega na ulicę i krzyczy: „Gdzie jest Bóg, gdzie jest Matka Boska, dlaczego dookoła tylko gady i potwory?”. Poczuła, że ta ekspresja coś w niej uwalnia. Dotknęła najgłębszych emocji, ale już tak bardzo nie bolało, scena daje dystans.
Zaczęła myśleć, dlaczego matka taka była, i zrozumiała, że to była chora, zaborcza miłość. Nie szukała winy w niej, ale w tym, co ją spotkało. Przemyślała od nowa jej życie: druga wojna światowa, nigdy nieopowiedziany do końca gwałt ze strony radzieckiego żołnierza, groźba wywózki na Sybir, repatriacja. I wreszcie babcia; ta dobra, łagodna kobieta, która wypuściła w świat wszystkie swoje dzieci. Oprócz matki Basi, którą wychowywała hermetycznie, przywiązała do siebie na siłę, zrobiła z niej emocjonalnego niewolnika. I matka po prostu powieliła rodzinny wzór, tylko w gorszym wydaniu.
Basia zaczęła myśleć, dlaczego nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała. Zrozumiała, że gdyby tak było, pewnie potrafiłaby się spakować i odejść w porę. Poczuła, że nie chce już dłużej być ofiarą, i nawet jeśli nie zrozumiała wszystkiego do końca, to zrozumiała na pewno, co w jej życiu było złe. Złe było rozwiązanie. Dlatego napisała sztukę Węzły życia, żeby choć jednej kobiecie uświadomić, że można odejść, wybrać inne wyjście.
Po lewej stronie sceny rozgrywa się dramat kuchenny Małgosi, koleżanki z oddziału, mężobójczyni. Po prawej – kuchenny dramat Basi, bo większość awantur działa się w kuchni; jaskrawo oświetlonej, z ciemnymi, ciężkimi meblami. Padają słowa nierealne jak z bajki o Kopciuszku. Wszystkie prawdziwe. Za każdym razem strasznie to przeżywają, zwłaszcza gdy grają na zewnątrz, poza więzieniem. Za każdym razem muszą po raz kolejny dotknąć wspomnień, zmierzyć się z własną traumą. Ale te słowa z rzeczywistości na scenie dochodzą do nich jak echo i już tak nie ranią.
Basia próbuje przypomnieć sobie zapachy domu. Musiały być, przecież matka dużo gotowała: pierogi z kapustą i grzybami, pomidorową, naleśniki. Pamięta światło, kolory, krzyki, ale zapachów nie. Może wrócą z czasem, tak jak postać matki, którą po zabójstwie zupełnie zapomniała. Wracała we śnie, ale jako niewyraźna sylwetka, drobna i szczupła, ale ciągle agresywna, atakująca. Twarz odkrywała się powoli, najpierw włosy, potem ciemna karnacja, niewyraźne rysy. Pięć lat temu Basia zobaczyła wreszcie jej twarz, spokojną i poważną. Wtedy zaczęła z nią rozmawiać: zobacz, do tylu dobrych rzeczy doszłam sama, nie trzeba mną kierować, potrafię sobie poradzić sama, sama popełniam błędy i sama je naprawiam; zobacz, wreszcie czuję się szczęśliwa i wolna. Tak, tu, w więzieniu.
Poczucie wolności dawały chodzące po oddziale koty; wcześniej nie mogła mieć żadnego zwierzęcia. Poczucie wolności dawała praca: w kuchni, w pralni, w radiowęźle, gdzie nikt co chwila nie poucza, nie patrzy na ręce, nie dyryguje, jak ma być. Wreszcie pisanie: dramaty, wiersze, opowiadania. Wcześniej taka fanaberia nawet by jej nie przyszła do głowy.
Ale z tym szczęściem to nie do końca tak. Do szczęścia brakuje syna. Był tu kilka razy ją odwiedzić, ale wśród murów i krat czuł się nieswojo. Cztery lata po wyroku dostała po raz pierwszy zgodę na widzenie poza więzieniem. Syn miał już dziesięć lat. Poszli na spacer i na pizzę. Chodzili ulicami, w którą stronę chcieli, oglądali wystawy – i to było jeszcze inne, nieznane wcześniej poczucie wolności. Wszystko było dziwne i zachwycające: brukowana droga, trawa, światło odbijające się w kamieniach.
Na drugim etapie nie myśli się jeszcze o wolności. To przychodzi, gdy zaczyna się etap trzeci, czyli gdy mija połowa kary i można liczyć na przedterminowe zwolnienie. Ma się coraz więcej zaufania dyrekcji zakładu, coraz więcej przepustek, wyjazdów z więziennym teatrem, który gra w całej Polsce (nawet w Warszawie, przed panią prezydentową Marią Kaczyńską). I nie czuje się już takiego lęku przed publicznością jak wcześniej; jakby się miało wypisane na czole słowo „matkobójczyni”. I tylko czekało, aż wszyscy zaczną szeptać i wytykać palcami. Dwa razy w czasie przepustek przejeżdżała obok cmentarza, na którym pochowana jest jej matka. Czuła, jakby świat zaczynał wirować, a przed oczami robiło się czerwono. Ale pierwsza myśl, która przyszła do głowy, brzmiała: „Tam leży osoba, którą kocham”, a nie: „Tam leży osoba, której nienawidzę”. Jednak na to, żeby wejść na cmentarz, nie była gotowa.
Na trzecim etapie pojawia się iskra nadziei, że może wolność przyjdzie wcześniej, niż się oczekiwało. Może sąd da szansę. Przyjrzy się i uzna, że człowiek jest już gotowy do wyjścia. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam Basię w Lublińcu, była właśnie na tym etapie. Minęło sześć lat od wyroku. Zaczęła układać listę marzeń i planów. Przede wszystkim spytać syna, z kim chce mieszkać, i liczyć się z tym, że wybierze ojca; najważniejsze, żeby to była jego własna decyzja. Mieć własnego psa we własnym domu, w którym kuchnia będzie urządzona w pastelowych barwach, z łagodnym, intymnym oświetleniem. Zrobić bakłażany z oliwą i cebulą według przepisu babci i przygotować przetwory na zimę. Zobaczyć wschód słońca w polu, bo odkąd pamięta, oglądała go tylko przez okno, gdy budziła się rano i patrząc na słońce, marzyła, że ten dzień będzie lepszy. I przygotować się na to, że być może niedługo, po raz pierwszy w życiu, będzie naprawdę wolna. I przyznać, że się tego boi.
Etap czwarty zaczyna się po pierwszej odmowie warunkowego zwolnienia. Jest żmudny. Płynie od wokandy do wokandy. Po raz kolejny pisze się do sądu, że człowiek jest już w stanie funkcjonować na wolności, że się zresocjalizował, dołącza zaświadczenia. A sąd ciągle ma wątpliwości. To etap żalu.
Basię wypuścili po ośmiu i pół roku. To był lipiec 2010 roku. Miała czterdzieści lat. Mimo że przyjechała po nią Urszula Nowakowska z Centrum Praw Kobiet, które w Lublińcu organizowało programy antyprzemocowe, pierwsze zderzenie z rzeczywistością było przykre. Basia miała ze sobą jakąś torbę z niepotrzebnymi rzeczami. Chciała ją wyrzucić. Nagle wyskoczył jakiś facet i zaczął wrzeszczeć, że to osiedlowy śmietnik i że nie wolno. Czuła, że nie wchodzi w przyjazny świat, ale też że ma siłę i sobie poradzi. Chciała tak wszystko ułożyć, żeby móc pomagać innym ludziom. To miał być rodzaj odkupienia. Zabrała życie, może uda się pomóc ocalić inne.
Najpierw trafiła do Warszawy do schroniska dla ofiar przemocy. Pierwszy łyk wolności. Letnie wieczory, spacery po Nowym Świecie, Starówce, Krakowskim Przedmieściu. Co wieczór oglądała światła, takie jak wtedy, kiedy pierwszy raz poszła z synem na przepustkę i blask odbijał się od kamieni. Poznawanie miasta i nowych ludzi. Przez znajomą znalazła pierwszą pracę. W sklepie mięsnym, za ladą i w magazynie. Nie była to wymarzona robota, ale lepsza taka niż żadna. Mogła wreszcie posyłać pieniądze synowi i kupić sobie parę rzeczy, bo jak się wychodzi z więzienia, nie ma się nic. Wymarzona była praca z ofiarami przemocy, ale jeśli chce się to robić, nie wolno mieszkać w schronisku. Takie są zasady. Trzeba się ulokować inaczej. Wynajęła pokój w mieszkaniu na warszawskiej Pradze. Dwa metry na półtora, tyle żeby zmieściły się biurko, szafka i materac. Było tam jeszcze dwóch chłopaków. Nawet się nieźle mieszkało, jako bardziej doświadczeni radzili, których ulic po zmroku lepiej unikać. Pierwsze miesiące na wolności czuła się niepewnie. W więzieniu są strażnicy, ochrona. To ogranicza, ale też daje poczucie bezpieczeństwa. Teraz od nowa musiała nauczyć się być sama. Gdy wybierała się gdzieś dalej, zgłaszała to w Centrum Praw Kobiet. Wolała, żeby ktoś zawsze wiedział, gdzie jest i kiedy wraca.
Kiedy już nauczyła się wolności, Warszawa zaczęła ją męczyć. Szum, ruch, pośpiech. A wśród niezrealizowanych punktów planu na przyszłość ciągle był wschód słońca w polu. Pojechała odwiedzić przyjaciółkę w małym miasteczku nad Narwią, blisko Warszawy. Tam był ten pierwszy spacer o wschodzie słońca. Las, rzeka, piasek, cisza. Udało się niedrogo wynająć mieszkanie w miasteczku i Basia po raz pierwszy w życiu miała miejsce tylko dla siebie. Nigdy wcześniej nie mieszkała sama. Kuchnia nie jest w łagodnych pastelach, bo była już urządzona przez właściciela. Ale pierwszą potrawą, jaką tam dla siebie ugotowała, były smażone bakłażany. Na zimę są już przygotowane truskawki w cukrze, dżem śliwkowy i moritury według przepisu babci, czyli kiszonka warzywna z czosnkiem i chrzanem. Te smaki to chyba jedyne dobre wspomnienie z dzieciństwa. Z tych moritur była dumna. W żadnym innym domu się tego nie przyrządzało. To rumuńska potrawa, a babcia Basi była Rumunką z pochodzenia.
Psa nie ma. To na razie niemożliwe, bo z domu wychodzi o piątej nad ranem, żeby zdążyć do pracy w Warszawie, a wraca późnym wieczorem. Z synem się udało. Mieszka z ojcem, bo tam ma szkołę i kolegów, ale często ją odwiedza, wyjeżdżają razem na wakacje i to jej powiedział o swojej pierwszej miłości.
Od dwóch lat Basia pracuje w Centrum Praw Kobiet. Pełni dyżury przy telefonie interwencyjnym. Trochę się bała, czy ciągły kontakt z przemocą nie rozdrapie starych ran, ale to jednak inne sytuacje, bo sprawcami są zazwyczaj mężczyźni: mężowie, synowie, konkubenci. Najtrudniejszy był moment, kiedy kilka miesięcy temu zgłosiła się nastolatka; ślady po cięciach na ramionach, kilka prób samobójczych i autorytarna matka, która kontroluje jej życie w najdrobniejszych szczegółach. Basia poczuła, jakby kawałek własnego życia stanął jej w gardle. Przełamała się, załatwiła pomoc psychologa; tyle mogła zrobić.
Telefon może zadzwonić o każdej porze. Jest piątek wieczorem, zdenerwowana kobieta opowiada, że sąsiadkę zaatakował były mąż. Próbował zgwałcić, ranił nożem. Uciekł, gdy przyjechała policja, ale odgrażał się, że wróci. Trzeba zorganizować spotkanie z psychologiem i prawnikiem. Basia doradza, jak zrobić obdukcję i założyć Niebieską Kartę dla ofiar przemocy domowej. Czasem interweniuje sama. Pamięta sprawę pianistki, która wyszła za mąż za Araba. Okazał się religijnym fanatykiem. Zmusił do ślubu w burce, traktował jak rzecz, zastraszał. Doprowadził ją do takiego stanu, że zamknęła się sama w domu i bała wyjść. Gdy Basia dotarła do mieszkania, kobieta była kompletnie wyczerpana. Nie jadła od kilku dni, miała krwotok. Trzeba ją była zawieźć do szpitala. Niedawno dzwoniła z pytaniem, czy Basia zgodzi się być świadkiem na sprawie rozwodowej. I to jest satysfakcja. Te momenty, kiedy ktoś wraca, bo to znaczy, że udało się zdobyć zaufanie. Będzie też świadkiem na sprawie rozwodowej młodej dziewczyny z siedmiomiesięczną córeczką, które odbijała razem z policją z mieszkania. Zabarykadowali ją mąż z kolegami, bo chciała odejść. Nie była już w stanie żyć z narkomanem. Policja sobie poszła, mimo że awantura trwała dalej. Dziecko płacze, dziewczyna płacze, krzyki, szarpanina. W końcu uciekły z dzieckiem na ręku, bo nawet wózek im wyrwali. Śledzili przez całą drogę do fundacji i tam też próbowali zabarykadować. Pomogła dopiero zaprzyjaźniona śródmiejska policja. Odwiozła je pod eskortą do ośrodka pomocy.
Czasem ludzie dzwonią, bo chcą po prostu pogadać. Ten telefon na początku właśnie taki się wydawał. Kobieta po pięćdziesiątce mówi, że ma już wszystkiego dosyć. Straciła pracę, roztyła się, mąż gnębi ją psychicznie, twierdzi, że jest zerem, które do niczego się nie nadaje. W pewnym momencie przyznała, że wypiła sporo wódki i połknęła kilka opakowań tabletek psychotropowych. W tle słychać było tylko szczekanie psa. Połączenie zostało przerwane. Basia oddzwoniła i kobieta odebrała, ale nie chciała podać adresu. Po cichu udało się zawiadomić policję, która na podstawie numeru zidentyfikowała mieszkanie. Basia nie pamięta, jak długo trwała jeszcze ta rozmowa. W końcu udało jej się wyciągnąć adres, obiecała, że zaraz przyjedzie. Tu już zaczynało iść o wszystko, bo czuła, że kobieta powoli traci przytomność. Patrol dotarł na miejsce pierwszy, więc z jednej strony jakoś zawiodła zaufanie. Ta kobieta już nigdy nie odebrała telefonu od Basi. Ale w szpitalu powiedzieli, że się udało. Uratowała jej życie.
Największe marzenie spełnione. Teraz najważniejsze, żeby skończyć studia, bo wtedy będzie mogła prowadzić konkretne sprawy, a nie tylko doraźnie interweniować. Robi licencjat w Kolegium Pracowników Służb Społecznych. Średnia po pierwszym roku 4,0. Najgorsza jest ekonomia i statystyka, bo jeśli chodzi o kwestie patologii społecznej, prawo czy komunikację międzyludzką, to zna je z praktyki. A drobniejsze marzenia? Dobra wieża, bo uwielbia słuchać, jak śpiewa Andrea Bocelli. No i ta własna kuchnia, ale chyba już nie w łagodnych pastelach. Raczej coś odważniejszego: pomarańczowy, może fiolet.
ANNA DUDEK, EKONOMISTKA, LAT 54
Córka pukała się głowę: „Mamo, po co ci to? Chcesz nam coś udowodnić?”. Myliła się. Chciałam w końcu przeżyć przygodę swojego życia. Nie znam zbyt dobrze języków obcych, ale zawsze ciekawił mnie świat. Pewnego dnia przy śniadaniu oznajmiłam mojemu mężowi, że biorę półroczny urlop bezpłatny i wyjeżdżam w podróż po Afryce. Sama, bez przewodników, bez tłumaczy, po prostu chciałam zdać się na los. Kiedy zdradziłam swoje plany przyjaciółce, powiedziała, że to jednocześnie i odwaga, i głupota, tylko nie wie, czego w tym więcej. Ale chciałam się sprawdzić, chciałam zobaczyć, że stać mnie na coś szalonego i niecodziennego. Miałam po prostu dość takich samych dni, marudzenia męża, codziennego gotowania obiadów, wieczornych seriali. Podjęłam tę decyzję, wiedząc, że może się zdarzyć, iż z podróży nie wrócę. O pieniądze się nie martwiłam, kto jak kto, ale finansiści mają ich wystarczająco dużo. I pojechałam. Odwiedziłam Maroko, Mauretanię i Senegal. Potem poleciałam do Kenii. Czasem spałam u zupełnie obcych ludzi, bo w hotelach warunki urągały człowiekowi. I spotkałam najcudowniejsze osoby pod słońcem. Tego, co zobaczyłam, nikt mi nie odbierze. Na krok przed emeryturą sama sobie zapewniłam inne spojrzenie na życie – na polską biedę, problemy dnia codziennego. Jak mówią teraz młodzi – wyluzowałam zupełnie. Od czasu podróży minęło półtora roku, a ja wciąż czuję te wszystkie afrykańskie zapachy i smaki. Mój mąż śmieje się, że garsonkę zamieniłam na trapery, ale coś w tym jest, już nie potrafię chodzić w ubraniach sprzed wyjazdu, więcej wiem o świecie i mogę o nim opowiadać. Córka też skorzystała na mojej wyprawie, bo mówi, że od tamtej pory przestałam jej namolnie radzić, co ma robić.
Czyli jaki z tego wniosek? Odwaga czyni ludzi bardziej wolnymi.
Wysłuchała Iza Klementowska