Odważona - ebook
Odważona - ebook
Odważona to nie historia o diecie cud, wyrzeczeniach i godzinach spędzonych na siłowni. To dużo więcej: poruszająca, bardzo osobista opowieść o tym, jak rodzi się kobiecość.
W świecie, w którym ideałem jest rozmiar 34, bycie grubym to grzech, a bardzo grubym – grzech niewybaczalny.
Jak to jest iść ulicą z obfitym biustem, masywnymi nogami, potężnymi ramionami i dużym brzuchem? Zbierać zdumione spojrzenia, złośliwe uwagi i dobre rady – kto wie, czy nie bolą bardziej niż ciosy? Danuta Awolusi bez znieczulenia obnaża rzeczywistość, w której nie ma miejsca na inność. Dzieli się trudnymi emocjami z perspektywy osoby, która doskonale poznała smak bycia kobietą w rozmiarze XXL.
Dlaczego postanowiła zmienić rozmiar na mniejszy? Jak tego dokonała? Jakie błędy popełniła? I jaką osobą się stała, gdy dodała życiu lekkości?
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-026-7 |
Rozmiar pliku: | 9,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zadano mi kiedyś banalne pytanie. Kim jestem? Rozchyliłam usta, by odpowiedzieć, wydobyłam dźwięk, ale nic się nie wydarzyło. Słowa ugrzęzły w gardle. O wiele łatwiej powiedzieć, kim nie jestem. Tego jestem pewna. W drugą stronę jest już gorzej.
Nie jestem dietetykiem. Ba! Raczkuję w kwestii świadomości tego, jaki wpływ ma odżywianie na nasz organizm. To wiedza tajemna i rozległa. Ale wiem coraz więcej. Uczę się na własnych błędach.
Nie jestem sportowcem. Wciąż spływam potem na siłowni, wciąż męczę się nieludzko pod okiem instruktorów, którzy powtarzają, że mogę więcej.
Nie jestem lekarzem. Leczę swoją duszę i ciało na własną rękę, na własną odpowiedzialność.
Nie jestem supermenką.
Kim jestem na pewno?
Jestem zwyczajną kobietą. Taką, jakich wiele. Taką, jaka mija was na ulicy, w sklepie, w każdym innym miejscu.
Jestem kobietą walczącą. Mówię o sobie Girl on fire, bo staczam bój nie tylko z ciałem, ale przede wszystkim z tym, co siedzi w mojej głowie. Wyrywam z korzeniami wrośnięte we mnie pseudowartości, kompleksy, zwątpienie, brak wiary w siebie. Wycinam to w pień, z dnia na dzień coraz odważniej, śmielej, bo… apetyt rośnie w miarę jedzenia!
W styczniu 2013 roku dobijałam do wagi 140 kilogramów. Nosiłam rozmiar 54, a moje wyobrażenie o sobie było… Cóż.
W lipcu 2014 roku ważyłam 70 kilogramów. Zmienił się rozmiar. Zmieniłam się ja. Narodziłam się, przepoczwarzyłam, uwolniłam. Właśnie dlatego mówię o sobie: nowo narodzona.
Wydaje się, że schudłam i teraz jest pięknie, łatwo, „z górki”? Nie o tym chcę opowiedzieć. Ta książka to między innymi opis mojego sposobu na pozbycie się kilogramów. Mojego „autorskiego” sposobu, lepszego lub gorszego – sami ocenicie. Ale to zaledwie wierzchołek góry lodowej.
Zapraszam was pod powierzchnię, aby pokazać, że chudnięcie to przede wszystkim proces zachodzący w głowie i w sercu. A kiedy już osiągniecie sukces, kiedy zaczniecie się budzić z nową wagą, okaże się, że problemy, demony i kompleksy wcale nie zniknęły. Pokażę, w co ja się uwikłałam i, jak dobra koleżanka, powiem, jak walczę z tym, co zostało. A nie chodzi jedynie o wiszący płat skóry na brzuchu…
Kto chętny na wspólną wyprawę, zapraszam. Nie będzie ani słodko, ani łatwo. Ale całkiem przyjemna to podróż, wbrew temu, co większość z nas myśli o walce z nadwagą. Ja dałam radę. I każdy inny też da!
Moją zasadą jest i było, że wszystko chcę zrobić sama. Byle nikogo nie angażować, byle od nikogo nie oczekiwać pomocy. Tym razem jednak w podróż zabiorę przyjaciółkę. Bebe. Pięć lat znajomości, która zaczęła się poprzez blog1, ale swój finał znalazła w realnej, namacalnej rzeczywistości. Pięć lat wymiany maili. Bebe pisze, rysuje, tworzy. Bebe jest mądra. Bebe swoimi słowami nieraz ratowała mnie z opresji, podając nie brzytwę, ale pomocną dłoń.
------------------------------------------------------------------------
1 Blog Bebeluszka: www.blog.kasiawarpas.com.Rozdział I
Dzika kobieta ma dosyć siedzenia cicho
Kobiecość czeka na pobudkę
Wielokrotnie próbowałam wejść na pole walki, ale nie miałam jeszcze wówczas duszy wojowniczki. Myślę, że do metamorfozy trzeba dojrzeć. Przychodzi na nią czas, w którym kobieta, mężczyzna, człowiek po prostu osiąga stan gotowości. Można przegapić ten moment, można go zignorować. On jednak istnieje i warto na niego zaczekać, bo inaczej… może się zwyczajnie nie udać.
31 grudnia 2012 roku. Sylwester. Budzę się rano i myślę, że obecny miesiąc jest wyjątkowo beznadziejny, a ten dzień to zgniła wiśnia na nieudanym torcie. Czuję, już od jakiegoś czasu, że coś zaczyna mnie uwierać, kłuć, nie daje spokoju. Sama nie wiem co. Jeszcze parę godzin i się dowiem.
Jestem w pracy do południa. Robię sobie kawę. Bez cukru. To dziwne. Od miesiąca nie słodzę. Zajadam się słodyczami, jak zawsze, pochłaniam duże porcje jedzenia, ale odstawiłam cukier do napojów. Czy czekam na cud? Łyżeczka cukru to jakieś 20 kcal, więc płonne moje nadzieje.
Wchodzi koleżanka, sprężystym krokiem mija moje biurko, zgrabnie porusza szczupłymi biodrami.
– Hej! – woła. – Zobaczcie, jaką sobie kieckę kupiłam na sylwka!
Wyciąga z torby koronkowe cudo. Zerkam ze zdumieniem. „Jaka piękna sukienka!” – myślę. Elegancka, podkreślająca smukłą sylwetkę, wykończona koronkowymi ornamentami. Mała czarna, przykuwająca uwagę. Wzdycham, bo rodzą się we mnie dwie refleksje. Po pierwsze, nigdy nie wbiłabym się w taką kieckę. A nawet gdyby, wyglądałabym jak klops. Po drugie, takie cudeńka można znaleźć maksymalnie w rozmiarze 44. Dalej już nie ma. Dalej są worki na ziemniaki z otworami na ręce i głowę. Czarne worki, bo przecież nie nazwiemy tego „małą czarną”. Dla otyłych mała czarna to może być kawa.
Gorzki posmak na języku jest intensywny, ale problem szybko znika. Właściwie rzadko myślę o modzie i ubraniach. Jestem w pełni pogodzona z faktem, że na kobiety takie jak ja produkuje się namioty. Odzież, która po prostu nie może być ładna, ciekawa, atrakcyjna. Ja nawet nie szukam takich ciuchów. Garderobę uzupełniam raz na jakiś czas. Są to zawsze szerokie, workowate spodnie, koszule i swetry. W lecie rybaczki i topy z rękawami za łokieć, obowiązkowo!
Mam 26 lat. Ważę ponad 130 kilogramów, choć właściwie nie znam precyzyjnych danych, bo unikam pomiarów jak się da. Nie chcę wiedzieć, nie chcę sprawdzać. Żyję w przekonaniu, że tak już zawsze będzie i że wcale nie chcę, aby było inaczej. Pytanie jest bowiem jedno, zasadnicze…
Po co mam chudnąć?
Lista powodów, aby tego nie robić, jest dosyć długa:
Z jakiej racji i w imię czego mam się męczyć? Tylko dlatego, że świat nie jest wystarczająco dojrzały i tolerancyjny, aby umieć mnie zaakceptować?
Dlaczego to ja mam się dostosować do wszystkiego, a nie wszystko do mnie? Przecież jestem dobrym człowiekiem. Wolnym człowiekiem.
Dlaczego mam wtłaczać siebie w udrękę diety i odmawiać sobie wszystkiego, co lubię? I bez tego mało w tym życiu przyjemności…
Dlaczego mam przyznawać, że moja waga jest problemem i czymś, z czym powinnam walczyć? Zwłaszcza że wcale tak nie uważam.
Dlaczego mam zaburzać swój rytm dnia, życia, funkcjonowania? I zmuszać się do uprawiania sportu, bycia głodną, pilnowania samej siebie…?
Bla, bla, bla. Długo tak mogę dyskutować sama ze sobą, za każdym razem skutecznie oddalając myśl o tym, że pora na zmiany.
Na sylwestra nie mam żadnych planów. Przygotuję jedzenie, posiedzę z mężem i pójdę spać. Nie przepadam za imprezami, nie chce mi się wychodzić z domu i bywać w towarzystwie. Tak jest od jakiegoś czasu. Zupełny brak ochoty… To w sumie dziwne, zawsze lubiłam „wychodzić do ludzi”. A teraz nagle mam silne poczucie, że najbezpieczniej czuję się w domu. Jest mi tak dobrze, kiedy siedzę sobie przed telewizorem… Oglądam filmy. Przenoszę się myślami daleko. Nic nie muszę, a jedynie mogę. Jedzenie jest zawsze blisko mnie.
W końcu docieram do domu, szykuję górę żarcia. Kotlety w panierce tymiankowo-musztardowej, sałatkę warzywną z majonezem, szynkę w galarecie. Ale to nie wszystko. Do tego słodycze, napoje gazowane, chipsy i inne przekąski. Plan: oglądanie telewizji. Jak zawsze przygotowałam kilka propozycji filmowych. Będę leżała, jadła i się relaksowała. Patrzyła w ekran i uciekała od rzeczywistości. Robię tak od wielu lat, a w szczególności, odkąd zamieszkałam w Warszawie. Jestem samodzielna, sama dbam o siebie. Wiem, co jest dla mnie najlepsze. Mam kontrolę nad własnym życiem. Tak mi się wydaje, ale dzisiaj, w sylwestra, w tym beznadziejnym grudniu, kończąc równie beznadziejny rok 2012, czuję, że jednak coś nie gra. I znów rodzą się pytania, niechciane i niewygodne, których nie udaje mi się powstrzymać.
Czy już zawsze tak będzie?
Czy jestem szczęśliwa?
Na pytanie numer jeden mam odpowiedź dla samej siebie: takie wybrałam życie. Nie ma co narzekać, trzeba się pogodzić ze stanem rzeczy. Co innego pozostaje?
Pytanie numer dwa przysparza więcej problemów. Milknę więc w myślach i panieruję kotlety. Nalewam oliwę na patelnię. Bułka tarta wchłonie niemal cały tłuszcz, a resztę zużyję najpewniej do okraszenia ziemniaków. Nic nie może się zmarnować! Ale pytanie powraca…
No więc jak? Jestem szczęśliwa czy nie bardzo?
Nie.
Prosta odpowiedź, ale za tym jasnym i szczerym komunikatem kryje się milczenie. Bo co zrobić z takim wnioskiem? Czy mam się pogodzić z tym, że tkwię w takim stanie i nie ma innej perspektywy? Pytam więc dalej: co właściwie odbiera mi szczęście?
Waga. Ale co to znaczy: waga?
Otyłość.
Nie, to nie otyłość odbiera szczęście. Przecież jestem zdrowa. Owszem, ważę ponad 130 kilogramów, ale nic mi nie dolega. Ba! Ginekolożka oglądając badanie krwi, stwierdziła, że wyniki mam jak sportowiec. Jem dużo warzyw, sama gotuję, dbam o jakość przygotowywanego jedzenia. Nie mam sobie nic do zarzucenia.
Problemem jest więc to, co wynika z otyłości. Cierń, gwóźdź, a może po prostu ciężki krzyż? To, co siedzi w mojej głowie, silnie zakorzenione, wrośnięte, co jest częścią mnie od zawsze. Odkąd tylko stałam się świadomym członkiem społeczności, a było to już w przedszkolu. Mam swoich wiernych towarzyszy, których mogę nazwać po imieniu. Oto oni:
Niskie poczucie własnej wartości.
Nienawiść do własnego ciała.
Wykluczenie społeczne.
Kobiecość pogrzebana żywcem. Jeszcze zanim zdążyła się rozwinąć, rozkwitnąć.
Tak, właśnie to odbiera mi moje szczęście. Od tylu lat, właściwie od zawsze. Jest jednak we mnie jakaś siła, nie znam jej źródła, być może to dudnienie Dzikiej Kobiety, która w końcu znalazła jakąś malutką lukę, mikroskopijną szczelinę, przez którą woła donośnym i rozpaczliwym głosem. Usłyszałam ją i nie wiem, co zrobić. Jej proste pytania już nie dadzą mi spokoju, ich nie da się zapomnieć. Nie można zignorować wołania kobiecości.
Natknęłam się kiedyś na książkę Clarissy Pinkoli Estés, która opisała Dziką Kobietę. Uderzyły mnie jej słowa, bo obecnie tak właśnie się czuję. Poznałam specyficzną teorię, która stała mi się bliska. Myślę, że szukam siebie. Swojej kobiecości, akceptacji własnego „jestestwa”. Miłości do ciała, jakiekolwiek ono jest. Pogodzenia się ze swoimi wadami i zaletami. Szukam pierwotnej, nieskażonej, naturalnej JA. Tej, która nie gra roli przed światem, nie kamufluje swoich emocji, która zna samą siebie i pozwala na bycie sobą.
W słowach pisarki jest moc wpisująca się w tę dziwaczną burzę myśli, która stale mi towarzyszy. Estés pisze:
Każda kobieta intuicyjnie pojmuje słowa „dzika” i „kobieta”, niezależnie z jakiego kręgu kulturowego się wywodzi. Na dźwięk tych słów w kobiecie budzi się i powraca do życia stara, pradawna pamięć. Pamięć absolutnego, niezaprzeczalnego i nieodwołalnego pokrewieństwa z samicami dzikich zwierząt; pokrewieństwa, które od długiego zaniedbania stało się ledwo wyczuwalne, zaprzepaszczone przez postęp cywilizacji, wyjęte spod prawa przez otaczającą kulturę i niezrozumiałe już dla nikogo. Zapomniałyśmy jej imiona, nie odpowiadamy na jej zew, ale czujemy ją w podświadomości, tęsknimy za nią; wiemy, że należy do nas, a my do niej2.
------------------------------------------------------------------------
2 C.P. Estés, Biegnąca z wilkami, Poznań 2001, s. 15.
Kiedy Dzika Kobieta się odnajdzie, gdy pierwotne ja w końcu wróci na miejsce, wówczas zrodzi się równowaga. Harmonia, wewnętrzny spokój, którego nie sposób zburzyć. Chcę znaleźć, co utraciłam. Chcę znaleźć ten… blask, o którym pisze autorka.
Kiedy kobieta na nowo utwierdza swój związek z pierwotną, zwierzęcą naturą, otrzymuje dar – wieczną, wewnętrzną mądrą opiekunkę, wizjonerkę, wyrocznię, natchnienie, intuicję, sprawczynię, stwórczynię, wynalazczynię, wreszcie uważną słuchaczkę, która prowadzi, przewodzi, podpowiada i przekonuje do korzystania z pełni życia w świecie zewnętrznym i wewnętrznym. Kiedy kobieta jest tak bliska naturze, istnienie tej więzi emanuje z niej blaskiem3.
------------------------------------------------------------------------
3 Ibidem, s. 16.
Długa to i kręta droga. Zniechęcająca. Droga, którą mało kto obiera… Tak jest łatwiej – iść utartym szlakiem, z górki. Nie szukać tego blasku, w poczuciu, że wszystko jest źle. Zwłaszcza że poprawa sytuacji może się wiązać ze zmianą. A zmiana to zawsze strach. Zmiana jest przerażająca. Zmiana jest zagrożeniem.Rozdział II
Pierwszy haust powietrza
Dzika Kobieta staje na własnych nogach
W końcu wybija północ, leżę najedzona i niecierpliwie czekam, aż ucichnie huk sztucznych ogni. Już po piętnastu minutach jestem gotowa do snu, nie czuję się najlepiej. Zamykam oczy i próbuję odpłynąć, ale w głowie przewala się burza myśli. Coraz głośniejszych i dziwnych. Może czas coś zmienić. Może to ciche, choć natrętne wołanie gdzieś w środku mnie oznacza coś więcej. Jest drogą, wskazówką… szansą?
Dochodzę do wniosku, że póki czegoś nie postanowię, nie zasnę. Więc postanawiam.
Jeżeli podejmę decyzję, że schudnę, mniej więcej za czterdzieści osiem godzin porzucę ten pomysł i z wielką, radosną ulgą powrócę do normalnego trybu życia. O nie. Dzika Kobieta w mojej głowie stanęła w końcu na własnych nogach i sama jest zaskoczona tym faktem. Jej nie chodzi o to, by schudnąć. Mimo że jeszcze niepewna, bardzo czujna, już dyktuje warunki: trzeba zmienić całe życie – od teraz, aż do końca, to jest do śmierci.
Brzmi patetycznie. Dumnie. Brzmi nierealnie, ale… ale jest już we mnie. Kiełkuje i wypuści plon. Pojawiają się pierwsze, gorące refleksje – nie wolno przechodzić na dietę, bo ona po prostu już nigdy nie będzie konieczna. Obraz zmian powoli się precyzuje. Już wiem, że należy zmienić styl odżywiania. Zrewolucjonizować jadłospis, nauczyć się wszystkiego od nowa. Stać się niemowlęciem, które próbuje smaków i rozpoznaje, co mu odpowiada, a co nie. Chcę sama kształtować swoje zmysły i gust, wypłynąć na wody, które dotychczas wydawały się albo przerażające, albo nieatrakcyjne.
Postanowienia są, jak dotąd, klarowne. I wydaje się, że mają sens:
1. Iść krok po kroku. Bardzo pomału.
2. Nie oczekiwać cudów. Nie o cuda chodzi, ale o nowe życie, na które chcę zapracować.
3. Nie wyglądać realnych efektów. Żadnego ważenia się, mierzenia w pasie, zerkania na odzież. Trzeba się pogodzić z tym, że zmiany przyjdą mniej więcej po pół roku. Jeżeli przyjdą.
4. Nikomu nic nie mówić. Cisza na planie. Tajemnica. Lepiej uniknąć loży doradców, którzy na pewno poddadzą mnie ocenie i będą wywierać presję.
Parę miesięcy później będę wiedziała, że nie każda z tych decyzji jest dla mnie odpowiednia, ale teraz zasypiam spokojnie, ukojona myślą, że idzie coś nowego. Dzika Kobieta w mojej głowie wcale nie jest przykrym gościem. Niesie ze sobą jasny i wysoki płomień nadziei. I niewyczerpane pokłady siły, doprawdy nie wiem, skąd pobrane…
Zapytano mnie kiedyś, czy pojawił się słynny i epicki „moment przełomowy”. Taka chwila, która dla jednych jest kopniakiem, dla innych dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Coś, co sprawiło, że właśnie wtedy powiedziałam: Dosyć tego!
Moment przełomowy dla każdego ma inny wymiar, czas, sens. Jakaś część mnie powstrzymała mnie, aby na taką chwilę czekać. Bo co tak istotnego mogłoby się wydarzyć? Poważna, głęboka depresja? Choroba? Upokorzenie? Skutki, być może, okazałyby się katastrofalne.
Dla mnie przełomem stała się… odpowiedź. Kiedy w końcu odważyłam się przyznać sama przed sobą, że nie chcę już dłużej żyć w taki sposób, wszystko zaczęło mieć sens. To bardzo proste: straciłam oddech. Zaczęłam się dusić we własnym świecie. Decyzja mogła być tylko jedna.
Budzę się rano i pierwsza myśl przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Jest 1 stycznia 2013 roku. Pierwszy dzień zmian. Minęła noc, a we mnie wciąż tkwi postanowienie. Nie wywietrzało, nie znikło. Nowa lokatorka, nazwana szumnie Dziką Kobietą, nie poszła sobie, nie zostawiła mnie.
Zastanawiam się, jak zacząć. Jak zacząć rok 2013. Nowe życie. Jak nie wypłoszyć Dzikiej Kobiety i jak przekuć przypływ siły i chęci w sukces. I jak w ogóle smakuje sukces? Tysiące pytań i jedna ja. W końcu biorę haust powietrza. Pierwszy, jeszcze niezbyt głęboki, ale już słodki i przejmujący moje ciało dreszczem.
Jakaś misja być musi.
Misja, nie cel
Zaskakuje mnie to, że nie ma we mnie myśli o ucieczce lub odwrocie. Jest pozorny spokój. Jestem zadowolona z siebie, bo towarzyszy mi wrażenie, że plan działania jest racjonalny. Jest możliwy do realizacji i nie wymaga gwałtownych ruchów, rewolucji, zmiany całego życia w jednej chwili.
Cały czas powtarzam sobie, czasem cicho, czasem głośno: „Pamiętaj, nie chodzi o to, by schudnąć. Chudnięcie to skutek, konsekwencja zmiany życia. To nagroda, a może bardziej element nowej mnie”.
Nowa kobieta się rodzi. Ale zanim przyjdzie na świat musi jeszcze dojrzeć, rozwinąć się. Od zera. Bardzo ciężko „wykasować” stare życie i chyba właśnie tego chciałabym uniknąć. „Stara” Danusia, ta gruba, zagubiona, nieszczęśliwa, żyła wiele lat. Wiele zrobiła. Skończyła studia, wyszła za mąż. Poznała mnóstwo ludzi, nawiązała przyjaźnie. Opuściła dom rodzinny, zamieszkała w Warszawie, usamodzielniła się. Tego nie można tak po prostu zapomnieć. Trzeba mieć szacunek do przeszłości, bo inaczej ona się zbuntuje. Będzie się wdzierała do środka, jak powódź do piwnicy, która niweczy całą konstrukcję budynku. Bez sensu. Lepiej żyć z przeszłością w zgodzie i traktować ją jak dawną miłość, która nie jest miłym wspomnieniem, ale budzi odrobinę nostalgii. Na myśl o niej się uśmiecham. Nie chcę tam wracać, ale też wiem, ile mnie nauczyła.
Mam misję. Na razie nie cele. Cele można osiągnąć, a potem następuje pustka i poczucie zagubienia. W panice łatwo wrócić do tego, co było i co kojarzy się z bezpieczeństwem. Misja to coś trwałego, co zawsze będzie mi towarzyszyć. Moją misją jest zmienić swoje życie i stać się szczęśliwym człowiekiem. Tak łatwo to powiedzieć, a tak niewielu potrafi sprostać wyzwaniu. Żyjemy w cieniu własnych misji, nigdy nie podjętych, ulokowanych w sferze marzeń. Ja chcę pójść krok do przodu i zobaczyć, jak to jest czynić misję, a nie marnieć w jej majestacie.
Przebudziłam się. Uśpiona ja, ta prawdziwa, w końcu otworzyła oczy, choć jeszcze daleko do wielkiego zrywu. Na razie mam siłę i poczucie, że jestem na właściwej drodze. Odkopałam ścieżkę, jedyną prawdziwą i mam zamiar się jej trzymać.
Najpierw będę się skradać, cichutko, na paluszkach, by nikt nie zauważył, że coś się dzieje. To moja prywatna, intymna misja, potrzebny mi spokój i czas. Dużo czasu.Rozdział III
Kim jesteś, nowa ja?
Kobieta opancerzona
Znów, jak bumerang, wraca to pytanie: kim jestem? Ciekawie jest zadać je sobie, gdy wydaje się, że wszystko jest na właściwym miejscu. Gdy jednak udzielenie odpowiedzi jest trudne, nagle wszystko, co nas otacza, staje się jedną wielką wątpliwością.
Czy to oznacza, że cały czas gram? Udaję? Od zawsze, od dzieciństwa? I właściwie skąd wiem, co jest prawdą, a co fikcją, skoro tak mocno wtłoczyłam się w formę? Z wielkim trudem przychodzi rozgraniczenie dwóch rzeczywistości. Wrosłam, wgryzłam się jak rdza w szablon, który sama sobie ustaliłam. Kokon, bezpieczny i miękki, który miał za zadanie, jak twardy pancerz, chronić mnie przed cierpieniem. I swoją rolę spełniał doskonale. Przez tę zbroję nie przedarły się ani słowa ostre jak żyletki, ani też… właściwa tożsamość.
Pytam siebie: co myślisz, mówiąc, że nie znasz siebie? I odpowiadam: Nie znam siebie, która potrafi powiedzieć, czego chce. Głośno i wyraźnie.
Nie znam siebie, która potrafi wybrać to, co jest dobre i pełnowartościowe.
Nie znam siebie, która rozumie, że smutek, łzy, przykrość to coś, co jest potrzebne. To element życia.
Nie znam siebie, która okazuje, że cierpi. Nawet samej sobie.
Nie znam siebie, która gniewa się na innych. Która przyznaje, że inni ranią i trzeba się od nich odsunąć.
Nie znam siebie, która otwarcie przyznaje, że nie lubi swojego ciała i czuje się wykluczona.
Postawienie sobie wielu pytań i równoczesny brak odpowiedzi to z jednej strony szok, a z drugiej kolejny krok do przodu. Wiem, że nic nie wiem. Wiem to naprawdę, przyznałam się do tego, a teraz chcę to zmienić. Siadam w pierwszej ławce jak najpilniejsza uczennica z naostrzonym ołówkiem. Chcę chłonąć nową wiedzę, chcę się otworzyć, zasmakować, poznać Danusię i w końcu odetchnąć pełną piersią. Pancerz musi zejść. Stał się niewygodny, kanciasty, ciasny. Zaczyna w nim brakować tlenu. Nagle dostrzegam to, że muszę dopuszczać do siebie wszystkie bodźce, nie mogę uciekać od prawdy.
Tyle refleksji, tyle myślenia, wniosków. Gdzie w tym wszystkim chudnięcie? Gdzie dieta, wylewanie potu i wyrzeczenia? Oto meritum sprawy. Tu jest pies pogrzebany. Samo sedno.
Najpierw jest głowa. Zmiana myślenia. Odkrycie prawdy.
Potem długo nic, przy czym to „nic” oznacza oswajanie się z wnioskami. Zupełnie, jakbym trawiła coś bardzo ciężkiego. O wiele cięższego niż porcja smażonych na maśle ziemniaków. Nawet takich podanych z porcją nadziewanej gęsi oraz kapustą zaciąganą mąką pszenną. Potrzeba czasu, a przede wszystkim: akceptacji. Kiedy przyjdzie akceptacja, wówczas zrobi się miejsce dla nowej mnie. A może nie nowej? Może po prostu tej, która nigdy się nie przebiła, przytłoczona ogromem kompleksów, uprzedzeń, przykrych słów i lęków? To nie ma znaczenia. Stara, nowa – najważniejsze, że w końcu odnaleziona. Tożsamość, w moim przypadku kobiecość, przynależność do samej siebie.
Nowa ja. Bez kija nie podchodź?
Przyszła paczka. Duża, solidnie oklejona taśmą. Wielka i tajemnicza. Bez możliwości zwrotu do nadawcy. Istna puszka Pandory – a przynajmniej tak się wydaje. Czas pokaże, że w tej paczce są same dobra, zmiany, ale… nie tak łatwo oswoić się z czymś nowym, obcym, z czymś, czego bałam się przez całe życie. Długo dojrzewałam do wystosowania kilku prostych komunikatów, ale oto są:
Chcę być szczęśliwa. Zasługuję na szczęście. Należy mi się, bo szczęście jest ludzkie. Jest darem, jest moją decyzją.
Chcę pokochać siebie. Najpierw polubić, potem pokochać.
Chcę zmienić siebie.
Daję sobie czas. Czas na to, by przyjrzeć się tej „nowej”, Dzikiej Kobiecie. Tyle lat czekałam, więc dlaczego teraz mam się zrywać jak szalona? Pośpiech jest moim wrogiem. Najpierw wydaje się niezbędny, bo przecież jestem kowalem własnego losu, a żelazo kuje się, póki gorące! Jednak to nie tak. Ta taktyka gubiła mnie wiele razy. Zwodziła na manowce, kiedy myślałam: „Schudnę! Zmienię się! Teraz, teraz, teraz! A jak się już zmienię, to się zadzieje! Ludziom szczęki poopadają, będą mi zazdrościć, nie uwierzą. Mężczyźni padną u mych stóp, a ja będę dumnie przechadzać się ulicami, kołysząc zgrabnymi biodrami”.
W żarliwym zapale, który trawi słomę jak pożar, zdarzało mi się zapomnieć, że do smukłych bioder, płaskiego brzucha i zgrabnych ramion długa droga. Nie dni, nie tygodnie, nawet nie miesiące. Lata. Konkretnie: dwa lata. Dwadzieścia cztery miesiące na to, aby zmienić swoje ciało, zmienić siebie. Przede wszystkim odchudzić głowę ze złych myśli.
Budząc się 1 stycznia 2013 roku, tuż po nieudanym sylwestrze, właśnie tyle czasu daję sobie, aby zobaczyć efekty mojej misji. Aby móc zbierać słodkie, dojrzałe owoce. Nie wyrzeczeń i katorżniczej pracy, ale dojrzałych decyzji, doświadczeń i zdobytej wiedzy. Dlaczego aż tyle? To myślenie logiczne i racjonalne, rzadkie u tak nieprzytomnej humanistki jak ja. Moje ciało obrastało w tłuszcz przez dwadzieścia siedem lat. Z czego przez pięć ostatnich w zastraszającym tempie. Nauczyło się rosnąć, lecz nie wie, jak się z tego wycofać. Nigdy nie zaznało mechanizmu, który pokazuje odwrotny proces. Moja głowa chłonęła niskie poczucie wartości od przedszkola. Przyjęła za normę myślenie: „Ja niewarta, ja niegodna. Gorsza ja”.
Podobno starych drzew się nie przesadza. Ja nie jestem starym drzewem, ale za to takim, które zdążyło zapuścić silne, długie korzenie. Potrzeba czasu, cierpliwości i wielu zabiegów, aby poczynić zmianę, nową wiosnę, aby to drzewo nie doznało uszczerbku, ale w końcu rozkwitło. I wydało upragnione owoce.
Ach, jak cudownie i dumnie to brzmi. Tak dobrze, że już na wstępie, już 1 stycznia 2013 roku czuję falę zadowolenia. Czuję też, że mam cierpliwość, siłę, chęć. A przede wszystkim nadzieję. Nadzieja nie gaśnie nigdy, a jeżeli tak się dzieje, z łatwością można rozpoznać takiego człowieka. To ktoś, kto wstaje rano i nic nie czuje. Szmaciana lalka, która je owsiankę, parzy kawę, maluje się, idzie do pracy. Wraca, je obiad, kładzie się. I wie, że tak będzie jutro, pojutrze. Zawsze. Na zawsze.
To nie ja. Całe szczęście nie ja.
Pod koniec kwietnia 2013 roku piszę maila do Bebe, po raz pierwszy powierzając komuś swój sekret:
Czuję, że mam w sobie dosyć siły, która sprawi, że będę to kontynuowała przynajmniej do września. To jakby kolejny etap zmian, jakie wchodzą od stycznia. Mam nadzieję, że może… sama nie wiem. Że będę inną osobą, godną tego, aby ułożyć sobie życie?
Zawieram w tych słowach wielki ładunek wiary i nadziei. I pewności, że dam radę, bo zaszłam już daleko. Dalej niż mogłam sobie wymarzyć.
Stara ja – wciąż ja
Nowe wcielenie, Dzika Kobieta, jest w pełni zaskakująca. Jednak ma dużo cech, które znam. Moich cech. Wciąż jest wrażliwa, emocjonalna. Ma swoje lęki, lubi się zastraszać. Nadal uwielbia się śmiać, snuć marzenia, kocha ludzi, dobre jedzenie, muzykę. Chce śpiewać, realizować się. Ma milion marzeń i trylion wątpliwości.
Jeżeli więc dam jej czas, jeżeli otoczę ją wianuszkiem cierpliwości i czułej opieki, jeżeli pozwolę, by i ona opiekowała się mną – w końcu staniemy się jednym. I zmiana przestanie być zmianą, a przeobrazi się w codzienność. Dobrą, wywalczoną, optymistyczną.
Oswajam się z sytuacją, staram się zachować spokój, zbroję się w cierpliwość. Zdaję sobie sprawę, że pierwsze dni, tygodnie, a może nawet miesiące będą ciut niezdarne, pełne błędów, ale godzę się z tą myślą. Jestem tylko człowiekiem. Zagubioną kobietą, która dopiero zaczyna transformację. Przepoczwarzanie.
Stoję na starcie. Jedyne, czego jestem pewna, to poczucie, że się nie poddam. Nie dlatego, że taka zawzięta ze mnie baba. Nie dlatego, że przemieniłam się w Xenę, wojowniczą księżniczkę. To dlatego, że zmianę życia nie tylko zaplanowałam, lecz także całkowicie zaakceptowałam i przyjęłam jako dobro, nie konieczność.Rozdział I
Zasiadam do stołu
Apetyt rośnie w miarę jedzenia
Jedzenie – rozkosz bogów. Dar dla ludzkości, który wykorzystujemy skrzętnie od zawsze, od zarania. Tyle tego jest, tyle dobrego. Słone, tłuste, pachnące, pyszne, intensywne. Słodkie, pulchne, kolorowe, delikatne i aksamitne. Pikantne lub rozkosznie łagodne. Wyraziste. Dogadujące się z kubkami smakowymi. Jedzenie wysyła do mojego mózgu jeden komunikat: Jest mi dobrze. Jest cudownie. Niech to się nie kończy!
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej