Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odważona - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Odważona - ebook

Odważona to nie historia o diecie cud, wyrzeczeniach i godzinach spędzonych na siłowni. To dużo więcej: poruszająca, bardzo osobista opowieść o tym, jak rodzi się kobiecość.

W świecie, w którym ideałem jest rozmiar 34, bycie grubym to grzech, a bardzo grubym – grzech niewybaczalny.

Jak to jest iść ulicą z obfitym biustem, masywnymi nogami, potężnymi ramionami i dużym brzuchem? Zbierać zdumione spojrzenia, złośliwe uwagi i dobre rady – kto wie, czy nie bolą bardziej niż ciosy? Danuta Awolusi bez znieczulenia obnaża rzeczywistość, w której nie ma miejsca na inność. Dzieli się trudnymi emocjami z perspektywy osoby, która doskonale poznała smak bycia kobietą w rozmiarze XXL.

Dlaczego postanowiła zmienić rozmiar na mniejszy? Jak tego dokonała? Jakie błędy popełniła? I jaką osobą się stała, gdy dodała życiu lekkości?

Kategoria: Psychologia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-026-7
Rozmiar pliku: 9,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Zada­no mi kie­dyś ba­nal­ne py­ta­nie. Kim je­stem? Roz­chy­li­łam usta, by od­po­wie­dzieć, wy­do­by­łam dźwięk, ale nic się nie wy­da­rzy­ło. Sło­wa ugrzę­zły w gar­dle. O wie­le ła­twiej po­wie­dzieć, kim nie je­stem. Tego je­stem pew­na. W dru­gą stro­nę jest już go­rzej.

Nie je­stem die­te­ty­kiem. Ba! Racz­ku­ję w kwe­stii świa­do­mo­ści tego, jaki wpływ ma od­ży­wia­nie na nasz or­ga­nizm. To wie­dza ta­jem­na i roz­le­gła. Ale wiem co­raz wię­cej. Uczę się na wła­snych błę­dach.

Nie je­stem spor­tow­cem. Wciąż spły­wam po­tem na si­łow­ni, wciąż mę­czę się nie­ludz­ko pod okiem in­struk­to­rów, któ­rzy po­wta­rza­ją, że mogę wię­cej.

Nie je­stem le­ka­rzem. Le­czę swo­ją du­szę i cia­ło na włas­ną rękę, na wła­sną od­po­wie­dzial­ność.

Nie je­stem su­per­men­ką.

Kim jestem na pewno?

Je­stem zwy­czaj­ną ko­bie­tą. Taką, ja­kich wie­le. Taką, jaka mija was na uli­cy, w skle­pie, w każ­dym in­nym miej­scu.

Je­stem ko­bie­tą wal­czą­cą. Mó­wię o so­bie Girl on fire, bo sta­czam bój nie tyl­ko z cia­łem, ale przede wszyst­kim z tym, co sie­dzi w mo­jej gło­wie. Wy­ry­wam z ko­rze­nia­mi wro­śnię­te we mnie pseu­do­war­to­ści, kom­plek­sy, zwąt­pie­nie, brak wia­ry w sie­bie. Wy­ci­nam to w pień, z dnia na dzień co­raz od­waż­niej, śmie­lej, bo… ape­tyt ro­śnie w mia­rę je­dze­nia!

W stycz­niu 2013 roku do­bi­ja­łam do wagi 140 ki­lo­gra­mów. No­si­łam roz­miar 54, a moje wy­obra­że­nie o so­bie było… Cóż.

W lip­cu 2014 roku wa­ży­łam 70 ki­lo­gra­mów. Zmie­nił się roz­miar. Zmie­ni­łam się ja. Na­ro­dzi­łam się, prze­po­czwa­rzy­łam, uwol­ni­łam. Wła­śnie dla­te­go mó­wię o so­bie: nowo na­ro­dzo­na.

Wy­da­je się, że schu­dłam i te­raz jest pięk­nie, ła­two, „z gór­ki”? Nie o tym chcę opo­wie­dzieć. Ta książ­ka to mię­dzy in­ny­mi opis mo­je­go spo­so­bu na po­zby­cie się ki­lo­gra­mów. Mo­je­go „au­tor­skie­go” spo­so­bu, lep­sze­go lub gor­sze­go – sami oce­ni­cie. Ale to za­le­d­wie wierz­cho­łek góry lo­do­wej.

Za­pra­szam was pod po­wierzch­nię, aby po­ka­zać, że chud­nię­cie to przede wszyst­kim pro­ces za­cho­dzą­cy w gło­wie i w ser­cu. A kie­dy już osią­gnie­cie suk­ces, kie­dy za­cznie­cie się bu­dzić z nową wagą, oka­że się, że pro­ble­my, de­mo­ny i kom­plek­sy wca­le nie znik­nę­ły. Po­ka­żę, w co ja się uwi­kła­łam i, jak do­bra ko­le­żan­ka, po­wiem, jak wal­czę z tym, co zo­sta­ło. A nie cho­dzi je­dy­nie o wi­szą­cy płat skó­ry na brzu­chu…

Kto chęt­ny na wspól­ną wy­pra­wę, za­pra­szam. Nie bę­dzie ani słod­ko, ani ła­two. Ale cał­kiem przy­jem­na to po­dróż, wbrew temu, co więk­szość z nas my­śli o wal­ce z nad­wa­gą. Ja da­łam radę. I każ­dy inny też da!

Moją za­sa­dą jest i było, że wszyst­ko chcę zro­bić sama. Byle ni­ko­go nie an­ga­żo­wać, byle od ni­ko­go nie ocze­ki­wać po­mo­cy. Tym ra­zem jed­nak w po­dróż za­bio­rę przy­ja­ciół­kę. Bebe. Pięć lat zna­jo­mo­ści, któ­ra za­czę­ła się po­przez blog1, ale swój fi­nał zna­la­zła w re­al­nej, na­ma­cal­nej rze­czy­wi­sto­ści. Pięć lat wy­mia­ny ma­ili. Bebe pi­sze, ry­su­je, two­rzy. Bebe jest mą­dra. Bebe swo­imi sło­wa­mi nie­raz ra­to­wa­ła mnie z opre­sji, po­da­jąc nie brzy­twę, ale po­moc­ną dłoń.

------------------------------------------------------------------------

1 Blog Be­be­lusz­ka: www.blog.ka­sia­war­pas.com.Rozdział I

Dzika kobieta ma do­syć sie­dze­nia ci­cho

Kobiecość czeka na pobudkę

Wie­lo­krot­nie pró­bo­wa­łam wejść na pole wal­ki, ale nie mia­łam jesz­cze wów­czas du­szy wo­jow­nicz­ki. My­ślę, że do me­ta­mor­fo­zy trze­ba doj­rzeć. Przy­cho­dzi na nią czas, w któ­rym ko­bie­ta, męż­czy­zna, czło­wiek po pro­stu osią­ga stan go­to­wo­ści. Moż­na prze­ga­pić ten mo­ment, moż­na go zi­gno­ro­wać. On jed­nak ist­nie­je i war­to na nie­go za­cze­kać, bo ina­czej… może się zwy­czaj­nie nie udać.

31 grud­nia 2012 roku. Syl­we­ster. Bu­dzę się rano i my­ślę, że obec­ny mie­siąc jest wy­jąt­ko­wo bez­na­dziej­ny, a ten dzień to zgni­ła wi­śnia na nie­uda­nym tor­cie. Czu­ję, już od ja­kie­goś cza­su, że coś za­czy­na mnie uwie­rać, kłuć, nie daje spo­ko­ju. Sama nie wiem co. Jesz­cze parę go­dzin i się do­wiem.

Je­stem w pra­cy do po­łu­dnia. Ro­bię so­bie kawę. Bez cu­kru. To dziw­ne. Od mie­sią­ca nie sło­dzę. Za­ja­dam się sło­dy­cza­mi, jak za­wsze, po­chła­niam duże por­cje je­dze­nia, ale od­sta­wi­łam cu­kier do na­po­jów. Czy cze­kam na cud? Ły­żecz­ka cu­kru to ja­kieś 20 kcal, więc płon­ne moje na­dzie­je.

Wcho­dzi ko­le­żan­ka, sprę­ży­stym kro­kiem mija moje biur­ko, zgrab­nie po­ru­sza szczu­pły­mi bio­dra­mi.

– Hej! – woła. – Zo­bacz­cie, jaką so­bie kiec­kę ku­pi­łam na sylw­ka!

Wy­cią­ga z tor­by ko­ron­ko­we cudo. Zer­kam ze zdu­mie­niem. „Jaka pięk­na su­kien­ka!” – my­ślę. Ele­ganc­ka, pod­kreś­la­ją­ca smu­kłą syl­wet­kę, wy­koń­czo­na ko­ron­ko­wy­mi or­na­men­ta­mi. Mała czar­na, przy­ku­wa­ją­ca uwa­gę. Wzdy­cham, bo ro­dzą się we mnie dwie re­flek­sje. Po pierw­sze, ni­g­dy nie wbi­ła­bym się w taką kiec­kę. A na­wet gdy­by, wy­glą­da­ła­bym jak klops. Po dru­gie, ta­kie cu­deń­ka moż­na zna­leźć mak­sy­mal­nie w roz­mia­rze 44. Da­lej już nie ma. Da­lej są wor­ki na ziem­nia­ki z otwo­ra­mi na ręce i gło­wę. Czar­ne wor­ki, bo prze­cież nie na­zwie­my tego „małą czar­ną”. Dla oty­łych mała czar­na to może być kawa.

Gorz­ki po­smak na ję­zy­ku jest in­ten­syw­ny, ale pro­blem szyb­ko zni­ka. Wła­ści­wie rzad­ko my­ślę o mo­dzie i ubra­niach. Je­stem w peł­ni po­go­dzo­na z fak­tem, że na ko­bie­ty ta­kie jak ja pro­du­ku­je się na­mio­ty. Odzież, któ­ra po pro­stu nie może być ład­na, cie­ka­wa, atrak­cyj­na. Ja na­wet nie szu­kam ta­kich ciu­chów. Gar­de­ro­bę uzu­peł­niam raz na ja­kiś czas. Są to za­wsze sze­ro­kie, wor­ko­wa­te spodnie, ko­szu­le i swe­try. W le­cie ry­bacz­ki i topy z rę­ka­wa­mi za ło­kieć, obo­wiąz­ko­wo!

Mam 26 lat. Ważę po­nad 130 ki­lo­gra­mów, choć wła­ści­wie nie znam pre­cy­zyj­nych da­nych, bo uni­kam po­mia­rów jak się da. Nie chcę wie­dzieć, nie chcę spraw­dzać. Żyję w prze­ko­na­niu, że tak już za­wsze bę­dzie i że wca­le nie chcę, aby było ina­czej. Py­ta­nie jest bo­wiem jed­no, za­sad­ni­cze…

Po co mam chudnąć?

Li­sta po­wo­dów, aby tego nie ro­bić, jest do­syć dłu­ga:

Z ja­kiej ra­cji i w imię cze­go mam się mę­czyć? Tyl­ko dla­te­go, że świat nie jest wy­star­cza­ją­co doj­rza­ły i to­le­ran­cyj­ny, aby umieć mnie za­ak­cep­to­wać?

Dla­cze­go to ja mam się do­sto­so­wać do wszyst­kie­go, a nie wszyst­ko do mnie? Prze­cież je­stem do­brym czło­wie­kiem. Wol­nym czło­wie­kiem.

Dla­cze­go mam wtła­czać sie­bie w udrę­kę die­ty i od­ma­wiać so­bie wszyst­kie­go, co lu­bię? I bez tego mało w tym ży­ciu przy­jem­no­ści…

Dla­cze­go mam przy­zna­wać, że moja waga jest pro­ble­mem i czymś, z czym po­win­nam wal­czyć? Zwłasz­cza że wca­le tak nie uwa­żam.

Dla­cze­go mam za­bu­rzać swój rytm dnia, ży­cia, funk­cjo­no­wa­nia? I zmu­szać się do upra­wia­nia spor­tu, by­cia głod­ną, pil­no­wa­nia sa­mej sie­bie…?

Bla, bla, bla. Dłu­go tak mogę dys­ku­to­wać sama ze sobą, za każ­dym ra­zem sku­tecz­nie od­da­la­jąc myśl o tym, że pora na zmia­ny.

Na syl­we­stra nie mam żad­nych pla­nów. Przy­go­tu­ję je­dze­nie, po­sie­dzę z mę­żem i pój­dę spać. Nie prze­pa­dam za im­pre­za­mi, nie chce mi się wy­cho­dzić z domu i by­wać w to­wa­rzy­stwie. Tak jest od ja­kie­goś cza­su. Zu­peł­ny brak ocho­ty… To w su­mie dziw­ne, za­wsze lu­bi­łam „wy­cho­dzić do lu­dzi”. A te­raz na­gle mam sil­ne po­czu­cie, że naj­bez­piecz­niej czu­ję się w domu. Jest mi tak do­brze, kie­dy sie­dzę so­bie przed te­le­wi­zo­rem… Oglą­dam fil­my. Prze­no­szę się my­śla­mi da­le­ko. Nic nie mu­szę, a je­dy­nie mogę. Je­dze­nie jest za­wsze bli­sko mnie.

W koń­cu do­cie­ram do domu, szy­ku­ję górę żar­cia. Ko­tle­ty w pa­nier­ce ty­mian­ko­wo-musz­tar­do­wej, sa­łat­kę wa­rzyw­ną z ma­jo­ne­zem, szyn­kę w ga­la­re­cie. Ale to nie wszyst­ko. Do tego sło­dy­cze, na­po­je ga­zo­wa­ne, chip­sy i inne prze­ką­ski. Plan: oglą­da­nie te­le­wi­zji. Jak za­wsze przy­go­to­wa­łam kil­ka pro­po­zy­cji fil­mo­wych. Będę le­ża­ła, ja­dła i się re­lak­so­wa­ła. Pa­trzy­ła w ekran i ucie­ka­ła od rze­czy­wi­sto­ści. Ro­bię tak od wie­lu lat, a w szcze­gól­no­ści, od­kąd za­miesz­ka­łam w War­sza­wie. Je­stem sa­mo­dziel­na, sama dbam o sie­bie. Wiem, co jest dla mnie naj­lep­sze. Mam kon­tro­lę nad wła­snym ży­ciem. Tak mi się wy­da­je, ale dzi­siaj, w syl­we­stra, w tym bez­na­dziej­nym grud­niu, koń­cząc rów­nie bez­na­dziej­ny rok 2012, czu­ję, że jed­nak coś nie gra. I znów ro­dzą się py­ta­nia, nie­chcia­ne i nie­wy­god­ne, któ­rych nie uda­je mi się po­wstrzy­mać.

Czy już za­wsze tak bę­dzie?

Czy je­stem szczę­śli­wa?

Na py­ta­nie nu­mer je­den mam od­po­wiedź dla sa­mej sie­bie: ta­kie wy­bra­łam ży­cie. Nie ma co na­rze­kać, trze­ba się po­go­dzić ze sta­nem rze­czy. Co in­ne­go po­zo­sta­je?

Py­ta­nie nu­mer dwa przy­spa­rza wię­cej pro­ble­mów. Milk­nę więc w my­ślach i pa­nie­ru­ję ko­tle­ty. Na­le­wam oli­wę na pa­tel­nię. Buł­ka tar­ta wchło­nie nie­mal cały tłuszcz, a resz­tę zu­ży­ję naj­pew­niej do okra­sze­nia ziem­nia­ków. Nic nie może się zmar­no­wać! Ale py­ta­nie po­wra­ca…

No więc jak? Je­stem szczę­śli­wa czy nie bar­dzo?

Nie.

Pro­sta od­po­wiedź, ale za tym ja­snym i szcze­rym ko­mu­ni­ka­tem kry­je się mil­cze­nie. Bo co zro­bić z ta­kim wnio­skiem? Czy mam się po­go­dzić z tym, że tkwię w ta­kim sta­nie i nie ma in­nej per­spek­ty­wy? Py­tam więc da­lej: co wła­ści­wie od­bie­ra mi szczę­ście?

Waga. Ale co to zna­czy: waga?

Oty­łość.

Nie, to nie oty­łość od­bie­ra szczę­ście. Prze­cież je­stem zdro­wa. Ow­szem, ważę po­nad 130 ki­lo­gra­mów, ale nic mi nie do­le­ga. Ba! Gi­ne­ko­loż­ka oglą­da­jąc ba­da­nie krwi, stwier­dzi­ła, że wy­ni­ki mam jak spor­to­wiec. Jem dużo wa­rzyw, sama go­tu­ję, dbam o ja­kość przy­go­to­wy­wa­ne­go je­dze­nia. Nie mam so­bie nic do za­rzu­ce­nia.

Pro­ble­mem jest więc to, co wy­ni­ka z oty­ło­ści. Cierń, gwóźdź, a może po pro­stu cięż­ki krzyż? To, co sie­dzi w mo­jej gło­wie, sil­nie za­ko­rze­nio­ne, wro­śnię­te, co jest czę­ścią mnie od za­wsze. Od­kąd tyl­ko sta­łam się świa­do­mym człon­kiem spo­łecz­no­ści, a było to już w przed­szko­lu. Mam swo­ich wier­nych to­wa­rzy­szy, któ­rych mogę na­zwać po imie­niu. Oto oni:

Ni­skie po­czu­cie wła­snej war­to­ści.

Nie­na­wiść do wła­sne­go cia­ła.

Wy­klu­cze­nie spo­łecz­ne.

Ko­bie­cość po­grze­ba­na żyw­cem. Jesz­cze za­nim zdą­ży­ła się roz­wi­nąć, roz­kwit­nąć.

Tak, wła­śnie to od­bie­ra mi moje szczę­ście. Od tylu lat, wła­ści­wie od za­wsze. Jest jed­nak we mnie ja­kaś siła, nie znam jej źró­dła, być może to dud­nie­nie Dzi­kiej Ko­bie­ty, któ­ra w koń­cu zna­la­zła ja­kąś ma­lut­ką lukę, mi­kro­sko­pij­ną szcze­li­nę, przez któ­rą woła do­no­śnym i roz­pacz­li­wym gło­sem. Usły­sza­łam ją i nie wiem, co zro­bić. Jej pro­ste py­ta­nia już nie da­dzą mi spo­ko­ju, ich nie da się za­po­mnieć. Nie moż­na zi­gno­ro­wać wo­ła­nia ko­bie­co­ści.

Na­tknę­łam się kie­dyś na książ­kę Cla­ris­sy Pin­ko­li Es­tés, któ­ra opi­sa­ła Dzi­ką Ko­bie­tę. Ude­rzy­ły mnie jej sło­wa, bo obec­nie tak wła­śnie się czu­ję. Po­zna­łam spe­cy­ficz­ną teo­rię, któ­ra sta­ła mi się bli­ska. My­ślę, że szu­kam sie­bie. Swo­jej ko­bie­co­ści, ak­cep­ta­cji wła­sne­go „je­ste­stwa”. Mi­ło­ści do cia­ła, ja­kie­kol­wiek ono jest. Po­go­dze­nia się ze swo­imi wa­da­mi i za­le­ta­mi. Szu­kam pier­wot­nej, nie­ska­żo­nej, na­tu­ral­nej JA. Tej, któ­ra nie gra roli przed świa­tem, nie ka­mu­flu­je swo­ich emo­cji, któ­ra zna samą sie­bie i po­zwa­la na by­cie sobą.

W sło­wach pi­sar­ki jest moc wpi­su­ją­ca się w tę dzi­wacz­ną bu­rzę my­śli, któ­ra sta­le mi to­wa­rzy­szy. Es­tés pi­sze:

Każ­da ko­bie­ta in­tu­icyj­nie poj­mu­je sło­wa „dzi­ka” i „ko­bie­ta”, nie­za­leż­nie z ja­kie­go krę­gu kul­tu­ro­we­go się wy­wo­dzi. Na dźwięk tych słów w ko­bie­cie bu­dzi się i po­wra­ca do ży­cia sta­ra, pra­daw­na pa­mięć. Pa­mięć ab­so­lut­ne­go, nie­za­prze­czal­ne­go i nie­odwo­łal­ne­go po­kre­wień­stwa z sa­mi­ca­mi dzi­kich zwie­rząt; po­kre­wień­stwa, któ­re od dłu­gie­go za­nie­dba­nia sta­ło się le­d­wo wy­czu­wal­ne, za­prze­pasz­czo­ne przez po­stęp cy­wi­li­za­cji, wy­ję­te spod pra­wa przez ota­cza­ją­cą kul­tu­rę i nie­zro­zu­mia­łe już dla ni­ko­go. Za­po­mnia­ły­śmy jej imio­na, nie od­po­wia­da­my na jej zew, ale czu­je­my ją w pod­świa­do­mo­ści, tę­sk­ni­my za nią; wie­my, że na­le­ży do nas, a my do niej2.

------------------------------------------------------------------------

2 C.P. Es­tés, Bie­gną­ca z wil­ka­mi, Po­znań 2001, s. 15.

Kie­dy Dzi­ka Ko­bie­ta się od­naj­dzie, gdy pier­wot­ne ja w koń­cu wró­ci na miej­sce, wów­czas zro­dzi się rów­no­wa­ga. Har­mo­nia, we­wnętrz­ny spo­kój, któ­re­go nie spo­sób zbu­rzyć. Chcę zna­leźć, co utra­ci­łam. Chcę zna­leźć ten… blask, o któ­rym pi­sze au­tor­ka.

Kie­dy ko­bie­ta na nowo utwier­dza swój zwią­zek z pier­wot­ną, zwie­rzę­cą na­tu­rą, otrzy­mu­je dar – wiecz­ną, we­wnętrz­ną mą­drą opie­kun­kę, wi­zjo­ner­kę, wy­rocz­nię, na­tchnie­nie, in­tu­icję, spraw­czy­nię, stwór­czy­nię, wy­na­laz­czy­nię, wresz­cie uważ­ną słu­chacz­kę, któ­ra pro­wa­dzi, prze­wo­dzi, pod­po­wia­da i prze­ko­nu­je do ko­rzy­sta­nia z peł­ni ży­cia w świe­cie ze­wnętrz­nym i we­wnętrz­nym. Kie­dy ko­bie­ta jest tak bli­ska na­tu­rze, ist­nie­nie tej wię­zi ema­nu­je z niej bla­skiem3.

------------------------------------------------------------------------

3 Ibi­dem, s. 16.

Dłu­ga to i krę­ta dro­ga. Znie­chę­ca­ją­ca. Dro­ga, któ­rą mało kto obie­ra… Tak jest ła­twiej – iść utar­tym szla­kiem, z gór­ki. Nie szu­kać tego bla­sku, w po­czu­ciu, że wszyst­ko jest źle. Zwłasz­cza że po­pra­wa sy­tu­acji może się wią­zać ze zmia­ną. A zmia­na to za­wsze strach. Zmia­na jest prze­ra­ża­ją­ca. Zmia­na jest za­gro­że­niem.Rozdział II

Pierwszy haust po­wie­trza

Dzika Kobieta staje na własnych nogach

W koń­cu wy­bi­ja pół­noc, leżę na­je­dzo­na i nie­cier­pli­wie cze­kam, aż ucich­nie huk sztucz­nych ogni. Już po pięt­na­stu mi­nu­tach je­stem go­to­wa do snu, nie czu­ję się naj­le­piej. Za­my­kam oczy i pró­bu­ję od­pły­nąć, ale w gło­wie prze­wa­la się bu­rza my­śli. Co­raz gło­śniej­szych i dziw­nych. Może czas coś zmie­nić. Może to ci­che, choć na­tręt­ne wo­ła­nie gdzieś w środ­ku mnie ozna­cza coś wię­cej. Jest dro­gą, wska­zów­ką… szan­są?

Do­cho­dzę do wnio­sku, że póki cze­goś nie po­sta­no­wię, nie za­snę. Więc po­sta­na­wiam.

Je­że­li po­dej­mę de­cy­zję, że schud­nę, mniej wię­cej za czter­dzie­ści osiem go­dzin po­rzu­cę ten po­mysł i z wiel­ką, ra­do­sną ulgą po­wró­cę do nor­mal­ne­go try­bu ży­cia. O nie. Dzi­ka Ko­bie­ta w mo­jej gło­wie sta­nę­ła w koń­cu na wła­snych no­gach i sama jest za­sko­czo­na tym fak­tem. Jej nie cho­dzi o to, by schud­nąć. Mimo że jesz­cze nie­pew­na, bar­dzo czuj­na, już dyk­tu­je wa­run­ki: trze­ba zmie­nić całe ży­cie – od te­raz, aż do koń­ca, to jest do śmier­ci.

Brzmi pa­te­tycz­nie. Dum­nie. Brzmi nie­re­al­nie, ale… ale jest już we mnie. Kieł­ku­je i wy­pu­ści plon. Po­ja­wia­ją się pierw­sze, go­rą­ce re­flek­sje – nie wol­no prze­cho­dzić na die­tę, bo ona po pro­stu już ni­g­dy nie bę­dzie ko­niecz­na. Ob­raz zmian po­wo­li się pre­cy­zu­je. Już wiem, że na­le­ży zmie­nić styl od­ży­wia­nia. Zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wać ja­dło­spis, na­uczyć się wszyst­kie­go od nowa. Stać się nie­mow­lę­ciem, któ­re pró­bu­je sma­ków i roz­po­zna­je, co mu od­po­wia­da, a co nie. Chcę sama kształ­to­wać swo­je zmy­sły i gust, wy­pły­nąć na wody, któ­re do­tych­czas wy­da­wa­ły się albo prze­ra­ża­ją­ce, albo nie­atrak­cyj­ne.

Po­sta­no­wie­nia są, jak do­tąd, kla­row­ne. I wy­da­je się, że mają sens:

1. Iść krok po kro­ku. Bar­dzo po­ma­łu.

2. Nie ocze­ki­wać cu­dów. Nie o cuda cho­dzi, ale o nowe ży­cie, na któ­re chcę za­pra­co­wać.

3. Nie wy­glą­dać re­al­nych efek­tów. Żad­ne­go wa­że­nia się, mie­rze­nia w pa­sie, zer­ka­nia na odzież. Trze­ba się po­go­dzić z tym, że zmia­ny przyj­dą mniej wię­cej po pół roku. Je­że­li przyj­dą.

4. Ni­ko­mu nic nie mó­wić. Ci­sza na pla­nie. Ta­jem­ni­ca. Le­piej unik­nąć loży do­rad­ców, któ­rzy na pew­no pod­da­dzą mnie oce­nie i będą wy­wie­rać pre­sję.

Parę mie­się­cy póź­niej będę wie­dzia­ła, że nie każ­da z tych de­cy­zji jest dla mnie od­po­wied­nia, ale te­raz za­sy­piam spo­koj­nie, uko­jo­na my­ślą, że idzie coś no­we­go. Dzi­ka Ko­bie­ta w mo­jej gło­wie wca­le nie jest przy­krym go­ściem. Nie­sie ze sobą ja­sny i wy­so­ki pło­mień na­dziei. I nie­wy­czer­pa­ne po­kła­dy siły, do­praw­dy nie wiem, skąd po­bra­ne…

Za­py­ta­no mnie kie­dyś, czy po­ja­wił się słyn­ny i epic­ki „mo­ment prze­ło­mo­wy”. Taka chwi­la, któ­ra dla jed­nych jest kop­nia­kiem, dla in­nych do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki. Coś, co spra­wi­ło, że wła­śnie wte­dy po­wie­dzia­łam: Do­syć tego!

Mo­ment prze­ło­mo­wy dla każ­de­go ma inny wy­miar, czas, sens. Ja­kaś część mnie po­wstrzy­ma­ła mnie, aby na taką chwi­lę cze­kać. Bo co tak istot­ne­go mo­gło­by się wy­da­rzyć? Po­waż­na, głę­bo­ka de­pre­sja? Cho­ro­ba? Upo­ko­rze­nie? Skut­ki, być może, oka­za­ły­by się ka­ta­stro­fal­ne.

Dla mnie prze­ło­mem sta­ła się… od­po­wiedź. Kie­dy w koń­cu od­wa­ży­łam się przy­znać sama przed sobą, że nie chcę już dłu­żej żyć w taki spo­sób, wszyst­ko za­czę­ło mieć sens. To bar­dzo pro­ste: stra­ci­łam od­dech. Za­czę­łam się du­sić we wła­snym świe­cie. De­cy­zja mo­gła być tyl­ko jed­na.

Bu­dzę się rano i pierw­sza myśl przy­pra­wia mnie o szyb­sze bi­cie ser­ca. Jest 1 stycz­nia 2013 roku. Pierw­szy dzień zmian. Mi­nę­ła noc, a we mnie wciąż tkwi po­sta­no­wie­nie. Nie wy­wie­trza­ło, nie zni­kło. Nowa lo­ka­tor­ka, na­zwa­na szum­nie Dzi­ką Ko­bie­tą, nie po­szła so­bie, nie zo­sta­wi­ła mnie.

Za­sta­na­wiam się, jak za­cząć. Jak za­cząć rok 2013. Nowe ży­cie. Jak nie wy­pło­szyć Dzi­kiej Ko­bie­ty i jak prze­kuć przy­pływ siły i chę­ci w suk­ces. I jak w ogó­le sma­ku­je suk­ces? Ty­sią­ce py­tań i jed­na ja. W koń­cu bio­rę haust po­wie­trza. Pierw­szy, jesz­cze nie­zbyt głę­bo­ki, ale już słod­ki i przej­mu­ją­cy moje cia­ło dresz­czem.

Jakaś misja być musi.
Misja, nie cel

Za­ska­ku­je mnie to, że nie ma we mnie my­śli o uciecz­ce lub od­wro­cie. Jest po­zor­ny spo­kój. Je­stem za­do­wo­lo­na z sie­bie, bo to­wa­rzy­szy mi wra­że­nie, że plan dzia­ła­nia jest ra­cjo­nal­ny. Jest moż­li­wy do re­ali­za­cji i nie wy­ma­ga gwał­tow­nych ru­chów, re­wo­lu­cji, zmia­ny ca­łe­go ży­cia w jed­nej chwi­li.

Cały czas po­wta­rzam so­bie, cza­sem ci­cho, cza­sem gło­śno: „Pa­mię­taj, nie cho­dzi o to, by schud­nąć. Chud­nię­cie to sku­tek, kon­se­kwen­cja zmia­ny ży­cia. To na­gro­da, a może bar­dziej ele­ment no­wej mnie”.

Nowa ko­bie­ta się ro­dzi. Ale za­nim przyj­dzie na świat musi jesz­cze doj­rzeć, roz­wi­nąć się. Od zera. Bar­dzo cięż­ko „wy­ka­so­wać” sta­re ży­cie i chy­ba wła­śnie tego chcia­ła­bym unik­nąć. „Sta­ra” Da­nu­sia, ta gru­ba, za­gu­bio­na, nie­szczę­śli­wa, żyła wie­le lat. Wie­le zro­bi­ła. Skoń­czy­ła stu­dia, wy­szła za mąż. Po­zna­ła mnó­stwo lu­dzi, na­wią­za­ła przy­jaź­nie. Opu­ści­ła dom ro­dzin­ny, za­miesz­ka­ła w War­sza­wie, usa­mo­dziel­ni­ła się. Tego nie moż­na tak po pro­stu za­po­mnieć. Trze­ba mieć sza­cu­nek do prze­szło­ści, bo ina­czej ona się zbun­tu­je. Bę­dzie się wdzie­ra­ła do środ­ka, jak po­wódź do piw­ni­cy, któ­ra ni­we­czy całą kon­struk­cję bu­dyn­ku. Bez sen­su. Le­piej żyć z prze­szło­ścią w zgo­dzie i trak­to­wać ją jak daw­ną mi­łość, któ­ra nie jest mi­łym wspo­mnie­niem, ale bu­dzi odro­bi­nę no­stal­gii. Na myśl o niej się uśmie­cham. Nie chcę tam wra­cać, ale też wiem, ile mnie na­uczy­ła.

Mam mi­sję. Na ra­zie nie cele. Cele moż­na osią­gnąć, a po­tem na­stę­pu­je pust­ka i po­czu­cie za­gu­bie­nia. W pa­ni­ce ła­two wró­cić do tego, co było i co ko­ja­rzy się z bez­pie­czeń­stwem. Mi­sja to coś trwa­łe­go, co za­wsze bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć. Moją mi­sją jest zmie­nić swo­je ży­cie i stać się szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Tak ła­two to po­wie­dzieć, a tak nie­wie­lu po­tra­fi spro­stać wy­zwa­niu. Ży­je­my w cie­niu wła­snych mi­sji, ni­g­dy nie pod­ję­tych, ulo­ko­wa­nych w sfe­rze ma­rzeń. Ja chcę pójść krok do przo­du i zo­ba­czyć, jak to jest czy­nić mi­sję, a nie mar­nieć w jej ma­je­sta­cie.

Prze­bu­dzi­łam się. Uśpio­na ja, ta praw­dzi­wa, w koń­cu otwo­rzy­ła oczy, choć jesz­cze da­le­ko do wiel­kie­go zry­wu. Na ra­zie mam siłę i po­czu­cie, że je­stem na wła­ści­wej dro­dze. Od­ko­pa­łam ścież­kę, je­dy­ną praw­dzi­wą i mam za­miar się jej trzy­mać.

Naj­pierw będę się skra­dać, ci­chut­ko, na pa­lusz­kach, by nikt nie za­uwa­żył, że coś się dzie­je. To moja pry­wat­na, in­tym­na mi­sja, po­trzeb­ny mi spo­kój i czas. Dużo cza­su.Rozdział III

Kim jesteś, nowa ja?

Kobieta opancerzona

Znów, jak bu­me­rang, wra­ca to py­ta­nie: kim je­stem? Cie­ka­wie jest za­dać je so­bie, gdy wy­da­je się, że wszyst­ko jest na wła­ści­wym miej­scu. Gdy jed­nak udzie­le­nie od­po­wie­dzi jest trud­ne, na­gle wszyst­ko, co nas ota­cza, sta­je się jed­ną wiel­ką wąt­pli­wo­ścią.

Czy to ozna­cza, że cały czas gram? Uda­ję? Od za­wsze, od dzie­ciń­stwa? I wła­ści­wie skąd wiem, co jest praw­dą, a co fik­cją, sko­ro tak moc­no wtło­czy­łam się w for­mę? Z wiel­kim tru­dem przy­cho­dzi roz­gra­ni­cze­nie dwóch rze­czy­wi­sto­ści. Wro­słam, wgry­złam się jak rdza w sza­blon, któ­ry sama so­bie usta­li­łam. Ko­kon, bez­piecz­ny i mięk­ki, któ­ry miał za za­da­nie, jak twar­dy pan­cerz, chro­nić mnie przed cier­pie­niem. I swo­ją rolę speł­niał do­sko­na­le. Przez tę zbro­ję nie przedar­ły się ani sło­wa ostre jak ży­let­ki, ani też… wła­ści­wa toż­sa­mość.

Py­tam sie­bie: co my­ślisz, mó­wiąc, że nie znasz sie­bie? I od­po­wia­dam: Nie znam sie­bie, któ­ra po­tra­fi po­wie­dzieć, cze­go chce. Gło­śno i wy­raź­nie.

Nie znam sie­bie, któ­ra po­tra­fi wy­brać to, co jest do­bre i peł­no­war­to­ścio­we.

Nie znam sie­bie, któ­ra ro­zu­mie, że smu­tek, łzy, przy­krość to coś, co jest po­trzeb­ne. To ele­ment ży­cia.

Nie znam sie­bie, któ­ra oka­zu­je, że cier­pi. Na­wet sa­mej so­bie.

Nie znam sie­bie, któ­ra gnie­wa się na in­nych. Któ­ra przy­zna­je, że inni ra­nią i trze­ba się od nich od­su­nąć.

Nie znam sie­bie, któ­ra otwar­cie przy­zna­je, że nie lubi swo­je­go cia­ła i czu­je się wy­klu­czo­na.

Po­sta­wie­nie so­bie wie­lu py­tań i rów­no­cze­sny brak od­po­wie­dzi to z jed­nej stro­ny szok, a z dru­giej ko­lej­ny krok do przo­du. Wiem, że nic nie wiem. Wiem to na­praw­dę, przy­zna­łam się do tego, a te­raz chcę to zmie­nić. Sia­dam w pierw­szej ław­ce jak naj­pil­niej­sza uczen­ni­ca z na­ostrzo­nym ołów­kiem. Chcę chło­nąć nową wie­dzę, chcę się otwo­rzyć, za­sma­ko­wać, po­znać Da­nu­się i w koń­cu ode­tchnąć peł­ną pier­sią. Pan­cerz musi zejść. Stał się nie­wy­god­ny, kan­cia­sty, cia­sny. Za­czy­na w nim bra­ko­wać tle­nu. Na­gle do­strze­gam to, że mu­szę do­pusz­czać do sie­bie wszyst­kie bodź­ce, nie mogę ucie­kać od praw­dy.

Tyle re­flek­sji, tyle my­śle­nia, wnio­sków. Gdzie w tym wszyst­kim chud­nię­cie? Gdzie die­ta, wy­le­wa­nie potu i wy­rze­cze­nia? Oto me­ri­tum spra­wy. Tu jest pies po­grze­ba­ny. Samo sed­no.

Naj­pierw jest gło­wa. Zmia­na my­śle­nia. Od­kry­cie praw­dy.

Po­tem dłu­go nic, przy czym to „nic” ozna­cza oswa­ja­nie się z wnio­ska­mi. Zu­peł­nie, jak­bym tra­wi­ła coś bar­dzo cięż­kie­go. O wie­le cięż­sze­go niż por­cja sma­żo­nych na ma­śle ziem­nia­ków. Na­wet ta­kich po­da­nych z por­cją na­dzie­wa­nej gęsi oraz ka­pu­stą za­cią­ga­ną mąką pszen­ną. Po­trze­ba cza­su, a przede wszyst­kim: ak­cep­ta­cji. Kie­dy przyj­dzie ak­cep­ta­cja, wów­czas zro­bi się miej­sce dla no­wej mnie. A może nie no­wej? Może po pro­stu tej, któ­ra ni­g­dy się nie prze­bi­ła, przy­tło­czo­na ogro­mem kom­plek­sów, uprze­dzeń, przy­krych słów i lę­ków? To nie ma zna­cze­nia. Sta­ra, nowa – naj­waż­niej­sze, że w koń­cu od­na­le­zio­na. Toż­sa­mość, w moim przy­pad­ku ko­bie­cość, przy­na­leż­ność do sa­mej sie­bie.

Nowa ja. Bez kija nie podchodź?

Przy­szła pacz­ka. Duża, so­lid­nie okle­jo­na ta­śmą. Wiel­ka i ta­jem­ni­cza. Bez moż­li­wo­ści zwro­tu do nadaw­cy. Ist­na pusz­ka Pan­do­ry – a przy­naj­mniej tak się wy­da­je. Czas po­ka­że, że w tej pacz­ce są same do­bra, zmia­ny, ale… nie tak ła­two oswo­ić się z czymś no­wym, ob­cym, z czymś, cze­go ba­łam się przez całe ży­cie. Dłu­go doj­rze­wa­łam do wy­sto­so­wa­nia kil­ku pro­stych ko­mu­ni­ka­tów, ale oto są:

Chcę być szczę­śli­wa. Za­słu­gu­ję na szczę­ście. Na­le­ży mi się, bo szczę­ście jest ludz­kie. Jest da­rem, jest moją de­cy­zją.

Chcę po­ko­chać sie­bie. Naj­pierw po­lu­bić, po­tem po­ko­chać.

Chcę zmie­nić sie­bie.

Daję so­bie czas. Czas na to, by przyj­rzeć się tej „no­wej”, Dzi­kiej Ko­bie­cie. Tyle lat cze­ka­łam, więc dla­cze­go te­raz mam się zry­wać jak sza­lo­na? Po­śpiech jest moim wro­giem. Naj­pierw wy­da­je się nie­zbęd­ny, bo prze­cież je­stem ko­wa­lem wła­sne­go losu, a że­la­zo kuje się, póki go­rą­ce! Jed­nak to nie tak. Ta tak­ty­ka gu­bi­ła mnie wie­le razy. Zwo­dzi­ła na ma­now­ce, kie­dy my­śla­łam: „Schud­nę! Zmie­nię się! Te­raz, te­raz, te­raz! A jak się już zmie­nię, to się za­dzie­je! Lu­dziom szczę­ki po­opa­da­ją, będą mi za­zdro­ścić, nie uwie­rzą. Męż­czyź­ni pad­ną u mych stóp, a ja będę dum­nie prze­cha­dzać się uli­ca­mi, ko­ły­sząc zgrab­ny­mi bio­dra­mi”.

W żar­li­wym za­pa­le, któ­ry tra­wi sło­mę jak po­żar, zda­rza­ło mi się za­po­mnieć, że do smu­kłych bio­der, pła­skie­go brzu­cha i zgrab­nych ra­mion dłu­ga dro­ga. Nie dni, nie ty­go­dnie, na­wet nie mie­sią­ce. Lata. Kon­kret­nie: dwa lata. Dwa­dzie­ścia czte­ry mie­sią­ce na to, aby zmie­nić swo­je cia­ło, zmie­nić sie­bie. Przede wszyst­kim od­chu­dzić gło­wę ze złych my­śli.

Bu­dząc się 1 stycz­nia 2013 roku, tuż po nie­uda­nym syl­we­strze, wła­śnie tyle cza­su daję so­bie, aby zo­ba­czyć efek­ty mo­jej mi­sji. Aby móc zbie­rać słod­kie, doj­rza­łe owo­ce. Nie wy­rze­czeń i ka­torż­ni­czej pra­cy, ale doj­rza­łych de­cy­zji, do­świad­czeń i zdo­by­tej wie­dzy. Dla­cze­go aż tyle? To myś­le­nie lo­gicz­ne i ra­cjo­nal­ne, rzad­kie u tak nie­przy­tom­nej hu­ma­nist­ki jak ja. Moje cia­ło ob­ra­sta­ło w tłuszcz przez dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Z cze­go przez pięć ostat­nich w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Na­uczy­ło się ro­snąć, lecz nie wie, jak się z tego wy­co­fać. Ni­g­dy nie za­zna­ło me­cha­ni­zmu, któ­ry po­ka­zu­je od­wrot­ny pro­ces. Moja gło­wa chło­nę­ła ni­skie po­czu­cie war­to­ści od przed­szko­la. Przy­ję­ła za nor­mę my­śle­nie: „Ja nie­war­ta, ja nie­god­na. Gor­sza ja”.

Po­dob­no sta­rych drzew się nie prze­sa­dza. Ja nie je­stem sta­rym drze­wem, ale za to ta­kim, któ­re zdą­ży­ło za­pu­ścić sil­ne, dłu­gie ko­rze­nie. Po­trze­ba cza­su, cier­pli­wo­ści i wie­lu za­bie­gów, aby po­czy­nić zmia­nę, nową wio­snę, aby to drze­wo nie do­zna­ło uszczerb­ku, ale w koń­cu roz­kwi­tło. I wy­da­ło upra­gnio­ne owo­ce.

Ach, jak cu­dow­nie i dum­nie to brzmi. Tak do­brze, że już na wstę­pie, już 1 stycz­nia 2013 roku czu­ję falę za­do­wo­le­nia. Czu­ję też, że mam cier­pli­wość, siłę, chęć. A przede wszyst­kim na­dzie­ję. Na­dzie­ja nie ga­śnie ni­g­dy, a je­że­li tak się dzie­je, z ła­two­ścią moż­na roz­po­znać ta­kie­go czło­wie­ka. To ktoś, kto wsta­je rano i nic nie czu­je. Szma­cia­na lal­ka, któ­ra je owsian­kę, pa­rzy kawę, ma­lu­je się, idzie do pra­cy. Wra­ca, je obiad, kła­dzie się. I wie, że tak bę­dzie ju­tro, po­ju­trze. Za­wsze. Na za­wsze.

To nie ja. Całe szczę­ście nie ja.

Pod ko­niec kwiet­nia 2013 roku pi­szę ma­ila do Bebe, po raz pierw­szy po­wie­rza­jąc ko­muś swój se­kret:

Czu­ję, że mam w so­bie do­syć siły, któ­ra spra­wi, że będę to kon­ty­nu­owa­ła przy­naj­mniej do wrze­śnia. To jak­by ko­lej­ny etap zmian, ja­kie wcho­dzą od stycz­nia. Mam na­dzie­ję, że może… sama nie wiem. Że będę inną oso­bą, god­ną tego, aby uło­żyć so­bie ży­cie?

Za­wie­ram w tych sło­wach wiel­ki ła­du­nek wia­ry i na­dziei. I pew­no­ści, że dam radę, bo za­szłam już da­le­ko. Da­lej niż mo­głam so­bie wy­ma­rzyć.

Stara ja – wciąż ja

Nowe wcie­le­nie, Dzi­ka Ko­bie­ta, jest w peł­ni za­ska­ku­ją­ca. Jed­nak ma dużo cech, któ­re znam. Mo­ich cech. Wciąż jest wraż­li­wa, emo­cjo­nal­na. Ma swo­je lęki, lubi się za­stra­szać. Na­dal uwiel­bia się śmiać, snuć ma­rze­nia, ko­cha lu­dzi, do­bre je­dze­nie, mu­zy­kę. Chce śpie­wać, re­ali­zo­wać się. Ma mi­lion ma­rzeń i try­lion wąt­pli­wo­ści.

Je­że­li więc dam jej czas, je­że­li oto­czę ją wia­nusz­kiem cier­pli­wo­ści i czu­łej opie­ki, je­że­li po­zwo­lę, by i ona opie­ko­wa­ła się mną – w koń­cu sta­nie­my się jed­nym. I zmia­na prze­sta­nie być zmia­ną, a prze­obra­zi się w co­dzien­ność. Do­brą, wy­wal­czo­ną, opty­mi­stycz­ną.

Oswa­jam się z sy­tu­acją, sta­ram się za­cho­wać spo­kój, zbro­ję się w cier­pli­wość. Zda­ję so­bie spra­wę, że pierw­sze dni, ty­go­dnie, a może na­wet mie­sią­ce będą ciut nie­zdar­ne, peł­ne błę­dów, ale go­dzę się z tą my­ślą. Je­stem tyl­ko czło­wie­kiem. Za­gu­bio­ną ko­bie­tą, któ­ra do­pie­ro za­czy­na trans­for­ma­cję. Prze­po­czwa­rza­nie.

Sto­ję na star­cie. Je­dy­ne, cze­go je­stem pew­na, to po­czu­cie, że się nie pod­dam. Nie dla­te­go, że taka za­wzię­ta ze mnie baba. Nie dla­te­go, że prze­mie­ni­łam się w Xenę, wo­jow­ni­czą księż­nicz­kę. To dla­te­go, że zmia­nę ży­cia nie tyl­ko za­pla­no­wa­łam, lecz tak­że cał­ko­wi­cie za­ak­cep­to­wa­łam i przy­ję­łam jako do­bro, nie ko­niecz­ność.Rozdział I

Zasiadam do sto­łu

Apetyt rośnie w miarę jedzenia

Jedze­nie – roz­kosz bo­gów. Dar dla ludz­ko­ści, któ­ry wy­ko­rzy­stu­je­my skrzęt­nie od za­wsze, od za­ra­nia. Tyle tego jest, tyle do­bre­go. Sło­ne, tłu­ste, pach­ną­ce, pysz­ne, in­ten­syw­ne. Słod­kie, pulch­ne, ko­lo­ro­we, de­li­kat­ne i ak­sa­mit­ne. Pi­kant­ne lub roz­kosz­nie ła­god­ne. Wy­ra­zi­ste. Do­ga­du­ją­ce się z kub­ka­mi sma­ko­wy­mi. Je­dze­nie wy­sy­ła do mo­je­go mó­zgu je­den ko­mu­ni­kat: Jest mi do­brze. Jest cu­dow­nie. Niech to się nie koń­czy!

.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: